- Opowiadanie: Jastek Telica - Pobłogosłowiona

Pobłogosłowiona

Napisałem jakiś czas temu Las wie. Poniższy tekst, to jakby odmiana tamtej historii. Przekręcona. Kusiło mnie, by inaczej potoczyły się losy bohaterów.

I chyba z elementami horroru, przynajmniej bohater lepiej dopasowany.

Oczywiście tę wersję będę jeszcze zmieniał, tak zawsze. Ale i obecna już chyba coś w sobie ma.

Ostrzeżenie!

To raczej okaże się nieprzyjemna lektura.

Aha, nad tytułem to ja jeszcze pomyślę.

No, zmieniłem tytuł.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Pobłogosłowiona

Ależ zakłuło!

W jednej chwili oblała się zimnym potem i chwyciła za brzuch. To stamtąd promieniował ból. Potworny, nieoczekiwany.

Urwała hymn i wzrok straciła.

W gardle dławiło, podchodząc z trzewi gorzką falą. Wiedziała, że to zapowiedź.

Musiała na powietrze.

Ale bożnica była wypełniona pobożnym tłumkiem po same brzegi. Trochę znudzonych i spoconych twarzy, bo ścisk panował niemożebny, sporo uduchowionych, a na pewno rozgłośne śpiewy. Ledwie w ścianach się mieszczące, napierające na sufit. Porażały.

Do promieniującego od brzucha bólu dołożony został kolejny, cisnący skronie jak imadło.

Przebijała się powoli.

– Ale blada – usłyszała.

Przyspieszyła.

Co nie sprawiło, że przedzierała się szybciej. Za wszelką cenę powstrzymywała mdłości. Nie ulec zdradzieckiej słabości, bo po czymś takim, wytykanie palcami pewne. Wolała nie dawać powodu do niewczesnych kpinek, kiedy uroczystość wróci we wspominkach.

Pot płynął, a zimno rozlewało się po członkach.

Wreszcie wydostała się na zewnątrz. Odzyskała wzrok. Pogodny dzień, słoneczny, z wiaterkiem, owiał jej twarz. W pierwszej chwili ochłodził, pomógł. Ale w drugiej zwiał, gdzie pieprz rośnie. Łapiąc się za brzuch, pobiegła za róg budynku, byle nikt nic nie zobaczył.

Nie zobaczył, ziomkowie wciąż tłoczyli się w dusznym wnętrzu.

Kiedy przystanęła, wtedy jej ulżyło. Zaczęła nawet oddychać. Uspokajała się, a powietrze wypełniało płuca.

Ale ulga trwała chwilkę.

Zrobiło się gorzej, tak z dziesięć razy.

A później wymiotowała tak potwornie, jakby ciało próbowało przekręcić się na drugą stronę. I wcale nie przestawało.

Choć nic wewnątrz nie zostało.

– Co mi jest? – wyszeptała.

Nie rozumiała powodu, dla którego nagle własne ciało się zbuntowało. Ostrożnie nabierała tchu, byle tego czegoś w środku nie podrażnić. Uspokajała się, tym razem naprawdę i wreszcie mogła popatrzeć wokoło. Na szczęście nikt nic nie widział, uroczystość zgromadziła mieszkańców wewnątrz bożnicy. Tłoczyli się byle bliżej ołtarza, bo z daleka błogosławieństwa zawodne. Na razie na zewnętrzny świat zamknięci. Usłyszała śpiewy. Nie ustaną rychło, wskazują, że czasu nie zabraknie.

Tylko na co?

Przerażające ssanie odezwało się wewnątrz brzucha. Muzyka kiszek natychmiast zagrała do wtóru.

– No nie! – zaśmiała się gorzko. Nie miała zamiaru ulegać. Post!

A jednak żołądek dopominał się strawy. Najpierw ją wyrzucił, by znowu chcieć. Oszalał chyba!

W pobliżu rosło kilka jabłonek, usiadła w ich cieniu, stale trzymając się za brzuch i nic nie rozumiejąc. Niespodziewany ból był niezasłużony i za mocny. Czymże takim zgrzeszyła? Nic nie przychodziło na myśl.

Obrzędy dobiegały końca. Kilku chłopców wymknęło się na zewnątrz, za nimi natychmiast wysunęło się paru starszych, znanych ochlaptusów, im zaraz po żarliwych modłach, co innego w głowach. A żołądki nigdy się nie pobuntują. Pozazdrościć niezawodnego zdrowia. Ale i na resztę przychodziła pora. Wychodzili stateczni gospodarze, odziani odświętnie, kłaniali się sobie nawzajem i niespiesznie wymieniali pozdrowieniami. Jeszcze bardziej barwnie odziały się ich małżonki, co do jednej w białych czepcach i fartuchach. Jedna się wyróżniała. Rosła, jasnowłosa, ale już z wydatnym brzuchem, no i miała u boku przystojnego męża, którego światło zdawało się kochać, bo słońce jakby szczególnie go opromieniało.

Święto!

Wtedy dziewczynę pod jabłonką zakłuło bardziej. Oczy bolały i jeść się nawet odechciało, a oddychać prawie przestała. Już muszka potrzebuje więcej powietrza niż ona w tej chwili.

Gorycz zalała serce, a trzewia po prostu się skurczyły.

Nagle zechciała zemrzeć.

Tłumek gadał, nic lepszego do roboty nie mając, bo wszystko, co niezbędne, przed świtem ogarnięte, a z resztą się zdąży. Można poświęcić kilka chwil, by pogwarzyć z sąsiadami, z kumami pośmiać się i ziomków zaprosić w gościnę.

Radosny szmer szedł od zgromadzenia.

Siedziała jak trusia i patrzyła, dziwnie, ale dzisiaj błyszczeć nie chciała, wolała zniknąć.

Wszakże kiedy spomiędzy listowia słonko czasem zaświeciło, kilka promyków zagrało na twarzy, zmuszając oczy do przymknięcia, smyrgnął ptaszek i kotek się napatoczył w ślad za nim. Ten to dopiero tęsknie spoglądał, ogonkiem bijąc się po bokach. Pomiaukiwał nawet, ale lotnika nie przywabił.

Uśmiechnęła się dziewczyna, wstała raźno, spódnicę poprawiła, by jak łajza nie wyglądać, nabrała ducha.

Życie wróciło.

Poszła śmiało.

Chłopcom, ale i starszym oglądającym ją w marszu oczy się rozogniły. Pierwsi tchu nabrali i ramiona napięli, drudzy wyprężyli się, brzuchy wciągając i zamilkli na chwilę.

Same tu zuchy!

Pokłoniła się wszystkim, po czym podążyła do domu. Z każdym krokiem zapominała o niedawnym bólu, młode serce żywo w niej grało, a nieulękłe nadzieje dawały nogom żwawość, jakiej nie zrozumie ten, który zdążył pokumać się z wiekiem. Wszystko jej się teraz podobało, i domy pobielone, i płoty pomalowane, nawet te nierówne i próchniejące. Przed ni takim pierwszym, ni tym drugim, po prostu średnim, zatrzymała się i pod boki wzięła.

– Bogna! – wykrzyknęła zza płota pulchna i rumiana dziewczyna. – Bogna, ty świecisz!

 Przechodząca zaśmiała się.

– A gdzieżby tam! – odkrzyknęła, głową kręcąc. – Szara jestem i przybita. I ledwie dyszę, wierz mi.

Tamta też się śmiała.

– Ledwie dyszysz?! Słonku tego nie mów, bo pociemnieje ze złości. Chciałabym tak poszarzeć, nie uwierzysz, ile bym dała!

Bogna pokiwała palcem.

– Ojciec to ci pewnie da. Choć prędzej matula.

– A niby za co?

– Boś ty niedbała siostra, braciszka nie umiesz dopilnować.

Gapiowata opiekunka spojrzała za siebie i pisnęła. Berbeć już w szkodę wlazł i zamierzał dokonać o wiele więcej.

– Utrapienie z tym bachorem! – wykrzyknęła. – Za co to mnie spotyka? Czemu ja muszę za tym smrodkiem stale latać, kiedy inni obchodzą święto? Czy on mój?

Ale nim sobie odpowiedziała, już pobiegła. Nie ona szkód poczyni, ale pewne, że za nie odpowie, bo kara na kogoś spaść musi, takiego pędraka darmo po tyłku prać, raz, że nie poczuje, bo grubą pieluchą owinięty, dwa że nic nie pojmie. Pamięć niestała, rozum miałki, za to dla wszystkich nieustanna troska.

Bogna znowu się zaśmiała i poszła jeszcze prędzej, by po przemierzeniu zagajnika starych śliw, dębów i jabłoni, stanąć przed rodzinnym siedliskiem. Tatko kręcił się przed domostwem, co było cokolwiek zaskakujące, biorąc pod uwagę to, że dzień przecież świąteczny, a on wyraźnie szykował się do roboty, powróz sprawdzał, leziwa położył z boku, a dzbanek już miał przytroczony do pasa.

– Wybieracie się gdzieś, panie ojcze?

– A jakże, spraw dopilnować.

– Dzisiaj?

– Zaciąłem kilka dni temu nową barć, a chociażem do pisania sprawę zgłosił, by wiadome było, to jednakże dokończyć trzeba, by kwasy w gromadzie nie powstały. Za pierwszym razem potomstwo dają. Czyste błogosławieństwo taka płodność! – parsknął. – A ty – spojrzał czujnie na córę – jużeś wróciła? Zabrakło zuchów, by któremuś w głowie zawrócić? Nie wierzę!

– Wolałam prędzej do domu.

Przyjrzał się uważniej.

– Blado wyglądasz – zauważył.

Dobre miał oko.

Zaśmiała się, ale mało szczerze.

– Dobrożka prawiła, że całkiem przeciwnie.

– To jednak kilka słówek z kimś zamieniłaś?

– A czy ja ostatni odludek? Nie martwcie się, panie ojcze, zwykłe babskie sprawy.

Zmieszał się.

– Tak, o takich rzeczach to ty z matką pogadaj, rada ucha nadstawi.

– Nie wątpię. Oby później buzię domknęła.

– Z czystej życzliwości – odrzekł z błyskiem w oczach. Lubił takie gadanie.

I ona też. Dobrani.

– Czy ja przeczę? – przechyliła głowę.

– No – dobrał rylce i siekierkę – ja gotów. Czekajcie mnie wieczorem.

– Tak późno?

– Obrobić się muszę, by jutro mieć z tym spokój.

– A czemu ta barć taka nagła?

– Odkładać nie chcę na dłużej. Jutro pełnia, a wtedy po lesie bezpieczniej nie łazić.

– Toż on najzwyczajniejszy w świecie.

– No tak, Jaga gdzie indziej się przytaiła. Tam to nawet w najzwyklejszą noc lepiej nie zaglądać.

– Wielu zagląda.

– Głupki, córuchno, każdy prędzej czy później biedy sobie napyta, to pewne. Przegnać by ją na cztery wiatry, ale mało chętnych się znajdzie. Rzadko kto na nią nie psioczy, ale co drugi załazi, dolę niepotrzebnie na hazard stawiając. Nie moja sprawa. Ale ja gadam i gadam, a sprawy czekają. Odpocznij, naprawdę nietęgo wyglądasz.

Pokiwała głową, po czym popatrzyła za odchodzącym. Zuch najbardziej ochoczy ze wszystkich. Dziś pilno mu było do pszczółek, kochał je dla ich pracowitości i wspólnego wysiłku, zawsze za przykład stawiając dla ludzkiej gromady jako najsposobniejsze działanie. Ale mało kto go słuchał. Ludzie wiedzieli swoje.

 

* * *

 

Z matką jednakże nie pogadała. Ani nie było kiedy, ani chęci nie dostało. Razem za domowe prace się zabrały, a że dziecisków w rodzinie Miłbarta nie brakowało, to nim się obrobiły, wieczór nastał. Bognie wszystko się plątało, oczy kleiły, nawet głód nie dręczył, też umęczony. Jak na łóżko padła, tak całkiem przepadła.

 

* * *

 

A nocą niewierny miły ją porzucił.

Nie miał dla niej ni jednego dobrego słowa, tylko wzgardę. Od ciekawej nieszczęściu gromady wzięła śmiech. Cierpła i daremnie płakała, a w środku tak ją kłuło, że rozrywanie na pół to rozkosz.

On odszedł, nie patrząc za siebie.

Obudziła się spocona i spłakana, ale łzy szybko wyschły, przegnane nawet nie przez zrozumienie, że to sen mara tylko straszył, lecz przez piekielny głód. Jakby od narodzin nie jadła.

– Co mi jest? – znowu spytała, chwytając się za brzuch.

Ale kolejny raz nie otrzymała odpowiedzi.

Ruszyła by coś przegryźć i tak natknęła się na tatka.

Zlękła się w pierwszej chwili, ale w drugiej roześmiała. Nie świtało nawet, a on po izbie kręcił się jak pracowita pszczółka. Łatwo przyszło zgadnąć, że do nich się wybierał. Znowu powróz sprawdzał, czy nie postrzępiony i w siekierkach przebierał. Widać wszystkie mu się podobały.

