- Opowiadanie: wkkg - Wspólna droga

Wspólna droga

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Wspólna droga

Wspólna droga

 

W pewnym miejscu na krańcu świata dwie niemal całkowicie zatarte ścieżki łączyły się ze sobą w jedną, piaszczystą Drogę.

O dotarcie do Niej trzeba się było postarać. Wcześniejszy kilkudziesięciokilometrowy szlak obfitował w liczne zakręty, zwroty, ślepe uliczki, trudności naturalne bardziej i mniej. By się dostać do złączenia biegnących od północy i południa dróg, trzeba było wykazać się odwagą, sprytem, mężnością, inteligencją i zapewne czymś jeszcze.

Dlatego też ścieżki były zarośnięte tak, że niekiedy były w ogóle niewidoczne. Mało komu udało się zabrnąć daleko na tyle, by wytoczyć drogę dla swoich następców. A nawet jeśli, to rzadko kiedy udało się temu komuś przeżyć, by móc o tym opowiadać.

Ze stanowiącego kraniec północnej ścieżki lasu wytoczył się rosły i korpulentny, choć nie gruby mężczyzna. Jego czoło znakował odbijający słońce pot, a niezbyt liczne szare włosy pogrążone były w nieładzie. Obecne przy skroniach odciski mogły sugerować, że człowiek ów zwykł chadzać w hełmie, ale nie było go widać ani przy nim, ani w świecących pustkami jukach konia.

Mężczyzna przysiadł na sporym kamieniu, znajdującym się idealnie w miejscu, w którym ścieżki wchodziły się w jedną. Powoli docierało do niego, że skończyła się rzekomo najgorsza część wędrówki, taka, podczas której można zginąć w męczarniach. Teraz według legend groziło mu jedynie bezbolesne i kojące szaleństwo.

Jedynie ta myśl sprawiała, że miał ochotę w ogóle jeszcze wstawać.

Podszedł do kałuży, przez moment oceniał czystość wody, ale w końcu machnął ręką – wszystko jedno. Wprawnymi, acz nieco chwiejnymi ruchami przemył obandażowaną nogę, włożył w ranę jedną z ostatnich leczniczych gałązek.

Uniósł głowę, spojrzał na swojego wierzchowca, który wyglądał, jakby naśladował swojego pana – podobnie podbite lewe oko, bliźniacze utykanie na lewej nodze i ciągły, rwany oddech z trudem wydobywający się z ust.

– No, Siwek, trzymaj się – mruknął rycerz przyjaźnie, powoli podchodząc do krwawiącej rany konia. – Nie będzie boleć bardziej niż teraz, obiecuję.

Koń prychnął, jakby protestując, ale nie ruszył się. Wiedział, że jego pan nie odpuści.

Mężczyzna zbliżył się, zacmokał z dezaprobatą. Nie musiał ściągać opatrunku, żeby wiedzieć, że rana na lewej nodze jego wierzchowca ani myśli przestać dawać o sobie znać. Już stąd czuł, że ropa pachnie coraz paskudniej, a i w oczach Siwka coraz mniej było wesołego światełka życia.

– Chodź, stary druhu.

Odwiązał prowizoryczny bandaż, poświęcił ostatnie listki na napar uśmierzający ból. Gotowy specyfik wylał na ranę konia. Ciecz rozlała się na boki, odzywając się cichym bulgotaniem.

– Przez jakiś czas powinno być trochę lepiej – rzekł, przykładając głowę do łba wierzchowca i głaszcząc go czule za uchem. – Wygląda na to, że jeszcze trochę przyjdzie ci mi potowarzyszyć.

I całe szczęście, dodał w myślach. Jako szlachetnie urodzony rycerz na myśl o tak bliskim spoufalaniu się ze zwierzęciem dostawał niegdyś albo drgawek, albo ataku śmiechu. Ta wyprawa zmieniła go jednak pod wieloma względami. Tak oto teraz dumny i honorowy władyka uznawał swojego wierzchowca za najlojalniejszego, najbliższego i jedynego przyjaciela.

– Teraz czekać nas może tylko szczęście – mówił ni to do konia, ni to do siebie. – Już niczym nie musisz się martwić, mój drogi. Już nic nas nie…

Wtem prost przed nosem przeleciała mu strzała.

Instynkt przejął górę nad obolałym z wysiłku ciałem.

