Prolog I
„Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem oni wiele nie stracą”
Nadchodził czas Wstąpienia.
Słoneczna tarcza wznosiła się w najwyższym punkcie nieba, rzucając na powierzchnię kopuły tęczowe refleksy i wypełniając Eden żarem szczególnie trudnym do zniesienia w trzech warstwach grubych, kapłańskich szat, które Ananiasz był zmuszony nosić w trakcie ceremonii. Nie pomagała też złota maska, pod którą skrywał twarz.
Zarówno szaty jak i maska były jednak konieczne w towarzystwie gnurów, nawet jeżeli wszyscy – poza czterema samcami niosącymi jego lektykę i siedmioma Wybranymi oczekującymi na piedestale – pozostawali oddaleni od Ananiasza o dobre trzydzieści metrów, obserwując ceremonię z Dolnego Placu.
Syknął, poczuwszy lekkie szarpnięcie, kiedy gnurowie się zatrzymali. Po ceremonii wymierzy im karę. Niesienie lektyki Najwyższego Kapłana było zaszczytem, powinni się bardziej przykładać. Łaska Świątyni była niezmierzona, ale litość niewielka.
Wstał, osłaniając ręką oczy przed oślepiającymi promieniami słońca, spojrzał na Górne Tarasy, gdzie ognisty rydwan czekał na Przemienionych – ludzi, którymi stanie się siódemka gnurów, kiedy ceremonia dobiegnie końca. Spojrzał wyżej, ku szczytowi świątynnej wieży, skąd dusze spłyną w ciała szczęśliwców, gdy Ananiasz obdarzy ich błogosławieństwem.
Wiedział, że to tylko otoczka, przedstawienie dla tłumu, który zdążył zebrać się na Dolnym Placu, pragnąc doświadczyć cudu. Najwyższy Kapłan był głównym aktorem.
– Ludu Edenu! – zawołał, a jego głos dochodził uszu gnurów z czterech stron jednocześnie, co było jednym z cudów, jakich pragnęli. Wszyscy padli na kolana, ale nie odrywali spojrzeń od Ananiasza. – Nie minął pełen cykl księżyca, a ognisty rydwan ponownie przeciął nieboskłon płomienną wstęgą i nawiedził nasze błogosławione miasto-ogród, by obdarować życiem wiecznym kolejne z naszych dzieci! Zaprawdę, wielka jest hojność Najwyższego! Oddajmy mu pokłon, bijmy czołami o ziemię! – Na wołanie kapłana odpowiedziały tysiące wiernych. Sam Ananiasz nawet nie skłonił głowy.
– Módlmy się!
Gnurowie wstali. Kapłan westchnął, starając się zerknąć ku niebu, na bezlitosne słońce. Znikąd cienia. Ani jednej chmury, która mogłaby je przesłonić. Słowa modlitwy Osiemnastu Błogosławieństw recytował bez zastanowienia, myślami podążając do chłodu swoich komnat, gdzie czekał sorbet i harem nałożnic. I to było nędzną pociechą wobec przepychu Królestwa.
Pragnął tam wrócić, zakończyć posługę i na zawsze opuścić Eden. Zbliżała się dziesięciotysięczna rocznica panowania Króla Pomazańca, ale jeszcze nie nadszedł czas powrotu Ananiasza do Królewskiego Miasta, choć całe żywoty spędził w towarzystwie cuchnących gnurów.
Gdy wybrzmiało ostatnie błogosławieństwo, zbliżył się do Wybranych. Umyci, ogoleni, ubrani w białe szaty, przypominali ludzi. Tylko pełne trwogi i bezmiaru tępoty spojrzenia zdradzały, kim są – ale to niebawem się zmieni. Wyhodowali wspaniałe ciała, posłużą przez dekady.
Ananiasz zamoczył dłonie w misie i przemył czoło pierwszego z Wybranych.
– Jakubie, synu Aarona, zostałeś ukochany przez Najwyższego. Czy pragniesz wstąpić do Jego Królestwa?
– Pragnę – potwierdził tamten i kapłan uczynił znak na jego czole.
Gdy był gotów, Ananiasz podniósł rękę i świetlisty promień padł na oznaczone miejsce prosto ze szczytu Świątyni. Gnurowie zebrani na Dolnym Placu bili pokłony i wychwalali imię Pana. Jakub, syn Aarona, runął w objęcia dwóch akolitów w prostych, miedzianych maskach, którzy czekali tuż za nim, by zanieść go do ognistego rydwanu. Najwyższy Kapłan pobłogosławił jego podróż, wymieniając imię Najświętszego Adonai i zamoczywszy dłonie w misie, przeszedł do następnego Wybrańca.
Powtórzył rytuał jeszcze pięć razy, a kiedy stanął przed ostatnim z wywyższonych gnurów i wzniósł mokre dłonie, zimne żelazo skrytobójczego sztyletu weszło między jego żebra, niosąc ze sobą chłód, choć innego rodzaju niż ten, którego kapłan oczekiwał. Jak dotąd nikt nie sprawdzał Wybranych. Żyjąc tak blisko Świątyni, zwolnieni byli z próby Łuku Sprawiedliwych. Tracąc przytomność, Ananiasz poprzysiągł sobie, że nigdy już nie popełni takiej nieostrożności.
Tego dnia ognisty rydwan zabrał ze sobą tylko sześciu pasażerów.
Następnego ranka na niebie pojawili się aniołowie.
Prolog II
„Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni się nie rozczarują”
Mosze wiedział, że po niego przyjdą. Nie wrócił do domu. Zaszył się w szopie niedaleko ogrodu, który miał pod opieką, jednak nie miał wątpliwości, że i tam go znajdą. Chciał, by to świątynni zjawili się pierwsi. Będą zadawać pytania, zamkną go w lochach, ale może – kiedy zrozumieją, że o niczym nie wie – w końcu go wypuszczą. Co innego prostaczkowie, tacy jak on.
Kiedy próbował wydostać się z Dolnego Placu, wskazywali go palcami, rzucali kamieniami i nagabywali strażników, by ci ruszyli za nim w pogoń. Na szczęście świątynni nie zwykli wykonywać rozkazów pospólstwa.
Ledwie wzeszło słońce, a ktoś załomotał w drzwi szopy.
– Mosze, synu Jeremiasza, wiemy, że tu jesteś! – rozbrzmiał basowy głos. – Wyjdź po dobroci! Nie każ nam łamać kolejnych praw szabasu!
Zawiasy zaskrzypiały. Mosze wyjrzał przez szczelinę, a potem otworzył drzwi szerzej. Na zewnątrz czekało pięciu strażników.
– Mosze, synu Jeremiasza – powtórzył świątynny – twój brat przelał krew Najwyższego Kapłana, bezczeszcząc Świątynię i przerywając świętą ceremonię Wstąpienia! Na rozkaz Najwyższego Kapłana…
– On żyje?! – zakrzyknął Mosze. Na placu stał daleko i nie widział dobrze tego, co się wydarzyło, ale przysiągłby, że cios był śmiertelny. – Najwyższy Kapłan żyje?! Chwała Panu! – Padł na kolana, choć miał swoje powody, by nie pałać wielką sympatią do Stwórcy.
Tym razem jednak gotów był z pamięci recytować psalmy, jeśli to miało mu w czymś pomóc.
– Żyje, żyje – odparł strażnik, dając znak dwóm innym, którzy chwycili ogrodnika za ramiona i podnieśli wysoko, tak, że podeszwami sandałów nie dotykał ziemi. – I chce się z tobą zobaczyć.
*
Prowadzili go do Świątyni głównym traktem – jeden strażnik z przodu, jeden z tyłu, dwóch po bokach. Ostatni wyprzedzał ich o kilkanaście metrów, rozganiał przechodniów, by zrobić przejście. Obtłuczone brzoskwinie, zgniłe figi i przejrzałe owoce granatu latały nad głową Moszego, ale świątynni szybko doprowadzili ludzi do porządku, gdy tylko sami zaczęli obrywać pociskami rzucanymi przez mniej wprawnych miotaczy.
Lud Edenu gotów był go osądzić, choć Mosze nie popełnił żadnej zbrodni. Był bratem Elizeusza – to wystarczało. Nieważne, że nie utrzymywali ze sobą kontaktów. Że nawet w dzieciństwie nie spędzali razem czasu, bo Eli urodził się siedem minut wcześniej i był przeznaczony do większych rzeczy. Że ostatni raz rozmawiali trzy lata temu, na pogrzebie matki.
– Grzesznik! – krzyczał tłum. – Przeklęte nasienie! Zdrajca! Zabójca!
– Oni myślą, że Najwyższy Kapłan nie żyje. Nie rozpoczął porannych modlitw?
– Najwyższy robi to, co uważa za stosowne – odezwał się strażnik z prawej.
– Jak zrobisz to, czego sobie życzy, może nawet szepnie słowo na twoją obronę – dodał ten z lewej.
