- Opowiadanie: Furia - Wolność jest sztuką wyboru

Wolność jest sztuką wyboru

Cześć! Jest to mój pierwszy tekst, wybaczcie tremę i amatorszczyznę.

Zainspirowany sztuką śnienia, dotykający tematyki dojrzewania i godzenia się ze stratą.

Wiem, że daleko mi do perfekcji. Wyszło trochę banalnie i topornie. Ale od czegoś trzeba zacząć :) Będę bardzo wdzięczna za wskazówki i komentarze. Pozdrawiam ciepło!

 

Tekst dedykuję Panu Jarosławowi Bzomie.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Wolność jest sztuką wyboru

– My, cierpliwi i pokornego Serca, prosimy o łaskę widzenia! My, cierpliwi i pokornego Serca, prosimy o łaskę widzenia! –  Świątynia pęczniała od wielogodzinnego śpiewu, modlitwa traciła rytm, wpadając w cykliczne zapętlenia, zacierając początkową intonację. Dźwięki powołane do życia w świątyni Kryształowego Wiru zdawały się zyskiwać świadomość i wolę, przeobrażały się i rosły, bądź przeciwnie, gasły nienaturalnie szybko. Mnisi Ajotali, pogrążeni w głębokim transie, doszli do momentu, w którym nikt już nie wierzył (choć wszyscy wiedzieli), że recytacja kiedykolwiek się skończy. Wielki Mistrz wyczuł ten moment i uniósł dłoń w geście wyciszenia. Sala zamilkła, czujna i skupiona.

– Jesteśmy jednością! Odrębność jest iluzją, największym kłamstwem tego poziomu! Wkrótce powrócimy do Źródła, a ono przyjmie każdego! – wyrecytował mocnym głosem.

– Źródło wybacza, Źródło jednoczy! – odpowiedzieli.

– Jesteśmy jednością! – kontynuował – jestem wami, a wy mną! Cokolwiek mnie uczynicie, uczynicie sobie! Wkrótce powrócimy do Źródła, a ono przyjmie każdego!

– Źródło wybacza, Źródło jednoczy! – powtórzyli mnisi.

– Jesteśmy jednością, tożsami ze Źródłem, początkiem i końcem, w sobie samych i w nim się przeglądamy!

– Źródło wybacza, Źródło jednoczy!

Sala znów zamilkła, ciszą absolutną, pełną napięcia i oczekiwania.

– Ananiaszu, możesz zaczynać – zachęcił Mistrz.

Ananiasz bez pospiechu podszedł do niewysokiego prostokątnego podestu wzniesionego w centralnym punkcie świątyni. Wzdłuż jego dłuższego boku ustawiono w równym rzędzie mosiężne misy, od najmniejszej, wielkości zaciśniętej pięści, po misę wielkości balii kąpielowej.

Joyce skupiła całą uwagę na tu i teraz. „Tym razem mi się uda” – afirmowała się w myślach. „Nazywam się Joyce, jestem kobietą, pochodzę z Leranni, przebywam w Świątyni Kryształowego Wiru, tym razem mi się uda, nazywam się Joyce i mam osiemnaście lat, jest mi zimno, mam pieprzyk na lewym policzku, na imię mi Joyce…”

Ananiasz stuknął lekko krawędź największej misy i w Świątyni wybrzmiał niski, czysty dźwięk.

– Przyjmij nas, przyjmij! – jego anielski głos był zaledwie preludium dla wielogodzinnego, hipnotyzującego koncertu. Misy wibrowały w idealnej synchronizacji, zwielokrotnionej niezwykłą akustyką świątyni, oczyszczając umysły mnichów z myśli i emocji.

„Nie zabierzesz mnie!” krzyknęła Joyce w sam środek jaźni. Metodycznie powtarzała w myślach własną mantrę: „Jestem Joyce, siedzę na zimnej posadzce Świątyni Kryształowego Wiru, lubię przyglądać się wróblom i nie cierpię kwaśnych owoców, mam na imię Joyce…”. Wspominała twarz matki, zapachu bzu, brązowe oczy Manu i ukradkowo wymieniony pocałunek. Choć długo stawiała opór, śpiew Ananiasza otulał ją kojącym woalem, a dźwięk mis niepostrzeżenie rozpuszczał ciężar bytu i przeszłych wcieleń. Kurczowo przytrzymywane przez świadomość wspomnienia przeistaczały się w odczucia, a odczucia w intuicje. Zapominała, co jest jej celem, gubiła koncentrację. W pewnym momencie zwracanie się do przeszłości wydało się stratą czasu. Spojrzała w głąb siebie. Zapadła się w Wir. Była wszystkim i niczym. Przeszłość i przyszłość były połączonym naczyniem, a skutek stał się przyczyną. Istniała, choć nie miała tożsamości. Była częścią wszystkiego, a wszystko było zamknięte w niej. W jej sercu panował spokój.