Rycerz rzucił się w tył, chroniąc się za owalnym kamieniem, na którym wcześniej siedział. Nie wiedzieć kiedy w jego ręce znalazł się miecz. Marne to było uzbrojenie. Tak jak w walce wręcz mało kto mógł mu dorównać, tak bez tarczy utraconej na bagnistym odcinku lasu, w podziurawionej zbroi i bez hełmu w walce z łucznikiem mógł się co najwyżej poddać i liczyć na szybką śmierć.

Cząstka wojownika jednakże się w nim ostała. A żaden zasługujący na swe miano rycerz nie położy broni pod nogami wroga.

A poza tym musiał obronić Siwka, który z dzikim wierzgnięciem umknął gdzieś w zarośla.

Otaksował wzrokiem okolicę, szukając osłon, które pozwoliłyby mu krok po kroku zbliżać się do strzelca. Już miał lecieć do upatrzonej wystarczająco grubej brzózki, gdy niedoszły zabójca ujawnił się.

– Wybaczcie! Jesteś… człowiekiem? – Strzelec, mimo widzenia rycerza na własne oczy, najwyraźniej nie mógł uwierzyć w obecność podobnego sobie na tych ziemiach. – Czy może tylko kolejną marą, mającą zwieść mnie i udusić w niewielkim bajorku?

Rycerz odetchnął głośno, nie wierząc własnym uszom. Człowiek? Tutaj? Jakim cudem?

Otrząsnął się jednak szybko, spróbował przypomnieć sobie zdające się znajdować się bardzo daleko w jego pamięci zasady etykiety dworu rycerskiego.

– Jam jest człowiek, nie inaczej! – zaczął nieco niepewnie, ale w miarę przypominania sobie słodkiego brzmienia władczych słów odzyskiwał rezon. – Z królewskiego nadania, naznaczony Błogosławieństwem Bożym! Kimże jesteście wy, skoro ośmielacie się bez ostrzeżenia wypuszczać strzałę w kierunku bliźniego swego?

Starał się nadać moc swojemu głosu, ale szło mu to z wielką trudnością. Najchętniej zignorowałby fakt wrogiego nastawienia, wyszedł zza osłony i spytał nowo poznanego, czy ten nie ma podzielić się czymkolwiek do jedzenia.

Poza tym sytuacja, jaka miała tu miejsca, nie mogła się wydarzyć. Przecież legendy mówiły o jednym, jedynym człowieku, który może wstąpić na Drogę, by zaznać szczęścia lub szaleństwa, a czasem jednego i drugiego. A legendy nigdy nie kłamią, nie w tego typu zasadach.

Co oznaczało, że… Nie. Wolał o tym nie myśleć. Na razie musi zadbać o siebie, człowieka z łukiem i Siwka.

Łucznik wyraźnie nie miał podobnego rodzaju przemyśleń. Na patetyczność słów wypowiadanych przez rycerza zrzedła mu mina, podobne zdania kojarzyły mu się bowiem z dworami królewskimi, zamieszkanymi przez osoby równie dumne, co pyszne i aroganckie.

– Panie rycerzu, nie wiem, czyście zasypani tytułami czy nie, ale nóg uginać nie zamierzam, spuśćcie więc nieco z tonu. Nie takie rzeczy widziałem w tych puszczach za nami, by padać przed byle pierwszym honorowym. Podajmy sobie ręce jak równi sobie ludzie w potrzebie.

Rycerz w stał, w głosie drugiego mężczyzny była bowiem jakaś pewność, każąca mu nie podważać jego intencji.

Uścisnęli dłonie. Mocno, mimo wyczerpania.

– Reynard – rzekł rycerz.

– Gaskon – przedstawił się łucznik. – Zechciej mi wybaczyć, Reynardzie, że moja dłoń tak błotem pokryta. Nie chciałem się z tak rzadko ostatnio spotykanym przedstawicielem mojego gatunku witać niby bandyta. Chociaż bandytą właściwie jestem, nawiasem mówiąc, he, he.

Oczy Reynarda zabłysły, na pokrytym potem czole rycerza pojawiły się zmarszczki

– Od razu widać, że tytułowany. – Gaskon uśmiechnął się szeroko. – Na słowo "bandyta" miecz sam wyskakuje do ręki, co?

Blade policzki Reynarda zapłonęły. Nie lubił stereotypowych władców i stale wzbraniał się od zachowywania się jak jeden z nich, choć nie zawsze mu to wychodziło.

– Może mam do czynienia z jakąś królewską partią, hę? – kontynuował Gaskon. – Bo widzisz, u nas, na północy, zaginionych w lesie królewiczów zazwyczaj się…

– Nie – uciął Reynard – nie jestem z królewskiej linii. Zwykły ze mnie hrabia.