Mężczyzna!

Zauważył ją.

– Nie śpisz?

– Jakoś sen odbiegł.

– Znowu sprawy niewieście?

– A posłuchać chcecie?

– Gdzieżby! – zaśmiał się.

Sięgnęła po kubek, napiła się chciwie, po czym natychmiast ukroiła dwie grube pajdy chleba, posmarowała serem, a miodu tak nie pożałowała, że zaczął skapywać po palcach. Oblizała je.

– Na zdrowie – wymruczał ojciec.

Spiekła raka, ale po ciemku nie zauważył.

– Jakoś głodnam – odpowiedziała.

– Bywa, kiedy po nocy wstawać mus.

– A wy, dokąd tym razem się wybieracie? Toż nie dziać barć? Chyba że wczoraj nie skończyliście?

– Udało się jak nigdy. Udany dzień. Dziś do starego zagajnika zajrzę. Mam tam od dawna dwa drzewka z pszczółkami.

– Na które narzekacie nie od wczoraj.

– Bo i jest na co. Mało te przybytki dają miodu. W jednym rój nie chce się utrzymać, choć niczego mu nie brakuje. Klątwa, czy co? Ale Nowy nie pierwszy raz podpytywał.

– To się z nim wreszcie dogadajcie.

– Zamierzam. Nowemu bardzo się podobają, on jeszcze nie wrośnięty, przybysz z daleka, nie nasz, chce brać te z dawna wydziane.

– Jaki on Nowy? Zawsze z nami.

– Tak ci się tylko zwiduje. Nie pomnisz, jak on do nas przyszedł. Ale starzy tak. Zasiedział się, ale by za swojaka robić, starych barci mu trzeba. Chwalić się, że dawne. Co starożytne, najlepsze. Niechże i tak będzie, odstąpię mu, ale wszystko muszę obejrzeć wcześniej, by wiedzieć, jak z nim sprawę ułożyć.

– A pełni już się nie boicie?

– To swojski las, a do nocy mi nie zejdzie. Nie bój się.

– Zawsze w pracy.

– Ano, tak lubię – spojrzał. – Podjedz sobie jeszcze, widać, że potrzebujesz. No – klepnął się po udach – na mnie pora!

Wreszcie dokonał wyboru siekierki, najsposobniejszą zatknął za pas.

Poszedł.

Dziewczyna wyszła na próg, spoglądała za rodzicem niknącym w cieniu pierwszych drzew. Mrokiem stamtąd wionęło, świt dopiero niebo krasił. A ją brzuch mniej kręcił, choć stale się odzywał.

– Co też z tobą, licho utrapione? – zamruczała.

Ugryzła chleba.

Słodki.

Aż tu nagle ochota przyszła jej na kwaśnicę.

Zaśmiała się.

– Jakież zachcianki! – zawołała.

I chleb wypadł jej z martwiejącej dłoni, zaś zimny pot okrasił czoło.

– Nie może być! – wystękała zblakłymi ustami.

Po czym zaczęła liczyć.

– Już dwa miesiące będzie – uznała. – Już dwa miesiące, jak ustąpiły niewieście boleści.

Policzyła, ale co innego. O tak, wtedy oni ze sobą, tak w zapomnieniu, bo obydwojgu dopiekło.

Po czym słodko, aż tchu brakowało.

Lecz po wszystkim zaczęło starczać.

– Dwa miesiące!

Łzy stanęły w oczach.

– Nie, nie!

Dygotała, mróz chodził po kościach i nic nie widziała, kiedy wracała do łóżka, i prosiła, by to był tylko sen.

Wszakże jawa dopominała się o swoje.

Wytrwale odganiała każde wytchnienie.

 

* * *

 

Czymś się zajmowała.

Czym?

Na pewno pomagała matce, bo co innego mogła robić, by nie pamiętać stale?

No i musiała pochodzić wokół młodszego rodzeństwa, utrapionych bachorów, których nie da się kochać, to jasne! Zawsze nadoje. Przecież chwili wystarczy, by rozbrykało się ponad miarę, niwecząc starania dorosłego.

I niewątpliwie coś jadła. Stały głód dręczył, choć wypierała go z siebie ze wszystkich sił, bo wiadomo z czego się brał. Próbowała pościć, ale to z oczywistych przyczyn nie mogło się udać.

Tak naprawdę nic nie zapamiętała z tych codziennych zajęć, kiedy wieczór się zbliżał, smutny jak piekło.

I płakała.

Nikt wtedy jej nie widział, zaszywała się w kątku, bacząc, by żadne oko nie podejrzało rozpaczy. Jeszcze rozpozna przyczynę. Strach brał, co chciał, towarzysząc jej stale.

Panna z dzieckiem!

Co to będzie?

Nie znalazł się nikt, by ją wesprzeć.

Sama.

I tak już na zawsze!

Nikomu ni słowem się nie zdradziła, prawda, chcąc nie chcąc i tak się objawi. Pewnie niezadługo.

Ależ się tego bała!

Nie lazła ludziom w oczy, próbując zniknąć, choć doli nie ujdzie, ona zdolna widzieć przez mur. Obdarzy takim błogosławieństwem, że tylko wyć.

Wyłaby.

Ale wtedy ktoś na pewno by usłyszał i przyczynę wytropił. Ludzie uwielbiają zaglądać do cudzych garnków.

– Co mogę? Co mogę? – pytała zblakłymi ustami.

Nic nie mogła, tej grozy ludzkimi sposobami nie odmienisz.

 

* * *

 

Podczas nocnej ciszy, kiedy bliscy spali spokojnie, oddani zwykłym marzeniom, ona dotykała brzucha.

Płaski.

Zdradliwy!

Twardy.

Musiała wstać, poniosło ją do spiżarki i od razu bezwiednie sięgnęła po strawę. Odłożyła ze zgrozą, bo wcale tego nie chciała żywić. Lepiej, by umarło!

Ale ono swoje wiedziało, popychało ją do jedzenia, więc roniąc łzy, smarowała grubo chleb miodem, a później objadała się kwaśnicą, bo smaki jej się dokumentnie pomieszały i wzbierały wszystkie naraz.

Wyszła na powietrze.

Coś w nocy odzywało się z daleka, a wielki księżyc w pełni tak świecił, jakby świat miał się odmienić.

Straszny!

Zemknęła do łoża.

 

* * *

 

Nie spała.

A strach ogarniał coraz większy, kiedy zębami szczękała, a trwożliwe myśli ukazywały skutki jednej, nic nie znaczącej słabostki.

To niesprawiedliwe!

Ale świat taki już był.

 

* * *

 

Postanowiła.

Wzięła korale od mamy, by chroniły przed mocami nieczystymi i nóż od taty, by darmo nie pozwolić przelać własnej krwi. Ubierała się ciszej niż myszka, choć bliscy, utuleni sprawiedliwym snem, spali mocno, że byle co wtedy nie obudzi.

Na pewno nie ukradkowe kroki zagubionej istoty, która nie od sobie podobnych oczekiwała ratunku, a widziała go gdzież indziej, w leśnym mroku.

 

* * *

 

Las przerażał.

Pierwsze kroki stawiała ostrożnie, czujna, wciąż rozglądała się, gotowa w każdej chwili rozpocząć powrót.

Nie musiała.

Jednak nic strasznego.

Lecz szlak nie podobał jej się wcale.

Co prawda widziała nie najgorzej, a księżyc świecił wyjątkowo jasno, oświetlał drogę, więc nóg nie łamała. Czasem coś się odezwało, choć nie wilczym wyciem, gdzieś zabrzmiało kumkanie, a jeżyk przemaszerował przez ścieżkę. Pochyliła się nad nim.

– Co robisz, mizeraku?

Nie bał się, obwąchał jej palce, kręcąc ruchliwym noskiem, ufny, albo wiedzący, że nie musi się jej bać, bo rozumiał takie rzeczy, po czym pomaszerował w krzaki za swoimi sprawami.

Westchnęła.

Za własnymi najwyższa pora.

Raźno przebierała nogami, zatem szybko dotarła do rozdroża.

W prawo odchodziła często odwiedzana dróżka. Ludzie nieraz po niej postępowali, ale tą lewą także. Tyle, że tym nigdy się nie chwalili. Ale rozliczne stopy wydeptały doskonale widoczny szlak, niknący w mroku. I ciszy. Nic się stamtąd nie odzywało, a mrok gęstniał. Nęcił.

A jednak nie chciała tam.

Życie w niej wołało gromkie: nie.

Tkwiła na dróżce. Wzdychała. Zbierała siły, których stale nie dostawało.

Spojrzała za siebie tęsknie. Mrok, ale inny, znajomy, a dalej dom.

Do którego jak wrócić z tym czymś?

– Krowa, głupia, strachliwa krowa! – zamruczała.

Złość pomogła.

Poszła dalej.

Ale strach ogarnął ją już po kilku krokach.

Przystanęła.

Cicho wokoło jak makiem zasiał i bezruch. Niby. Wśród złudnych poblasków miesiąca jakieś cienie, wśród mroku, więc skryte. Łażą. Po czym głos się odezwał. Puszczyka. Nie taki jednak jak gdzie indziej. Tu serce aż do gardła podchodziło i kłuło boleśnie.

Mimo tego szła i choć to nie była dróżka prosta jak strzelił, to równa i wygodna, więc do celu dotarła, nie wiadomo kiedy.

Znała tę chatynkę. Komu ona z miejscowych obca? Dorośli wspominali o niej, pokątnie i jedynie we własnym gronie. Zawsze zdawkowo. Ciekawe dzieci skradały się, wystawiając na próbę własną odwagę, by później się chwalić jedno przed drugim. Posadowiona na palach, nie czerpała mocy z podwalin ziemi, pod podłogą pleniła się bujna roślinność, ciemniejsza niż otoczenie, a zarazem lepiej widoczna, także sama dziedzina mieszkającej wewnątrz czarownicy wyraźnie się różniła. Jakby niewidzialny mur odcinał przynależną jej połać lasu. Tu mrok, straszny, ale tam inny, dziwny.

Stokroć gorszy!

Dziewczyna stała na granicy, nie wiedząc co poczynać. Bynajmniej nie kusiła jej chatka ze swymi czarami, wolałaby pójść gdziekolwiek indziej i na próżno w sercu szukała odwagi. Nie znajdowała ni łuta, otoczenie wydzierało nędzne resztki męstwa.

– Tchórz! – oceniła samą siebie.

Zaśmiała się gorzko.

Co nic nie zmieniło.

Serce biło niespokojnie, przyspieszając co chwilę, pot rosił ciało, ciarki przechodziły po karku.

Groza!

Wtedy drzwi się uchyliły i otoczona jasnym obrębem ukazała się ciemna, zgarbiona postać. Ciemność to z niej po prostu promieniowała.

Dziewczyna sapnęła.

– A kto tam u mego podwórca stoi? – odezwał się gderliwy, a jednak wcale nie straszny głos. Najbardziej to zmęczony. Nie pasujący do otoczenia i zgubnie osławionej gospodyni.

– To ja – odpowiedziała przybyła.

Zabrzmiał śmiech.

– Jaka ja?

– Bogna, od bartników.

Śmiech stał się jeszcze głośniejszy.

– Czy ty, dziecko, żarty sobie ze mnie stroisz?

– Gdzieżby! To naprawdę ja, Bogumiła.

– A skąd mi wiedzieć o takich sprawach? Czy ja do was łażę? Myślisz, że znam was po imieniu?

– Nie pomyślałam.

– Młode to i głupie.

Starucha zasapała, kaszlnęła i splunęła, bo stale rodziła gorycz. Wzięła się pod boki.

– A czego chcesz? – spytała.

– Do was przyszłam.

– No proszę, a w okolicy mieszka ktokolwiek inny? Dziewczyno, nie mogłaś do nikogo innego!

– Ja wiem, ale…

– Chodź – prychnęła gospodyni – męczy mnie daremne gadanie. I wolałabym przysiąść.

Bogna prawie postąpiła. A jednak cofnęła nogę, którą już chciała przekroczyć granicę, za którą poszycie było inne, dziwne i złowieszcze.

– Nie mam śmiałości – przyznała.

– A ja cierpliwości – odrzekła starucha. – Jak tam ci dobrze, to sobie stój, aż w duchu odwagę zrodzisz. Zaprosiłam grzecznie, jak się należy. Wolna wola, możesz nie korzystać.

Jaga schowała się w chatce, zamykając za sobą drzwi i znowu zapadła ciemność.

– Ja naprawdę głupia jestem! – oceniła przybyła, po czym nie wahała się dłużej.

Przekroczyła granicę.

Sapnęła.

Krew załomotała w skroniach i dusza ścierpła.

Ale tak naprawdę nic się nie stało. Żaden bies z czeluści nie wychynął, trawa nie zapłonęła, ni ziemia nie rozstąpiła.

Cisza i spokój.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Bajki – oceniła. – Całe to gadanie śmiechu warte.

Rozejrzała się uważniej. Spojrzała za siebie. Teraz nie widziała żadnej różnicy. Tak samo wszędzie. To strach bawił się oczyma, sercem i rozumem. Rozsądku pozbawiając, wprost wpychał w objęcia obłędu.