A wtedy śpiew Ananiasza urwał się, misy ucichły i Joyce kolejny raz obudziła się w swoim słabym, zdradliwym ciele, zmarznięta i oszołomiona. Bracia i siostry uczestniczący w ceremonii powoli dochodzili do siebie. Czuli przeszywającą samotność i żal, że kontakt ze Źródłem trwał tak krótko. Ale nie Joyce – ona czuła wściekłość. Znów przegrała.

 

***

 

Mistrz dał znak do opuszczenia świątyni. Joyce była już prawie przy drzwiach, kiedy usłyszała swoje imię.

– Czy zgodzisz się potowarzyszyć mi do ogrodu? – Mistrz ujął ją pod ramię.

Przechadzali się powolnym krokiem. Starała się zachować spokój, choć rozczarowanie i gniew pulsowały czarną kulką w jej sercu. Pragnęła samotności. Starzec przystanął obok skalnika, coś musiało przykuć jego uwagę, bo zmarszczył brwi i pochylił się nad jednym z krzaczków.

– Mam dla ciebie propozycję – powiedział po chwili, pozornie pochłonięty badaniem liści. – Chciałbym, żebyś pomagała mi przy interpretacji snów.

Zaniemówiła z wrażania. Onejromancja była sztuką zarezerwowaną tylko dla Mistrzów Ajotali.

– Dlaczego ja? – zdołała wydusić.

– Sen powiedział mi, że to musisz być ty. – Podniósł się z trudem i szepnął – niech to zostanie tylko między nami.

 

***

 

Mnisi Ajotali wiedli bajkowe życie. Jedynym ich zadaniem było śnienie. Sny, zsyłane przez samo Źródło, wyjawiały prawdę o świecie i, prawidłowo odczytane, wskazywały na wydarzenia przeszłe i przyszłe. Od czasu do czasu Król wysyłał do nich gońca z zapytaniem dotyczącym działań wojennych, prognoz pogody czy rozterek życia prywatnego. Ponieważ Źródło nie posiadało własnego umysłu, a przeto nie operowało logiką, sny bywały niejasne, niechronologiczne i najeżone symbolami. Mistrzowie Ajotali potrafili poruszać się sprawnie w sferze wyobrażeniowej Źródła i poprawnie odczytywać jego przesłanie.

Jednak, aby żyć w tak bajkowym świecie, trzeba było coś poświęcić. Mnisi umierali bardzo młodo. Ciągły kontakt ze Źródłem wywoływał u ich tęsknotę tak wielką, że życie, mimo iż pozornie lekkie i beztroskie, wydawało się jałowe i bezcelowe. Dlatego, zgodnie z tradycją, co roku odbywało się święto Wielkiego Snu, w czasie którego Mnisi, którzy wysłużyli dziesięciolecie, mogli odejść. W dniu Odejścia Ananiasz nie przerwie swojej pieśni, a Mnisi na dobre stracą kontakt ze swoją cielesną powłoką. Pogrążeni w głębokim transie będą umierać, jeden po drugim, z wycieńczenia i pragnienia. 

Joyce służyła dziewięć lat. Wydawało jej się, że jako jedyna nie chciała umierać. Mówili jej, że Źródło wszystko jej wynagrodzi, ale tak się nie stało. Regularne spotkania ze Źródłem przynosiły jej współbraciom spokój i ukojenie, jej – irytację i znużenie. Marzyła o życiu pełnym przygód, o powrocie w rodzinne strony, o miłości. Od kilku lat walczyła. Początkowo planowała wzniecić bunt: absorbować sobą braci i siostry, skupiać ich uwagę na doczesności. Na próżno – pochłonięci marzeniami o tamtym świecie, teraźniejszość traktowali jako uciążliwy, przedłużający się przystanek. Joyce zmieniła więc taktykę i zwróciła się ku sobie. Nieustannie odtwarzała w pamięci każde, najmniejsze nawet wspomnienie ze starego życia, zwracała się do Źródła z prośbą o uwolnienie, porzuciła praktyki duchowe, a przede wszystkim, snuła niekończące się marzenia o życiu poza wioską.