Zacięcie na twarzy Gaskona nieco ustąpiło.

– Znałem jednego hrabię, całkiem w porządku gość. Raz, gdy z chłopakami planowaliśmy władować się na ucztę, zaoferował nam…

– To bardzo ciekawe, kolego bandyto, ale czy moglibyśmy odłożyć tę rozmowę na później? Boję się, że mój koń odjedzie na tyle daleko, że już go więcej nie zobaczę.

Gaskon uśmiechnął się.

– Naturalnie. Winszuję empatii. I doceniam przywiązanie konia. Bo widzisz, mój postanowił mnie opuścić jeszcze przed wejściem na właściwy szlak.

Reynard zbył potok słów towarzysza, zagwizdał głośno i przeciągle. Ku jego zaskoczeniu, wierny Siwek niemal od razu przybiegł, prawie że wstępując przy okazji na Drogę. Rycerz ucieszył się, zapominając o obecności Gaskona i zaczął czochrać wierzchowca za uchem.

– Uroczy widok – rzekł wyraźnie zauroczony złodziej. – Chłopaki by nie uwierzyli.

Reynard zbył kąśliwą uwagę towarzysza machnięciem ręki.

– Mamy tu do obgadania sprawę znacznie większej wagi – rzekł rycerz dumnie. – Jak rozumiem, jesteś tu po to, by doznać zaszczytu przejścia przez Drogę. – Odpowiedź nie była potrzebna, toteż kontynuował: – Jak dobrze wiesz, legendy i podania wywodzące się z religii mówią, że tylko jedna osoba…

Monolog przerwał mu gromki, niepowstrzymany śmiech.

– Legendy! – ryknął Gaskon. – Religie! Mój drogi! Nie wiem, jakie panują zwyczaje na północy, ale ja tutaj jestem by sprawdzić prawdziwość pijackich pieśni i pirackich szant! Pieśni o strzeżonym skarbie, czekającym na śmiałka, który zdecyduje się poń sięgnąć!

Reynardowi opadła szczęka. Kultywowane od dekad religijne czytania spłycane do śpiewanych przez jakichś obdartusów spod karczmy? Tak się nie godziło! Powszechnie było wiadomo, że południe nie dorastało do pięt północy pod względem cywilizacyjnego rozwoju, ale żeby aż tak…!

A, niech to Przodek porwie, pomyślał sobie. Nie ma co mitrężyć czasu na zamartwianie się nad kondycją stanu ludzkiego, Kilka kroków od niego czekała przecież nagroda, za pomocą której pstryknięciem palca będzie mógł zaprowadzić ład i porządek!

Oczywiście, o ile przejdzie ostatnią próbę.

– Mój drogi, zejdźże na ziemię, o czymkolwiek myślisz – upomniał bujającego w obłokach Gaskon. – Nie chciałem urazić twojej religijnej duszy. Tolerancyjny człek jestem. Racz wybaczyć.

Reynard kiwnął głową na znak, że nic się nie stało.

– Czy twoje pieśni mówią coś o jednym, jedynym wybrańcu? – spytał złodzieja.

– Tak – potwierdził, a widząc wzrok rycerza, szybko dodał: – Ale nie martw się, nie mam zamiaru potajemnie wbijać ci noża w plecy. To nie w mojej naturze. Najwyżej podzielimy się po połowie.

– Oddać połowę boskich mocy bandycie?! – Wstrząsnął się Reynard, po chwili jednak opanowując się, rzekł: – Tak… To chyba najlepsza opcja. Niechaj tak będzie.

– Wstąpmy więc na Drogę – uśmiechnął się Gaskon, spoglądając na wijącą się pośrodku wąskiego wąwozu ścieżkę. – I niech ci szczęście sprzyja, rycerzu.

– I z tobą niech Przodek będzie, bandyto – odparł Reynard z zaskakującą nawet dla niego samego szczyptą sympatii.

Wtem wkroczyli na drogę. Dwaj ludzie tak inni, o różnych ambicjach, priorytetach, wartościach i pragnieniach. Przy tym jednakże o tak samo silnej determinacji.

Gdy cztery nogi i tyleż samo kopyt przekroczyło granicę, ich wzrok pokryła ciemność.

 

*

 

Reynard jako pierwszy otworzył oczy.