– Nie karmcie biedaka złudzeniami – rzucił świątynny idący na przedzie.
– To może być jego ostatni posiłek – zaśmiał się ten z prawej.
Kolejny raz Mosze już się nie odezwał, zajęty rozmyślaniem, jak inaczej mogło potoczyć się jego życie, gdyby ta jedna rzecz, jedna chwila, która przesądziła o wszystkim, potoczyła się inaczej i gdyby to on pierwszy przyszedł na świat.
Dlaczego Elizeusz to zrobił, na Boga?! Jaki mógł mieć powód?!
Jeżeli niemiła była mu wizja wiecznego życia w Bożym Królestwie, wystarczyło przejść na drugą stronę kopuły i poczekać, aż wykończyłoby go słońce albo burza piaskowa, tak jak robili to starzy, zniedołężniali i kalecy, gdy nie chcieli być obciążeniem dla swoich rodzin.
Zły duch musiał opętać ciało jego brata – to jedyne wytłumaczenie, choć zakrawające na herezję. Złe zostało pokonane już dziesięć tysięcy lat temu, kiedy Mesjasz zasiadł na tronie Królestwa.
Musiał więc znaleźć inną odpowiedź. I to taką, która zadowoli Najwyższego Kapłana.
Mosze nie był najlepszy w kombinowaniu. W ogóle w niczym nie był najlepszy. Nie odznaczał się też wielką odwagą ani hartem ducha – ale chciał żyć, na Szeol!
Jeśli wyjdzie z tego cało, przestanie grać w kości, kupi Racheli coś na przebłaganie i będzie się kajać tak długo, aż ta mu wybaczy. Może przejdą Próbę Dopasowania i kapłani pozwolą im na małżeństwo?
Przeszedł przez bramę, odprowadzany nienawistnymi spojrzeniami gapiów. Przedsionek był pusty jak nigdy wcześniej. Brakowało pokutników, kupców handlujących zwierzętami ofiarnymi, akolitów przyjmujących opłaty za modlitwy w dowolnej intencji, a przede wszystkim wiernych. Tylko świątynni znajdowali się na swoich stałych miejscach.
– Ruszaj dalej.
Dotyk zimnego żelaza na plecach był wystarczającą zachętą.
Z przedsionka wyszli na Dolny Plac, równie opustoszały i pogrążony w ciszy tak głębokiej, jakby za grubymi murami nie rozciągało się miasto, tylko wielka, bezbrzeżna nicość.
Mosze powoli unosił głowę, sondując spojrzeniem kolejne piętra Świątyni, aż po sam szczyt wieży, nad którą krążył tuzin istot zbyt ogromnych, by mogły być ptakami. Światło odbijało się od ich pancerzy, upodabniając je do gwiazd, które zagubiły się na dziennym niebie. Aniołowie.
Gdy dotarli do Wewnętrznej Bramy, ekscytacja Moszego zaczęła górować nad strachem. Nigdy nie był na Wewnętrznym Placu, zarezerwowanym dla świątynnej służby, tym bardziej nie na Tarasach.
Jeśli ogólnodostępna część Świątyni uosabiała jej majestat, to za Wewnętrzną Bramą rozciągała się domena przepychu.
Kazali Moszemu przejść pod Łukiem Sprawiedliwych. Z obawą nasłuchiwał sygnału trąb, przekonany, że posągi przypatrują się mu, próbując dojrzeć złą wolę w jego sercu – ale wyglądało na to, że nic nie dostrzegły. Nie stanął w płomieniach, nie padł jak rażony gromem, choć takie opowieści krążyły o ludziach nieczystego serca poddanych tej próbie.
Dołączył do strażników, którzy zatrzymali się przed drzwiami Wieży Świątynnej. Czekali. Mosze nie wiedział na co, ale milczał, zapatrzony w cuda, jakie pierwszy raz w życiu przyszło mu oglądać. Gdy odźwierny otworzył drzwi, okazało się, że po drugiej stronie było niewielkie, prostokątne pomieszczenie. Weszli do środka i komnata ruszyła w górę.
Lekkie szarpnięcie dało znać o końcu podróży. Chłodny podmuch owionął Moszego. Nigdy nie czuł się tak dobrze, jak w tej chwili, uwolniony od wiecznej spiekoty i żaru. Zimne powietrze napływało z otworów w ścianach, zza których można było dosłyszeć ciche buczenie. Niedługo Mosze miał szansę zastanawiać się nad tym fenomenem, bo strażnicy pociągnęli go dalej, w głąb korytarza, a potem w prawo, jedną z jego odnóg, aż stanęli przed otwartym wejściem do miejsca, które wiele razy sobie wyobrażał.
– Dalej pójdziesz sam – oznajmił kapitan eskortujących go strażników.
Świątynne Ogrody okazały się wspanialsze od każdej z jego fantazji. Wiele gatunków roślin widział po raz pierwszy, części nawet nie znał z nazwy.
Pośrodku ogrodu, pod rozłożystym drzewem pełnym owoców, ukrywając swoją twarz pod bogato zdobioną złotą maską, czekał na niego Najwyższy Kapłan.
*
– W starym świecie ludzie mawiali, że niedaleko pada jabłko od jabłoni – powiedział, gdy Mosze podszedł bliżej.
Głos Najwyższego Kapłana brzmiał inaczej niż podczas ceremonii. Był wyższy, bardziej melodyjny. Przypominał Moszemu głos brata.
– A co z dwoma jabłkami z tego samego drzewa? Jak daleko mogą paść od siebie? Czy będą smakować inaczej? – Kapłan zadawał pytania, ale chyba nie oczekiwał odpowiedzi. Miast tego wyciągnął rękę i zerwał czerwony owoc z gałęzi. – Lubisz jabłka?
– Nigdy ich nie próbowałem, Czcigodny Ojcze. – Mosze starał się nie patrzeć na maskę, wędrował wzrokiem od dłoni do stóp kapłana.
– No tak, zapomniałem, że nie macie ich na dole. Doprawdy, nie pamiętam już powodu. To jeden z pomysłów mojego poprzednika. Łap!
Czerwony owoc pofrunął w kierunku ogrodnika. Chwycił go w locie i zbliżył do ust. Lśniąca skórka i słodki zapach stanowiły wystarczającą zachętę. Wgryzł się w soczysty, lecz sypki miąższ, usta wypełniła mu symfonia kwaśnej słodyczy. Z jednej strony czuł orzeźwienie, z drugiej – nieodpartą chęć, by odgryźć kolejny kęs. Rzeczywiście był to owoc godzien świątynnych ogrodów.
– Jest pyszne.
– W starym świecie ludzie wyobrażali sobie, że jabłoń była drzewem poznania dobra i zła – wtrącił kapłan. – Chyba już rozumiesz dlaczego?
– Ja nic nie wiem, Czcigodny Ojcze. Uciekłem, bo ludzie…
– Ludzie się boją. Obawiają się, że gniew boży spadnie na nich, jeśli nie wskażą winnych. Ochłoną, gdy tylko otworzę wrota Świątyni i przemówię do nich.
– Czyli nie podejrzewasz mnie, Czcigodny Ojcze? – Mosze padł na kolana w miękką trawę ogrodu. – Dzięki ci, o dzięki! Tylko, wybacz mą śmiałość, Czcigodny Ojcze, dlaczego mnie wezwałeś?
– Istotnie, nie podejrzewam. Jednak tak, jak po owocach można poznać, czy całe drzewo nie jest chore, tak i ciebie muszę wystawić na próbę, by się przekonać, jak daleko padłeś od swojego brata.
Mosze podniósł wzrok i spojrzał w nieprzeniknione złote oblicze Najwyższego Kapłana. Miał złe przeczucia. Nie mógł jednak się wycofać.
– Cokolwiek powiesz, Czcigodny Ojcze.
Kapłan zerwał kolejne jabłko, przyjrzał się mu i odrzucił je w zarośla.
– Wypełnisz zadanie, które tobie przeznaczyłem, a czeka cię nagroda. Jeśli takie będzie twoje pragnienie, zajmiesz miejsce niegdyś należne twojemu bratu. Nie muszę tłumaczyć, co jeśli zawiedziesz?
– Nie, Czcigodny Ojcze – zapewnił Mosze, przeklinając w duchu swój los.
Najwyższy Kapłan podszedł do niego, złożył rękę na jego głowie w geście błogosławieństwa.
– A teraz wstań i słuchaj.
„Błogosławieni cisi, albowiem milczenie najwięcej dobrego przynosi”
Choć Eden był Bożym ogrodem i w nim trafiały się chwasty – wszak, tak jak wszystko inne, jak pustynia, jak wicher, jak trujący deszcz padający poza kopułą, były częścią stworzenia. Zasada ta nie tyczyła się tylko roślin, doskonale sprawdzała się także w odniesieniu do ludzi.