 

***

 

Przysiadła na krawędzi zydelka i rozejrzała się. Nie tak to sobie wyobrażała. Chata Mistrza była boleśnie zwyczajna, prosta i funkcjonalna. Starzec nie przechowywał żadnych pamiątek po poprzednim życiu.

– Opowiedz mi o twoim dzisiejszym śnie – zagadnął pozornie niedbale, jego dłoń z piórem zawisła w oczekiwaniu nad arkuszem papieru.

Poczuła się nieswojo. Nie spodziewała się, że będzie wypytywana o tak intymne sprawy.

– Śniłam zwykły sen – odparła cicho, patrząc na swoje dłonie splecione na podołku.

– Może jest bardziej niezwykły, niż ci się wydaje.

Joyce rozluźniła się nieco. Zebrała myśli.

– Wszystko zaczęło się na polanie usianej kwiatami. – Przymknęła oczy i uśmiechnęła się lekko. – Czułam zapach rumianku, delikatne ciepło słońca na twarzy. Wiedziałam, że czekał mnie spokojny dzień, że jestem bezpieczna. – Uśmiech spełzł z jej warg, kiedy kontynuowała. – W pewnym momencie dojrzałam niewielkie wzniesienie, jakieś sto metrów ode mnie. Zaciekawiona ruszyłam w jego stronę. Wzniesienie okazało się wejściem do podziemnej jaskini. Choć początkowo wydawało się przestronne i szerokie, dość raptownie zwężało się, przechodząc w ciasny korytarz. Długo szłam przed siebie, nie zauważając, że panuje w nim coraz większy mrok. W końcu poczułam znużenie i postanowiłam zawrócić. Odwróciwszy się, spostrzegłam się, że stoję na skrzyżowaniu, od którego odchodzą cztery równoległe ścieżki. Nie pamiętałam, żebym mijała jakieś rozwidlenie dróg. Wiedziona intuicją wybrałam drogę prowadzącą na prawo. Podążając nią, weszłam w zupełną ciemność. Wodziłam rękami po ścianach korytarza, śliskich i zimnych. Poczułam, że szoruję czubkiem głowy po stropie i pochyliłam się. Zaczynało brakować mi tchu. –  Joyce umilkła, zamyślona.

– Czy to wszystko? – spytał Mistrz, poruszony. Mnisi nie miewali koszmarów.

– Nie. W końcu ruszyłam dalej. Ta cała wyprawa trwała już bardzo, bardzo długo. Jednak parłam przed siebie, wiedziona niezrozumiałym uporem. W końcu dojrzałam maleńkie światło. Ściany korytarza rozsunęły się, pozwalając mi wspiąć się na kolana, a po chwili wyprostować. Pobiegłam w jego stronę.

– To było Źródło?

– Nie, to była ta sama polana, na której zaczęłam swój sen. A sto metrów dalej znajdowało się zejście do kolejnej jaskini. Wtedy się obudziłam. – Joyce uśmiechnęła się do Mistrza niepewnie. – Nie mam pojęcia, co ten sen mógł oznaczać.

Siedział bez ruchu z zagadkowym wyrazem twarzy. Zamyślił się na dłuższą chwilę.

– Wrócimy do niego kiedy indziej. Zacznijmy od czegoś prostszego. Mam tu stary sen Samueli, na zamówienie Króla…

 

***

 

Spotykali się codziennie. Mistrz uczył Joyce korzystania z senników różnych kultur, zwracał uwagę na symbole i archetypy charakterystyczne dla odległych części Królestwa, dużo czasu spędzali na lekcjach historii – wszak Źródło nie istniało w czasie i często korzystało z dawno zapomnianych pojęć. Najtrudniejsze do interpretacji były sny operujące ideami z przyszłości, wobec nich nawet Mistrz bywał bezradny. Joyce była pojętną uczennicą, a poznawanie tajników Onejromancji sprawiało jej wielką satysfakcję. W końcu miała przed sobą cel, który mogła osiągnąć własną pracą i wysiłkiem.

– Mistrzu – zagadnęła pewnego dnia – zastanawiam się od dawna. Czemu nigdy nie uczestniczyłeś w Ceremonii Odejścia?

– Nie jestem wybrańcem Źródła. Sam je odnalazłem.

– Czy to zdarza się często? – zapytała zdumiona.