Dołująca cisza przerywana jedynie mocniejszymi podmuchami wiatru, jaka towarzyszyła mu poprzez niemal całą podróż do Drogi, ustąpiła miejscu zgiełkowi, oklaskom i skocznej muzyce.

Czy to już Raj? Czy postąpiłem niegodnie, wkraczając na Drogę u boku drugiego męża? Przodek nie uznał mnie za wystarczająco szlachetnego, by chociaż dopuścić mnie do próby…?

Te i dziesiątki innych pytań krążyły nieustannie po głowie Reynarda, niemogącego się nadziwić widokowi, jaki mu się objawiał. A w rzeczy samej było na co patrzeć.

Wyglądało na to, że trafił na jakieś przyjęcie. Dwór, przystrojony licznymi serpentynami, banerami i flagami o najróżniejszych barwach obejmował sobą ogród, na którym panowała iście jarmarkowa atmosfera. Ludzie gadali, pili lub tańczyli. Szlachetni panowie uniżali się nisko przed obliczami dziewic, skąpo przystrojonych w suknie, na które okoliczne chłopstwo zapewne nie byłoby stać nawet po rocznym odejmowaniu sobie od gęby.

Muzycy grali, wykazując się kunsztem w obsłudze fletów, lutni i Przodek wie, czego jeszcze. Zgromadzeni pod sceną oklaskiwali ich co chwila, co bardziej pijani rzucali głośne i niezbyt elokwentne uwagi.

Co ja tu robię?

Reynard nie przepadał za tego typu zabawami. Preferował spokój i odosobnienie. Ewentualny hałas tolerował tylko w przypadku, gdy wydzielały go zgrzytające od siebie mieczem.

A jednak stał tu, nieco z boku, ale wcale nie ukryty, jak to miał w zwyczaju podczas podobnych uroczystości. W dłoni z jakiegoś powodu trzymał sznur. Spojrzał na niego zagadkowo, po czym się wzdrygnął. Miał brudne ręce. Że też mu nie wstyd było pośród ludzi!

Spojrzał jeszcze raz na parkiet, zapełniony wirującymi parami. Na grajków. Na pijących i na z cicha dyskutujących. Nic nie mówiło mu, gdzie ma się udać ani co właściwie zrobić.

Odpowiedź przyszła sama.

– Gaskon, do cholery! Spóźniasz się!

Reynard obrócił się. Jego wzrok napotkał czarnowłosego młodzieńca, którego twarz znakował grymas zniecierpliwienia.

Rycerz okręcił się, z radością szukając przywoływanego bandyty, ale w najbliższej odległości prócz niego samego nie stał nikt. Młody człowiek, z wyglądu niezbyt doświadczony, choć pełny zapału rozrabiaka zdawał się natomiast patrzeć prosto na niego.

– No, co tak gały wytrzeszczasz? Wskakuj na konia i wio, nie ma na co czekać!

Reynard początkowo miał zamiar zbesztać młodzieńca; kto to widział, żeby młodszy tak zwracał się do starszego, wyższego rangą człowieka! Zmiarkował jednak swe zapędy, ruszył jedynie z rezygnacją we wskazanym przez opryszka kierunku.

Bierność ta była spowodowana straszną myślą, jaka wpadła mu przed chwilą do głowy. Reynard nie zwykł zanadto uważnie przysłuchiwać się słowom bandytów, jeżeli nie miało to miejsca w zamkniętej celi, a wybraniec miał do wyznania kilka interesujących faktów. Pamiętał jednakże tyle, że jego spotkany przed Drogą towarzysz miał na imię Gaskon.

A teraz właśnie tak ktoś zwracał się do niego.

Raz jeszcze spojrzał na swoje brudne dłonie. Zdarzyć się mogło każdemu, szczególnie w przypadku tak szczególnym, jak podróż do osławionego, na poły legendarnego miejsca. Nieprzekonany, złapał się więc za czubek głowy.

I od razu odciągnął rękę, jakby właśnie dotknął żarzących się, czerwonych od gorąca węgli.

Jego dotyk sugerował jednak coś znacznie gorszego.

Poczuł pod palcami włosy. Dłuższe niż u przeciętnego mężczyzny, kręcone i zawijane. Złapał za kosmyk, przyciągnął sobie pod oko. Były czarne jak smoła.

Przerażony, sięgnął ręką za plecy, będąc już pewnym, co tam znajdzie.

Łuk. Nie byle jaki łuk, bo o wykończeniu dającym znaki wybitnej jakości i kunsztu jego twórcy. Tu i ówdzie ozdobiony starymi runami, których znaczenie domyślić się mogli zapewne jedynie najstarsi i najmądrzejsi.