Jeśliby miasto porównać do dzikiej łąki, to jej najbardziej zachwaszczoną częścią byłaby Dzielnica Rzeźników. Położona na południu, w miejscu, gdzie pustynny wiatr dął z taką siłą, że chmury piachu potrafiły przedrzeć się przez kopułę, stanowiła schronienie dla wszelkich mętów, awanturników i zakał.
Mosze już wcześniej odwiedzał to miejsce i to wcale nie rzadko. Tu najpewniej można było przegrać w kości cały swój dobytek, najtaniej kupić ulotną iluzję szczęścia, najszybciej wylądować w rynsztoku po zbyt wielu szklanicach podłej jakości wina i najłatwiej znaleźć kompanów, którzy zrobią to wszystko z tobą. Wielu było takich jak on – odrzuconych bliźniąt z rodzin Wybrańców, kochanych mniej, uważanych za balast nawet przez własnych rodziców.
Tym razem jednak był tu z misją, więc musiał nad sobą panować.
Dlaczego więc dłonie mu drżały?
Minął tydzień, odkąd Elizeusz targnął się na życie najważniejszej, najświętszej persony w Edenie, sześć dni od kiedy Ananiasz pokazał się ludziom cały i zdrowy, wzywając do zaprzestania samosądów i zdania się na Bożą Wolę, wbrew której nic się zdarzyć nie może. Kilka godzin od momentu, gdy strażnicy wyrzucili go, poturbowanego i z podbitym okiem, poza bramy Świątyni. To według Ananiasza miał być element kamuflażu, który go uwiarygodni.
Inaczej ci nie uwierzą, zapewniał kapłan, nie przyjdą po ciebie i cały plan legnie w gruzach. Nigdy nie dotrzesz do tych, którzy odpowiedzialni są za śmierć twojego brata. Żeby jeszcze Moszemu zależało na zemście! W sumie nawet się nie dziwił, że ktoś wykorzystał tego durnia.
– Znów ich widziałem! Widziałem, mówię! – Starzec uderzył pięścią w blat, niemal wywracając wypełnione szkarłatnym płynem kielichy. – Tuż przed wschodem słońca. Stali na wydmach, przypatrywali się miastu!
– Na pustyni? – zaśmiał się drab siedzący obok. – Głowa już nie ta? Jeszcze trochę, a rodzinka wypchnie cię za kopułę i sam się przekonasz, czym są te twoje widziadła.
– Śmiał się będziesz, jak po nas przyjdą! Nikt nas nie obroni, nikt nam nie pomoże! Nikt nie kiwnie nawet palcem, by ratować takich jak my!
– Jak to, staruszku, nie wierzysz w szczodrość Świątyni? – zadrwił podejrzany typ z ospowatą gębą, który zajmował miejsce między Moszem, a pijanym starcem. – I szlachetność jej strażników?
– Pieprzone świątynne psy – burknął do siebie Mosze, upiwszy łyk wina. Karczmarz łypnął na niego spod oka, ale nic nie powiedział na jawną herezję. Tu podobne słowa musiały padać nader często.
Zaskrzypiały drzwi karczmy. Mosze nie mógł się odwrócić, by spojrzeć, kto wszedł do środka, ale po ciszy, jaka zapadła, wywnioskował, że nadszedł czas na przedstawienie. Wychylił naraz cały kielich, by dodać sobie odwagi, i zaczął recytować przygotowany monolog.
– Pieprzone świątynne psy! – powtórzył tak, żeby go wszyscy słyszeli. Całą siłę woli skupił na tym, by głos mu nie zadrżał. – Mają się za lepszych od nas, bo kapłani wyciągnęli ich z rynsztoka, rzucili im resztki ze stołu i zakuli łby w hełmy! Wszyscy w Świątyni tylko na nas żerują!
– Zamilcz! – rozkazał świątynny, który stanął za jego plecami. – Pójdziesz z nami i odpowiesz za he…
Miedziany puchar uderzył w skroń strażnika, a ten upadł. Nie nosił hełmu. Na Szeol, miał mieć założony hełm! Drugi, który stał kilka kroków dalej, wyciągnął miecz, ale Mosze nie miał zamiaru walczyć. Rzucił w niego okrwawionym kielichem, przebiegł po szynkwasie, strącając wypełnione trunkiem naczynia i wyskoczył przez otwarte na oścież okno. Gdy spadał z piętra wprost na stertę owczych skór, która zamortyzowała upadek, dosłyszał, że niektórzy z bywalców karczmy o sielskiej nazwie „Chleb i Wino” zdążyli go rozpoznać i zaczęli wymieniać plotki.
Na razie wszystko szło dobrze.
Wygramoli się z brudów i przebiegł przez niewielki błotnisty placyk, na którym zbierały się pomyje wylewane z okolicznych mieszkań, w kierunku jednej z ciemnych, wąskich uliczek, jakich nie brakowało w Dzielnicy Rzeźników. Czuł smród krwi, kiedy przemykał między budynkami. Wolał się nie zastanawiać, co chlupotało w kałużach, kiedy stawiał kolejne kroki.
Biegł i biegł – aż w końcu przystanął na rozwidleniu, by się rozejrzeć.
Szlag by to!
Nikt za nim nie podążał, był całkiem sam.
Strażnicy nie ruszyli w pościg. Czyżby o niczym nie wiedzieli? Ananiasz nie wtajemniczył ich w plan? Może to był przypadkowy, zwykły patrol – dwóch świątynnych, którzy akurat postanowili odwiedzić tamto miejsce? Dreszcz przeszył jego ciało, a na czoło wstąpił zimny pot.
Kapłan był pewien, że ludzie Naza pomogą Moszemu się ukryć przed pościgiem i zabiorą go do swojej kryjówki. Jeżeli nie, miał uciekać i radzić sobie sam, a jutro spróbować ponownie. To nie mogło się nie udać, zapewniał go Ananiasz – ale słowem nie wspomniał o tym, że ryzyko będzie prawdziwe.
Z drugiej strony, czego innego Mosze mógł oczekiwać po Świątyni?
Przeczekał kilka minut, uspokoił oddech, rozmasował bolącą łydkę, którą musiał nadwyrężyć przy upadku, i ruszył na ślepo wybraną drogą. Poprzysiągł sobie, że to koniec – cokolwiek się stanie, nie będzie już kukłą w rękach Ananiasza!
– Tylko co niby zrobisz? – zapytał siebie z wyrzutem, splunął i ruszył dalej, coraz bardziej posępny, pogrążony w nieprzyjemnych myślach.
Kiedy wyszedł z ciemnego zaułka na jedną z głównych ulic Dzielnicy Rzeźników, prawie wpadł na świątynnego, który wcześniej oberwał kielichem. Miał zabandażowaną głowę i szedł podpierany przez towarzysza, ale gdy tylko rozpoznał karczemnego awanturnika, wstąpiły w niego nowe siły, a w oczach zapłonął ogień zemsty.
– Ty – wycharczał, sięgając po miecz.
– Już nam nie uciekniesz, szczurze! – krzyknął drugi, dobywając broni.
Ostrze świsnęło tuż nad głową Moszego, który pośliznął się i upadł. Strażnik zachwiał się i złapał za głowę, ofiarując mu kilka dodatkowych sekund życia.
Drugi świątynny uniósł miecz, ale coś uderzyło w jego hełm i posłało prosto na bruk. Dopiero wtedy Mosze zauważył dwóch zamaskowanych mężczyzn. Każdy uzbrojony był w młot do ogłuszania bydła. Nawet nie słyszał, jak się podkradali.
Ktoś złapał go za rękę i pociągnął w górę.
– Szybko! – rozkazał trzeci nieznajomy z chustą owinięta wokół twarzy.
Mosze nie zadawał pytań. Wolał nie tracić czasu.
„Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem im nadarzy się okazja, do zaspokojenia”
Eden. Ostatnia enklawa ludzi w zniszczonym, przemienionym w jałową pustynię świecie. Obraz prawdziwego Siódmego Przymierza, symbol łaski i sprawiedliwości Pana. Ostatni ogród na Ziemi.
I tak jak każdy inny ogród potrzebował ochrony przed szkodnikami.
Mosze słyszał o nich już wcześniej. W ukradkowych rozmowach i szeptem wymienianych zdaniach, które można było dosłyszeć, grając w kości w dzielnicach Zewnętrznego Pierścienia, przewijała się jedna nazwa – Ludzie Naza. Ananiasz nazywał ich po prostu heretykami.
Świątynia próbowała ich odszukać od jakiegoś czasu, ale byli nieuchwytni niczym słowa na wietrze. Udało się ustalić tylko tyle, że jednym z ich ulubionych miejsc spotkań była karczma „Krew i Wino”. Kapłan podejrzewał, że karczmarz jest jednym z heretyków. Na razie jednak nic z tym nie robił.