Postanowiła, że więcej mu się nie da.

Szła pewnie, śmiało spoglądała przed siebie, a i na boki bez obawy. Ale piąstki to jednak zaciskała. Kiedy zaś stanęła przed stopniami, po których trzeba było do drzwi, zawahała się wyraźnie.

– Ręki gospodarza to tu nie widać – zamruczała, próbując kpiną przegnać strach.

Lecz rzeczywiście schodki nie budziły zaufania. Nie dość, że krzywe, to wyraźnie spróchniałe, i słabego blasku miesiąca wystarczało, by się o tym upewnić. Skrzypiały, oczywiście, kiedy po nich wstępowała. Ale żaden nie trzasł zdradliwie, każdy wytrzymał.

Przed drzwiami wstrzymała oddech, a krew w skroniach zadudniła, od środka promieniował żar, za plecami czuła takie zimno, że śmierć cieplejsza.

Zastukała.

– To ty, dziewuszko? – dobiegł ze środka zgrzytliwy głos. – Zachodź, sto razy zapraszać cię trzeba?

Młódka jeszcze chwilę się wstrzymywała.

– Bogowie, strachliwaś ty bardziej niż świeżo poślubiona małżonka przed pierwszym razem. Chce, a się boi.

Bogna dłużej się nie wahała. Pchnęła drzwi i przekroczyła próg.

W środku zmrużyła oczy, ale od gorąca i pary najbardziej. Przez gęstą zawiesinę unoszącą się w powietrzu ledwie dostrzegała gospodynię.

Zakaszlała.

– Co robicie? – wykrztusiła.

Jaga zamachała chochlą trzymaną w rękach, pomogła też sobie fartuchem. Nieco się rozwidniło, ukazując ją stającą nad wielkim garem.

– Warzę, chyba nie dziwno?

Dziewczyna na razie nie posunęła się ni o krok.

Tego wieczoru z dziesięć razy obiecywała sobie odwagę. Chwilę potrafiła wytrwać przy postanowieniu.

– Parno – zauważyła.

– Od wody, ziół, a nade wszystko ognia. Tak to już przy podobnych pracach. Nic nadzwyczajnego, choć specjały tu powstają nie byle jakie. Dla nich to do mnie ludkowie przybywają, bo wiedzą, że pomogę.

– Tak, znana jesteś z tego, babko.

– A owszem, ścieżka wydeptana. Nie ty pierwsza do mnie przychodzisz, choć ciebie nie pomnę.

– Nie potrzebowałam dotąd.

– Ale teraz nagła sprawa cię przygnała?

– Sławne wasze mikstury.

– A jakże. Niejednej nadobnej panience pomogłam znaleźć miłość na całe życie, gołąbeczko. Choć kawaler niespecjalnie wcześniej palił się do żeniaczki. A i chorobę umiałam odegnać albo wesprzeć w odpłacie nieżyczliwemu sąsiadowi, który w czynionych przykrościach żadnej miary nie przestrzegał. Od dawna ja tę dziedzinę praktykuję. I, popatrz, czy ktoś się skarży?

Młódka westchnęła. Nikt nie śmiał, starucha umiała zaklinać charaktery i wielu doświadczyło jej niełaski, kiedy nazbyt śmiało próbowało ustanawiać sprawiedliwość. Niby wszyscy podlegają jej surowym nakazom, ale mocniejsi jakby mniej. Zostawiono w spokoju odludka, on taki, że sam do gromady nie lezie.

Wiedźma odłożyła chochlę, odstąpiła od gara, usiadła na zydelku. Zaraz na jej kolana wskoczył bury kot, a tak utuczony, że gęś na święta chudsza. Tyle, że wcale nie wyglądał na takiego, który tylko za piecem się wyleguje. Przeciwnie, oczy mu paliły się czerwono, a grzbiet prężył. Podszywał się pod domowego zwierzaka, ani chybi chowaniec.

Dziewczyna nie wiedziała, co poczynać. Także usiadła. Zaraz wygładziła spódnicę i wyprostowała plecy.

Milczała.

Starucha czekała cierpliwie, ale czas mijał, a młódka ni słowem się nie odezwała, oczka pokornie spuściła. Wiedźma westchnęła. Ze skromnymi najgorsza przeprawa.

– Coś widzę, że dobrze ci u mnie, duszko.

– Nie tak straszno, jak się przyzwyczaić.

– To już ci się udało?

– Wybaczcie, czas wam zabieram.

– Mam go pod dostatkiem, a z młodymi przyjemniej niż ze starymi, oni już do ziemi się gną. Nic ciekawego.

– Ale mądrości dostaje.

– Powiadasz? Raczej sił, by używać po dawnemu. Ale chyba nie dla takich gadek do mnie dróżka cię przywiodła?

– Nie dla nich, choć nie wyrzekam. Rada z wami kilka słów zamienię. Może nauczę się czegoś.

– Ucz się do woli, nie bronię. To czego potrzebujesz, dziecko? Junaka sobie jakiegoś upatrzyłaś, którego inna ma dostać? Trudno w to uwierzyć, bo liczko twe gładkie, aż zazdrość bierze. Nie, ciebie to żaden nie odpędzi. Chętnie przygrucha.

– A co później? – przybyła spojrzała na staruchę.

– To nie wiesz? Takie sprawy, o których się nie gada, ale tęskni, więc próżno strzępić języka nie zamierzam. Rozumiesz jak każda, pewna jestem. To jaki chwat ci się uwidził?

Dziewczyna sapnęła. Znowu opuściła oczy.

– Żeby to.

– A co innego?

– Nieszczęście prawdziwe.

– Tfu! – wiedźma splunęła. – Żebym tak ci uwierzyła! Sama krasa i zdrowie. Dwoje mogłabyś obdzielić.

Bogna spiekła raka.

Stara przyjrzała się uważniej. Zwierzak na jej kolanach zamruczał, a ona go podrapała machinalnie.

– Ty też tego się domyślasz – rzekła do niego Jaga.

Szerściuch prychnął.

– Chodź tu do mnie, dziecino! – rozkazała gospodyni.

Dziewczyna drgnęła. Wyprężyła się, że nie prostsze młode drzewko dążące do światła. Zacisnęła usta i piąstki, a oczy uczyniła w jednej chwili tak twardymi jak krzemienie. Ale nie tylko nimi odmawiała, całą sobą. Mrok nie tylko z kątów wyglądał w tej chacie.

– No, chodź, słoneczko. Toż nic ci nie zrobię i nie przyszłaś tu do mnie, by po nocy siedzieć bez słowa, ale ze swoim nieszczęściem się podzielić. Bo dwojgu brzemię dźwigać lżej, a ty wyraźnie sama z nim zostałaś na tym okrutnym świecie. Jak ja nie zaradzę, to ty na nikogo nie licz, bo ja chyba wiem, o co chodzi. Przede mną prawdy nie ukryjesz, a w tobie, doprawdy, łatwo czytać.

Bogna podniosła się, ruszyła. Szła tak sztywno, jakby kij połknęła.

Dotarła na miejsce.

Starucha powstała. Szponiastymi palcami pogładziła ją po policzku, po czym z nagła położyła dłoń na brzuchu młódki.

Dziewczyna krzyknęła.

Gorąc ją tam dotknął, a w środku coś się zawierciło i zakłuło. Tamto szarpało się, jakby w konaniu, wyrywało, ale nigdzie ucieczki. Uwięzione wewnątrz, zdane na cudzą łaskę, samo z siebie nie miało żadnej mocy.

Łzy pociekły po ślicznym liczku.

– No nic, nic – mruczała starucha. – A taka to sprawa.

Odstąpiła.

Dziewczyna spuściła głowę.

– No, to już wszystko wiadomo! – oznajmiła wiedźma.

Panienka wyglądała tak, jakby miała zamiar zapaść się pod ziemię.

– Ja, ja, tylko jeden raz – wyszeptała.

– Co tam mruczysz?

Bogna w tej chwili stała się żywym wcieleniem wstydu.

– Raz, mówisz? – podpowiedziała Jaga.

– Naprawdę! – gorąco zapewniła przybyła. – Wierz mi!

– A ty, panna jesteś?

Dziewczyna tak się rozpłakała, że wstrząsy opanowały całe jej ciało. Starucha objęła biedulkę i usadziła na stołku. Gładziła po głowie.

– No, nie bucz, nie bucz. Przecież to nic takiego.

– Jak to nic takiego?! Ja niezamężna.

– Wielkie mi co! – starucha wzruszyła ramionami. – Żeby ty pierwsza. Pobłogosławiona zostałaś.

– Już wolałabym przekleństwo.

– No, nie życz sobie takich rzeczy, Bogowie radzi słuchać ludzi, kiedy im to szkodliwe.

– Niech się odwróci! – szepnęła dziewczyna, plując przez lewe ramię.

– Ale powiem ci, że pecha masz. Inne się proszą, a łaski nie dostępują. Rzadki wypadek. Już lepiej było dziesięć lub sto razy popróbować miłostki, zabawiłabyś się przynajmniej.

– Jak tak bezwstydnie?!

– Oj, dziecko. Miło, na starość wspomnienie grzeje. Ostatnia wtedy pociecha, że się użyło.

– Nie jestem taka.

– No tak, przytrafiło ci się jak ślepej kurze ziarnko, ale powiesz mi, co przez tę swoją wstrzemięźliwość, poza brzuchem, zyskałaś?

Kilka łez pociekło po ładnej twarzy, ale dziewczyna już nie szlochała. Zaciskała piąstki i usta.

– No dobrze, dobrze – mruczała starucha. – Toż nie po to tu przyszłaś, kiedy takie nieszczęście na ciebie spadło. Niesprawiedliwe, skoro innym się udawało sto razy, a tobie ni jeden.

– Sprawiedliwe, czy nie, stało się – odpowiedziała Bogna. – Więcej uskarżać się nie zamierzam.

– Toś dzielna, podziwiam. A ojciec, co?

– Nic nie wie, nie śmiałam ni słowa rodzicielom powiedzieć.

Jaga zaśmiała się.

– W to łatwo uwierzę. Ale nie chodzi mi o twego rodziciela, ale tatusia tego, co w brzuchu nosisz.

– A on – westchnęła Bogna. – Też nic nie wie.

– To mu powiedz.

Dziewczyna pokręciła głową.

– On żonę ma.

Starucha wybuchnęła śmiechem.

– Urok na ciebie rzucił? Kawalera nie znalazłaś? Urodziwy choć był?

– Jak słońce, ale nie w tym rzecz. Stało się po prostu. Tańce, miód słodki, zabawa i śmiech.

– A żoneczki w pobliżu nie ma, za to chętne dziewczę tak?

– To aż takie pospolite?

– Wcale nierzadkie.

– Nie powinnam jednak była.

– A on? Dziecino! Ty siebie nie wiń, to jego obowiązek. Tyś młoda, nie wiesz nic i z nikim nie jesteś związana. On przeciwnie! Rozumieć powinien i teraz za to zapłacić. Wyjaw jego imię wszystkim, tak ci radzę.

– Przed wspólnotą?

– A jakże. Ma w tym udział. Niemały.

– A co dalej?

– Inni postanowią.

– Stosują okrutne prawo. Ono nie dba, kogo kosi.

– Wydaj go, bo siebie trzeba pilnować. W tym nikt cię nie wyręczy. Tak jest na tym świecie, że jak ty nie zjesz, to ciebie zjedzą. Już w tej chwili płacisz cudze długi.

– Nie tylko jego dotknie. Innych też.

– Głupia jesteś. Gromada zarządzi.

– Ale i mną.

– Takie prawo.

– Ja je znam.

– I uciec przed nim chcesz. Mogę ci pomóc. Po to tu przyszłaś?

Dziewczyna z trudem przełknęła ślinę, choć w gardle nie czuła ni odrobiny wilgoci. Taka suchość, że pustynię by zawstydziła.

– Sama nie wiem.

– To niby ja mam ci podpowiadać?

Panienka spojrzała błagalnie.

Ale stara za długo żyła, by cudze ciężary brać na własne barki. Podzięki się za to nie weźmie, ale winę owszem. Nie przepadała za podobnymi spółkami, więc milczała. Ona na samotności nic nie traciła.

– Chciałabym to odwrócić – rzekła Bogna.

– Co się stało, to się nie odstanie. Nie do mnie powinnaś z taką prośbą się zwracać, a do jakiegoś bóstwa. Jakie wy tam u siebie wyznajecie, Nirutrę?

– Boginię Wszechmatkę, miłości i wojny w jednym.

– Toż mówię, Nirutrę. Do niej się zwróć.

– Nie wiadomo, czy zechce odpowiedzieć. Bogowie kapryśni.

– To wiadomo. A boginki najbardziej. Ale proś, może się zlituje.

– A jak nie?

Stara mruknęła coś pod nosem. Przekleństwo pewnie.

– Czego ty, dziewczyno, ode mnie chcesz? Wiadomo wszystkim, jak umiem pomóc.

– To mnie przeraża.