Łuk, który nieomal go zabił.

Reynard przeraźliwie skonstatował, że z jakiegoś powodu stał się bandytą. Nie okrutnym, czuł to i wiedział, nie rabującym i pstrykającym innym w nos dla satysfakcji, lecz z wyższej konieczności. Nie zmieniało to faktu; był bandytą.

Nie miał czasu się zastanawiać, albowiem sceneria się zmieniła. Odgłosy śpiewaków i grajków obecne były nadal, ale dobiegały zza pleców i jakby z dalsza. Sam Reynard gnał natomiast na gniadym wierzchowcu, porywistymi susami brnąc naprzód pośród krzyku i zgiełku. Dzień chylił się ku końcowi, na bladopomarańczowym nieboskłonie zawitał okrągły księżyc.

Kilka szybkich spojrzeń wystarczyło, by całkowicie zorientować się w sytuacji; najwidoczniej uczestniczył w jakimś szaleńczym pościgu, ku jego nieszczęściu niestety po stronie ściganych.

Rozejrzał się po koniach towarzyszy jadących z nim w sukurs, wyszukując ewentualnego powodu tej całej gonitwy.

Nie zobaczył go, ale usłyszał. Przenikliwy krzyk jakiejś kobiety dochodził do niego z lewej. Krzyk wyrażający strach, zdezorientowanie i pragnienie ratunku.

Uczestniczył w uprowadzaniu człowieka. Gdyby tego było mało, to w dodatku jakiejś damy! Sądząc po ilości okrzyków rozciągających się za jego plecami, zdecydowanie szlachetnie urodzonej.

Przez chwilę rozmyślał nad stanięciem i pokojowym wyjaśnieniem sytuacji, powołując się na honory i zaszczyty, jakimi odznaczono go w trakcie jego służby. Jego myśli przerwał jednak świst strzały przechodzący obok prawego ucha.

Wtem jeden z konnych dogonił ich ekipę. Blask zachodzącego słońca odbił się od jego miecza, który chwilę wcześniej z głośnym świstem został wysunięty z pochwy. Koń strażnika musiał wspinać się na wyżyny swoich umiejętności, dyszał bowiem głośno i chrapliwie.

Jeździec dał pokaz swoich umiejętności, zręcznie przerzucając miecz do lewej ręki. Reynard widział, jak zamachnął się, szarżując ku jednemu z bandy porywaczy. Ten obrócił się i, widząc nadchodzącą śmierć, pospieszył konia rozpaczliwym szarpnięciem. Zwierzak dwoił się i troił, ale nie był w stanie osiągnąć wymaganego tempa.

W tej całej euforii uciekającemu spadło z głowy nakrycie. Reynardowi serce zabiło szybciej. Był to ów młodzieniec, który poganiał go na przyjęciu.

Gorączkowo rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejkolwiek pomocy. Na myśl przyszedł mu łuk, ale nigdy nie był mistrzem w strzelaniu w ruchu. Szarpnął w okolicy, gdzie powinien znajdować się miecz, złapał jednak coś innego – sznur. Ten sam, który trzymał w rękach na jarmarku. Nie zastanawiając się długo, rycerz–bandyta zamachnął się i posłał lasso w kierunku ścigającego.

Rzut był idealny. Pętelka zawinęła się wokół oprawcy, strącając go z konia. Zwierzę pozbawione kierującego popadło w dzikie wierzganie, nie przestając cwałować w sobie tylko znanym celu.

Kolejnych dwóch ścigających wysunęło się na przód, kolejne dwa rzuty posłane przez Reynarda; rycerz nigdy nie miał małego poczucia własnej wartości, ale celność jego rzutów wprawiała w dumę nawet niego. Momentalnie przedmiot z kawałka sznura zamienił się w jego nową ulubioną broń.

Uciekający, dzięki Reynardowi zyskując wreszcie więcej przestrzeni, sięgnęli po łuki i niewielkie kusze. Następny ciąg wydarzeń uświadomił rycerza, że nie tylko on dysponował godną pozazdroszczenia celnością.

– Przodek nad nami czuwa! – wydarł się uratowany młodzieniec. – Dziś nic nie chce chybiać celu

Gdy w końcu stanęli, pozbywszy się skutecznie pościgu, Reynard był wykończony. W całej swojej wojskowej karierze nie pamiętał drugiego tak szaleńczego pędu.