– Tak często, jak często potrzeba nowego Mistrza – odparł ze śmiechem. Widząc jej zszokowaną twarz, zaśmiał się znowu. – Nie zaprzątaj sobie tym głowie, wracajmy do pracy. Śnienie o przejrzystej wodzie to prawie zawsze znak przejścia do poziomu mentalnego…

 

***

 

Święto Wielkiego Snu zbliżało się nieubłaganie. Jak każdy Wybraniec, nie czuła strachu, raczej rozczarowanie i zniecierpliwienie. Radość braci i sióstr irytowała ją, unikała więc wszelkich kontaktów. Czemu musi to się stać akurat teraz, kiedy znalazła swój cel?

Na krótko przed ceremonią Joyce pierwszy raz samodzielnie zinterpretowała sen przyszłości.

 

***

 

W noc przed Świętem Wielkiego Snu Joyce wypowiedziała swoją ostatnią intencję.

– Nienawidzę cię! – wymamrotała w przestrzeń.

Czuła się oszukana przez los, niesprawiedliwe potraktowana. Usnęła zadziwiająco szybko. Znów śniła jej się słoneczna polana i jaskinia w oddali. Tym razem udała się wprost do niej. Błądziła podziemnymi korytarzami bez poczucia zwątpienia, pewna, że wyjście za chwilę się pojawi. Jednak sen zdawał się nie mieć końca, a przeciskanie się przez wąskie korytarze zaczęło ją nużyć. Zresztą po co śnić dwa razy ten sam sen? „Chcę się obudzić” – postanowiła. Zamknęła oczy, skupiając się na wyjściu ze snu, ale nadal czuła na skórze chłód jaskini i mokry dotyk skały. Zdziwiła się – wybudzanie się było dla Ajotalinów łatwością. Postanowiła zasnąć w śnie i przenieść się do innej strefy wyobrażeniowej. Obudziła się na tej samej polanie.

 – Nie chcę już tu być, chcę przejść do innego snu – wypowiedziała życzenie na głos i znów zapadła w sen. Obudziła się w jednym z ciasnych, podziemnych korytarzy. Pierwszy raz w życiu poczuła lęk. Zerwała się na równe nogi, uderzając głową o niski strop.

– Zabierz mnie stąd! – krzyk powrócił do niej zwielokrotnionym echem. Ruszyła przed siebie – może tym razem wyjście z jaskini prowadzi do innego wymiaru, a może jest już w innym śnie? Długo błądziła po omacku, czując silny niepokój. W końcu ujrzała światło i przyspieszyła. Wyprostowała się i puściła pędem, potykając się o kamienie. Czuła, że to Źródło ją wzywa.

– Przepraszam! – wykrzyknęła – przepraszam! Wybacz mi! Nigdy mnie już nie zostawiaj!

Światło podwoiło się i rozmazało, zniekształcone łzami. Grunt urwał się spod jej stóp. Lewitowała w bezkresnej przestrzeni, a daleko przed nią rozpościerał się potężny Wir utkany z Kryształu. Początek i Koniec. Zalała ją fala wdzięczności.

– Jesteś… – szepnęła czule, płynąc w jego stronę. Kryształowy Wir, Źródło, ojciec i matka, jej miłość, jej przeznaczenie. Wyciągnęła rękę, żeby go dotknąć, stopić się z nim, pojednać. Była tak blisko, gdy usłyszała Głos Śnienia: „Dostaniesz, czego pożądasz”.

– Już nie chcę! – zaprotestowała – nigdy tak naprawdę nie chciałam!

Poczuła, że Źródło ją odpycha.

– Nie! – krzyknęła – nie zostawiaj mnie!

Oddalała się coraz szybciej, Wir malał, stając się gasnącą plamą światła, punktem, aż wreszcie ponownie osaczyła ją całkowita ciemność. 

– Błagam, nie! 

Obudziła się z krzykiem. Oddychała głośno, chrapliwie. Pierwszy raz w życiu czuła lęk, olbrzymi, dławiący. Usiadła na łóżku i powiodła wzrokiem po wspólnej sypialni. Bracia i siostry spali snem głębokim i ufnym, takim, jakim dane było jej sypiać przez całe dotychczasowe życie. Otarła łzy i cicho wymknęła się z sypialni. Księżycowy sierp wisiał nisko nad wioską, w oddali koncertowały świerszcze. Patrzyła na rozgwieżdżone niebo i starała się uspokoić. Na próżno. Lęk rozlał się w jej sercu i podróżował razem z krwią po każdym zakamarku ciała, jak lepka, czarna masa. Ruszyła przed siebie, szybki krok przeszedł w trucht, a następnie w szaleńczy pęd. Chciała uciec od strachu, zostawić go za sobą. Ale on nie odstępował jej na krok.