– Czyliś dobry człek. Zdaj się na ludzką łaskę.

Bogna ponownie opuściła głowę. Siedziała milcząc, a czas płynął.

– Do rana tak zamierzasz wytrwać? – fuknęła wiedźma. – Wtedy zabierzesz się z tym, co tu przyniosłaś, niczego nie rozwiązując?

Panience łzy pociekły z oczu.

– Ty tu nie bucz, lepiej siebie zapytaj, po co naprawdę do mnie przyszłaś?

– Kiedy nie wiem, nie kłamię – zaszlochała młódka.

– Czasu nie odwrócę, nie moja moc. Chcesz czegoś innego? Ja mocna w ziołach, znam prawie na wszystko, a zamawiać także potrafię. Choć nie wiem, po co ci to. Winowajcy nie wydasz, za mąż za niego nie pójdziesz. Mogę na jego żonkę rzucić urok. Może zemrze.

– Nie chcę tak! – wykrzyknęła dziewczyna.

– Wszystkimi moimi mocami gardzisz.

– Boję się ich.

– A jednak przyszłaś.

– I siedzę, jak ta krowa.

– Siedzisz, to ja ci powiem, co w tym płodzie dojrzałam. Żadne szczęście dla ciebie, ale to wiadomo. Lecz i coś więcej. Tamto zła ci życzyć będzie i na twe życie nastawać. Widzę to.

– Jakże tak?

– Zgładzić cię zapragnie.

– Ale za co?

– Odpłacić się spróbuje. To ci przepowiadam, zgubę na ciebie sprowadzi. Tym to jest.

– Skąd wiesz?

– Wyczułam.

– Nie kłamiesz?

– A idź ty sobie! – warknęła stara. – Dość mam już twych gadek. Co zobaczyłam, to ci to mówię jako szczerą prawdę.

– Przysięgniesz?

– Na czarta! Z radością!

Dziewczyna się wzdrygnęła.

– Wolałabym na co innego.

– Każdy ma własnego pana. Ja ci mówię, pszczółko, jak będzie. Chcesz mojej przysięgi, to ci taką dam. Za jej złamanie zapłacę, to bierz, jeśli ci wola, ale wreszcie postanów, czego chcesz.

– Więc to zróbmy – szepnęła Bogna.

Stara pokręciła głową, lecz wstała.

– Idziemy! – zarządziła.

– Dokąd?

– Ty sobie myślisz, że ja taka giętka, jak ty? Ciężko mi się zginać, sprzątania by nie zabrakło, to wolę sprawę załatwić na dworzu. Bo, jak widzę, to ty u mnie wolisz, a nie do siebie wracać i doma dekokt zażyć?

– Prowadź – westchnęła dziewczyna.

– Daleko nie będzie, ot tam – wskazała starucha.

Bogna przyjrzała się miejscu, a nie spodobało jej się wcale. Korzeń tam widniał, na siedzisko wyglądający, ale nieludzki, jaśniejący w nocy, choć bynajmniej nie światłem, czymś całkiem innym. Ale wzrok przykuwającym.

– Wolałabym gdzie indziej – zatrzymała się.

– Aleś wybredna! Nigdy jeszcze z taką nie miałam do czynienia. Dziewuszki od ciebie młodsze albo starsze dwakroć, dojrzałe niewiasty, nie marudziły wcale. Słuchały, bo wiedziały, że ja mądrzejsza. A ty doświadczenia nie szanujesz. Niech cię licho!

– Nie klnijcie.

– No, jesteśmy. Siadaj!

– Niech będzie – przystała Bogna.

Ledwie usiadła, stara natychmiast podała jej naczynko.

– Pij! – nakazała. – I już ani słowa, bo mam dość tej sprawy.

Dziewczyna westchnęła.

– Rób, co trzeba albo idź sobie! – warknęła Jaga.

Więc dziewczyna się poddała i przechyliła, co w rękach wciąż trzymała.

– Gorzkie – poskarżyła się.

– Ale życie posłodzi – mruknęła stara.

Bogna zgięła się wpół.

– Boli! – jęknęła, a łzy stanęły jej w oczach.

– Siedź! Zepsujesz pracę! – syknęła stara, widząc, jak bartnikówna usiłuje się zerwać.

Ale jej było wszystko jedno, już rzuciła się w przód.

– Przytrzymaj! – rozkazała Jaga.

Korzeń się natychmiast przekształcił. Wysunęły się z niego rozliczne odrosty i oplotły ofiarę, nie pozwalając jej ni drgnąć. Rozsunęły nogi, tylko oddychanie jej zostało, co czyniła ciężko, oblana potem.

Jęczała.

– Ale z tobą przeprawa! – zawarczała wiedźma. – Co ty sobie wyobrażasz? Jak już to łyknęłaś, musi pójść dalej. Tego nie zatrzymasz w żaden sposób. I albo zemrzesz, albo dokończymy sprawę.

– Umrę?

– Cicho, głupia. Zaraz po wszystkim. Oddychaj i pozwól reszcie, by działa się we właściwym sobie porządku. No, oddychaj, mówię!

Więc oddychała, aż wreszcie stało się. Popłynęła krew i coś się spomiędzy nóg wysunęło. Nie widziała najlepiej, korzeń zasłaniał. Ale natychmiast zrobiło się lżej. Twardość brzucha ustąpiła z miejsca.

– Gdybym wiedziała, jak będzie, nigdy bym ci nie pomogła – mruczała starucha. – Nie przychodź ty już do mnie nigdy więcej.

– Nie przyjdę. Nigdy! – krzyknęła dziewczyna.

– I dobrze. Puść – rzekła wiedźma do korzenia.

Cofnął sploty więżące dotąd ofiarę. Ona wstała, by natychmiast się zachwiać. Stara podała kolejny przygotowany kubek.

– Pij! – rozkazała.

– Jednego dość.

– Pij, głupia! To na wzmocnienie, byś do domu doszła. Chcesz, by szukano cię i w końcu odnaleziono, domyślając się, wiadomo czego?

Łyknęła, po czym spojrzała na krwawy strzępek ciała poniewierający się na ziemi. Wcisnęła pięść w usta.

Odstąpiła.

– A zapłata?! – krzyknęła za nią stara.

Dziewczyna sięgnęła za pas, wydobyła nóż.

– We mnie tym zamierzasz godzić? Za pomoc? – zawarczała wiedźma.

– Płacę. To cenny nóż.

– Nie chcę noża, tym płać wrogom za krzywdę. Daj mi korale.

Dziewczyna sięgnęła do szyi, zdjęła sznur i rzuciła wiedźmie, po czym pobiegła na oślep w ciemny las.

Starucha jakiś czas patrzyła za młódką, a widziała ją stanowczo zbyt długo.

– A niech cię licho pochłonie – wreszcie wysyczała, po czym zabrała się do pracy.

Oczywiście jej pozostawiono do uprzątnięcia nieszczęsny odpadek, którego nikt nie chciał na tym świecie. Ale na podobne przypadki była gotowa. Zza drzewa wyciągnęła wielką łopatę, taką od chleba, choć ona jej używała na swój sposób i nie na wypieki, na coś niezdatnego do spożycia. Zgnicia. Wzięła ochłapek na łyżkę. Zlatywał, nie chciał pomagać. Ale nie pozwoliła spaść przedwcześnie. Zamachnęła się i cisnęła poza własną dziedzinę, w gęste paprocie, by nie oglądało go żadne oko. Bo i po co. Przepadł na wieki.

Odetchnęła.

Po czym się wyprostowała. Gnaty prostując. Kości się wydłużały, stawy na nowo nastawały. Najpierw krzyż, po nim plecy, na koniec szyja. Ja za dni młodości. Dziw! I dech nowy! Taki z głębi siebie, więc to musiało odpowiednio potrwać.

Rosła.

I się zmieniała.

Już nie starucha. Niewiasta w kwiecie wieku. Na swój sposób urodziwa. Śmierć nie piękniejsza. Blada przede wszystkim, zaś skóra jak mleko, i gładka. Ni jednej zmarszczki.

Zaśmiała się.

Las zastygł porażony grozą.

Założyła korale na szyjkę i wygładziła suknię, już nie łachmany, czystą materię, jakby tylko co utkaną.

Wstąpiła po schodach. Drzwi same się uchyliły, światło w izdebce rozgorzało, by razić porażającym blaskiem. Łatwiej już byłoby spoglądać wprost w słońce.

Wygodne łoże czekało.

Trwała noc.

 

* * *

 

Do leżącego okrawka podążyła mroczna stwora, tracąca płaty skóry i odpychająca odrażającym żywotem.

Wszystko w niej stało się cierpliwym oczekiwaniem, godnym sępa nad ścierwem, choć akurat ona odpadkami się nie pożywiała.

Stała i patrzyła. Czasem wzrok zwracała w stronę wiedźmiej chatki. Dyszała. Ale bez nadziei. Ustanowionej granicy nie potrafiła przekroczyć. Ona mocna, fundowana na nie byle jakich siłach, wielkich, przedwiecznych, z największych krzywd wzniesionych. Nie sforsujesz tego muru przemocą, prędzej zęby połamiesz.

Wolała nie.

Los pozwoli urosnąć.

Cierpliwość narzucała sobie jak dyby, nie mniej one uciążliwe, ale w tym wypadku do dobra wiodące. A przynajmniej spełnienia.

Przysiadła nad trupkiem.

Muchy się nie zbierały, noc przecież, ale jakieś żądne ścierwa robactwo krążyło. Przysiadało, krwią opijało.

– No, poszły precz! – rozgoniła.

Uciekały, ale i tak z kopę rozdusiła.

I lubiła, i nawyk.

Dotknęła tułowia, po czym bez wielkiego trudu przebiła się przez skórę.

Ale serca nie odnalazła.

Uciekało.

Małe i takie sprytne, choć póki co, bezrozumne.

Jednakże miała wielką dłoń. Palce długie, kościste i zbrojne w ostre pazury. Gryf by się nie powstydził. Nie tylko umiały mocno się zacisnąć, ale i szukać. Nic im nie uchodziło. Najmniejszego robaczka by wygrzebały, o wiele łatwiej przyszło z sercem, nawet niemowlaka, które wszak większe. Wreszcie je uchwyciła.

Usiłowało się wyśliznąć.

Głupie!

Skakało.

Lecz nie zdołało umknąć, przywarło do lodu.

Ono wszystko przytrzyma.

Schwytała.

Zimne jak ryba, nieskore do współpracy i teraz martwe. Uginające się jednakże, kiedy na nie pazurem napierała.

Zdołała zadrapać.

Roniło, krew gęstą i chłodną.

Ponownie  przecięła tkankę.

I ścisnęła.

Tak trzeba, by pobudzić. Niech bije!

Zaśmiała się.

Drgnęło.

Cofnęła rękę, wydobywając ją z drobnego ciałka, pozostawiając za sobą ranę. Taką, która się nie zasklepi. Nigdy. Są blizny, które nie zarastają, sprawiają ból dłużej niż życia, tu śmierć nie ma nic do gadania.

Ciałko się poruszyło. Od środka coś biło, jak woda ze źródełka, jak lawa z wulkanu. Rozrywało.

Więc podskoczyło i urosło, już całkiem spore, a wtedy rozwarły się oczy. Ogniste i mroczne. Jedno w nich piekło.

Odezwało się głosem, w którym nie było nic ludzkiego. Bardziej jakieś wściekłe prychnięcie. Nic zrozumiałego. Samo wołanie o krzywdzie.

No, śmiech.

Taki świat.

Wtedy skoczyło.

Stwora czekała. Samymi palcami smagnęła wyskrobka po gębie, odrzucając na dobre kilka kroków. Niech nabierze rozumu, skoro nie umie się zachować.

Nie nauczył się tak od razu. Zawarczał i skoczył ponownie.

Tym razem oberwał mocniej. Ale nie poddał się, powstał. Otrząsnął jak pies. Wyprężył.

– Stój, głupku! – przemówiła stwora. – We mnie mierzysz?

Przechylił łeb. W jego małej gębie obracał się język, przesuwał po drobnych ząbkach, ostrzejszych niż igły, oblizywał pokrzywione, wąskie usta.

– Co, nie umiesz mówić? – zadrwiła.

Wstrząsnął się.

Zamemłał gębą.

Durny!

Zęby poprzesuwał, rosły prędko. Język też ruchliwszy, a przy tym wielki i żmijowy.

Czysty jad.

– Umiem! – wycharczał.

– A rozumu używać?

Wyciągnął małe rączki, zbrojne w trójkątne pazurki.

– Rozum jest tu – stwora wskazała głowę. – U ciebie chyba bardzo malutki.

Wykrzywił gębę.

– Czego chcesz?

– Dzięki mnie jesteś.

– Taki?

– Nie moja wina. Wiesz, czyja?

Spojrzał w stronę chatki.

– Ty, głupi. Nawet ja z tą maszkarą zadzierać nie zamierzam, a ty, pokurczu, próbujesz? Za mały urosłeś, wyrodku. Ale gdzie indziej możesz wyrównać rachunki.

Dech z trudem łapał.

– Mogę?