Ku jego zaskoczeniu łup – to jest, kobieta – również przestała krzyczeć, jakby też uważała, że niebezpieczeństwo minęło. Dlaczego nagle przestała się bać? Przecież jej strona właśnie przegrała.

Odpowiedź nadeszła sama. Dziewczyna, o słomianych włosach i pięknej twarzy, podbiegła do niego, bynajmniej nie skrępowana.

– Udało nam się, Gaskonie! – krzyknęła z radością, wtulając się w niego.

A po chwili wbiła się w jego wargi, chciwie i namiętnie. Jakby od narodzin żyła dla tej jednej, jedynej chwili.

W tym pocałunku było wszystko. Legendy nie kłamały.

 

*

 

Gaskon z całych sił powstrzymywał się od oparcia głowy na zgiętej ręce.

Znacznie prędzej od poznanego przy Drodze towarzysza zorientował się, o co w tym wszystkim chodzi. Nudny, protekcjonalny i do bólu sztywny bal całym sobą zdawał się krzyczeć: Jesteś w ciele Reynarda! I teraz cierp przez to, co Reynarda zwykło zawsze bawić!

Nie wykluczał ani na moment, że trafił do piekła. No bo jakże inaczej wyobrażać sobie miejsce, w którym nudzić się da aż tak bardzo? Wystawna jadalnia, w której się teraz znajdował, stanowiła istne odzwierciedlenie jego koszmarów, do których nie zwykł przyznawać się nikomu. Tak samo jak do tego, że jego ojciec, wysokiej klasy urzędnik, zaplanował dla swojego syna wspaniałą karierę polityczną.

Tyle tylko, że młody Gaskon gardził polityką jak niczym innym. Przysiągł kiedyś, że jego noga nie zastania w królewskim pałacu. A teraz siedział tu ubrany jak błazen i wysłuchiwał nudnych przemów jeszcze nudniejszych nudzi.

Początkowo miał nadzieję chociaż na porządną wyżerką, sugerując się dużym stołem i licznymi talerzami. Podane coś o konsystencji chleba, aczkolwiek słodkie do bólu, rozczarowało go jednak bardzo mocno. Gdzie jakieś mięso? Pyszna, solidnie przypieczona, chrupiąca wołowina?

– Chłopi podnoszą bunty przeciwko nowemu podatkowi – mruczał jakiś starzec, który wyglądał, jakby nie był w stanie samemu wstać z krzesła. – Trzeba nam podjąć jakieś działania, zastraszyć ich nieco, wielce odważnych. Ciekawe, czy tak samo by brali za widły, gdyby przyszło im kraju bronić!

Inni staruszkowie pokiwali gorliwie głowami, a Gaskon westchnął w duchu.

Za jakie grzechy?

Ktoś trącił delikatnie jego ramię. Ten mały gest wywołał u Gaskona burzę myśli – błagam, niech ten człowiek powie mi, że mordercy wdarli się do zamku, że zarżnięto mi żonę i dzieci, że skrzydło pałacu puszczono z dymem, błagam, niech zadzieje się cokolwiek!

Przyjazny uśmiech giermka powiedział mu jasno, że do żadnych tragedii dojść nie mogło.

– Już może pan iść, panie Reynardzie – szepnął mu na ucho młodziak, słychać było, że wielce z siebie zadowolony. – Wszystko gotowe. Siwek czeka z niecierpliwością.

Gaskon spojrzał na niego, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Nie chciał zdradzać swojej prawdziwej tożsamości, nie dopóki nie dowie się, po co tu w ogóle jest.

– Eee… dziękuję – odpowiedział, starając się nadać swojej twarzy przyjazny wyraz.

Giermek spoglądał na niego z niecierpliwością.

Gaskon, wykazując się bystrością umysłu, ustąpił mu miejsca. I wtedy, ku jego rozpaczy, wszystkie oczy wszystkich nudnych ludzi spoglądnęły na niego.

– Drodzy panowie – rzekł pewnie, choć w środku drżał. – Jestem zmuszony wyjść. To znaczy, zostawić was. Na moment. Wrócę wkrótce. Proszę o wybaczenie.

Skłonił się nisko, bardzo starając się przy tym nie wywrócić.

Gdy wyszedł z sali i stanął w korytarzu kończącym się trzema drzwiami, zasępił się jeszcze bardziej.

Cóż, tata wpajał, że trzeba prawym być, niech więc będą prawe drzwi.

Tak zdecydował i za pierwszym, i za drugim, i za którymś z kolei razem. Gdy już całkowicie stracił nadzieję na to, że kiedykolwiek wydostanie się z tego przeklętego pałacu, jego twarz w końcu oświeciły promienie złocistego słońca.

Wtem jednak twarz Gaskona–Reynarda znów pokryła ciemność. A to za sprawą Siwka, który swym karym cielskiem zasłonił całe pole widzenia. Nie wiedzieć czemu, ale widać było, że wierzchowiec wstrzymuje się przed rzuceniem się na swojego pana i lizaniem go po twarzy.

Lecz wtedy, gdy Gaskon wyciągał już rękę, by pogłaskać wierzchowca, ten wierzgnął ostro i odsunął się, a z pyska wyszła mu piana.

Gaskon nie był znawcą koni, wykorzystywał je raczej jako narzędzie do przewiezienia z miejsca na miejsce, nie przywiązując się do żadnego mniej czy bardziej. Jego elementarna wiedza pozwalała jednak na stwierdzenie, że koń przyjął pozycję obronną.

Czyżby zwierzę było mądrzejsze od dziesiątek ludzi, których minął w pałacu? Czy tylko ono potrafiło się przywiązać na tyle, by od razu, z miejsca wyczuć coś niepokojącego?

Zaimponowało mu to. Po raz pierwszy spojrzał na konia nieco przychylniejszym wzrokiem, jakby na drugą żywą istotę.

Złodziej zamachał rękami uspokajająco, postarał się przemówić do zwierzęcia delikatnym, przyjaznym tonem.

– Jestem przyjacielem Reynarda. Kiedyś już się spotkaliśmy, choć nie potrafię ci powiedzieć, czy było to w przeszłości, czy dopiero ma się to odbyć. – Podrapał się po brodzie. – Tak samo jak ty chciałbym teraz wiedzieć, gdzie znajduje się twój pan. Mam z nim parę spraw do omówienia. Nie, nic z tych rzeczy – zaśmiał się, widząc podejrzliwe spojrzenie wierzchowca. – Włos mu z głowy nie spadnie, zapewniam cię. To jak, pomożesz mi?

Siwek parsknął, podskoczył wysoko, słysząc imię swojego pana. Gaskon potraktował to jako zgodę. Gdy wdrapywał się na konia, ten nie opierał się.

– Więc tak – mruknął Gaskon, usadowiwszy się już wygodnie w siodle. – Jak obiecałem, ruszymy szukać twojego pana. Niezwłocznie. No, prawie że. Najpierw upolujemy jakiegoś dzika, którego później schrupiemy. Tamci sztywniaki przy stole sprawili, że zgłodniałem.

I ruszyli, w sobie tylko znanym kierunku. Gaskon i Siwek, dwaj przyjaciele, których połączyła boska moc Drogi. I nie rozłączyli się już nigdy, aż do śmierci.

 

*

 

Reynard i Gaskon spotkali się kiedyś. Kilka lat później, na jakimś trakcie pośrodku lasu. Miłość między Siwkiem a prawdziwym rycerzem dała się we znaki, dawni towarzysze zaś ograniczyli się do mocnego ściśnięcia sobie dłoni. Mimo uwielbienia konia do dawnego pana pozostał on jednak u boku nowego jeźdźca, wiedząc, że tak trzeba.

Co Droga połączy, tego nic nie rozbije.

Gaskon odjechał po kolejnego dzika, w wykrywaniu których Siwek okazał się prawdziwym mistrzem. Brnęli przez las niczym wiatr.

Reynard natomiast wrócił do swojej ukochanej, będącej już w drugiej ciąży, którą wcześniej pozostawił na uboczu.

– Kto to był? – spytała, zaskoczona wzruszonym wyrazem twarzy męża.

Reynard zamyślił się na moment.

– Szczerze mówiąc, nie jestem do końca pewien. Wiem jednak, że był to ktoś niezwykle ważny.

 

Koniec

Komentarze

wkkg całkiem przyjemne opowiadanie. Ciekawy pomysł. Szczerze mówiąc nie do końca wszystko zrozumiałem z tą drogą… Natomiast zamiana dusz zawsze jest dla mnie ciekawa. Jeśli chodzi o warsztat to nie wypowiem się bo jestem noga. Masz 17 lat? Lata których ja nie przeżyłem przez chorobę :)

 

Pozdrawiam.

Jestem niepełnosprawny...

Cześć!

 

Widząc awatar z Geraltem i tagi “nastawiłem się” na klasycznego klona wiedźmina. Ale (na szczęście, jak dla mnie) się zawiodłem, bo opowiadanie aspiruje do czegoś innego. Pomysł niezły, jak na siedemnaście lat i całkiem dobrze przedstawiony. Szczerze gratuluję, że masz motywacje i tworzysz. Działaj dalej!

Ale droga jeszcze przed tobą, bo nieco gorzej z wykonaniem. Pracuj nad warsztatem, czytaj opowiadania/książki zwracając uwagę na to, jak przedstawiany jest tam świat, jak konstruować zdania, by czytelnik mógł galopować przez tekst ciesząc się rozwojem akcji.

 

Kilka przykładów z początku tekstu:

O dotarcie do Niej trzeba się było postarać.

Jak można się postaraćdotarcie? Może: Trzeba było postarać się, by do niej dotrzeć.

Wcześniejszy kilkudziesięciokilometrowy szlak obfitował w liczne zakręty, zwroty, ślepe uliczki, trudności naturalne bardziej i mniej.

W kontekście “średniowiecza” odległość w kilometrach brzmi nieco dziwnie imho. Końcówki nie rozumiem.

By się dostać do złączenia biegnących od północy i południa dróg, trzeba było wykazać się odwagą, sprytem, mężnością, inteligencją i zapewne czymś jeszcze.

Złączenie dróg? Może rozstaje, albo krzyżówka. Późniejszą wyliczankę warto by uprościć, bo brzmi trochę jak wyliczenie cech z eRPeGa. Może: By dotrzeć tam należało wykazać się sprytem, wytrwałością i nie lada odwagą.

Mało komu udało się zabrnąć daleko na tyle, by wytoczyć drogę dla swoich następców. → Mało komu udało się zabrnąć na tyle daleko, by wytyczyć drogę dla swoich następców.

Szyk; literówka

Jego czoło znakował odbijający słońce pot, a niezbyt liczne szare włosy pogrążone były w nieładzie. → Jego czoło lśniło od potu, a niezbyt liczne, szare włosy były w nieładzie.

 

Dalej jest tego więcej; tekstowi (w obecnej formie) przydałaby się beta.

 

Postaraj się może przeczytać samemu sobie to opowiadanie, ale głośno, a sam zapewne znajdziesz mnóstwo “zgrzytów”, które warto przeredagować.

 

Pozdrawiam!

 

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Niezły pomysł z zamianą osobowości, szkoda jednak, że nie dane mi było poznać przyczyny takiego stanu rzeczy.

Wykonanie, co stwierdzam z ogromną przykrością, jest tak złe, że żadną miarą nie mogę uznać lektury za satysfakcjonującą. Mimo masy wszelki błędów i usterek powstrzymałam się przed zrobieniem łapanki, albowiem uznałam że szkoda mojego czasu dla kogoś, kto w trzech wcześniejszych opowiadaniach nie raczył poprawić nawet jednego wskazanego palcem błędu i nie uznał za stosowne odpowiedzieć na choćby jeden komentarz.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Całkiem ciekawy pomysł i niezła wizja świata. Fajnie to sobie wymyśliłeś, chociaż wyznam, że nie do końca pojąłem, o co chodzi i w pewnym momencie zgubiłem wątek. Opowiadanie wydaje mi się też ciut rozwleczone – nie jakoś bardzo, ale czasami zbyt kwiecisty język i nadmiernie rozbudowane opisy ograniczają radość z lektury. 

Wykonanie natomiast jest fatalne i przyćmiewa wszystkie zalety Twojego tekstu. Ponieważ jednak dowiedziałem się z komentarza kochanej Reg, iż nie jesteś przekonany do wcielania w życie jakichkolwiek poprawek, nie łapankowałem. Ograniczę się tylko do stwierdzenia, że warto byłoby przejrzeć opko pod kątem powtórzeń (jest ich naprawdę sporo, zwłaszcza czasownik być w ilościach hurtowych, kilka ciężkich przypadków siękozy), literówek (zjedzone i niewłaściwe końcówki słów itd.), a także dziwnych sformułowań (dla przykładu, lutni i harf się raczej nie obsługuje, tylko na nich gra). Już sam taki podstawowy przegląd mógłby wyjść tekstowi na dobre i znacząco przełożyć się na czytelniczą satysfakcję – jestem pewny, że dałbyś radę to zrobić absolutnie samodzielnie.

Warto byłoby też odpisywać na opinie czytelników, którzy poświęcili swój czas na lekturę ;)

Pozdrawiam!

Nowa Fantastyka