Świątynia działała dyskretnie, by nie spłoszyć Ludzi Naza jak stada wron, gdy ciśnie się kamień w stronę drzewa. Obserwowała więc sytuację w biednych dzielnicach oczami swoich szpicli, nie podejmując drastycznych kroków, czekając na rozwój wypadków.
Próba morderstwa Najwyższego Kapłana nie była przekroczeniem granic tolerancji – stanowiła akt wypowiedzenia wojny.
Moszemu nie pozwolono obejrzeć Elizeusza, ale ponoć na jego ciele odnaleziono bliznę w kształcie krzyża o ramionach zagiętych pod kątem prostym. Znak Ludzi Naza. Może mu zagrozili, może go przekupili, a może omamili swoimi kłamstwami – to nie miało znaczenia.
Teraz najważniejsze było odszukanie ich nory. Najważniejsze – dla Najwyższego Kapłana.
– Moglibyśmy przeszukać całe miasto, wysłać strażników i sprawdzać dom po domu – wyjaśnił, gdy przygotowywał Moszego do zadania – ale poukrywaliby się jak szczury i nic byśmy nie uzyskali, prócz niezadowolenia mieszkańców. Dlatego jesteś potrzebny, tobie zaufają. Może.
Wyglądało na to, że połknęli haczyk.
*
Myślał, że zabiorą go prosto do przywódcy, w tajemne, budzące grozę miejsce. Tymczasem schowali się w przykrytej deskami i sianem jamie wydrążonej pod oborą. Wewnątrz cuchnęło, panowała duchota i ciemność, rozpraszana przez samotny płomień kaganka. Z góry dobiegało beczenie kóz.
– Urządziłeś niezłe przedstawienie – odezwał się jeden z mężczyzn. Mosze rozpoznał go. Ospowata Gęba. Siedzieli obok siebie w karczmie.
– To naprawdę on. – Drugi zbliżył się do płomienia i zdjął kaptur, ukazując twarz. To ten, który sprowokował starca. – Wygląda całkiem jak Elizeusz.
– Znaliście go? Znaliście mojego brata?
Niby właśnie tego się spodziewał, ale wizja tego lepszego z bliźniąt – zawsze czystego, zawsze w bieli, nieskalanego pracą ponad siły, nieznającego głodu – odwiedzającego takie miejsce wydawała mu się mniej realna niż złe duchy błąkające się po pustyni.
– Nie odpowiadajcie – nakazał trzeci z jego wybawców. Nadal nie odsłonił twarzy, ale te oczy jak dwa szmaragdy… To musiała być kobieta. – I mówiłam wam, żebyście zakrywali twarze. Im mniej wie, tym lepiej.
Nietrudno było odgadnąć, kto był mózgiem tej drużyny. Mosze znał to dobrze. Rachela była mądrzejsza i bystrzejsza od niego, potrafiła przejrzeć każde kłamstwo i wymówkę.
– Dlaczego mnie uratowaliście? – dopytywał. – Mogliście mnie zostawić. I tak już nie mam na co liczyć.
Ospowata Gęba i Drab spojrzeli na kobietę, ale nic nie mówili. Ta zbliżyła twarz do twarzy Moszego, spojrzała mu prosto w oczy, hipnotyzując zielenią tęczówek, jakby w ten sposób miała zamiar poznać jego myśli.
– Dlaczego cię uratowaliśmy? – powtórzyła jego pytanie. – Dlaczego zaatakowaliśmy strażników? – Zmrużyła oczy i przekrzywiła głowę, po czym wyprostowała się nagle. – Związać go!
– Ale Naz… – próbował zaprotestować Drab.
– To rozkaz – weszła mu w słowo. – Coś z nim jest nie tak. Czuję to. Wiem to.
Mosze w myślach przeklinał swojego pecha. Nigdy nie miał szczęścia do kobiet. Kiedy wykręcili mu ręce za plecy i skrępowali szorstkim sznurem nadgarstki, nawet nie protestował. Bo i co mógł zrobić?
– Posłuchajcie, ja…
– Kim jesteśmy? – zapytała Zielonooka, nie dając mu dokończyć zdania. – Czemu nie pytasz kim jesteśmy? Nie pytasz, bo wiesz, tak? A wiesz, bo…?
Niech to Szeol! Mosze nie był najlepszym kłamcą. W ogóle w niczym nie był najlepszy. I zdecydowanie nie nadawał się do tej roboty. Powinien szybko wymyślić jakąś bajeczkę, ale w głowie miał pustkę.
Coś błysnęło w świetle płomienia i w dotychczas pustej dłoni kobiety pojawił się sztylet. Mosze sądził, że wiedział, jak małe szanse powodzenia miał plan kapłana. Mylił się. Były o wiele niższe niż zakładali.
– Zaczekaj! – Ospowata Gęba złapał Zielonooką za przedramię. – Nie możemy. Wiesz, że nie możemy. Aryjczyk Naz prosił…
Kobieta posłała mu gniewne spojrzenie, ale schowała broń.
– Dobrze. Sprawdzimy, czy mówi prawdę – powiedziała, zdejmując chustę.
Poprzez dół niegdyś pięknej twarzy przebiegała długa, pozioma blizna.
– Dlaczego już się nie ukrywasz? – Mosze zbladł, jeszcze mocniej niż dotychczas. – Co macie zamiar…
– Jeśli masz szczere intencje – kontynuowała Zielonooka – nic ci nie grozi. Jednak jeżeli okaże się, że coś ukrywasz…
Reszty nie usłyszał. Poczuł bolesne ukłucie w szyję i wessała go ciemność.
„Błogosławieni miłosierni, albowiem mniej wrogów sobie narobią”
Woda. Zimna, słona i pozostająca w ciągłym ruchu. Bezdenna głębia nad którą nie widać słońca. Tonął, opadał na dno, jego płuca wypełniał płyn, a gdy zdawało mu się, że za chwilę straci przytomność, niewidzialna siła wypychała go w górę i odkrztuszał wodę, by nabrać powietrza nim zakryje go morska kipiel.
Obok byli inni. Dziesiątki, setki, tysiące… Twarze wypływające na powierzchnię, ręce wyciągnięte ku górze, choć znikąd nie widać ratunku.
– Odleciał – przemówił kamień, który oderwał się od stropu świata i wpadł w wieczną toń.
– Mosze, tak masz na imię?
Już miał zanurzyć się z powrotem, gdy coś chwyciło jego dłoń, utrzymując nad powierzchnią.
– Mosze, słyszysz mnie?
– Szeol – wyszeptały usta Moszego, a jego twarz przeszył grymas cierpienia.
– On nie podoła – wyszeptał wiatr popędzający fale.
– Spójrz na mnie, Mosze. Spójrz!
Opierając się brutalnej sile żywiołu, przekręcił głowę i zwrócił twarz w stronę tej, która ściskała jego nadgarstek. Patrzyły na niego dwie zielone gwiazdy. Pamięć wracała powoli.
– Ja… Ja żyję? Co mi zrobiłaś? Nie mogę ufać własnym oczom!
– Dostaniesz odtrutkę – zapewniła Zielonooka, której oblicze przysłoniło nieboskłon. – Ale najpierw muszę wiedzieć, czy jesteś godzien zaufania.
– Co? Co mam zrobić, na Szeol!
– Wystarczy, że mi opowiesz. Policzę do trzech i pstryknę palcami, a wtedy opowiesz mi o Świątyni.
– Przysięgam, że…
Nie dokończył. Wciągnęła go otchłań, a gdy odliczanie zakończyło się, usłyszał grzmot i zaczął spadać. Gdy otworzył ponownie oczy, miał pięć lat i po raz pierwszy spotkał kapłana.
*
Matka otarła rąbkiem sukni jego brudną od pyłu twarz, po czym przyjrzała mu się, marszcząc czoło, i cmoknęła z niezadowoleniem. Ktoś ważny miał zaraz się pojawić. Elizeusz poprawił białą szatę, poprawił grzywkę opadającą na oczy i spojrzał niepewnie na ojca, który wyczekiwał przy drzwiach, by otworzyć, gdy tylko rozlegnie się pukanie. Zza okna dobiegały ich radosne okrzyki dzieci – młodszych bliźniąt, tak jak on – z którymi Mosze bawił się przed chwilą, nim matka wezwała go do domu.
Ledwie usłyszeli stuknięcie o drewnianą powierzchnię drzwi, a ojciec szarpnął klamkę i w ukłonach zapraszał gościa do środka.
– To jest starsze? – Kapłan wszedł bez przywitania i wskazał palcem Elizeusza.
Ojciec przytaknął, matka pchnęła brata w kierunku gościa. Patrzył na niego z przestrachem. Wtedy kapłan przyklęknął, a w jego rękach pojawił się niezwykły przedmiot. Nakręcany ptak.
Elizeusz bawił się nim całe dnie, razem z innymi dziećmi w białych szatach, które miały takie same zabawki. Mieli własne miejsce w ogrodzie. Mogli nawet kąpać się w sadzawce. Elizeusz nigdy nie pozwolił Moszemu dotknąć nakręcanego ptaka.
Pewnego dnia, gdy się obudzili, ptak był uszkodzony.
Ojciec wymierzył Moszemu karę. Zasłużoną, ale i tak niesprawiedliwą. Uderzenia rózgi czuł jeszcze przez dwa tygodnie.
*
W dniu siódmych urodzin Moszego, ojciec zabrał go do pracy. Cały dzień wyrywali chwasty. Kiedy nadszedł czas przerwy, z kolanami czarnymi od klęczenia w ziemi, zbolałymi rękoma i piekącym od słońca karkiem, Mosze przysiadł pod starym figowcem. Ojciec wyciągnął z sakwy pakunek. W środku znajdował się wyrzeźbiony z drewna ptak. Nie był nakręcany.
Elizeusz wrócił tego dnia bardzo późno, szczęśliwy i obwieszony podarkami. Mosze przypatrywał się dłoniom brata. Nie było na nich odcisków.
*
Ojciec zmarł, gdy mieli piętnaście lat. Matka załamała się i podupadła na zdrowiu, by nigdy już nie wrócić do normy, więc Mosze musiał się nią zająć. Potrzebował szybko dorobić się dużych pieniędzy – tak odnalazł grę w kości. Nie udało się.
Elizeusza nie było z nimi. Od Namaszczenia mieszkał w Dzielnicy Świątynnej, z dala od trosk codziennego życia, których nigdy po prawdzie nie zaznał. Mosze poszedł tam, prosić go o pożyczkę, ale na widok zapijaczonego podrostka w łachmanach świątynni wpadli w śmiech. Gdy nalegał, by prowadzić go do brata, zbili go jak psa.
Wrócił do domu. Bez pieniędzy. Bez jedzenia. Matka czyniła mu wyrzuty, dowiedziawszy się, że planował zmącić spokój brata.
*
Dla Elizeusza nastał dzień Wstąpienia.
Od śmierci matki Mosze nie przekroczył progu Świątyni, ale to postanowił zobaczyć. Sam zachodził w głowę, z jakiego powodu. Stał więc pośród tłumu, wpatrując się w białe sylwetki Wybranych oczekujących Najwyższego Kapłana. Zaciskał szczęki, gdy przyszedł czas na Elizeusza – a potem świat stał się jednym, wielkim chaosem. Krzyczeli na niego, wytykali palcami, próbowali pochwycić, więc zaczął uciekać.
Następnego dnia, gdy przyszli świątynni…
*
– Anioł! Anioł wylądował na Jarmarcznym Placu! – usłyszał, gdy ktoś z zewnątrz podniósł wieko w suficie. Ospowata Gęba. Mosze nie pamiętał, by tamten wychodził.
– Musimy iść – dodał Drab.
– Jeszcze chwila – upierała się Zielonooka. – Mosze, co było dalej?
– Zaprowadzili mnie do Świątyni. Na przesłuchanie – cedził słowa, bo moc trucizny słabła i wiedział już, jaki los go czeka gdy powie prawdę. Nie mógł jednak zmusić się do milczenia. – Do Ananiasza.
Ziemia zadrżała. Z sufitu posypała się słoma i kurz.
– To drugi, jest bliżej! – oznajmił Ospowata Gęba nerwowo zerkając w kierunku wyjścia z obory. – Na pewno to nas szukają.
– Mosze? Co było dalej?
– Podaj mu odtrutkę! Już dość usłyszeliśmy! – Drab tracił spokój.
– Widzę światła – dodał Ospowata Gęba. – Pamiętacie, co mówił Naz? Anioły wyczuwają życie.
Zielonooka zaklęła, odliczyła ponownie od trzech i pstryknęła palcami. Kolejna igła weszła w ciało Moszego w odległości pół dłoni od koniuszka ucha.
*
Prowadzili go długo, miał wrażenie, że całą noc – ale nie wiedział na pewno.
Najpierw biegli między budynkami, bacząc na żółte i czerwone światła prześlizgujące się po ścianach, brzdęk metalowych blach oraz odgłos ciężkich kroków. Mosze nigdy nie widział anioła z bliska. Słyszał tylko opowieści o żelaznych twarzach bez wyrazu, okrągłych ślepiach w różnych kolorach i rozmiarach, o ostrzach gorejących ogniem. Wolał jednak nie przekonywać się o ich prawdziwości.
Szczęśliwie, ludzie Naza wiedzieli doskonale jak się przed nimi kryć.
Gdy minęli obory, przeskoczyli przez niewysoki mur i przekradli się na tyły jednego z budynków Dzielnicy Środkowego Kręgu. Upewniwszy się, że nikt nie patrzy, podeszli do studni. Pierwszy po linie z wiadrem do czerpania wody zjechał Ospowata Gęba.
– Teraz ty. – Zielonooka pchnęła Moszego bliżej krawędzi.
Nerwowo przełknął ślinę, patrząc w ciemność głębi, która zdawała się nie mieć dna.
– Ruszcie się – zawołał Ospowata Gęba z dołu, a echo wzmocniło jego głos.
Mosze wolał zjechać sam, niż ryzykować, że go zepchną, więc po niedługim ślizgu w dół przez mrok znalazł się w wodzie sięgającej mu do pasa. Dziękował losowi, że nie było głębiej, bo nigdy nie nauczył się pływać. To rozrywka zarezerwowana dla bogatych. I dla Wybranych, takich jak jego brat.
– Weź głęboki oddech – poleciła Zielonooka, kiedy wszyscy byli już na dnie. – Przez chwilę będziemy pod wodą. Jest tam przejście do sąsiedniego tunelu. Poprowadzę cię.
Nie czekała na odpowiedź, ścisnęła dłoń Moszego i pociągnęła go w dół. Opór nie przyniósłby mu nic dobrego, więc nabrał powietrza i przeczołgał się około pięciu metrów pod wodą. W ciemności. Nie wiedząc jak długo to potrwa.
Potem, kiedy się wynurzyli, już na szczęście tylko szli. Mijały godziny, a oni z wolna posuwali się naprzód, w nieskończonej, niczym niezmąconej czerni. Czuł, że korytarz skręca, ale nie potrafił określić kierunku. Miał wrażenie, że oddalają się od środka Edenu.
Wtedy przypomniał sobie opowieść starca z karczmy. Złe duchy na pustyni. Już rozumiał, czemu chcieli obrócić tę historię w żart.
– Jesteśmy poza kopułą? – zapytał, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Wody było coraz mniej, aż w końcu stanęli na suchej skale. Niedługo później Mosze dostrzegł łunę ognia majaczącą w oddali.
Udało się. Dotarł do kryjówki. Jego życie wisiało na włosku, ale chyba najgorsze miał za sobą – zaufali mu. Uwierzyli, że jest wrogiem Świątyni. Czemu mieliby nie? Miał wszelkie powody, by jej nienawidzić.
Kiedy Ananiasz wysyłał go z misją, zarzekał się, że osobiście poprowadzi szturm na bastion heretyków. Mosze próbował to sobie wyobrazić i z jakiegoś powodu wizja kapłana brodzącego w wodzie pośród ciemności wywoływała uśmiech na jego twarzy.
„Błogosławieni czystego serca, albowiem nic ukrywać nie muszą”
Po raz pierwszy usłyszał o Nazie Aryjczyku, kiedy Rachela go zostawiła, czyli przed trzema miesiącami. Szwendał się po bezdrożach Dzielnicy Żebraczej, najbardziej zapadłej ze wszystkich części Edenu, będącej niczym toczona zgnilizną brzoskwinia rosnąca pośród zdrowych, owocodajnych drzew. Nie było tu dróg – tylko szlaki z ubitej ziemi między ruinami starych zabudowań i chaotycznie rozrzuconymi barakami, skleconymi z czego popadnie. Tu trafiali ci, którym brak odwagi wyjść za kopułę, by umrzeć godnie. Jak się tu znalazł – nie pamiętał. Może nogi zaniosły go tam w pijackim amoku? Może przywlekli go tu dla żartu ci sami ludzie, którzy zabrali mu pieniądze? Może sam je przegrał w kości?
Odzyskał przytomność, leżąc w chwastach. Z bólem głowy, zagłuszającym inne dolegliwości, kluczył pozbawionymi nazw ścieżkami, szukając drogi do domu – i w jednym z wielu zaułków natknął się na mały tłumek głodujących, brudnych i chromych, który zebrał się wkoło samozwańczego rabbi.
– Dwóch było pomazańców i trzy epoki w dziejach świata – przemawiał starzec z jednym okiem, a jego słowa pełne były młodzieńczej zapalczywości. – Pierwsza, gdy naród wybrany, ukochany przez Boga, gnuśniał i oddalał się od Niego. Wysłał Pan tedy pierwszego mesjasza, by ich zbawić. Jednak pradziadowie tych, którzy zniszczyli świat, którzy wznieśli te mury i siedzą w swojej wieży, traktując nas niczym trzodę, zabili go do krzyża przybiwszy!
Gniewny pomruk rozległ się pośród tłumu. Ktoś zakaszlał gruźliczo, ktoś inny zaklął szpetnie, Mosze chwycił się za głowę oburącz i odwrócił plecami do zebranych, ruszając na poszukiwania drogi do domu. Rabbi przemawiał dalej.
– Przyszedł więc drugi, spod znaku wiru o czterech ramionach, zagładę niosąc plugawemu rodzajowi wiarołomców i krzywoprzysięzców. Lecz przodkowie tych, co zniszczyli świat i wznieśli te mury, rozplenili się po świecie, urośli w mocy i w liczbie. Posłali na wojnę naszych praojców, karmiąc ich kłamstwami, a gdy zwyciężyli, nie było już nikogo, kto by ich powstrzymał, kto by pohamował ich chciwość i pragnienie władzy…
Mosze był już daleko, prawie zniknął za zakrętem, niepewnie stawiając kroki, uciekał przed ekstatycznymi uniesieniami heretyka, który wykładał swoją teologię tym, dla których nie było już ratunku.
– Ale jest nadzieja! Trzeci Boży wybraniec, najlepszy spośród ludzi, przyszedł na ten świat! Naz! Naz Aryjczyk! Radujcie się, bo…
Więcej Mosze nie usłyszał. Skręcił w przeciwległą ścieżkę i tłum nędzarzy zniknął za rogiem, a wraz z nim znienawidzony głos, który przysparzał cierpień. Został jedynie on i cisza, i smród rozkładu, i pulsujący w skroniach ból, który pozwalał Moszemu przez parę chwil nie zastanawiać się nad tym, jak wygląda jego życie.
*
Wspięli się po wysokich schodach, do wrót, które pozostawały otwarte. Mężczyzna siedzący u wejścia łypał na Moszego podejrzliwie, ale bez słowa pozwolił im przejść.
Tym razem wnętrze przewyższyło wyobrażenia biednego ogrodnika z Edenu.
Przepastna sala, krzyżowo-żebrowe sklepienie podtrzymywane przez cztery rzędy wysokich kolumn, z których wystawały świeczniki rozjarzone płomykami dziesiątek świec. Strzeliste okna zabite deskami, ściany kiedyś pokryte malowidłami, ale teraz wyblakłe. Wewnątrz ludzie siedzący w długich ławach albo wieczerzający w małych grupach. W większości starzy lub chorzy, ale byli też i tacy jak Drab i Ospowa Gęba, a nawet kobiety – młode, ale oszpecone jak Zielonooka. Niektóre twarze rozpoznawał.
Opodal podwyższenia na którym postawiono krzyż o zagiętych pod kątem prostym ramionach siedział jednooki rabbi, rozprawiając o czymś zawzięcie z drugim, równie żarliwym wyznawcą, który ślęczał nad płótnem przedstawiającym mężczyznę o czarnych włosach zaczesanych na bok i niewielkim, kwadratowym wąsie.
– Namaluj jeszcze raz – upierał się starzec. – Nie tak powinien wyglądać prorok.
– Znaleźliśmy stare podręczniki a tam strzępki fotografii…
– To kłamstwa tych, na których rozkaz napisano te księgi. Nie zapominaj o tym jak wielka obłuda nas otacza! Tylko w wierze mamy ocalenie.
– Baruchu – Zielonooka skinęła głową na powitanie. – Przyprowadziliśmy go.
Jednooki starzec jakby dopiero ich zauważył. Zapatrzył się na Moszego, uważnie przyjrzał się jego twarzy i pokiwał głową.
– Został sprawdzony? – zapytał jednooki starzec, wstając ze stopnia.
– Sama to zrobiłam.
– Zostaw mi go i powiadom Naza.
Zielonooka zniknęła w przejściu za ołtarzem. Drab i Ospowata Gęba gdzieś się oddalili. Amator malarstwa wrócił do swojego dzieła – został jedynie Mosze i jednooki rabbi. Od wrót dzieliło ich dwadzieścia pięć, może trzydzieści metrów.
To była jego szansa. Nim się zorientują i ruszą za nim, będzie już daleko. Mosze nie był najlepszy w uciekaniu, ale bez wątpienia był w tym bardzo dobry. Miał zerwać się do biegu, gdy dłoń Barucha zamknęła się w żelaznym uścisku na jego przedramieniu.
– Chcesz uciec. Boisz się – wypowiedział starzec i w tym momencie Mosze poczuł autentyczny strach, a rabbi pociągnął go w kierunku krzyża. – Każdy się lęka, gdy staje w obliczu prawdy. Pogrążone w cieniu kłamstwa umysły uciekają przed światłem. Nie obawiaj się, Naz jest z nami.
– Wybacz…
– Rabbi.
– Wybacz, rabbi, ale nie jestem jednym z was. Nie po to tu przyszedłem – Mosze próbował się wytłumaczyć. – W ogóle tu nie przeszedłem, zostałem raczej…
– Uprowadzony? – powiedział ktoś za jego plecami i Mosze odwrócił się nerwowo.
Mężczyzna nie przypominał ludzi z Edenu, już na pierwszy rzut oka wyróżniała go jasna karnacja i włosy w kolorze zeschłej trawy. Do tego był wyższy od wszystkich, łącznie z Drabem. Otaczała go aura siły i pewności siebie.
Mosze spodziewał się niespokojnego szaleńca, buntownika z dzielnic nędzy, kapłana, który wystąpił przeciwko Świątyni – kogokolwiek, ale podobnego do reszty mieszkańców ostatniej enklawy ludzkości na zniszczonej plagami Ziemi.
Już rozumiał, skąd to dziwne imię, niepodobne do niczego.
Naz Aryjczyk nie był stąd.
– Miałem powiedzieć „przyprowadzony” – dodał Mosze po chwili milczenia, uświadomiwszy sobie nagle zapadłą ciszę. – Nie chciałbym cię urazić, panie… ale to nie miejsce dla mnie. Trafiłem tu przez przypadek. Nie jestem nikim ważnym, nie mam w sobie odwagi i wiary, chcę po prostu wrócić do Edenu, do swojego życia. Jeśli mógłbym odejść…
– Możesz odejść – wszedł mu w słowo Naz. – Nikogo nie przetrzymujemy.
– Dziękuję, ja…
– Ale może najpierw zechcesz zagrać w kości?
Naz uśmiechał się. Było w tym uśmiechu coś nieludzkiego, co przyprawiało o dreszcz na karku.
Prolog III
„Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem na wojnę się szykują”
Był dwunasty dzień miesiąca elul, jeszcze przed wschodem słońca. W Edenie rozbrzmiewał dźwięk wzywających do pokuty szofarów z czterech krańców Świątyni symbolizujących cztery wierzchołki świata, kiedy stanął przed Zewnętrzną Bramą.
– Prowadź do Ananiasza – rozkazał jednemu ze świątynnych, którzy pilnowali przejścia.
Strażnik wybuchnął śmiechem i sięgnął po miecz, by przegnać obdartego intruza. Drugi go uprzedził i już skierował sztych ostrza w kierunku przybysza.
– Jestem Mosze, syn Jeremiasza, brat Elizeusza. Najwyższy Kapłan mnie oczekuje.
Świątynni spojrzeli po sobie. Pewność z jaką zwracał się do nich zmuszała do rozważenia jego słów. Uradzili, że jeden zostanie przy wrotach, a drugi zasięgnie informacji. I tak po nieznośnie długim oczekiwaniu, piątka strażników prowadziła go do ogrodu.
Tym razem nie drwili z niego. Gdyby spojrzał na nich ktoś postronny, nie wiedziałby, czy to strażnicy prowadzili przybysza, czy to on wyznaczał kierunek marszu.
Tak, jak za pierwszym razem, strażnicy zostali przy wejściu, a on ruszył do wnętrza ogrodu, ku rozłożystej jabłoni, pod którą Najwyższy Kapłan przyjął Moszego po raz pierwszy.
– Odnalazłem kryjówkę Naza Aryjczyka – rozpoczął, idąc w kierunku Ananiasza. Ten uniósł dłoń na znak, by zachować dystans. Dzieliło ich prawie dziesięć metrów.
Daleko, ale nie za daleko.
– Wiem o tym – odpowiedział Ananiasz, przyglądając się jabłku trzymanemu w dłoniach. – Oczekiwaliśmy cię przy studni w Dzielnicy Środkowego Kręgu. Niestety, na próżno.
Więc Ananiasz posłał szpiegów. To nie powinno dziwić. Najwyższy Kapłan był przebiegły niczym wąż z pierwszego Edenu.
– Wyprowadzili mnie inną drogą.
Ananiasz obejrzał jabłko ze wszystkich stron, po czym rzucił je w trawę i sięgnął po kolejne. Chrząknął i zwrócił ukrytą pod maską twarz w stronę rozmówcy.
– Czego udało ci się dowiedzieć? Kim jest Naz? Co planuje? Jak wygląda droga do jego nory? Coś zwróciło twoją uwagę? Mówże, mój czas jest cenny.
– Nie jest stąd. Otacza się żebrakami i kalekami. Buntuje ich przeciwko Świątyni. Do jego kryjówki prowadzi wiele dróg, każda przez ciemność i wodę.
Ananiasz prychnął z irytacją.
– Mówisz półsłówkami. Jeszcze chwila, a jestem gotów uwierzyć, że…
Chrzęst trawy i pobrzękiwanie zbroi przerwały ich rozmowę. Jeden ze świątynnych podbiegł do Najwyższego Kapłana i ukląkł na jedno kolano.
– Mój panie, żebracy…
– Z ich powodu mi przerywasz?
– Żebracy podjęli szturm na Wewnętrzną Bramę! Cały pochód z ich dzielnicy! Zbliża się Rosz ha-Szana, myśleliśmy, że chcą złożyć ofiarę, by oczyścić się przed nowym rokiem.
– Żebracy? Złożyć ofiarę?! – żachnął się kapłan. – Przegonić ich! Wszyscy!
– Czy aniołowie…
– Nie, na Boga! Nie chcemy ich pozabijać. Przynajmniej na razie. – Kapłan miał już go odesłać, ale przyszło mu do głowy jeszcze jedno pytanie. – Co z kobietą?
– Jest bezpieczna.
– Dobrze. Możesz odejść.
Świątynny odbiegł do wyjścia. Po odgłosach można było sądzić, że zabrał ze sobą straże i na tarasowym ogrodzie zostały tylko dwie osoby pod jabłonią.
Wszystko zgodnie z planem.
– To on, tak? On to spowodował. – Kapłan nie okazywał zdenerwowania, zdawał się spokojny jak wcześniej. Zerknął jedynie w górę, gdzie nad szczytem świątynnej wieży krążyli aniołowie. – Mosze, synu Jeremiasza, gdzie błądzisz myślami?
– Co to za kobieta?
– Na dolnym poziomie panuje chaos, szczury legną się w Edenie, a ty zadajesz pytania? – Kapłan przyjrzał się trzymanemu jabłku i cisnął je pod nogi mężczyzny. – W starym świecie… Wiem, nie powinieneś o tym słuchać… W starym świecie moja rodzina zajmowała się uprawą jabłoni. Posiadaliśmy sady we wszelkich zakątkach świata. Śmiało, podnieś jabłko. A teraz rozdziel je na dwoje.
Jabłko pękło w dłoniach Moszego, ukazując tłustą gąsienicę drążącą owoc.
– W kryjówce widziałem pewien przedmiot. Niby hełm, ale bardziej przypominał metalową bańkę z otworem na głowę. Ponoć używacie takich przy Rytuale Namaszczenia.
Kapłan zbliżył się o trzy kroki, nim się opamiętał. Znów spojrzał w górę na kołujące anioły, a potem w stronę wyjścia, gdzie nie było już strażników, ponieważ sam ich odesłał na dół.
– Wystarczy tylko jeden krzyk – ostrzegł Ananiasz, zerkając ku górze. – Jeden sygnał, a tu będą. Nic mi nie zrobisz bez broni. Przeszedłeś przez Łuk Sprawiedliwych…
– To tylko zwykły wykrywacz metali – przerwał mu, wysuwając z rękawa szaty długi kościany nóż.
– Nie ośmielisz się! – krzyknął Ananiasz. – Jakie kłamstwa, jakie złe duchy przejęły nad tobą panowanie, że bierzesz udział w czymś tak niegodziwym?! Jeśli to zrobisz, nie opuścisz Świątyni żywy. – Kolejny raz zerknął w niebo. To dodawało mu sił. – Twoja kobieta. Rachela, tak jej na imię? Jest tutaj. Jeśli coś mi się stanie, już jej nie zobaczysz!
– Po Wstąpieniu odleciało sześć osób, a ciała Elizeusza nigdy nikt nie widział, zaryzykuję więc stwierdzenie, że dzielimy tę samą twarz – mówiąc, zbliżał się do Ananiasza. Stąpał pewnie i zdecydowanie, gotów bez wahania zrobić to, po co tu przyszedł. Jak zabójca. Nie zawahał się nawet słysząc imię ukochanej.
Szedł, wykrzywiając usta w drapieżnym, niepokojącym uśmiechu.
– Ty nie jesteś Moszem – oznajmił kapłan, wciskając guzik ukryty w jednym z pierścieni, a potem rzucił się do ucieczki.
Krążący nad świątynną wieżą aniołowie ruszyli w kierunku ogrodu niczym spadające z nieba meteory.
„Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem sprawiedliwości stanie się zadość”
Helal opuszczał Nowe Jeruzalem w ponurym nastroju, próbując przypomnieć sobie, ile lat minęło, odkąd mierzył się z tak poważnym kryzysem.
To było osiem, może dziewięć tysięcy lat temu, czyli – z perspektywy czasu mógł tak stwierdzić – na samym początku epoki Nowego Globalnego Ładu, kiedy projekt długofalowej hodowli dopiero startował, pamięć o poprzednim sposobie urządzenia świata była jeszcze żywa, a optymalizacja warunków społeczno-ekonomiczno-kulturowych w habitatach-Edenach niedoskonała. Wtedy skończyło się na zniszczeniu jednego z nich.
Ale teraz – po tysiącach lat, po modyfikacji rozrodu gnurów tak, by samice rodziły bliźnięta, co zapewniało odpowiedni zasób ciał bez depopulacji i ograniczania puli genetycznej, po napisaniu od nowa historii i zaszczepieniu im zasad Świętej Religii, by uczynić ich ciała koszernymi – nie przewidywał nawet scenariusza na wypadek, gdyby podobna sytuacja miała się powtórzyć.
Milenia spokoju i niczym niezakłóconego funkcjonowania systemu habitatów sprawiły, że stracił czujność. Pozwolił kapłanom na większą swobodę, ograniczył działania represji, pozwolił im na bardziej samodzielne funkcjonowanie – zamiast używać robotów, rekrutowali strażników, zamiast czipować wszystkich, poprzestali na wybranych do transferu świadomości. To było tańsze, bardziej efektywne, wystarczające zdaniem Knesetu – a jak się teraz okazało, również bardziej niebezpieczne.
Trzy godziny lotu dzieliły Helala od Edenu zarządzanego przez Ananiasza. Z posępnym wyrazem twarzy wsiadł do maszyny i dał znak pilotowi. Cichy, miarowy pomruk oznajmił, że silnik ruszył i ognisty rydwan wzniósł się w powietrze. Warunki atmosferyczne były dobre, nie przewidywał komplikacji w czasie podróży, ale to nie poprawiało mu humoru.
Ostatnie meldunki Ananiasza były niepokojące. Heretycki kaznodzieja buntujący pospólstwo i manipulujący historią starego świata – zwłaszcza tymi epizodami, które dla przodków Helala i całego ludu Izraela były szczególnie dotkliwe – zrekrutował jednego z Wybranych, by dokonał zamachu na Najwyższego Kapłana. To jawne szyderstwo nie wyglądało na działanie prostego łachmyty z Dzielnicy Żebraków. Ktoś chciał sprowokować króla do działania. Rzucał mu wyzwanie.
Helal nie podzielił się z Ananiaszem swoimi obawami. Wysłał jedynie anioły, by wzmocnić siły porządkowe Świątyni. Mógł pozwolić sobie na stratę kapłana, Najświętszy Panie, mógł nawet poświęcić jeden z Edenów, ale musiał dowiedzieć się, kto za tym stoi! Liberałowie? Konserwatyści? Cybernetycy? Masoni? Iluminaci? Zbyt wiele było ugrupowań w Knesecie, którym z nudów i dostatku rodziły się w głowach równie szalone pomysły, spiski i knowania.
Ale żadne z nich nie ważyłoby się zamachnąć na system wymiany ciał. Może byli okropnie starzy, może już dawno zatracili sens istnienia, ale śmierć – na nią zawsze jest za wcześnie.
A jednak.
Ci, którzy polecieli do Edenu Ananiasza po nowe ciała, nie powrócili. Kapłan milczał jak zaklęty, nie odpowiadał na próby kontaktu i choć ostatnie dane z satelitów wskazywały na to, że habitat funkcjonuje jak należy, to nagły brak kontaktu zbiegł się w czasie z żebraczą woltą, która przed dwoma tygodniami opanowała ulice miasta-ogrodu.
– Ile czasu? – Helal zapytał pilota, choć przecież mógł sam sprawdzić. Przywykł jednak do tego, że inni mu usługują.
– Jeszcze pół godziny, panie.
Pół godziny i wszystko stanie się jasne.
Król Pomazaniec wygładził szaty i sięgnął po platynową, wysadzaną diamentami maskę, którą zwykł nosić w czasie takich wizyt, a potem zaczął się modlić o pomyślność dla swoich działań.
*
Najwyższy Kapłan przyjął go w ogrodzie, nad którym górowała wielka jabłoń. To Ananiasz kazał ją tu zasadzić, by przypominała mu o starym świecie. Głupiec nigdy nie wyzbył się sentymentów.
Helal odprawił strażników, rozkazał zamknąć przejście i został sam na sam z kapłanem. Szybkie spojrzenie na ogród podpowiadało mu, że niedawno zaszło tutaj coś osobliwego. Widać było jeszcze ślady lądujących aniołów, które teraz w spokoju sunęły po niebie.
– To zaszczyt gościć cię, mój panie – powitał go Najwyższy Kapłan.
Król Pomazaniec niejedno już widział w swoim długim życiu i potrafił szybko wyciągać wnioski. Nie na darmo to on został przywódcą, nie przez przypadek to on opracował misterny plan obrócenia starego świata w gruzy, na których zbudowali Boże Królestwo. Wraz z maską odrzucił konwenanse i przeszedł do sedna.
– Skończ z tą maskaradą, nie jesteś Ananiaszem.
– Masz rację, nie jestem. – Najwyższy Kapłan zdjął maskę, ukazując ogorzałą od słońca twarz, prawie identyczną z tą, którą Helal widział podczas ich ostatniej wideorozmowy.
Więc to tak.
Sztylet świsnął w powietrzu, niezauważenie pokonał odległość między królem a fałszywym kapłanem i utkwił w czole tego drugiego.
Helal był Królem Pomazańcem od dziesięciu tysięcy lat i w tym czasie, który inni przeznaczali na niekończące się przyjemności, zdążył nauczyć się wielu rzeczy. I zawsze wybierał najlepsze ciała.
– Może już wyjdziesz z ukrycia i porozmawiamy twarzą w twarz?
Zza jabłoni wychynął wysoki, postawny mężczyzna o jasnej karnacji i włosach koloru suchej trawy.
– Nie próbuj tej sztuczki z nożem – ostrzegł, uśmiechając się złowieszczo. – Na mnie nie zadziała.
– Wykorzystałeś ciało tego nieszczęsnego gnura, tak samo jak jego brata i jak wszystkich żebraków z tego miasta. Omamiłeś ich obleśną mieszanką herezji i przeinaczonej historii, by ślepo ci służyli.
– Religia jest skuteczna, sam wiesz to doskonale. A każda wojna wymaga ofiar. – Naz Aryjczyk wzruszył ramionami, oparł się o pień drzewa i splótł ręce na piersi w nonszalanckiej pozie. – Od kiedy interesuje cię ich los?
– Interesuje mnie każda moja inwestycja – odparł Helal. Musiał ciągnąć tę rozmowę, przynajmniej dopóki nie odgadnie, kto za tym stoi. – Ale to już koniec. Jestem tu. Aniołowie wypełnią każdy mój rozkaz. Wyszedłeś ze swojej nory i przegrałeś.
– Przekonaj się. – Naz Aryjczyk nie tracił pewności siebie. I jeszcze ten uśmiech!
Helal posłał mentalny rozkaz robotom kołującym nad Świątynią. Nic się nie stało. Nadal leniwie zataczały pierścienie tuż pod sufitem kopuły, lekceważąc wolę Króla.
– A więc cybernetycy.
Naz Aryjczyk skinął głową, a na jego twarzy odbił się wyraz triumfu. Na pewno myślał, że złapał Króla Pomazańca w pułapkę.
– Dlaczego? – zapytał z wyrzutem Helal. – Dlaczego to robicie? Chcecie zniszczyć Boży porządek? Wypełniły się słowa wszystkich proroctw. Królestwo Izraela objęło cały świat, żyjemy w krainie mlekiem i miodem płynącej, pławiąc się w zbytku, wiecznie młodzi i zawsze zdrowi. Jest jeden król na Ziemi, a każdy człowiek wychwala imię Pana. Czegóż wam brak?!
– Ty naprawdę w to wierzysz? – prychnął Naz Aryjczyk. – Tak długo powtarzałeś te propagandowe slogany, że udało ci się to wmówić nawet samemu sobie? Kiedyś my, ludzie, sięgaliśmy ku gwiazdom! Odkrywaliśmy tajemnice wszechświata. Rozwijaliśmy się, szliśmy naprzód! A teraz? Cała wiedza i technologia zdobyta przez wieki służy tylko zapewnianiu podłych rozrywek i zaspokajaniu coraz to bardziej wyuzdanych pragnień. Żyjecie na biegunie, w ostatnim miejscu, które nie uległo zniszczeniu, okłamując się, że tak będzie już zawsze. Prowadzisz nas w ślepą uliczkę, Helal. Kiedyś byłeś wizjonerem, ale teraz jesteś nikim więcej niż ślepcem. Czas, by ktoś inny zasiadł na tronie.
Aniołowie jak na znak zstąpili z nieba i otoczyli Króla Pomazańca. Wysokie na trzy metry maszyny do zabijania, uzbrojone w energetyczną broń, widzące w podczerwieni, każda zasilana szczelnym ogniwem, które nie wyczerpie się przez najbliższy wiek.
Drugi sztylet pomknął w powietrzu. Tym razem wbił się tuż powyżej mostka.
Naz Aryjczyk zaśmiał się i wyciągnął ostrze z ciała. Nie było na nim krwi, tylko miejsce przecięcia iskrzyło jakby ścierały się tam dwa krzemienie.
– Reprezentujesz przeszłość, Helal – powiedział, przesuwając sztyletem wokół przedramienia. – To jest przyszłość! – pociągnął skórę i jednym ruchem zerwał z ręki, ale pod spodem nie było mięsa, a stalowa powłoka z okablowaniem widocznym w miejscu stawu. – To są ciała, które powinniśmy przyjąć! A tam – wskazał czubkiem broni w niebo. – Jest kierunek, w którym powinniśmy się udać.
– Może jestem ślepcem niedostrzegającym przyszłości. Jednak naprawdę sądzisz, że nie zabezpieczyłem się na ewentualność śmierci? – Teraz to Helal się uśmiechał jak stary szelma. – Nigdy nie opuszczam Nowego Jeruzalem. Nie jako oryginał. Sądząc po tym, jak kierowałeś zamachowcami, powinieneś to rozumieć.
Naz Aryjczyk nie wyglądał już na tak nieludzko pewnego siebie. Mina mu zrzedła. Pierwszy raz od początku rozmowy.
– Blefujesz.
– Czyżbyś myślał, że świadomość można przenieść jednocześnie tylko do jednego ciała? Satelity są wycelowane w Świątynię. Pochopne założenie będzie kosztować cię miasto, a twoich sprzymierzeńców miejsce w Knesecie, wolność, albo nawet życie. Naprawdę sądziliście, że strata jednego Edenu będzie dla mnie tak istotna, bym podjął ryzyko i zjawił się osobiście, bez planu?
– Nie doceniliśmy cię, przyznaję – odpowiedział Naz po dłuższej chwili, podczas której wyglądał tak, jakby opuścił ciało. – Ale i ty nas nie doceniasz.
Helal tylko uniósł brew. Czego nie przewidział?
– To nie jedyne miasto, w którym jesteśmy. Wyceluj swoje satelity w habitat numer trzysta czternaście i przekonaj się. Albo w siedemset dwadzieścia. Mogę podać więcej. O wiele więcej.
Król Pomazaniec westchnął.
Dziesięć tysięcy lat rządził niepodzielnie, utrzymując Kneset jako iluzję demokracji, w istocie podejmując decyzje wedle własnego uznania. Wypełnił słowa wszystkich proroków, pokonał wszystkich nieprzyjaciół, zniszczył wszystkich fałszywych bogów. Oczyścił ten świat ogniem i mieczem. Znał wszelkie strategie i fortele.
Sam wymyślił większość.
– Wygląda na to, że mamy pat – oznajmił, rozkładając ręce. – Może więc skorzystamy z mądrości naszych przodków i zrobimy to, w czym byli najlepsi?
– Co masz na myśli?
Helal musiał uważać, by nie odkryć przed rozmówcą swoich emocji. Przykleił dobrotliwy uśmiech do kamiennej twarzy, a w głowie już układał scenariusze działania na wszelką okoliczność i kolejne sto, tysiąc, dziesięć tysięcy lat.
– Dobijmy targu, przyjacielu – zaproponował, pewien, że nikt nie ogra go w jego własnej grze.