– Podążaj tropem. Kto, jak kto, ale ty go odnajdziesz bez trudu. Ciągnie swój do swego.

– Jak?

– Posłuchaj.

Naprężył się. Nagle ze dwa razy większy, a ucho cztery. Dygotał, pies w febrze zdrowszy.

Przypadł do ziemi.

Ożywicielka zaśmiała się.

– Serca, wyskrobku. Jakieś masz. Ono cię poprowadzi.

Postarał się, a po chwili skoczył do biegu. By zaraz paść niezdarnie.

Niezguła!

Warknął.

Uderzył łapkami o nogi. Kończyny się zmieniły. Opadł na nie. Skoczył. Chwiał się jednak, duża głowa w biegu przeszkadzała, więc raz za razem przewracał się. Ale nie ustawał w wysiłku.

Patrząca nań stwora śmiała się do rozpuku.

 

* * *

 

Bogna przystanęła. W oczach jej się ćmiło.

– Co mi znowu? – spytała ze złością.

Las wokoło milczał.

Serce też kłuło i w boku bolało.

Spróbowała wziąć się w garść. Najważniejsze, trzymać się. A już po wszystkim. Kłopoty zniknęły.

Ale za plecami cienie się kłębiły.

– Zwidy! – oceniła, kiedy bliżej im się przyjrzała.

Wszystko nieprawda, a jedyne, co naprawdę tu straszy, to mróz w ludzkiej duszy.

Tchu zabrakło.

– Nic mi! – szepnęła przez zaciśnięte usta.

Chciała uwierzyć.

Nie uwierzyła.

 

* * *

 

Mały łowca przypadał do ziemi, by się w nią wsłuchać.

Pomagała mateczka. Ona pomocna, poprowadzi śladem, nie daruje zbrodni.

Niech rachunki zostaną wyrównane!

Z daleka dobiegały kroki, zdradzając trop, a czasem nawet widział coś w rodzaju cienia, tak bardzo kuszącego i jasnego, że oczka musiał mrużyć.

Oblizywał się wtedy.

Ale na inne rozkosze też nie wyrzekał.

Jeżyk smyrgnął w pobliżu, polując na jakieś robaczki. Małym noskiem kręcił.

Jaki smakowity!

Zastygł w przerażeniu, dostrzegając mrocznego stwora. Znieruchomiał.

Poroniec podskoczył, pazurki nastawił.

Zwierzątko umierało ze strachu.

Śmierć.

Lecz z dali dobiegło łkanie. Taki smutek, że serce by zamierało. Własne jednak podskoczyło.

Niby radość.

Choć w istocie coś innego.

Mrocznego.

Stwór ruszył pędem, gnała go największa możliwa namiętność.

Odpłata zawsze słodka.

 

* * *

 

Bogna się bała.

Zewsząd cienie, odgłosy, ale takie, których uchem nie złapiesz. Ocierające się o słyszalność, choć wystarczające, by serce strwożyć.

Powinna wracać czym prędzej do domu.

On przyzywał.

Przekonywał, że ochroni.

Nie przemogła siebie.

Legła na ziemi.

Z daleka nadciągała największa groza, przed którą powinna uciekać, ile sił w nogach.

Nie robiła tego.

Szeptała:

– Wybacz, wybacz, wybacz.

Ale wiedziała, że tamto się nie zlituje.

 

* * *

 

Stworek dotarł na miejsce.

To tu, niechybnie!

Pociągnął nosem, wstał na chybotliwe nóżki, by oczom pomóc, ale to nic nie dało.

To co się działo, było niespodziewane.

Ale mało wiedział, jak dotąd świat nieustająco go okłamywał.

Powinien mu godnie odpłacić, ząbki naostrzone, lśniące, pazury jadowicie błyszczące.

Tylko przeciw komu ten oręż obrócić?

Komukolwiek, byle krzywdy wyrównać.

Kręcił się, ale celu nie znajdował.

Aż zobaczył.

Nie pobiegł, choć w środku coś w nim skowytało, nakłaniając do rychłej odpłaty.

Nie zdołał szybciej.

Zbliżał się ostrożnie.

Tamto powinno uciekać, szaleć ze zgrozy, błagać o litość. Nie otrzymując nic w zamian.

Oko za oko.

A tylko leżało. Nieruchome.

Krew jedyna ciekła z przeciętych nadgarstków na chciwą ziemię, a morderczy nóż leżał w pobliżu.

Nawet nie lśnił. Swoje zrobił.

Wyskrobek zawarczał.

Zawył.

Przypadł do ciała.

Serce od dawna nie biło. Udręczona dusza nie wyła.

Co było, na wieki odeszło.

Koniec

Komentarze

Las wie to opowiadanie, zrobiło na mnie duże wrażenie i choć minęło kilka miesięcy, wciąż pamiętam, że kiedy je czytałam, od początku czułam narastającą grozę i coraz większy niepokój.

Pobłogosławiona, choć opisujesz ten sam las i postaci, jest inna. I choć tu także od początku wiadomo, co się święci, rzecz jest opowiedziana znacznie łagodniej. Nie ograniczyłeś się tylko do lasu – lepiej przedstawiłeś dziewczynę, jej wieś, dom, ojca, wreszcie „kłopot”.

Jaga początkowo wydała mi się bardziej ludzka, ale kiedy została sama, kiedy nagle wypiękniała i odmłodniała, objawiła się prawdziwą wiedźmą.

Mniej miejsca poświęciłeś potworze i jej poczynaniom z wyskrobkiem, jednak zachowałeś mroczny klimat i nieźle pokazałeś osobliwe zdarzenia dziejące się pod koniec opowieści.

Jastku, mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym zgłosić opowiadanie do Biblioteki.  

 

Do pro­mie­niu­ją­ce­go od brzu­chu bólu… ―> Literówka.

 

uro­czy­stość miesz­kań­ców zgro­ma­dzi­ła we­wnątrz boż­ni­cy. ―> …uro­czy­stość zgro­ma­dzi­ła miesz­kań­ców we­wnątrz boż­ni­cy.

 

Z każ­dym kro­kiem za­po­mi­na­ła o nie­daw­nym bóli… ―> Literówka.

 

Przy­ja­ciół­ka obej­rza­ła się za sie­bie i pi­snę­ła. ―> Masło maślane – czy mogła obejrzeć się przed siebie?

Proponuję: Przy­ja­ciół­ka spojrzała za sie­bie i pi­snę­ła.

 

dwa że nie nic nie poj­mie. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

Ale żaden nie trzasł zdra­dli­wie, każdy wy­trzy­mał, ―> Zdanie powinna kończyć kropka.

 

bury kot, a tak uto­czo­ny… ―> Czy tu aby nie miało być: …bury kot, a tak utu­czo­ny

 

Pod­szy­wał się pod na wy­glą­dał, ani chybi cho­wa­niec. ―> Czy to ostateczna wersja zdania?

 

Sta­ru­cha wy­bu­chła śmie­chem. ―> Sta­ru­cha wy­bu­chnęła śmie­chem.

 

Jakie wy tam u sie­bie wy­zna­je­cie, Ni­ru­trę? […] – Toż mówię, Ni­rur­trę. ―> Które imię jest właściwe?

 

wolę spra­wę za­ła­twić na dwo­rzu. ―> …wolę spra­wę za­ła­twić na dwo­rze.

 

Bogna zgię­ła się w pół. ―> Bogna zgię­ła się wpół.

 

Cof­nął splo­ty wią­żą­ce dotąd ofia­rę. ―> Korzeń nie związał Bogny, on ja uwięził/ unieruchomił, więc: Cof­nął splo­ty wię­żą­ce dotąd ofia­rę.

 

Stara po­da­ła ko­lej­ny na­go­to­wa­ny kubek. ―> Czy kubek był nagotowany w znaczeniu, że zawierał nagotowany/ uwarzony napój, czy może miało być: Stara po­da­ła ko­lej­ny przygotowany kubek.

 

Sta­ru­cha cięż­ko za pa­trzy­ła młód­ką, a wi­dzia­ła zbyt długo. ―> Nie bardzo rozumiem, co chciałeś powiedzieć tym zdaniem. :(

 

mrocz­na stwo­ra, tra­cą­cą płaty skóry i od­py­cha­ją­ca od­ra­ża­ją­cym ży­wo­tem. ―> Literówka.

 

po­zo­sta­wia­jąc za sobą bli­znę. Taką, która się nie za­skle­pi. ―> …po­zo­sta­wia­jąc za sobą ranę. Taką, która się nie za­skle­pi.

Blizna to ślad po zagojonej ranie, a skoro ta nie mogła się zasklepić, nie mogła być blizną.

 

Same wo­ła­nie o krzyw­dzie. ―> Samo wo­ła­nie o krzyw­dzie.

 

Stwór ru­szył pędem, po­pę­dza­ła go naj­więk­sza moż­li­wa na­mięt­ność. ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Stwór ruszył pędem, gnała go największa możliwa namiętność.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To imponujące, że przy takim natłoku tekstów pamiętasz Las wie.

Tam miałem znacznie łatwiej i trochę trudniej. Trudniej, bo bohaterka nieludzka, ale łatwiej, bo nie musiałem się zagłębiać w dylematy, które łatwo zbanalizować. No i Las wie był oczywisty, wystarczyło pójść za mamuną i wszystko jasne.

Nie ma co ukrywać, Irka mnie zmotywowała. Wciąż się z nią nie zgadzam, ale nie w tym rzecz. Z początku Las wie, to miało być jedno opowiadanie ze strasznym stworem. Takie swojskie, nasze, las, mrok, słowiański klimat i bolesny temat. Trzeba przywalić, ile pary w garści. Ubolewałem, że nie udał mi się horror, ale horror działa wtedy, kiedy boimy się o bohatera. Setny raz powtórzę, że o mamunę nie da się bać. Jej trzeba się bać, a to przecież co innego. Oczywiście rozważałem, jakby to było z bohaterką, czyli tą ludzką biedulką, ale nie oszukujmy się, nie zależało mi na niej wcale. Rola do odegrania. Zadałem sobie jednak pewne pytania. Nie przepadam za tym. Później należy zmierzyć się z konsekwencjami. W każdym razie uzyskałem odpowiedzi, czego finałem powyższe opowiadanie, choć nie ono jedyne. Odpowiedzi mam więcej i o wiele bardziej zajmujące.

W powyższym (tytuł zmieniałem, i wciąż go nie jestem pewien, choć ostatecznie uznałem, że ujdzie, bo taki przewrotny) znalazło się miejsce na wstawki obyczajowe, które przecież cenię, historię Bogny, inne spojrzenie na kłopot i współczucie dziewczynie w bardzo trudnym położeniu. Kiedyś to naprawdę było nie byle co. Nie to, że się tym bawiłem, ale jednakże się bawiłem, rozważając, jak ona się do tego zabierze.

I popełniając błąd, polegnie.

Przecież znam finał.

No i na wiedźmę też można było spojrzeć głębiej. To znaczy jeszcze bardziej niejednoznacznie. A równocześnie jako na kogoś do cna złego. Wiem, że piszę tu sprzeczności, ale przepadam za nimi.

Ponadto wyszedł inny akcent, mniej mamuny i wyskrobka, teraz to dramat Bogny, a przez to że poroniec ją ściga z elementem horroru. Choć, jak ktokolwiek to rozważy, to wiadomo, że nie może jej dopaść, to akurat byłoby zbyt oczywiste. Musi być straszniej.

Poprawki wprowadzone.

Jak zawsze powtórzę, że jesteś nieoceniona. Pewnie nie trzeba o takich banałach wspominać, bo o tym wiesz, ale nie umiem sobie tego odmówić.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Jastku, dobrze było przeczytać Twoje obszerne wyznanie o tworzeniu zarówno poprzedniego opowiadania (tak, pamiętam o Lesie, bo mocno wrył mi się w pamięć), jak i Pobłogosławionej. A skoro wspomniałeś, że nadal eksperymentujesz z tym tekstem, pozostaję z nadzieją, że to nie ostatnie spotkanie z tymi bohaterami.

Bardzo dziękuję za uznanie i niezmiernie się cieszę, że uznałeś uwagi za przydatne. Przede mną wizyta w klikarni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tylko, że zgodnie z planem wyjdzie mi dwadzieścia jeden rozdziałów, bo historia potoczy się zupełnie inaczej i zyska ciąg dalszy, którego w dwóch dotychczasowych opowiadaniach zabrakło. A wiem to stąd, bo rozpisałem sobie całą fabułę. Chcąc nie chcąc nie zmieszczę się w mniejszej ilości znaków niż czterysta tysięcy. Cokolwiek to za dużo, by umieszczać na tym portalu tak obszerny tekst.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Istotnie, Jastku, to już będzie powieść, nie opowiadanie. Życzę radości z jej tworzenia i sukcesu wydawniczego.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kurczę, czuję się, jakbyś to opowiadanie specjalnie dla mnie napisał ;) Bo wziąłeś pod uwagę moje marudzenie pod Lasem. Nawet bóstwo nowe dodałeś :) No, i nie ukrywam, że bardzo mi się spodobało spojrzenie z perspektywy Bogny. Z dziewczyny, która, w najlepszym wypadku, ma fiu-bździu w głowie, zrobiłeś pełnokrwistą postać. Niejednoznaczną, bo przerażoną, zmagającą się z własnym lękiem nie tylko przed przekroczeniem granicy włości Jagi. Udało Ci się oddać moralne dylematy, strach przed byciem wyrzutkiem, chęć ochrony innych, miłość i nienawiść do dziecka, które nosi.