 

***

 

Dzień Odejścia. Jej bracia i siostry roześmiani, zrelaksowani. Dziecinni. Jak ona, jeszcze do wczoraj. Tego dnia na jej sercu ciążył olbrzymi kamień. Jej umysł pracował jednak szybko, jak nigdy dotąd – pierwszy raz spojrzała krytycznie na swój dom. Zakon Ajotali jawił się jej jako mała wioska położona na krańcu Królestwa, zapomniana przez świat, wypełniona porzuconymi dziećmi.

 – Joyce! Chcę cię pożegnać. – Mistrz zbliżył się do niej sprężystym krokiem, ale na widok jej zapuchniętych oczu przystanął, zakłopotany.

– Czy wszystko w porządku?

„Nie, nic nie jest w porządku” – pomyślała. Odwróciła się na pięcie i zanurkowała w tłumie.

Wiedział już wtedy. Jej oczy były oczami zwykłego śmiertelnika, cierpiącymi, niepewnymi. Jej oczy były jego oczami.

Świątynia przybrana świeżymi kwiatami prezentowała się wyjątkowo pięknie. Joyce czuła boleśnie, jak bardzo tutaj nie pasuje. Wesoły gwar rozmów, łzy radości, wybuchy śmiechu, wspominki. Mistrz wstąpił na podest i dał znak rozpoczęcia. Młodsi mnisi ostatni raz ściskali swoich towarzyszy i opuszczali Świątynię. Joyce poczuła się odsłonięta. Mistrz spojrzał na nią przelotnie, z jego twarzy można było wyczytać troskę.

Annaniasz powstał i zaintonował mantrę oddania.

Joyce nigdy dotąd nie skupiała się tak mocno na modlitwie. Jej intencja była czysta i mocna: „Przebacz mi”. Znów śpiew niósł się echem po Sali, mnisi tracili poczucie czasu, słońce przesuwało się nad widnokręgiem, figlarnie pulsując na pozłacanych misach. Joyce traciła nadzieję z każdą chwilą. Mantra jej nie uspokoiła, strach nie zelżał.

Mistrz wystąpił na podest i wypowiedział słowa modlitwy. Chciał skupić się na tej szczęśliwej chwili, ale jego wzrok wciąż wędrował ku Joyce, ku jej ściągniętej bladej twarzy i błagalnemu spojrzeniu wymierzonemu w niebo.

– …i w nim się przeglądamy! – Zakończył i skinął na Ananiasza.

W świątyni rozległ się upajający, niski dźwięk. Wibracje mis koiły zmysły, oczyszczały duszę. Mistrz spoglądał na swoich uczniów z miłością, radowały go ich ufne, pogrążone w błogim uniesieniu twarze. W końcu odważył się spojrzeć na Joyce.

Siedziała nadal w kącie, obejmując rękami kolana, kiwając się w przód i w tył, łkając żałośnie. 

Pozostali uczniowie przebywali już w innym świecie. To była jedyna okazja. Podbiegł do Joyce z niezwykłą jak na starca szybkością, ujął jej twarz w dłonie i zmusił do spojrzenia w oczy. Joyce pierwszy raz w życiu zrozumiała, że źrenice są maleńkimi portalami prowadzącymi do serca Źródła. Jak mogła tego wcześniej nie widzieć?

– Musisz opuścić wioskę jeszcze dziś – głos mistrza wybrzmiał w jej głowie jak wyrok. Czy nie tego właśnie chciała? Czy nie spełniało się właśnie jej marzenie?

– Nie chcę – wyrwała się. – Nie zmusisz mnie!

– Słuchaj mnie uważnie! – Mistrz złapał ją za podbródek i ponownie wymusił kontakt wzrokowy. – Umiesz czytać, pisać i interpretować sny. To wielki dar. – Chwycił ją za łokieć i podniósł z ziemi z zaskakującą siłą.

Joyce była oszołomiona. Długo potem żałowała, że nie wykorzystała niezliczonych okazji, żeby spytać Mistrza, w jaki sposób odnalazł Źródło, jaka była jego historia, jak radził sobie z dławiącym lękiem. A przede wszystkim, że mu nie podziękowała. Miała na to tyle czasu – ale była wtedy jak dziecko, niewinne i przepełnione ignorancją. Mistrz wyprowadził Joyce przed świątynię i pociągnął do swojej chaty. Wioska była zupełnie opustoszała, młodsi uczniowie medytowali w sypialniach aż do zmierzchu, solidaryzując się z odchodzącymi braćmi i siostrami.

Starzec wcisnął jej w ręce podróżny płaszcz, menażkę i sakiewkę monet.