Ponieważ pamiętam Las, dostałam dodatkowe smaczki, bo mam wrażenie – być może mylne – że tatusiem jest mąż ciężarnej kobiety, którą widzimy kiedy wychodzi z kościoła. Może tej samej, która pojawiła się w poprzednim opku.

Nie ukrywam, że chętnie spojrzałabym na tę historię oczami innych bohaterów. Myślę, że mógłbyś mnie jeszcze nieraz zaskoczyć.

Zmienione zakończenie, a dokładniej inna niż w poprzednim opku śmierć Bogny pasuje do tego, jak ją przedstawiłeś,, choć gdyby skończyła jak poprzednio, też bym się nie czepiała.

Idę kliknąć i mam nadzieję, że jeszcze ten las kiedyś odwiedzę :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

regulatorzy

Z tym sukcesem wydawniczym, to się nie uda. Nie lubią mnie wydawcy. Co nie znaczy, że zabraknie mi zapału. Sam nie wiem, skąd ostatnio we mnie tyle energii. Jeśli się nie rozpuknę, cud prawdziwy.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Irka_Luz

Las wie był jednolity. Nie kombinowałem w nim za bardzo, skoro najbardziej zajmowała mnie mamuna. Pewne kwestie zostały postawione, nie zamierzałem jednakże ich dotykać, uznałem, że tam nie znajdzie się dla nich miejsca, bo opowiadanie straci spoistość.

Dałaś mi jednakże motywację, więc rozważyłem dokładniej. Do tamtego tekstu nic dodać nie umiałem, ale siedziało mi coś w mózgownicy i mówiło: Zrób to. W końcu posłuchałem i od razu pojawiły się dwie kolejne wersje.

Powyższe opowiadanie nie jest innym spojrzeniem na Las, to inaczej rozwijająca się historia, kolejna zechciała pójść jeszcze gdzie indziej.

Bardzo niebezpieczne Twe domysły, Irko i coś czuję, że za wiele tropów zostawiłem. Jednakże miały być zostawione.

Pobłogosławiona nie do końca mi się podoba, brak jej specyficznej frazy, która w Lesie się znalazła. Ale teraz i tak nic z tym nie zrobię, bo robię coś innego, przesyconego ogromem relacji, które z radością splatam ze sobą. Wątpię jednakże, bym tu to publikował. Za obszerny tekst.

Dzięki, pozdrowienia.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Cześć!

 

Nie czytałam poprzedniej wersji opowiadania, więc jest to dla mnie zupełnie nowa historia. Opowiadanie zrobiło na mnie wrażenie przede wszystkim za sprawą ciężkiego, mrocznego klimatu opartego na ludowych wierzeniach. Jak na 40 tys. znaków to niewiele się tu wydarzyło, ale mimo to opowiadanie trzymało w napięciu. Jedynie początek mi się dłużył i prawie zrezygnowałam z dalszej lektury. Po przeczytaniu cieszę się jednak, że tego nie zrobiłam, bo umknęłoby mi bardzo dobre opowiadanie.

Podobała mi się kreacja bohaterów, są spójni i charakterystyczni. Naprawdę czuć w tekście rozpacz i strach bohaterki. Wiedźma zdecydowanie wzbudza niepokój. Od momentu pojawiania się stwory czytałam z zapartym tchem, mimo że było już wiadomo, jak się to skończy. Scena stworzenia porońca ma niesamowity klimat grozy, potęgują to użyte w tekście zdrobnienia. Rozmowa potworów jest bardzo klimatyczna.

Postawiłeś na wyraźną stylizację języka, która momentami wydawała mi się zaburzona przez takie słowa jak np. ogarnąć czy kwas. W paru miejscach natrafiłam na sformułowania, które ewidentnie mnie zatrzymały. Moim zdaniem jest to tekst, który zasługuje na bibliotekę.

Przerażające ssanie odezwało się z wewnątrz brzucha.

Myślę, że lepiej brzmiałoby tu po prosu “z brzucha” albo “odezwało się wewnątrz brzucha”

Kilku chłopców wymknęło się na zewnątrz, za nimi natychmiast wysunęło się paru starszych, znanych ochlaptusów przede wszystkim, im zaraz po żarliwych modłach, co innego w głowach.

To “przede wszystkim” bardzo utrudnia zrozumienie tego zdania.

Rosła, jasnowłosa, ale już z wydatnym brzuchem u boku przystojnego męża, którego światło zdawało się kochać, bo słońce jakby szczególnie go opromieniowywało.

opromieniało

Brzmi tak jakby brzuch był u boku mężczyzny. Lepiej byłoby to zdanie podzielić na dwa.

Wszakże spomiędzy listowia słonko czasem zaświeciło, kilka promyków zagrało na twarzy, zmuszając oczy do przymknięcia, smyrgnął ptaszek i kotek się napatoczył w ślad za nim.

Wszakże tu moim zdaniem nie pasuje znaczeniowo.

– Zaciąłem kilka dni temu nową barć, a chociażem do pisania sprawę zgłosił, by wiadome było, to jednakże dokończyć trzeba, by kwasy w gromadzie nie powstały. 

A nie powinno być “chociaż żem”?

Z matką jednakże nie pogadała. Ani nie było kiedy, ani chęci nie dostało.

Zbierała siły, których stale nie dostawało.

Wydaje mi się, że powinno być “ostało” i “ostawało”.

Razem za domowe prace się zabrały, a że dziecisków w rodzinie Milbarta nie brakowało, to nim się obroniły, wieczór nastał.

obrobiły

Jak na łóżko padła, tak całkiem przepadła.

Nienajlepszy ten rym. 

– Tak ci się tylko zwiduje.

Nie znalazłam przykładu zastosowania tego słowa w znaczeniu “wydaje się”. Może warto się nad tym zastanowić.

– Ano, tak lubię – spojrzał. – Podjedz sobie jeszcze, widać, że potrzebujesz. No – klepnął się po udach. – Na mnie pora!

Tu jest błędny zapis dialogu. – Ano, tak lubię. – Spojrzał. – Podjedz sobie jeszcze, widać, że potrzebujesz. No. – Klepnął się po udach. – Na mnie pora!

Ewentualnie druga wypowiedź może być wtrąceniem: No – klepnął się po udach – na mnie pora!

Nie znalazł się nikt[+,] by ją wesprzeć.

Nikomu ni słowem się nie zdradziła, prawda, chcąc nie chcą i tak się objawi.

Zbędny przecinek.

Ludzie nieraz po niej postępowali, ale tą lewą także.

To chyba jest użyte w błędnym znaczeniu.

Mimo tego szła i choć to nie była dróżka prosta, jak strzelił, to równa i wygodna, więc do celu dotarła, nie wiadomo kiedy.

Dziewczyna stała na granicy, nie wiedząc[+,] co poczynać.

Zaś kiedy stanęła przed stopniami, po których trzeba było do drzwi, zawahała się wyraźnie.

Kiedy zaś

Ale żaden nie trzasł zdradliwie, każdy wytrzymał,

Kropka na końcu

Podszywał się pod na wyglądał, ani chybi chowaniec.

Tu chyba czegoś brakuje.

– No, nie życz sobie takich rzeczy, Bogowie radzi słuchać ludzi, kiedy im to szkodliwe.

Chyba miała być kropka zamiast przecinka.

– Niech się odwróci! – szepnęła dziewczyna[+,] plując przez lewe ramię.

– A on – Bogna westchnęła.

westchnęła Bogna

Oddychaj i pozwól reszcie, by działo się we właściwym sobie porządku.

Moim zdaniem “reszcie” jest zbędne, a jeśli już to: Oddychaj i pozwól reszcie, by działa się we właściwym sobie porządku.

– I dobrze. Puść – wiedźma rzekła do korzenia.

rzekła wiedźma do korzenia.

Starucha jakiś czas patrzyła [+za] młódką, a widziała ją stanowczo zbyt długo.

Najpierw odniosę się do uwag, jeśli o którejś nie wspomnę, znaczy, zgadzam się.

 

opromieniowywało

Typ tekstu: Książka

Autor: Themerson Stefan

Tytuł: Wykład profesora Mmaa

Rok wydania: 1994

Rok powstania: 1943

Lukullusa Savarina i dra Ćwierciakiewicza z wyprawy na osiedle homo. Nie wolno było oczywiście eksponatów tych smakować, ale można je było do woli wąchać, dotykać antenkami, opromieniowywać własnym ciepłem, rejestrując równocześnie jego odbicie, można było do nich mówić, nasłuchując równocześnie echa, ba! – można by je było nawet i oglądać w fluoryzującym czy fosforyzującym jaśnieniu, gdyby oglądanie prowadziło do jakichś interesujących spostrzeżeń.

Główne miejsce wśród eksponatów zajmował włos. Włos był grubszy od halabardy żołnierza i posiadał długość kilku dorosłych osobników, stojących jeden za drugim antenką w abdomen.

– Przeciętny homo – rzekł tonem objaśniającym inż. Lukullus Savarin, zwracając się do grupy otaczających go osób

Czyli mogłoby być, ale opromieniowywało uszłoby, ale opromieniało lepsze.

 

chociażem

Typ tekstu: Książka

Autor: Sapkowski Andrzej

Tytuł: Chrzest ognia

Rok: 2001

że o bajkach gadacie, a bajki przecie i ja znam, chociażem głupia dziewka z lasu. Wielce mnie dziwuje, że ty się wcale słońca nie lękasz, Regis. W bajkach słońce wampira na popiół pali. Mam li i to między bajki włożyć?

– Jak najbardziej – potwierdził Regis. – Wierzycie, że wampir jest groźny tylko w nocy, pierwszy promień słońca obraca go w proch. U podstaw mitu, ukutego przy pierwotnych ogniskach, leży wasza solarność, to znaczy ciepłolubność i rytm dobowy, zakładający aktywność dzienną. Noc jest dla was zimna, ciemna, zła, groźna, pełna niebezpieczeństw, wschód słońca oznacza zaś kolejne zwycięstwo w walce o przetrwanie, nowy dzień, kontynuację egzystencji

 

Mikołaj Rola Janicki do Franciszka Wierusza Kowalskiego, Złoczów 9 I 1720, NGAB, F. 695, op. 1, nr 385, k. 22v

[k.22v] „Szabla już jest w robocie, y prawie w pół gotowa. Po złotnika musiałem posełać asz pod Kamieniec, ale te rubiny z tey sztuki przydać się nie mogły, bo y nie równe, y skaziste, y koloru nie mają, y chociażem był inszych kupił rubinów, y te nie tak były piękne żeby się zdać mogły. Rezolwowałem się tedy bez rubinów, ale spodziewam się ze się podoba mój deseń Naiasn: Panu y będzie co posłać w tamte kraje”.

 

nie dostało

dostać

Wielki słownik ortograficzny PWN

do•stać (dotrwać, stojąc) -stoję, -stoisz, -stoją; -stój•cie

do•stać (otrzymać) -stanę, -staniesz, -staną; -stań•cie

do•stały

Słownik języka polskiego PWN

dostać I – dostawać

1. «otrzymać coś za darmo lub za pieniądze, pracę itp.»

2. «zachorować na coś»

3. «dosięgnąć do czegoś»

4. «uzyskać, zdobyć, objąć w posiadanie»

5. «wydobyć coś z czegoś»

6. pot. «zostać uderzonym, trafionym»

7. pot. «kupić, wynająć»

8. «starczyć, wystarczyć»

dostać II pot. «stojąc, wytrwać do końca lub do jakiejś chwili»

dostać się – dostawać się

1. «przypaść komuś w udziale»

2. «dotrzeć dokądś»

3. «zostać przyjętym»

U mnie w znaczeniu starczyć

 

zwiduje

zwidywać

Wielki słownik ortograficzny PWN

zwidywać się -duje się, -dują się

Słownik języka polskiego PWN

zwidzieć się – zwidywać się «ukazać się czyimś oczom, nie istniejąc w rzeczywistości»

Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego

 

postępowali

postępować

Wielki słownik ortograficzny PWN

po•stępować -puję, -pują

po•stępowanie; -ań

Kodeks po•stępowania ad•ministracyj•nego Kodeksu po•stępowania ad•ministracyj•nego, Kodeksie po•stępowania ad•ministracyj•nego (skrót: k.p.a.)