– Chleb kosztuje trzy denary, słaby koń pięćset. Nocleg nie więcej niż pięć denarów. Będziesz podróżować po wioskach i oferować swoje usługi, nie bierz za nie mniej niż piętnaście denarów. Będziesz w tym dobra, więc szybko zyskasz renomę. Sny śmiertelników niewiele różnią się od naszych. Nigdy, przenigdy nie wyjawiaj, że byłaś Ajotali – mówił szybko, ciągnąc ja w stronę bramy. Kiedy dotarli na miejsce, nakazał zdziwionemu strażnikowi jej otwarcie. – Masz trzymać gębę na kłódkę – warknął na niego.

– Błagam, nie chcę odchodzić. – Padła przed nim na kolana. – To wszystko moja wina, sama to na siebie sprowadziłam. – Szloch wstrząsał jej ciałem. – Może gdybym…?

– Nie Joyce – przerwał jej zdecydowanie. – To koniec.

– Ale ja… ja już nawet nie wiem… nie wiem, czy to… – wydukała, łkając – czy ono… ?

– Czy Źródło istnieje? – Mistrz zawahał się na chwilę. – Wróć, kiedy się dowiesz. – Zamykaj! – zarządził.

Brama zatrzasnęła się z głuchym łoskotem. Joyce odwróciła się i pierwszy raz w życiu spojrzała trzeźwo na otwierający się przed nią świat.

Koniec

Komentarze

Hej ;) Przeczytałam i muszę przyznać, że nie było “topornie”, jak zapowiadałaś. Właściwie to tekst mi się spodobał. Pierwszy fragment szedł mi ciężko – męczył mnie nieco ten fanatyczny nastrój, ale później zrozumiałam, że był niezbędny do podkreślenia klimatu świątyni i społeczności mnichów. Także naprawdę fajny początek, czekam na więcej.

Wpadło mi w oczy też kilka drobiazgów, które można by poprawić:

Mistrz, który jako jedyny nie dawał się porwać Źródłu (+,) czekał, aż uczniowie dojdą do siebie.

– Sen powiedział mi, że to musisz być ty. – Podniósł się z trudem i szepnął (+:) – Niech to zostanie tylko między nami.

Dlatego, zgodnie z tradycją, co roku odbywało się święto Wielkiego Snu, w czasie którego ci, którzy wysłużyli dziesięciolecie, mogli odejść.

Trochę to zgrzyta

Niestety, z nikim nie udało jej się nawiązać bliskiej relacji. Mnisi rozmawiali z nią chętnie, rzadko okazywali znużenie jej zabiegami, lecz nie udało jej się wzbudzić w nich szczerego zainteresowania.

– Wszystko zaczęło się na polanie usianej kwiatami. – Zapach (+.) – przymknęła oczy i uśmiechnęła się lekko.

Dziwnie zbudowana ta wypowiedź. Poza tym “przymknęła” powinno być z dużej ;)

Zagłębiając się w nią (+,) weszłam w zupełną ciemność.

– Tak często, jak często potrzeba nowego Mistrza – odparł ze śmiechem. Widząc jej zszokowaną twarz, zaśmiał się znowu (+.)

Tym razem udało się wprost do niej.

Pewnie miało być “”udała” ;)

– Już nie chcę! – zaprotestowała – nigdy tak naprawdę nie chciałam!

Poczuła, że Źródło ją odpycha.

– Nie! – krzyknęła – Nie zostawiaj mnie!

Raz wypowiedź kontynuujesz z małej, raz z wielkiej litery.

Joyce! Chcę cię pożegnać (+.)Mistrz zbliżył się do niej sprężystym krokiem, ale na widok jej zapuchniętych oczu przystanął, zakłopotany.

Kiedy dotarli na miejsce, nakazał zdziwionemu strażnikowi jej otwarcie (+.)

Błagam, nie chcę odchodzić (+.)Padła przed nim na kolana. – To wszystko moja wina, sama to na siebie sprowadziłam… – Szloch wstrząsał jej ciałem.

W sprawie pisania dialogów mogę polecić poradnik , który sama kiedyś otrzymałam od jednego z użytkowników: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112 

 

Hej ocmel, bardzo dziękuję za komentarz. Poprawki wprowadzę w pierwszej wolnej chwili. Prawidłowy zapis dialogów to rzeczywiście trudny temat, więc poradnik bardzo się przyda! Muszę przyswoić sporo nowej wiedzy :)

Jestem nieco zdziwiona, Furio, bo nie lubię czytać o cudzych snach, a Twoje opowiadanie wciągnęło mnie. I choć nie byłam w pełni przekonana do tego, co czytam, nie mogę powiedzieć, że historia nie podobała mi się, że lektura nie sprawiła mi przyjemności. Całkiem udany debiut. ;)

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Joyce sku­pi­ła całą swoją uwagę na tu i teraz. ―> Zbędny zaimek – czy mogła skupiać cudzą uwagę?

 

na­zy­wam się Joyce i mam 18 lat… ―> …na­zy­wam się Joyce i mam osiemnaście lat

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

Wspo­mi­na­ła twarz swo­jej matki, za­pa­chu bzu, brą­zo­we oczy Manu… ―> Literówka.

 

dość rap­tow­nie zwę­ża­ło się, prze­cho­dząc w wąski ko­ry­tarz. ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …dość raptownie zwężało się, przechodząc w ciasny korytarz

 

Od­wró­ciw­szy się, spo­strze­głam się, że stoję… ―> Raczej: Od­wró­ciw­szy się, spo­strze­głam że stoję

 

wy­bra­łam drogę pro­wa­dzą­cą na prawo. Za­głę­bia­jąc się w nią… ―> Jak można zagłębić się w ścieżkę?

Proponuję w drugim zdaniu: Podążając nią

 

nie chcia­łam się bu­dzić, cie­ka­wość pcha­ła mnie do przo­du. W końcu doj­rza­łam ma­leń­kie świa­tło. Ścia­ny ko­ry­ta­rza roz­su­nę­ły się, po­zwa­la­jąc mi wspiąć się na ko­la­na, a po chwi­li wy­pro­sto­wać się. ―> Lekka siękoza.

 

– Czy to zda­rza się czę­sto? – zdu­mia­ła się. ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: – Czy to zda­rza się czę­sto? – zapytała zdumiona.

 

W noc przed Świę­tem Wiel­kie­go Snu Joyce wy­po­wie­dzia­ła swoją ostat­nią in­ten­cję. „Nie­na­wi­dzę cię!” – wy­mam­ro­ta­ła w prze­strzeń. ―> Mamrotanie jest formą mówienia, więc powinno być zapisane jak dialog.

W noc przed Świę­tem Wiel­kie­go Snu Joyce wy­po­wie­dzia­ła swoją ostat­nią in­ten­cję.

– Nie­na­wi­dzę cię! – wy­mam­ro­ta­ła w prze­strzeń.

 

Od­da­la­ła się coraz szyb­ciej, Wir zmniej­szał się, aż stał się ga­sną­cą plamą świa­tła. Po­czu­ła pod sto­pa­mi ma­te­ria­li­zu­ją­ce się, zimne ka­mie­nie. ―> Siękoza.

 

Lęk roz­lał się po jej sercu… ―> Lęk roz­lał się w jej sercu

 

Znów śpiew niósł się echem po Sali… ―> Dlaczego wielka litera?

 

– Ale ja… ja już nawet nie wiem…nie wiem, czy to… ―> Brak spacji po drugim wielokropku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej regulatorzy! Jestem bardzo wdzięczna za komentarz! Błędy poprawione, zauważyłam, że mam problem z płynnym i przyjemnym w odbiorze opisem czynności, które można zaliczyć do kategorii “poruszania się w przestrzeni trójwymiarowej ;)”, muszę nad tym popracować.

 

Bardzo się cieszę, że i Tobie i ocmel lektura przypadła do gustu. Zamierzam teraz poćwiczyć warsztat, poduczyć się zasad gramatyki i ortografii i wrócić z czymś (mam nadzieję!) lepszym :)

 

Niezmierni mi miło, Furio, że uznałaś uwagi za przydatne.

Twoja decyzja o podjęciu starań, aby pisać coraz lepiej, jest niezwykle budująca. Życzę powodzenia i pozostaję z nadzieją na ciekawe opowiadania w niedalekiej przyszłości. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, Furio,

przyjemne opowiadanie, przypominające mi poniekąd Kapłankę w Bieli Canavan. Cudze sny nigdy nie są mi ciekawe, ale czytało się dobrze. Szkoda tylko, że ten tekst zdaje mi się bardziej fragmentem niż zamkniętą całością. Jakoś nie czułam tutaj opowiadania, a raczej część powieści. Mimo to reszta wydaje się w porządku, szczególnie biorąc pod uwagę debiut.

 

Powodzenia w dalszym pisaniu!

Nie wysyłaj krasnoluda do roboty dla elfa!