Słownik języka polskiego PWN

postąpić – postępować

1. «zachować się w określony sposób»

2. «obejść się z kimś w pewien sposób»

3. «pójść w jakimś kierunku, za kimś lub za czymś»

4. «przejść w kolejny etap, zrobić postępy w jakimś działaniu»

5. «osiągnąć następne stadium lub stać się bardziej intensywnym»

postępować zob. postąpić.

postępowanie

1. «określony prawem sposób działania sądu»

2. «proces sądowy»

 

Widzisz, ja wybieram stylizację, by łatwiej mi tamtych ludzi przedstawić. Dlatego szukam odpowiednich zwrotów. Nie chodzi przy tym o archaizację, bo nikt tego nie zrozumie, bardziej o coś, co bywa używane, ale rzadko, co daje mi w zasadzie to, czego potrzebuję. Tekst zdaje się być stylizowany na mowę dawną. Czasem wyda się coś niepoprawne, wypadnie rym lub użyję sformułowaniu na dworzu, zamiast dworze, o czym zapomniałem wspomnieć Reg, ale to świadome, potrzebuję takiej właśnie frazy.

Wydarzeń rzeczywiście mało, ale ja wolę, jak ludzie gadają, nie od razu się naparzają. Nie przekonuje mnie to. W zasadzie dążę do realizmu, jakkolwiek to brzmi w fantasy.

Początek… Ale z tego co powyżej napisałem, wynika, że inaczej mi nie wychodzi. Rzadko zdecyduję się na wybuch na wstępie, raczej przygotuję wydarzenie. To spore ryzyko, bo można stracić czytelnika, ale wybrnąć z tego dylematu nie potrafię.

Skoro podoba Ci się ta wersja ze względu na grozę w poprzedniej dostaniesz tego więcej, bo patrzyłem oczyma mamuny, nie Bogny.

Dzięki, pozdrawiam.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Jastku, zawsze wychodzę z założenia, że uwagi czytelników to sugestie i autor nie musi się z nimi zgadzać. Tak jak napisałam, były to zwroty, które zatrzymały mnie w trakcie lektury.

Słowo “opromieniowywało” zaznaczyłam dlatego, że jest “kanciaste”, przez nie zdanie traci melodię. Wiadomo, kwestia indywidualnego wyczucia stylu.

Zapytałam o “chociażem” tylko po to, żeby się upewnić, czy celowo zastosowałeś tę skróconą formę.

Zaproponowałam “ostać” zamiast “dostać”, bo to pierwsze wydało mi się bardziej ludowe.

Napisałam, że nie znalazłam przykładu zastosowania “zwiduje” w znaczeniu “wydaje się”, a przytoczona przez Ciebie definicja potwierdza moją sugestię. Bognie mogłoby się zwidzieć, że ktoś stoi za oknem, a z dialogu wynika, że chodzi o błędną opinię na temat Nowego.

“Postępowali” mnie zatrzymało, bo zabrakło mi właśnie tego, co przytoczyłeś w definicji. Wiedźma mogłaby postępować za Bogną albo w jej kierunku. Nie pasowało mi to jednak do chodzenia po ścieżce.

Podkreślę jeszcze, że nie oczekuję, że uwzględnisz moje sugestie, bo to Twoje opowiadanie i tylko Ty decydujesz jakimi słowami będzie napisane, chciałam jedynie doprecyzować powody sugestii.

Zrobię, co zechcę.

To oczywiste.

Niejednokrotnie uznam, że doradca bredzi, bo poddaje mi rady wiodące na manowce.

Ale nie uznaję się za wyrocznię dotyczącą tekstu. Przeczytam wszystko. Wkurwię się po wielokroć. Jednakże jestem autorem, co oznacza, wpisaną w tę rolę ślepotę. Wielu spraw nie dostrzegę. Rozumiem swoją słabość. Na jednym się zafiksuję. Ale jeśli ktoś zobaczy, co mi umknęło, będę mu wdzięczny.

Toteż jestem wdzięczny.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Jastku, jeszcze jako dyżurna komentowałam kiedyś "Las". Z jednej strony piękny, intrygujący, z drugiej niedoskonały, jakby szukał formy. Teraz mamy inną odsłonę. Gdy ją zobaczyłam, zaznaczyłam, aby przeczytać. 

Pięknych słów używasz i nieoczywistych konstrukcji. Kojarzy mi się z Chłopami Reymonta (stylizacja, pozytywizm), może to bardziej sytuacyjnie. Nie wiem, nie jestem dobra w komentarzowe klocki, poszukanie źródeł oraz literaturę, bo kanon znam po łebkach. Jest mocne z jednej strony, a z drugiej nieodgadnione. Gdybym miała porównywać pierwszą i drugą wersję chyba wolałabym tę, jednak z tamtymi opisami, aby nie skupiać się tylko na przeżyciach bohaterki. W tym, właściwie wątek jest jeden, co prawda bardzo mocny, lecz nie zajmie całej powieści, muszą pojawić się odejścia i inne linie.

 

Jestem wzrokowcem (nic dziwnego – przetrenowanie), więc razi mnie rozbijanie tekstu, tj. pisanie od osobnych linijek (akapitów), jeśli nie pojawia się nowa myśl, sytuacja. W wersji na NF może być usprawiedliwiona, gdyż przy czytaniu na małych ekranach (telefony) treści organizuje się inaczej. Niemniej wspominam o tym, gdyż w druku ewidentnie by mnie irytowało. Jednak w miarę czytania przyzwyczajałam się do niego, bo im dalej, tym zdawał mi się klarowniejszy i bardziej uzasadniony. Nie wiem, czy słusznie? Jestem prościańska, jak opis to opis, jak akcja to akcja, jeśli bohater/ka rozmyśla/czuje/przeżywa, chcę wiedzieć, kto jest kim, o czym czytam.

 

Zatrzymania:

Nie wiem, czy mam rację, Jastku. Ty, rozważ.

,Uspokajała się, tym razem naprawdę i wreszcie mogła popatrzeć wokoło.

Dlaczego "tym razem naprawdę", poprzednim razem przecież też miała na to nadzieję. Dla mnie komentarz odautorski, ale nie jestem pewna, ponieważ rozumiem (tak myślę), co chciałeś podkreślić.

,Wtedy dziewczynę pod jabłonką zakłuło bardziej. Oczy bolały i jeść się nawet odechciało, a oddychać prawie przestała.

Od początku piszesz w POV dziewczyny, czy konieczne jest podkreślenie "dziewczynę pod jabłonką"?

,Wszakże kiedy spomiędzy listowia słonko czasem zaświeciło, kilka promyków zagrało na twarzy, zmuszając oczy do przymknięcia, smyrgnął ptaszek i kotek się napatoczył w ślad za nim. Ten to dopiero tęsknie spoglądał, ogonkiem bijąc się po bokach. Pomiaukiwał nawet, ale lotnika nie przywabił.

To ładne, ale nie rozumiem. Znaczy tak: pierwsze zdanie uprościłabym (wszakże kiedy; czasem, kilka), drugie zdanie – pojawiło się kolejne zdrobnienie (ogonek ma ptaszek, kot – ogon, chyba że mały kotek), razi "napatoczyć", bo przecież lekko stylizujesz i zmieniasz szyk, więc po co ubogacać, przystrajać?

,Przyjaciółka spojrzała za siebie i pisnęła. Berbeć już w szkodę wlazł i zamierzał dokonać o wiele więcej.

Tutaj się zgubiłam. "Przyjaciółka", czy Bogna, główna bohaterka, ta której POV czytamy od początku, czy spotkana dziewczyna zza płotu się odzywająca? Stosujesz zamienniki na postaci, nie cierpię tego. Bohater to bohater. Gubię się: przechodząca, przyjaciółka, czyj jest brat-berbeć?

 

Skarżę, bo mi się! Jest horror, większy, IMHO, brakuje mi lasu, ale będzie, tak myślę. Pisz!

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Najpierw o zatrzymaniach:

tym razem naprawdę, bo wcześniej o uldze, która trwała chwilkę;

w tym fragmencie Bogna w opowiadaniu jeszcze nie miała imienia, obawiałem się, że nie będzie wiadomo, o kogo idzie;

kotek jest miły, ale zamiary żywi mordercze, po te były te zdrobnienia, by zestawić je z chęcią mordu. Pamiętam jak moja kotka miauczała do gołębi, by podleciały bliżej, bo chce dostać je w łapki;

przyjaciółka, masz rację, chociaż uważam, że tam nie trzeba dodawać, że to brat Bogny, raczej wiadomo, że Dobrożka pilnuje swego brata, nie cudzego.

Ale to wszystko może się jeszcze bardzo zmienić. Czemu? O tym później.

 

Teraz o sprawach ogólnych.

No, nie jest to wersja ostateczna, ale do tego wątku wrócę. Tymczasem wspomnę o czym innym, wyjaśni to parę kwestii, które poruszasz.

Nie traktuję opowiadań jako coś osobnego. A precyzyjniej jako stojącego na  własnych nogach. Masz takie opowiadanie Tolkiena o Pukelach, kiedy gospodarz albo jego sąsiad, a może jakieś coś (już dokładnie nie pamiętam) zadeptuje ognisko grożące pożarem, po czym nie ten strażak, ale właśnie ten przedstawiony ma ślady oparzeń na stopach. Bez znajomości twórczości Tolkiena to opowiadanie jest za proste, wiele zyskuje poprzez kontekst. Taka LeGuin napisała cudne opowiadanko o panu Podgórnym, który naprawdę jest smokiem Yevaudem, intrygujące, ale cała złożoność jej idei prawdziwych nazw wypływa z Czarnoksiężnika. Albo najbardziej przeze mnie pamiętane z dawnych Fantastyk, czyli Smutek szczegółów, Bóg zapomina o swoim dziele, aniołowie dostarczają mu obrazki, by pamiętał. Lepiej żebyśmy posiadali uprzednią wiedzę o Bogu, aniołach, koncepcjach, że on w stworzeniu, i że on śpiewem, tańcem, myśleniem, nieustannie stwarza świat.

Wszystkie te przykłady odnoszą się do tego, że opowiadania opierają się na innych tekstach albo wiedzy kulturowej, bez nich kulawe. Dopiero w powieści powstaje świat, który tłumaczy sam siebie. A widzisz, w moim przypadku, odnosi się to do tego, że brakuje mi miejsca, by wszystko dokładnie przedstawić.

Niemożliwe są opisy lasu w Pobłogosławionej na podobieństwo Las wie, bo Bogna nie posiada wiedzy mamuny. Do tego, co uważam o opowiadaniach, dochodzi jeszcze sposób przedstawienia, do którego doszedłem. Ogólnie trzymam się jednego bohatera, odstąpię go rzadko. W powieści spojrzę z innej perspektywy. Czasem. W opowiadaniu, by nie stracić bliskości z bohaterem raczej nie. Temu też służy użyta fraza. Chłopi, bardzo pochlebne zestawienie, jednakże one o wiele bardziej opisowe. Ale myślę, że chodzi Ci o to, że ja wszystkiego po prostu nie tłumaczę. Pozostawiam to postaciom i posiadanej przez nich wiedzy. Mój narrator rzadko objawia tendencję do tego, by wiedzieć wszystko. Gdyby tak robił, stanąłby poza tekstem, straciłby namacalność, a ja dążę do tego, by to moje pisanie było sugestywne. Dla tych wszystkich przyczyn takich opisów jak w Lesie nie będzie, Bogna zobaczy co innego, choć niewątpliwie powinna zobaczyć, najpierw jednakże w domu, później w drodze. No i jeszcze ten poroniec, tam bardzo przydadzą się opisy. Kiedy więcej tekstu, groza też rośnie, bo wiadomo ku czemu idzie, a nie staje się od razu. Szybko, mniej strasznie.

Wniosek taki, że tekst nie jest zrobiony.

Za to zrobiłem Las wie. Ale na czym to polega?

Jak siadam do czegoś poważnego, to skrobię ręcznie, zachowuję wtedy większą kontrolę nad pisaniem, nie popadam w zbędne dygresje, a stanowczo cierpię na taką przypadłość, później następują redakcje. Pierwsza przy przepisywaniu do formatu A4, kolejna przy czytaniu przepisanego tekstu, następna po jego przeformatowaniu do A5 i zmienieniu odstępów i czcionki, znowu przy powrocie do A4, po czym wydruku, kiedy siadam z ołówkiem (bo ołówek można wytrzeć), wprowadzeniu naniesionych poprawek i kolejnym przeformatowaniu do A5. Kiedy przeczytam tę ostatnią wersję, jako tako uznaję tekst za gotowy do pokazania.

Uznałem, że w opowiadaniach tak nie muszę, one to pomysł i puenta. Utrzymam się w ryzach, pisząc od razu na komputerze. Opowiadania to ja mam skonstruowane niekiedy łącznie z frazami, zatem mniej się boję. Ale kolejne etapy takie same.

Pobłogosławiona nie dotarła jednak do bycia wydrukowaną.

Wytłumaczę się z tego, czemu tu publikuję tekst, który uważam za nieskończony. Otóż musiałem zabrać się za kolejny. Z takim, co został zawieszony, nie poradzę sobie. Stale będę do niego wracał. Utknę. Tak mam, pozbyłem się tego problemu, wrzucając co jest w obecnej wersji na portal.

Błagam za to o wybaczenie.

Oczywiście w Pobłogosławionej słów za mało, szczególnie, że opisów zabrakło. Widzę, że mam tendencję do pogrążania się w formie dramatu, stąd te osobne akapity. Dla mnie to jednakże nowe myśli, albo starych silne przeciwstawienie. Choć czytało Ci się pod koniec łatwiej. No to chyba jestem pisarzem ery smartfonowej. Jednakże część z tych akapitów w porządnej wersji zostanie wzbogacona, inna zmieniona. Ta praca przede mną.

Kiedy obecną skończę.

Daj Boże, by za dwa miesiące, będę szczęśliwy. Jak za cztery, i tak uznam, że szybko mi poszło. Wtedy przysiądę nad wszystkimi tekstami i zrobię je tak, jak należy.

 

Pisz, powiadasz, ależ piszę. Chodzę, myślę do siebie, czasem te myśli wypowiadam na głos, ale raczej nikt tego nie widzi, toteż nie robię za pośmiewisko. Siedzę na razie na etapie znanym już z dotychczasowych dwóch tekstów, to mi dziwnie, bo z jednej strony intrygująco, a z drugiej to ja te rzeczy znam, choć układają się inaczej. I czekam, kiedy ruszę dalej. Pewnie już jutro.

I tyle ode mnie.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Dzięki, Jastku za odpisanie. :-)

Ze zdrobnieniami z kotem byłoby ok, ale wcześniej zatrzymały mnie: tłumek, słonko, promyki, ptaszek, kotek. Przy ogonku nie wytrzymałam. Każde z osobna ok, acz kolejne dokładały nową warstwę zdziwienia.

Odnośnie zamienników – tu jestem nieprzejednana, bo postrzegam jako manierę, lecz rozumiem, że tekst jest "w pracy".

 

Wszystkie te przykłady odnoszą się do tego, że opowiadania opierają się na innych tekstach albo wiedzy kulturowej, bez nich kulawe. Dopiero w powieści powstaje świat, który tłumaczy sam siebie. A widzisz, w moim przypadku, odnosi się to do tego, że brakuje mi miejsca, by wszystko dokładnie przedstawić.

Niekoniecznie, popolemizuję. xd Opowiadanie musi być zamknięte. To prawda, że niektóre treści mogą być ukryte dla osób nieznających kontekstu, a świat nie musi być wyjaśniony od A do Z. Twoje opowiadanie w tym znaczeniu jest dla mnie zamknięte, a świat wystarczająco przedstawiony. Mamy przecież pod koniec opcję staruchy – wiedźmy, mocy i nowego życia. Chyba mi w tych fragmentach brakuje Lasu, zewnętrza, ale nie jestem tego pewna, gdyż piszesz sugestywnie z wnętrza bohaterów.

 

Chciałabym tak jak Ty pisać na papierze, ale nie mam do tego wystarczającej cierpliwości, zresztą do pisania na ekranie również. Czas przemyka mi przez palce, za szybko i ciągle przyspiesza nie wiadomo po co. Kiedyś zwolni, może za chwilę, może już.

Z utykaniem – rozumiem, nie cierpię swoich "zawieszonych" tekstów. Nieskończone bolą, jak ten efekt Zeigarnik, czy gestalty (figury domagające się domknięcia) które zalegają i ciagle są niesfalsyfikowane, tzn. czy istnieją, są bytami w pewnym sensie realnymi. No dla nas, na pewno. Dzisiaj oglądałam film "Dziewczyna i pająk", szwajcarski. Pokazywał wyprowadzkę do nowego mieszkania, trwała dwa i pół dnia i obrazowała różnych ludzi, ich reakcje uchwycone w samotności – gdy są sami. Przejmujące i w pewnym sensie wartościuje racjonalność wyborów i i czucie. Ta kombinacja ma znaczenie.

Czy będą dwa miesiące pisania, czy cztery będzie równie dobrze! Tak, czy tak, będę czytała na forum, a jeśli wydasz daj znać. Dramaty są dobre, gdyż jasno stawiają sprawy, więc dramatyzuj. :-) Spaceruj, biegaj, kręć na rowerze kilometry, zbieraj grzyby, jagody, leśne borówki, gadaj do siebie i pisz. 

srd :-)

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Bardzo ciekawe rzeczy oglądasz.

Zazdroszczę.

Nie twierdzę, że opowiadanie nie może być skończone, przeciwnie, powinno domykać zaczęte wątki, idzie mi o to, że powieść znajduje miejsce, by wprowadzić własne normy, opowiadanie musi bazować na tym, co odbiorca wie.

Wiesz, parę dni temu podczas spaceru mijałem siostrzeńca. Nie zauważyłem go. Ale to dobry dzieciak, odezwał się pierwszy. Tak się zamyśliłem, że bożego świata nie widziałem. Wyobrażasz sobie podobną sytuację na rowerze? Aż mnie wzdryga.

Biegam przed górami, by kondycję zbudować, męcząc się i marząc o końcu katorgi.

Na grzybach bywam absolutnie szczęśliwy, bo zajmuję się tylko nimi.

Więc zostaje tylko chodzenie.

I kąpiele. tysiąc rozwiązań wtedy mi się przytrafia.

Bardzo dziwne.

Ja i wydawcy to dwa zbiory.

Bez części wspólnych.

Nie liczę na wydanie tych rzeczy, ale oczywiście dziękuję.

Pozostawaj w zdrowiu.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Cześć, Ja­stek!

 

Licz­nik zna­ków na po­cząt­ku nieco mnie od­stra­szał, stąd czy­ta­łem z opóź­nie­niem. W końcu przy­by­łem i… no i dla mnie do­brze, że przy­by­łem. Bo to dobre było. “Las wie” nie czy­ta­łem, zatem nie będę po­rów­ny­wał.

Nie tylko opko nieco dłuż­sze od śred­niej, ale i ko­men­ta­rze pod nim. Nie prze­czy­ta­łem, stąd jeśli coś się po­wtó­rzy, to wy­bacz ;)

Mógł­bym się przy­cze­pić, że sporo było tu ga­da­nia i chyba nie każdy dia­log był nie­zbęd­ny, ale tak wy­bra­łeś. Ogól­nie wiele wy­da­rzeń nie opi­sa­łeś, a słów się tro­chę na­bi­ło. Osta­tecz­nie to nie za­rzut, bo wy­szło do­brze, po pro­stu taki styl, bar­dziej książ­ko­wy, niż pod opo­wia­da­nia.

Świa­ta wiel­ce za­ry­so­wy­wać nie mu­sia­łeś, faj­nie przed­sta­wi­łeś wio­sko­we życie, wie­rze­nia, na­wy­ki i to wy­star­czy­ło, żeby się wczuć. Tro­chę to w nas sie­dzi, te wszyst­kie stare uprze­dze­nia, a Ty faj­nie tym za­gra­łeś i do­brze wy­brzmia­ły obawy Bogny. Sama Bogna w ogóle też przed­sta­wio­na cał­kiem przy­jem­nie, ale ro­bo­tę zro­bi­ła Jaga, mimo iż uży­łeś wielu ste­reo­ty­pów.

Kli­mat bu­do­wa­łeś kon­se­kwent­nie od sa­me­go po­cząt­ku i tylko gęst­niał i gęst­niał. I po­wiem Ci, czło­wiek to jed­nak głupi jest. Jak byk w przed­mo­wie stoi, że to nie bę­dzie przy­jem­ne, a jed­nak wsze­dłem w tekst jakoś tak po­zy­tyw­nie na­stro­jo­ny. A Ty mnie po­ło­ży­łeś, tak spo­koj­nie, z zimną krwią ;) Po­do­ba­ło mi się to! A do tego jesz­cze nasze sło­wiań­skie kli­ma­ty.

Tech­nicz­nie jest do­brze, choć w kilku miej­scach za­czę­ło mi zgrzy­tać nad­uży­wa­nie krót­kich zdań, ta­kich po 3-4 słowa, szcze­gól­nie w pierw­szym roz­dzia­le, gdzie opi­sy­wa­łeś pro­sty lud pod­czas na­bo­żeń­stwa. W póź­niej­szych frag­men­tach już mnie tak to nie ra­zi­ło, choć nie po­wiem żebym był wiel­kim fanem tak na­pi­sa­nych tek­stów.

Je­stem późno, ale zdążę jesz­cze pod­rzu­cić ostat­ni klik do kli­kar­ni, żebyś wpadł na stronę główną.

 

Po­zdra­wiam!

 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć,

 

komentarze długie, bo wiele odnośników do poprzedniego tekstu. Ten sam punkt wyjściowy, ale spojrzenie na inne kwestie, to i było o czym rozprawiać.

Chyba każdego dialogu bym bronił. A to choćby dlatego, że jak Bogna rozmawia z Dobrożką, to by poruszyć sprawę dziecka, a dziecko to się Bognie ma pojawić. Zaś gdy z ojcem, by wspomnieć o pełni i złym lesie.

Może nie takie proporcje, jak trzeba. Tu spierać się nie będę, skoro sam za jakiś czas mam zamiar dokładniej przyjrzeć się temu opowiadaniu. Ale nie wcześniej, gdy co innego skończę, ważniejszego.

Z wydarzeniami tak, że ja wolę jedno przedstawić głęboko niż kilka powierzchownie. A ponadto główna bohaterka nie jest pewna tego, czego chce, Woli by kto inny dokonał wyboru, taka Jaga na przykład. Tyle że wiedźma woli mieć wspólnika zaangażowanego, co sam od siebie coś dokłada.

I tak mi się to układało, a liczba znaków rosła. Urośnie jeszcze, bo proporcję muszę znaleźć, której zabrakło poprzez ubożuchne opisy.

Dzięki i pozdrawiam.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Hmmm. Przeszkadzało mi, że już znałam tę historię. Tak, zakończenie inne, ale to dużo nie zmienia.

Do tego tekst wydaje mi się przegadany, wszystko dzieje się bardzo wolno. Kiedy dziewczyna wymiotuje, ja już wiem, co jest grane, ona potrzebuje jeszcze wielu znaków, żeby się zorientować.

Tak, to prawda, że tym razem ludzka strona świata przedstawiona jest dokładniej. Ale niektóre z tych rzeczy ja już dawno wiedziałam, więc nie potrzebowałam drobiazgowych wyjaśnień.

Babska logika rządzi!

Wreszcie komuś się nie podoba. Dość tych pochwał.

Jeśli idzie o fabułę, to bardzo odmienna nie mogła być, toteż trudno o jakikolwiek element zaskoczenia, czym każde opowiadanie stoi. Ale z drugiej strony uważam, że fabuła to zaledwie połowa roboty, a przy tym ta mniejsza.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Uważam, że różni ludzie różnie obstawiają. ;-)

Babska logika rządzi!

I tu mnie masz. Nie obstawiam, bo mam pecha.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Podziwiam Twoją umiejętność stylizowania. Bo choć raz przeszkodzi w zrozumieniu tekstu, a raz wyda się nienaturalna, to jednak to ona buduje głównie klimat opowiadania, jego bohaterów i emocje, jakie rodzi sama fabuła.

Tą zaś dobrze pamiętam z Las wie, więc zaskoczenia nie było, a ostrzeżenie w komentarzu autorskich przygotowało mnie, że możesz spróbować coś pozmieniać. Co też uczyniłeś.

Bohaterowie są wyraźni. Nie odczuwałem, by jakieś dialogi były zbyteczne – jasne , przez nie tekst sie dłuży, ale one same też budują klimat wsi i ludzi żyjących obok puszczy.

Tak więc to specyficzny koncert fajerwerków. Przez język trudny niekiedy w odbiorze, ale ja oceniam go pozytywnie – bo ten klimat jest unikatowy i rozpoznawalny. Co moim zdaniem stanowi wielki plus dla każdego autora :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Z tym stylizowaniem to mnie zabiłeś, bo jakiś czas temu usiłowałeś wybić mi to z głowy. Choć równocześnie całkiem dobrze oceniałeś tamte rzeczy. Ja stylizacji używam nie po to, by język udziwnić i nadać mu koloryt, wiejski czy plebejski, jak zwał, czyniąc historię bogatszą, ale po to, by pokazać tych jego użytkowników inaczej. Oni poprzez swoją mowę tworzą własny świat. I tak myślę, że dzięki temu, iż podążam za nimi i ich słucham, stają rzeczywiści.

To ja widzę, że ten Las mi się jednak udał, bo ludzie go pamiętają. Miło. Chociaż stale uważam go za niedokończony. Nie tak jak Pobłogosławioną, a jednak.

Jeśli zaś idzie o dialogi… Co mogę zrobić? Bohaterowie muszą rozprawiać o tym, co dla nich istotne, a ja podchodzę do takich kwestii w taki sposób, że nie da się pominąć tych spraw, nie tracąc bliskości. Ja chcę by oni byli wiarygodni. Zatem prędzej zrezygnuję z akcji niż z przedstawienia postaci. Chociaż to też nieprawda. Po prostu nie pokazuję tu młócki, bo na nią nie ma miejsca w tym tekście.

Fajerwerki? No, dziękuję, przeceniasz mnie stanowczo.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Jak myślę o tym tekście, to rzeczywiście, pierwsze określenie: sympatyczne.

Drugie: optymistyczne.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Nowa Fantastyka