Wciągło mnie. Bardzo dobrze budujesz klimat, a na dodatek bohaterka jest buntowniczką, a ja lubię takie ;) To, nad czym IMO powinnaś popracować to jasność przekazu. Bo kombinuję jak koń pod górkę, co chciałaś opowiedzieć i nie potrafię wykombinować. A jednocześnie mam wrażenie, że coś tu jest, coś mi umyka, coś ważnego.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Fajna, porządnie skontruowana historia, otwarte zakończenie okraszone tajemnicą, nie ma tutaj mowy o amatorszczyźnie ;) Podobało mi się.

Całość przypomina mi kapłanów źródła stworzonych przez Davida Gemmela, np. w powieści “Legenda”, jakieś inspiracje? ;) W “Legendzie” opat kapłanów źródła był najbardziej “niegodny” sprawowania tej funkcji, a sprawował ją żeby mieć szansę rozwoju i pokonania swoich słabości, tak sobie kombinuję, że u Ciebie jest podobnie.

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Chwilkę mnie nie było, a tu taka niespodzianka :) 

 

@LanaVallen

Bardzo się cieszę, że się podobało. Chyba brak mi jeszcze wprawy, żeby swoje pomysły zamykać w krótkich opowiadaniach. W tym tekście skupiłam się bardziej na idei i fabuła mogła na tym ucierpieć. Postaram się bardziej zaokrąglić kolejny tekst. Canavan nie czytuję, ale tutaj zrobię wyjątek :) Pozdrawiam i dziękuję za komentarz, to dużo dla mnie znaczy :)

 

@Irka_Luz

Bardzo dziękuję za miłe słowa! Chciałam, żeby opowiadanie mogło być poddawane dowolnej interpretacji, natomiast nie było moim zamysłem napisanie go w sposób niezrozumiały – dziękuję za tę uwagę i popracuję nad jasnością przekazu w kolejnym tekście.

 

(Gdyby ktoś był zainteresowany, co miałam na myśli, pisząc ten tekst, to poniżej zamieszczam wyjaśnienie).

Opowiadanie jest moją alegorią dorastania. Dzieci, pozbawione umiejętności krytycznego myślenia, żyją w czarno-białym, bezpiecznym świecie. Dorastanie zmusza nas do dostrzeżenia odcieni szarości oraz konfrontacji z autorytetami, co pozbawia poczucia bezpieczeństwa. Dorastanie to też sztuka wyboru, a każdy wybór zamyka alternatywne ścieżki i jest to strata, z którą trzeba nauczyć się sobie radzić. Chciałam, żeby bohaterka musiała zapłacić cenę za wolność nabytą w procesie dojrzewania (tutaj duchowego – potrzeby wyodrębnienia i samostanowienia), a ceną jest brak pewności i lęk. Chciałam też podkreślić, że tylko w wyniku buntu i dojścia do pewnych wniosków na podstawie własnych doświadczeń, można mówić o prawdziwym rozwoju, dlatego Mistrz ujrzał w Joyce kandydatkę na kolejnego Mistrza (Mistrzynię?). 

Oczywiście alternatywne wytłumaczenie może brzmieć, że Ajotalini to sekta, wykorzystująca dzieci do nieodpłatnej pracy i pozbawiająca je życia zanim osiągną wiek, w którym w ich głowach kiełkuje myśl o buncie :)

 

@BasementKey

Bardzo dziękuję za miłe słowa, mam teraz naprawdę dużo motywacji do pracy :) “Legendy” nie znam, ale na pewno poznam! A moją intencję odczytałeś bezbłędnie :)

 

Pozdrawiam Was wszystkich i wracam do roboty, a po robocie praca nad kolejnym tekstem – mam teraz sporo motywacji! 

 

Ciekawe opowiadanie. Wciągnęłam się na tyle, żeby kibicować bohaterce. Hej, wyrok śmierci po dziesięciu latach wygodnego życia to nic godnego pozazdroszczenia.

Nie widziałam tu Twojej interpretacji – protagonistka od początku wydawała mi się dorosłą kobietą.

Nie wiem, czy świat dzieci jest czarno-biały. Mama czasem jest cudownym aniołem, a czasem wredną wiedźmą, która każe posprzątać zabawki. Młodsze rodzeństwo jest podłe, ale jest rodzeństwem i broni się go przed obcymi, nawet jeśli bije się je, kiedy nikt nie patrzy. Szkoła jest nudna, ale koleżanka z ławki fajna. Dylematy na każdym kroku. ;-)

jakieś sto metrów ode mnie.

Czy w Twoim świecie była Rewolucja Francuska, która wprowadziła metry?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka