- Opowiadanie: Realuc - Szeptuch i międzygalaktyczny bigos

Szeptuch i międzygalaktyczny bigos

Po raz pierw­szy na­pi­sa­łem ciąg dal­szy cze­go­kol­wiek. Ale z racji tego, że skrzy­dla­ty cwa­nia­czek spodo­bał się nie tylko czy­tel­ni­kom, ale rów­nież sam autor za­pa­łał do niego sym­pa­tią, po­sta­no­wi­łem dać mu jesz­cze szan­sę.

Kon­ty­nu­acja przy­gód Szep­tu­cha. Opo­wia­da­nie jest spój­ną ca­ło­ścią i zna­jo­mość pierw­sze­go tek­stu nie jest w żad­nym stop­niu po­trzeb­na do jego zro­zu­mie­nia. 

Smacz­ne­go! ;)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Szeptuch i międzygalaktyczny bigos

W końcu moje ko­cha­ne drzew­ko.

Wierz­cie lub nie, ale znu­dzi­ło mi się co­dzien­ne spo­ży­wa­nie bim­ber­ku, le­że­nie plac­kiem na pa­lą­cym skrzy­deł­ka słoń­cu oraz nad­mier­ne sto­sun­ki z nim­fe­let­ka­mi. In­ny­mi słowy do­brze, że to już ko­niec urlo­pu.

Pod­la­tu­ję do za­ku­pio­nej nie­daw­no w Ma­szy­no­lan­dzie skrzyn­ki na listy. Otwie­ram bla­sza­ne ca­cusz­ko nie­za­wod­nym, wszech­stron­nym scy­zo­ry­kiem, który za­wsze noszę przy sobie. Stan­dar­do­wo za­le­wa mnie masa dur­nych ofert, typu:

 

Sprze­dam trzy chru­ma­ki lub wy­mie­nię za jed­ne­go Osło­go­na.

 

Lub:

 

Chcesz wać­pan jur­ność dzi­ko­ła­ka po­siąść i twar­dość skal­nia­ka zdo­być? Nic prost­sze­go! Od­wiedź Wszę­do­byl­skie­go Jutka na Targu w Ru­sał­ko­wie!

 

Albo jesz­cze le­piej:

 

Wy­naj­mę wróż­kę, co to do łbów wcho­dzi! Trza mi się te­ścio­wej po­zbyć. Naj­le­piej spra­wić, żeby sama przy­pad­kiem do rzeki wpa­dła albo łeb do dziu­ry ze szczu­ro­kre­ta­mi wsa­dzi­ła.

 

Czy oni, do licha, nie wie­dzą, do kogo piszą!? Nie je­stem żadną, chę­do­żo­ną wróż­ką! Jam jest szep­tuch! Wład­ca umy­słów! O, zaraz zaraz, ten li­ścik ład­nie pach­nie, a i zgrab­ną rącz­ką na­pi­sa­ny:

 

Je­stem twą wiel­bi­ciel­ką, fru­wa­ją­cy cza­ru­siu! Oddam ci się bez chwi­li za­wa­ha­nia, rzek­nij tylko słowo! P.S. prze­la­tu­ję ran­ka­mi nad drze­wem, a ty lu­bisz wtedy za­glą­dać mi pod spód­nicz­kę.

 

O, nie! To ta na­tręt­na blon­dy­na! Pod spód­ni­cą może i ma to co inne, ale za to w małej głów­ce pusto jak w becz­ce po bim­brze dziad­ka. A jam wy­bred­ny! Poza tym, po­trzeb­ny mi odwyk. Od trun­ków oraz wszel­kich przed­sta­wi­cie­lek płci prze­ciw­nej. Ostat­ni list. Ten wy­glą­da w końcu na coś po­waż­ne­go, jest nawet znana mi pie­częć przed­sta­wia­ją­ca utka­ne w chmu­rach mia­sto. Spójrz­my:

 

Sza­now­ny Panie Szep­tuch,

cała spo­łecz­ność chmur­nia­ków zwra­ca się do wiel­moż­ne­go Pana o pomoc. Nasz król Chmu­ro­liusz Po­chmur­ny III osza­lał do resz­ty. W Pana po­mo­cy ostat­nią na­dzie­ję wi­dzi­my, w innym wy­pad­ku sto­li­cy grozi za­gła­da. Wiemy, że nie­raz Pan nasze ta­wer­ny od­wie­dzał, uzna­jąc pę­dzo­ne w prze­stwo­rzach trun­ki za naj­wy­bor­niej­sze na świe­cie, tak więc głę­bo­ko wie­rzy­my, że ich, a przy tym nasz los, nie bę­dzie czci­god­ne­mu Panu obo­jęt­ny.

Ku­mu­lus, Pierw­szy Skarb­nik

 

I to brzmi jak ro­bo­ta dla mnie! Choć tak po praw­dzie to naj­moc­niej prze­ko­nu­je mnie wizja upad­ku naj­lep­szych spe­lun, w ja­kich mia­łem oka­zję od­da­wać się li­ba­cjom. Dobra, nie ma co trwo­nić czasu w takim wy­pad­ku. Wtasz­czam się wraz z wa­liz­ką do za­wie­szo­nej na li­nach windy wła­snej ro­bo­ty. Daję znać wie­wió­ra­kom, aby wcią­ga­ły na trze­ci po­ziom, tuż pod ko­ro­nę drze­wa. Szyb­ciej bym tam wy­le­ciał, ale skrzy­dła muszą tro­chę od­po­cząć, bo do sto­li­cy chmur­nia­ków kawał drogi. A i betów z wa­ka­cji sporo przy­wio­złem, to i co będę dźwi­gał, jak nie muszę. Mijam dziu­plę numer jeden, zwaną me­li­ną. Dawno nie wi­dzia­łem w niej ta­kie­go syfu, tak więc już wiem, kto i co tu robił pod moją nie­obec­ność. Na­stęp­nie mam przed ocza­mi dziu­plę numer dwa, czyli oso­bi­sty ga­bi­net. W końcu winda za­trzy­mu­je się przy dziu­pli numer trzy. Wie­wió­ra­ki sapią i dyszą, jakby wcią­gnę­ły co naj­mniej spa­słe­go dzi­ko­ła­ka. Stra­ci­ły formę, nie ma co.

Wcho­dzę do swo­je­go przy­tul­ne­go gniazd­ka, rzu­cam wa­liz­kę w kąt, sia­dam na łóżku.

– Au! Moja łapa!

Od­ru­cho­wo pod­ska­ku­ję, a ra­czej pod­la­tu­ję do góry i walę łbem o sufit. Spod futra, któ­rym przy­kry­te jest łoże, wy­ska­ku­je mój wred­ny, gry­zo­nio­wa­ty współ­lo­ka­tor. My­szo­lik ma zmierz­wio­ne i brud­ne fu­ter­ko a za spra­wą wą­skich i prze­krwio­nych oczek wy­glą­da, jakby nie spał od ty­go­dnia.

– Tu je­steś! Ćpa­łeś przez cały czas mojej nie­obec­no­ści, twoja spra­wa. Ale mo­głeś cho­ciaż po­sprzą­tać me­li­nę!

– Tak szyb­ko wró­ci­łeś? No po­patrz…

Opa­dam na pod­ło­gę i uchy­lam wieko wa­liz­ki.

– Mie­siąc mnie nie było! Dobra, nie­waż­ne. Spie­szę się, bo zle­ce­nie mam. Wagi kró­lew­skiej. Roz­pa­ku­jesz te to­bo­ły i ład­nie po­ukła­dasz. I po­rzą­dek zro­bisz we wszyst­kich trzech dziu­plach!

– A co będę z tego miał? – Skur­ko­wa­niec wy­raź­nie wraca do życia.

– Stan­dar­do­wy pa­kiet. Primo, nie upie­kę cię nad ogni­skiem, se­cun­do, w wa­liz­ce znaj­dziesz tro­chę eg­zo­tycz­nych dra­gów.

– Hm… Niech bę­dzie.

I tak opusz­czam swoje ko­cha­ne drzew­ko, mimo że do­pie­ro co do niego po­wró­ci­łem. Wie­cie, jak to się na­zy­wa? Pra­co­ho­lizm. Ale świę­tej pa­mię­ci babka czę­sto mi po­wta­rza­ła:

Bez pracy nie ma zło­ta­czy, a bez zło­ta­czy nie ma co pić.

Jak za­wsze mą­drze ga­da­ła.

 

 

*

 

 

Sto­li­ca chmur­nia­ków robi na mnie wra­że­nie za każ­dym razem, mimo że zwie­dzi­łem już prze­cież cały świat.

Pu­szy­ste białe domki szybują jeden obok dru­gie­go, a spi­ral­ne wieże pię­trzą się chyba nie­mal do gwiazd. Mię­dzy utka­ny­mi z chmur bu­dow­la­mi wiją się ob­sy­pa­ne zło­tym pyłem drogi, które po­zwa­la­ją się jakoś od­na­leźć w tym wie­lo­po­zio­mo­wym mie­ście. Lą­du­ję przed swoją ulu­bio­ną ta­wer­ną Pod Chmur­ką, gdzie zo­sta­łem skie­ro­wa­ny zaraz po przy­by­ciu na miej­sce. Dziar­skim kro­kiem wcho­dzę do środ­ka. Chmur­nia­ki ob­le­ga­ją wszyst­kie stoły, ra­du­jąc się przy tym naj­lep­szym na świe­cie piwem i na­lew­ka­mi. Isto­ty te to takie nieco prze­ro­śnię­te cho­cho­ła­ki, tyle że mą­drzej­sze. No i mają skrzy­dła. Je­stem wiel­ko­ści ich dłoni, tak więc mało który mnie za­uwa­ża. Ja jed­nak szyb­ko wy­pa­tru­ję Ku­mu­lu­sa, z któ­rym mia­łem już kie­dyś oka­zję gwa­rzyć. Pod­la­tu­ję do ulo­ko­wa­ne­go w kącie stołu, sia­dam na bla­cie, opie­ram się o ozdob­ny świecz­nik i za­kła­dam nogę na nogę.

– Je­steś, panie! Nie­zwy­kle się cie­szy­my, że się zgo­dzi­łeś!

– Jesz­cze na nic się nie zgo­dzi­łem. – Tar­go­wa­nie to jeden z moich ulu­bio­nych ele­men­tów w pracy. – Kró­lew­ski pro­blem macie, to i kró­lew­skie­go wy­na­gro­dze­nia ocze­ku­ję. Je­ste­ście w sta­nie takie za­pew­nić?

Skarb­nik kła­dzie na stole per­ga­min z przy­bi­tą pie­czę­cią. Jeśli wzrok mnie nie myli, napisane jest na nim…

– Ty­siąc zło­ta­czy i do­ży­wot­ni do­stęp do owego przy­byt­ku w wer­sji all in­c­lu­si­ve? – czy­tam na głos bez­na­mięt­nym gło­sem, choć w głębi je­stem nie­źle za­sko­czo­ny. To chyba naj­lep­sza ofer­ta w mojej bo­ga­tej ka­rie­rze!

– Zga­dza się. To jak bę­dzie, panie szep­tuch?

– No… do­rzu­ci­cie jesz­cze stówę za wy­so­kie ry­zy­ko i bę­dzie gi­ta­ra. Wiesz, nigdy nie wcho­dzi­łem do łba kogoś obłą­ka­ne­go. Kto wie, co się potem ze mną…

– Nie bę­dzie ta­kiej po­trze­by. Cho­dzi o coś i kogoś… in­ne­go. – Ku­mu­lus wy­raź­nie ści­sza głos i po­chy­la łe­pe­ty­nę, do­ty­ka­jąc spi­cza­stym pod­bród­kiem blatu.

– No to mów­cie, czego ocze­ku­je­cie!?

Skarb­nik jesz­cze bar­dziej zbli­ża do mnie fa­cja­tę. Śmier­dzi mu z gęby.

– Król chce do­stać coś, czego zdo­by­cie gra­ni­czy z cudem. Grozi, że jeśli nie otrzy­ma tego w ciągu naj­bliż­szych dni, dez­ak­ty­wu­je pra­daw­ne za­klę­cie, które unosi nasze mia­sto. Nie wiemy, czy rze­czy­wi­ście po­sia­da taką moc, ale jeśli mówi praw­dę? Jest sza­lo­ny i na pewno do tego zdol­ny.

Pa­trzę na obraz wid­nie­ją­cy tuż nad szynk­wa­sem, który przed­sta­wia wi­ze­ru­nek króla Chmu­ro­liu­sza Po­chmur­ne­go III. Skrzy­dła mi­ło­ści­wie pa­nu­ją­ce­go są nie­mal nie­wi­docz­ne, bo za­sła­nia je ma­syw­ne, spa­sio­ne ciel­sko. Jeden z przeciwników tu­tej­szej wła­dzy, któ­rych jest za­pew­ne w mie­ście cał­kiem sporo, do­ry­so­wał chru­ma­ko­we uszy i nos.

– Czego ta­kie­go żąda król? – pytam w końcu.

Ku­mu­lus przy­ty­ka do mnie spi­cza­sty no­chal, jego przy­spie­szo­ny od­dech świsz­czy mi nie­mi­ło­sier­nie w uszach. Skarb­nik za­czy­na szep­tem:

– Król pra­gnie… ZJEŚĆ LE­GEN­DAR­NY, MIĘ­DZY­GA­LAK­TYCZ­NY BIGOS! – Ostat­nie słowa wy­krzy­ku­je, aż wszy­scy go­ście pod­ska­ku­ją na krze­słach.

– A co ja, ku­charz!? Do głów wcho­dzę i kon­tro­lę nad isto­ta­mi ży­ją­cy­mi przej­mu­ję, a nie w garze mie­szam!

Zi­ry­to­wał mnie. Za taką kasę to i mógł­bym coś ugo­to­wać, ale swoje trze­ba po­wie­dzieć. W końcu nie po to babka nie uczy­ła mnie pich­cić, abym na stare lata mu­siał nad­ra­biać.

– Spo­koj­nie, panie szep­tuch! Mamy ku­cha­rza. Cał­kiem nie­złe­go zresz­tą. O co in­ne­go się roz­cho­dzi, po­słu­chaj­cie zatem do końca.

A miał być odwyk…

– Nie chcem, ale mu­szem. Czar­ne po­trój­nie chmie­lo­ne! – drę się w stro­nę fru­wa­ją­cej mię­dzy sto­li­ka­mi kel­ner­ki. – Dobra, gadaj kon­kre­ty – do­da­ję do skarb­ni­ka.

– Nie­zwy­kłość wspo­mnia­nej po­tra­wy opi­sał w swoim pa­mięt­ni­ku pra­dziad króla, czyli Chmu­ro­liusz I. Były to czasy, w któ­rych po­tra­fi­li­śmy jesz­cze wzbi­jać się w stro­nę gwiazd, wę­dru­jąc w ko­smicz­nych prze­stwo­rzach, i stam­tąd też po­cho­dzi prze­pis. Pro­blem w tym, że ten gdzieś za­gi­nął. Jedna tylko isto­ta zna ory­gi­nal­ną re­cep­tu­rę.

– Kto taki? – Robi się cał­kiem cie­ka­wie.

– Ka­pi­tan ko­smicz­ne­go, pi­rac­kie­go stat­ku. Zowią go Krzy­wa Łycha. Jest pół-ro­bo­tem, pół-czu­ła­kiem. Nie­gdyś był naj­lep­szym ku­cha­rzem w całym wszech­świe­cie, po­rzu­cił jed­nak pasję, po­sta­na­wia­jąc plą­dro­wać i wo­jo­wać.

Ka­ra­lu­cho­wa­ta isto­ta z od­le­głej pla­ne­ty z prze­wo­da­mi elek­trycz­ny­mi? Może być in­te­re­su­ją­co w jej gło­wie.

– Wszyst­ko faj­nie, tylko jak się mam niby do­stać na jego sta­tek? Nie ulecę ponad niebo, nie ma szans.

Ku­mu­lus po raz pierw­szy się uśmie­cha. Wie już, że się zgo­dzi­łem, więc po­czuł spo­kój ducha. Ach, jakże zacne to uczu­cie być dla kogoś osto­ją i ostat­nią na­dzie­ją. Ale nie, żebym się przej­mo­wał jego i jemu po­dob­nych losem. Bar­dziej cho­dzi o po­czu­cie wyż­szo­ści. Ubó­stwiam je, tak już mam.

– Weź­cie je, panie szep­tuch. Prze­ka­zy­wa­li­śmy te buty z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, na naj­czar­niej­szą z czar­nych go­dzin. Ale chyba wła­śnie taka wy­bi­ła.

Na stole lą­du­ją stare, zno­szo­ne buty z dziu­rą na duży palec. Upi­jam łyk ciem­ne­go piwa i śmie­ję się, wy­cie­ra­jąc pianę z ust.

– A po cóż mi bu­cio­ry?

– To skocz­ki, panie. Na­kła­da­jąc je na nogi, wy­obra­ża­my sobie miej­sce, do któ­re­go chce­my tra­fić, i hop! Są jed­nak już mocno zu­ży­te i we­dług eks­per­tów wy­star­czą na do­kład­nie dwa skoki, nim cał­kiem się roz­pad­ną. W sam raz na drogę tam i z po­wro­tem.

Pod­la­tu­ję do butów, które prze­wyż­sza­ją mnie kil­ku­krot­nie.

– Eee, myślę, że gdy wej­dzie się do nich w ca­ło­ści, za­dzia­ła­ją tak samo – pro­stu­je Ku­mu­lus, wi­dząc moje zmie­sza­nie.

Ostat­ni raz w ko­smo­sie byłem… Nigdy! No to szy­ku­je się nie­zła przy­go­da. Do­pi­jam piwo i mówię na po­że­gna­nie do skarb­ni­ka:

– Le­piej przy­go­tuj­cie już gar na ten mi­tycz­ny bigos.

Za­ska­ku­ją­ce są za­chcian­ki kró­lów. Szcze­gól­nie tych, któ­rym wal­nę­ło na de­kiel.

 

 

*

 

 

Ledwo za­nu­rzy­łem się w śmier­dzą­cym, zno­szo­nym bu­cio­rze, ledwo wy­obra­zi­łem sobie sta­tek, któ­re­go obraz po­ka­zał mi wcze­śniej Ku­mu­lus, i ani się obej­rza­łem, a już zna­la­złem się na jego po­kła­dzie. Te skocz­ki to cudo!

Łajba wy­glą­da na zu­peł­nie zwy­czaj­ną. To zna­czy na taką, co to mor­skie fale prze­ci­na, a nie czar­ną pust­kę wszech­świa­ta. Na jed­nym z trzech masz­tów roz­cią­ga się zło­wro­go czar­ny ża­giel, na któ­rym wid­nie­ją dwie skrzy­żo­wa­ne ku­chen­ne cho­chle. Dechy trzesz­czą pod kro­ka­mi za­ło­gi tak mocno, jakby wszy­scy mieli zaraz runąć pod po­kład. W ogóle wszyst­ko jest nor­mal­ne, po­mi­ja­jąc nie­co­dzien­ną sce­ne­rię za burtą. A prze­cież sły­sza­łem, że ko­smos rzą­dzi się in­ny­mi pra­wa­mi. Może to spraw­ka tego dziw­ne­go, pur­pu­ro­we­go pola ener­gii, które ota­cza sta­tek?

Nie­istot­ne. Czas za­brać się do ro­bo­ty. Lu­stru­ję wzro­kiem majt­ków, bos­ma­nów, na­wi­ga­to­ra, kwa­ter­mi­strzów, bed­na­rzy, cie­śli (w rze­czy­wi­sto­ści nie wiem, kto jest kim, tak się tylko chwa­lę, bo się przy­go­to­wa­łem me­ry­to­rycz­nie), lecz ni­g­dzie ni widu, ni sły­chu ka­pi­ta­na. Za­ło­ga jest nie­złą mie­szan­ką kul­tu­ro­wą, a ra­czej ga­lak­tycz­ną. Są śmiesz­ne isto­ty peł­za­ją­ce jak śli­mor, wło­cha­te nie wia­do­mo co przy­po­mi­na­ją­ce tro­chę dzi­ko­ła­ka, albo wi­ją­ce się dzi­wa­dła o ośmiu mac­kach za­miast rąk. Jedni mają coś à la mie­cze, inni ja­kieś świe­cą­ce za­baw­ki, a jesz­cze inni broń przy­po­mi­na­ją­cą splu­wy z Ma­szy­no­lan­du. Ge­ne­ral­nie, nie­zła ekipa.

– Ahoj, szczu­ry ko­smicz­ne!

W końcu jest i on! Nawet nie do­strze­głem, kiedy wy­lazł z ka­ju­ty. Włazi na becz­kę, aby wszy­scy go do­brze wi­dzie­li. Pod­la­tu­ję nie­po­strze­że­nie jak naj­bli­żej, cho­wam się za liną i mie­rzę wzro­kiem tego, do któ­re­go łba przyj­dzie mi zaraz wle­cieć. Po­mi­ja­jąc ka­ra­lu­cho­wa­tość, w końcu ktoś po­dob­ny do mnie. Przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o roz­kład koń­czyn, choć i to nie­zu­peł­nie, gdyż ka­pi­tan za­miast jed­nej ręki ma za­krzy­wio­ną cho­chlę, zaś za­miast jed­nej nogi tłu­czek do mięsa. Gęba jest jed­nak dość stan­dar­do­wa. Nos, jedna para oczu, długa broda. Na gło­wie oczy­wi­ście ka­pi­tań­ski ka­pe­lusz, tylko nie czar­ny jak w opo­wie­ściach, a biały i ster­czą­cy wy­so­ko ponad łbem. Tu i ów­dzie rze­czy­wi­ście widać prze­wo­dy, z jed­ne­go ucha strze­la­ją nawet iskry. Cie­ka­we, ile or­ga­nów za­stę­pu­je sprzęt.

– Jeśli tylko nie za­sko­czy nas już żadna na­wał­ni­ca me­te­orów, to jutro do­bi­je­my do bez­lud­nej gwiaz­dy. Skarb bę­dzie nasz! – krzy­czy ka­pi­tan. Przez mo­ment za­sta­na­wiam się, jak to jest, że ro­zu­miem ich język, ale zaraz przy­po­mi­nam sobie o tym, że prze­cież od uro­dze­nia znam wszyst­kie mowy, co jest jed­nym z pro­fi­tów bycia szep­tu­chem. Ale żeby nawet te ko­smicz­ne?

– Skarb bę­dzie nasz! – wtó­ru­je za­ło­ga.

Ja tam w żad­ne­go po­szu­ki­wa­cza skar­bów nie mam za­mia­ru się bawić, więc trze­ba dzia­łać szyb­ko. Plan jest pro­ściut­ki. Wcho­dzę do łba Krzy­wej Łychy, wy­naj­du­ję w jego pa­mię­ci prze­pis, wy­cho­dzę, wra­cam do ukry­tych po mi­strzow­sku (pod jedną z trzesz­czą­cych dech) bu­cio­rów i hop siup do mia­sta w chmu­rach.

Za­czy­na­my akcję!

Pod­la­tu­ję ukrad­kiem za plecy ka­pi­ta­na. Wy­do­by­wam ze swej rudej brody nie­za­stą­pio­ny, wie­lo­funk­cyj­ny scy­zo­ryk i jako drogę, która do­pro­wa­dzi mnie do ste­row­ni umy­słu, wy­bie­ram ucho. To zwy­czaj­ne, nie­iskrzą­ce, ma się ro­zu­mieć. Nie chciał­bym, żeby mnie po­ko­pa­ło.

Sru!

Już je­stem w środ­ku, jed­nak na­po­ty­kam pewną ba­rie­rę. Stan­dard, czyli mur z wo­sko­wi­ny. Wy­bie­ram od­po­wied­nie na­rzę­dzie i wy­ko­pu­ję tunel. Le­ci­my dalej. Pełno tu róż­nych prze­wo­dów i in­nych szpar­ga­łów, które widzę we wnę­trzu kogoś po raz pierw­szy. Do­cie­ram jed­nak bez dal­szych prze­szkód do mózgu, pod który zaraz się po­de­pnę, dzię­ki czemu przej­mę pełną kon­tro­lę nad pi­ra­tem. 

Fiku-miku, tra­la­la, ja to ty, ty to ja.

Udało się. Po­szło nawet cał­kiem zgrab­nie. Spo­glą­dam już na świat ocza­mi ka­pi­ta­na. Aby zy­skać chwi­lę spo­ko­ju, mówię do za­ło­gi:

– Muszę od­po­cząć, ła­chu­dry. Szo­ro­wać po­kład i szy­ko­wać skrzy­nię na skarb!

Wcho­dzę do ka­ju­ty zyg­za­kiem, bo coś nie chcą mnie do końca słu­chać nogi. A może to przez ten tłu­czek do mięsa tak krzy­wo łażę?

– Ty mały, za­wszo­ny…

Słowa się ury­wa­ją. Kto je wy­po­wie­dział? Brzmia­ło zu­peł­nie tak, jakby wy­do­by­ły się z ust ka­pi­ta­na, ale prze­cież to ja mam teraz nad nimi wła­dzę. 

Nie­waż­ne. Robię, co mam zro­bić, i spa­dam pręd­ko. Prze­glą­dam wszel­kie za­ka­mar­ki pa­mię­ci Krzy­wej Łychy, aż do­cie­ram do prze­pi­su na mię­dzy­ga­lak­tycz­ny bigos, który wyrył się mocno jak mało które wspo­mnie­nie. Ha, Ku­mu­lus nie po­my­ślał o jed­nym. Cie­ka­we, w jaki spo­sób ku­charz chmur­nia­ków zdo­bę­dzie takie cuda jak grzyb­ki pipki z ró­żo­wej pla­ne­ty, ka­pu­cha śmier­dziu­cha mo­czo­na w ko­smicz­nym mleku przez czter­dzie­ści peł­nych ob­ro­tów słoń­ca, albo kieł­ba­sę wę­dzo­ną w kra­te­rach błę­kit­ne­go księ­ży­ca. Cóż, to już nie mój pro­blem. Spi­su­ję listę skład­ni­ków oraz spo­sób ich przy­rzą­dze­nia, dla bez­pie­czeń­stwa usi­łu­ję też na­uczyć się wszyst­kie­go na pa­mięć.

Szyb­ko po­szło, czas wy­ła­zić na ze­wnątrz. Zaraz, zaraz… Sta­lo­we wrota za­gra­dza­ją wszel­kie drogi wyj­ścio­we. Co to ma zna­czyć!? Roz­pacz­li­wie prze­glą­dam zasób mo­je­go scy­zo­ry­ka, ale nic nie na­da­je się do ta­kiej ba­rie­ry! Walę piąst­ka­mi, ha­ra­tam nożem, ani drgną. To ja­kieś za­sra­ne sys­te­my obron­ne, czy co!?

– Ty mały, za­wszo­ny skur­ko­wań­cu! – se­ple­ni raz jesz­cze ka­pi­tan, mimo że wcale mu na to nie po­zwo­li­łem.

No to mamy mały pro­blem.

 

 

*

 

 

Sta­tek ka­pi­ta­na Krzy­wej Łychy, czyli teraz także i mój, lada mo­ment przy­bi­je do brze­gu, a ra­czej wy­lą­du­je na ja­ło­wych zie­miach nie­wiel­kiej gwiaz­dy. Od wczo­raj pró­bo­wa­łem już wszyst­kie­go. Je­stem uwię­zio­ny, a za­sra­ny ro­bo-czu­łak z go­dzi­ny na go­dzi­nę słu­cha mnie coraz mniej. Oba­wiam się, że za­ło­ga za­cznie coś wkrót­ce po­dej­rze­wać. Muszę zna­leźć spo­sób na wy­do­sta­nie się z jego łba. Tylko to się teraz liczy.

Łajba z gra­cją lą­du­je na wznie­sie­niu. Pi­ra­ci złażą, wy­peł­za­ją lub wy­ska­ku­ją za burtę. Ta­jem­ni­cze pur­pu­ro­we pole ener­gii zdaje się ota­czać każ­de­go z nich, choć na pierw­szy rzut oka trud­no to do­strzec. Cie­ka­we, co to za czary-mary. I ja w końcu zbie­ram się do opusz­cze­nia po­kła­du, jak na ka­pi­ta­na przy­sta­ło. Z tego, co udało mi się usta­lić ze wspo­mnień Łychy, o skar­bie do­wie­dział się w pew­nej ko­smicz­nej ta­wer­nie. Niby przy­pad­kiem, przy ku­fel­ku. A że czu­łak z niego przy­gód spra­gnio­ny, po­sta­no­wił spra­wę zba­dać. No i tak oto je­ste­śmy na bez­lud­nej gwieź­dzie.

– Ka­pi­ta­nie! Na­wi­ga­cja do­pro­wa­dzi­ła nas pro­sto do celu! Mapa, którą po­sia­da­my, wska­zu­je do­kład­nie to miej­sce! – Ob­śli­zgły pirat staje mię­dzy dwoma kra­te­ra­mi.

– Weź­cie go ze mnie wy­cią­gnij­cie! – krzy­czę mi­mo­wol­nie, ale chwi­lę póź­niej przej­mu­ję kon­tro­lę nad ste­ra­mi i do­po­wia­dam: – Zna­ko­mi­cie, moje ko­smicz­ne szczu­ry! Łapać za szpa­dle, czy co tam macie, i kopać!

Nie­któ­rzy gapią się na mnie z po­dejrz­li­wo­ścią. Nie dzi­wię się. To nie pierw­szy raz, gdy nie pa­nu­ję nad cia­łem pi­ra­ta. To pew­nie przez te wszyst­kie prze­wo­dy. Przez tę za­ki­cha­ną, me­cha­nicz­ną część ka­pi­ta­na. Kon­flikt na linii wład­ca umy­słów a nauka i tech­no­lo­gia. Ech, było zo­stać pod chmur­ka­mi…

– Chyba coś mam! – drze się nagle jeden z ko­pa­czy.

Rze­czy­wi­ście, szpadel stuknął o coś z łoskotem. Chwi­lę póź­niej pięk­nie zdo­bio­ny kufer lą­du­je u moich stóp. Prze­pra­szam, u stopy i u tłucz­ka do mięsa.

– Mia­łem rację! Wie­dzia­łem, że ten mo­czy­mor­da praw­dę mówił! – Nie mówię tego ja, ale w sumie pa­su­je do sy­tu­acji. Naj­wy­raź­niej ka­pi­tan ośle­pio­ny wizją bo­gac­twa prze­stał się chwi­lo­wo dąsać na mnie za to, że mu wla­złem do łe­pe­ty­ny.

– Mamy pro­blem! – wy­krzy­ku­je ktoś z za­ło­gi.

Ów pro­blem jest dość duży, sta­lo­wy i gło­śny. Me­cha­nicz­ne pta­szy­sko lą­du­je tuż obok na­sze­go stat­ku. Właz się otwie­ra i ze środ­ka wy­ska­ku­je cała zgra­ja za­ku­tych w dzi­wacz­ne zbro­je stwo­rów. W oszklo­nych ko­pu­łach, które na­ło­żo­ne mają na głowy, widać po­ro­śnię­te brą­zo­wym fu­trem mordy.

– Skarb jest nasz! Zabić ich! – wy­dzie­ra się jeden z przy­by­szów.

– Do broni! – wy­da­ję roz­kaz wspól­nie z ka­pi­ta­nem. Ten jeden raz się ze sobą zga­dza­my.

No i mamy nie­złą, nie­pla­no­wa­ną siecz­kę.

Prze­ciw­ni­cy dys­po­nu­ją czymś na wzór kusz, tylko że za­miast beł­tów po­sy­ła­ją w naszą stro­nę świe­cą­ce wiąz­ki la­se­rów. Maj­tek po­dob­ny do śli­mo­ra ob­ry­wa pro­sto w ga­la­re­to­wa­ty kor­pus. Przez krót­ką chwi­lę pa­trzy tylko na wy­pa­lo­ną na wylot dziu­rę, po czym pada jak długi i ob­śli­zgły. Nie wy­glą­da to ko­lo­ro­wo. Po­mógł­bym im, ale nie dość, że trud­no się po­ru­szać z tłucz­kiem za­miast nogi, to jesz­cze nie po­sia­dam peł­nej kon­tro­li nad cia­łem ka­pi­ta­na. Tak czy siak, pró­bu­ję coś zdzia­łać. Wy­wi­jam za­krzy­wio­ną łychą, może kogoś przez przy­pa­dek tra­fię.

Łub, dub, pier­dut.

Dobra, jed­nak nie jest tak źle. Moja za­ło­ga to w końcu za­pra­wie­ni w boju za­wa­dia­cy. Kilku oczy­wi­ście padło tru­pem, ale mie­cze i inne ca­cusz­ka roz­człon­ko­wu­ją małe stwor­ki w ska­fan­drach w try­mi­ga. Ci z wro­gów, któ­rzy prze­ży­li, cho­wa­ją wła­śnie dumę do kie­sze­ni i pierz­cha­ją do stat­ku w pod­sko­kach. Sta­lo­wy ptak unosi się, roz­dmu­chu­jąc pył, który wpada do na­szych oczu. W końcu in­tru­zi za­łą­cza­ją chyba jakiś super turbo napęd, bo zni­ka­ją w ko­smicz­nej prze­strze­ni w kilka od­de­chów.

– Pie­przo­ne Wo­ka­ki! Nigdy się nie na­uczą, że we wszech­świe­cie są tylko jedni, praw­dzi­wi pi­ra­ci! – Mówię, choć nie mówię. Wie­cie już, o co cho­dzi. Na do­da­tek ka­pi­tan za­czy­na powłó­czyć nogą bez mo­je­go przy­zwo­le­nia, ale do­brze wiem, dokąd zmie­rza. Nie będę się sprze­ci­wiał, bo prze­cież i tak trze­ba spraw­dzić za­war­tość skrzy­ni. Stare wieko jed­nak ani drgnie.

– Po­zwól ka­pi­ta­nie, że ja spró­bu­ję – pro­po­nu­je ktoś.

Od­su­wam się. Chwi­lę póź­niej kufer jest już otwar­ty jak się pa­trzy. W końcu co osiem macek to nie jedna ręka. Za­glą­dam wraz z całą za­ło­gą do środ­ka.

– Co to ma niby być!?

– Może są z ko­smicz­ne­go dia­men­tu?

– Może dają nie­śmier­tel­ność?

– Może to wa­lu­ta w ja­kiejś od­le­głej ga­lak­ty­ce?

Hm, ja się nie od­zy­wam. Nie­po­słusz­na część ka­pi­ta­na rów­nież mil­czy, choć czuję, jak cały wrze w środ­ku. Widzę bo­wiem przed sobą tylko pełno orzesz­ków. Zwy­kłych orzesz­ków, ta­kich do je­dze­nia. Wy­glą­da­ją iden­tycz­nie jak te na mojej pla­ne­cie. Po cóż ktoś miał­by je za­ko­py­wać na bez­lud­nej gwieź­dzie?

– Za­bie­ra­my skrzy­nię na po­kład. Musi być powód, dla któ­re­go ktoś to tutaj ukrył, a my go po­zna­my – prze­ma­wiam i je­stem nawet za­do­wo­lo­ny z tego, co się wy­da­rzy­ło. Dzię­ki temu za­ło­ga skupi się na roz­wią­zy­wa­niu za­gad­ki ta­jem­ni­czych orzesz­ków, a ja w końcu będę mógł na spo­koj­nie opra­co­wać plan uciecz­ki z głowy Krzy­wej Łychy.

Mam na­dzie­ję, że zdążę, nim obłą­ka­ny król znisz­czy mia­sto chmur­nia­ków. W końcu ty­siąc zło­ta­czy pie­cho­tą nie cho­dzi.

 

 

*

 

 

– Skacz w ni­cość! Skacz w ni­cość! Skacz w ni­cość!

W ciągu ostat­niej doby spra­wy mocno się skom­pli­ko­wa­ły.

Wszyst­ko za­czę­ło się od olśnie­nia, które na mnie spły­nę­ło. Stwier­dzi­łem bo­wiem, że wbu­do­wa­ny we­wnątrz ka­pi­ta­na sys­tem obron­ny, który za­blo­ko­wał wszyst­kie drogi wyj­ścia, jest do kitu. Bo prze­cież za­rów­no Łycha, jak i ja, chce­my tego sa­me­go. Ja mam dość wnę­trza jego łba, a on ma dość mnie. Dla­cze­go więc ko­mo­ry upar­cie po­zo­sta­ją za­mknię­te?

Na to py­ta­nie przy­był z po­mo­cą sam ka­pi­tan. I tak do­wie­dzia­łem się, że sys­tem ten stwo­rzo­ny zo­stał prze­ciw mó­zgo­ja­dom, które są istną plagą we wszech­świe­cie. To mojej wiel­ko­ści stwo­rzon­ka, że­ru­ją­ce na mó­zgach ży­wych istot. Ponoć mają ob­se­syj­ną klau­stro­fo­bię i zdy­cha­ją, gdy tylko orien­tu­ją się, że są w miej­scu bez wyj­ścia. Za­po­ry otwie­ra­ją się więc do­pie­ro wtedy, kiedy czuj­ni­ki dadzą znać, że obce ciało w gło­wie jest mar­twe. Twór­ca tego cze­goś nie prze­wi­dział jed­nak in­ne­go ro­dza­ju nie­pro­szo­ne­go go­ścia lub nie wie­dział o ist­nie­niu kogoś ta­kie­go, jak ja. Taki pe­szek.

No i co? Ka­pi­tan stwier­dził, chyba słusz­nie zresz­tą, że je­dy­nym spo­so­bem na po­zby­cie się mnie jest spra­wie­nie, abym zdechł. I tak za­czął różne cuda wy­czy­niać.

To walić łe­pe­ty­ną o maszt.

To trzy­mać głowę w kuble lo­do­wa­tej wody tak długo, że nie­mal się udu­si­li­śmy obaj.

To dłu­bać dru­ci­kiem w uchu, z na­dzie­ją, że za­po­ra jest mniej wy­trzy­ma­ła od ze­wnętrz­nej stro­ny.

W końcu, gdy już za­bra­kło mu po­my­słów, po­czął wy­dzie­rać się na za­ło­gę (za­zna­czę, że przy żad­nych z tych czyn­no­ści nie byłem w sta­nie mu prze­rwać), aby ta wy­cią­gnę­ła z niego par­szy­we­go de­mo­na. Bił po pi­rac­kich łbach cho­chlą, gro­żąc i zło­rze­cząc. W końcu prze­ho­lo­wał, więc uzna­li go za opę­ta­ne­go. A z opę­ta­ne­go ka­pi­ta­na, choć­by był le­gen­dar­ną po­sta­cią, wiele po­żyt­ku nie ma.

I tak oto stoję sobie na skra­ju trapu. Przed sobą mam całą zgra­ję uzbro­jo­nych, roz­wście­czo­nych pi­ra­tów, tuż za ple­ca­mi zaś pole ener­gii, za któ­rym czeka mnie praw­do­po­dob­nie ostat­ni, ko­smicz­ny lot. Je­stem jesz­cze taki młody! My­szo­lik zaćpa się prze­cież beze mnie na śmierć! Nie mó­wiąc o tym, że obie­ca­łem babce, iż będę po­cho­wa­ny tuż obok niej…

– Skacz w ni­cość! Skacz w ni­cość! Skacz w ni­cość!

Ostrza dzi­wacz­nych mie­czy nie­mal już mnie do­ty­ka­ją. Po raz pierw­szy w życiu nie widzę wyj­ścia z sy­tu­acji. To ko­niec. Fi­ni­to. Basta. Kaput.

PURK.

Do­no­śny pierd grzmo­ci ni­czym bomba. Pi­ra­ci aż pod­ska­ku­ją, a ja nie­mal wy­pa­dam z wra­że­nia za burtę.

– Aaau­uu! Moje kichy! Nie wy­trzy­mam…

Wszy­scy szu­ka­ją wśród zgro­ma­dzo­ne­go tłumu wyjca. Oka­zu­je się nim peł­za­ją­cy pirat przy­po­mi­na­ją­cy śli­mo­ra. Trzy­ma się za ob­śli­zgłe brzu­szy­sko i wije na de­chach ni­czym robal.

PURK.

Gdyby dźwięk miał moc spraw­czą, ten z pew­no­ścią po­słał­by naszą łajbę na dno wszech­świa­ta.

– Hej, Ste­siek, co ci? – pyta ktoś.

– Nie wy­trzy­mam! – po­wta­rza upar­cie i za­czy­na peł­zać w stro­nę burty.

– Pewno zaś żeś wy­żło­pał po kry­jo­mu za dużo gwiezd­ne­go rumu!

Wcale nie wy­glą­da, jakby była to spraw­ka nad­uży­cia trun­ku. A wiem, co mówię, gdyż opróż­ni­łem w swoim ży­wo­cie wię­cej bu­te­lek bim­bru, niż gwiazd jest w ko­smo­sie.

– Od­suń­cie się! – wrzesz­czy Ste­siek, dźwi­ga się z tru­dem i wy­sta­wia ob­śli­zgły tyłek za burtę.

HUK.

Za­war­tość jego ki­szek wy­strze­li­wu­je ni­czym z ar­ma­ty. Cie­ka­wym zrzą­dze­niem losu, aku­rat obok stat­ku prze­la­tu­je gwiaź­dzio­cha, czyli taka ba­becz­ka two­rzą­ca gwiaz­do­zbio­ry. Ob­ry­wa (sami wie­cie czym) pro­sto w po­kry­tą srebr­ny­mi wło­sa­mi głów­kę, a z jej far­tusz­ka wy­sy­pu­ją się nowo na­ro­dzo­ne gwiaz­dy, szu­ka­jąc sobie miej­sca we wszech­świe­cie.

– Och, już mi le­piej… – Ste­siek z po­wro­tem opada na dechy. Jest cały blady i spo­co­ny, ale na jego brzyd­kiej gębie widać wy­raź­ną ulgę.

– Coś ty zżarł, przy­znaj się! – na­ka­zu­je ktoś.

Ten, dzię­ki któ­re­mu jesz­cze żyję, wska­zu­je nie­śmia­ło na uchy­lo­ne wieko kufra. Kufra wy­ko­pa­ne­go na bez­lud­nej wy­spie.

– Zja­dłeś orzesz­ki!? – wrzesz­czę, to zna­czy ka­pi­tan wrzesz­czy. Obaj za­po­mnie­li­śmy na mo­ment, że mie­li­śmy zo­stać uka­tru­pie­ni.

– Tylko jed­ne­go… – od­po­wia­da Ste­siek.

– Ty głupi, żar­łocz­ny… – za­czy­na pirat o ośmiu mac­kach, ale nagle do­sta­je chyba ja­kie­goś olśnie­nia. – Zaraz, zaraz… Pa­mię­ta­cie tego wę­drow­ca, co to z nim ka­pi­tan w ta­wer­nie roz­ma­wiał? Co dał nam mapę do skar­bu?

Wszy­scy ki­wa­ją po­twier­dza­ją­co łbami, ale zro­zu­mie­nia w ich śle­piach brak.

– Jak mo­gli­śmy być ta­ki­mi głup­ca­mi! Do­pie­ro teraz sko­ja­rzy­łem jego ta­tu­aż, łą­cząc fakty. Ro­ga­ty śle­piec! Znak ba­ro­na z Pla­ne­ty Tar­go­wej! Nie­raz za­leź­li­śmy mu za skórę, po­dob­nie jak Wo­ka­ki, gra­biąc jego stat­ki han­dlo­we. No to się ze­mścić po­sta­no­wił cwa­nia­czek! Po­słał jed­nych i dru­gich wro­gów na sie­bie, aby się sami po­wy­bi­ja­li, a po­zo­sta­li przy życiu nie­chaj się ob­sra­ją jak nigdy za spra­wą za­tru­tych orzesz­ków. Plan ide­al­ny!

Wszy­scy za­czy­na­ją dys­ku­to­wać i prze­krzy­ki­wać się wza­jem­nie. Rze­czy­wi­ście, w nie­by­wa­łą za­sadz­kę dał się wpu­ścić Krzy­wa Łycha i jego za­ło­ga. Nie mnie to jed­nak roz­trzą­sać. To jest mój dar od losu. Je­dy­na szan­sa, aby oca­lić życie, bo prze­cież chwi­lo­wo za­po­mnie­li o obłą­ka­nym ka­pi­ta­nie. Myśl, szep­tu­chu, myśl.

A może by tak… wy­da­je się to dość eks­tre­mal­ne, ale… chyba nie ma in­ne­go wyj­ścia. W końcu każda za­po­ra, nawet naj­so­lid­niej­sza, pęk­nie pod od­po­wied­nim ci­śnie­niem. Idę w stro­nę kufra. Nikt nie zwra­ca na mnie naj­mniej­szej uwagi. Łycha nie pro­te­stu­je, nie od­zy­wa się. Chyba wie już, co za­mie­rzam, i też zdaje sobie spra­wę z tego, że to je­dy­na moż­li­wość. Za­ta­piam cho­chlę w głębi skrzy­ni, wy­cią­gam garść orzesz­ków. Wkła­dam do gęby wszyst­kie, gryzę, prze­ły­kam z lek­kim lę­kiem.

Nie mija wiele czasu, a za­ło­ga jest świad­kiem ko­lej­ne­go wy­strza­łu. Tym razem jed­nak ar­ma­ta jest grub­sze­go ka­li­bru, a huk nie­sie się chyba do krań­ca wszech­świa­ta. Nie zdra­dzę wam żad­nych szcze­gó­łów tego oso­bli­we­go prze­ży­cia, jeno rzec mogę, iż bycie kulą ar­mat­nią nie na­le­ży do przy­jem­nych do­świad­czeń.

Mam tylko na­dzie­ję, że nikt nigdy nie dowie się o tym, co tu się wła­śnie wy­da­rzy­ło.

 

 

*

 

 

Zdą­ży­łem w ostat­niej chwi­li.

Ponoć, gdy wy­lą­do­wa­łem na jed­nej z chmu­rek, sza­lo­ny król stał już nago na ta­ra­sie swego pa­ła­cu i za­czy­nał wy­ma­wiać pra­daw­ne za­klę­cia. Udało się go jed­nak osta­tecz­nie udo­bru­chać, gwa­ran­tu­jąc przy tym, że po­tra­wę otrzy­ma do za­cho­du słoń­ca.

Sie­dzi­my w knajp­ce. Ku­mu­lus kle­pie mnie pal­cem po ple­cach i mówi ura­do­wa­ny:

– Jest pan naj­lep­szy, panie szep­tuch! Nie ma dla pana za­da­nia nie­moż­li­we­go!

– Tak, po tym zle­ce­niu mogę stwier­dzić to z całą pew­no­ścią.

Wiele wspo­mnień po tej ko­smicz­nej przy­go­dzie bę­dzie mi to­wa­rzy­szyć jesz­cze długo, ale jedno z nich chciał­bym wy­przeć z myśli raz na za­wsze. Brr, aż mnie ciar­ki prze­cho­dzą, jak sobie o tym po­my­ślę…

– Szko­da, że skocz­ki rze­czy­wi­ście się roz­pa­dły. Fajna za­baw­ka to była. – Zmie­niam temat, żeby od­go­nić obrzy­dli­we ob­ra­zy z głowy.

– Naj­waż­niej­sze, że speł­ni­ły swoje prze­zna­cze­nie. O, sły­chać dzwo­ny! Ku­charz pędzi już z bi­go­sem do pa­ła­cu!

– Nie prze­gap­my zatem tej hi­sto­rycz­nej chwi­li – mówię roz­ba­wio­ny i wy­la­tu­ję na ze­wnątrz przez okno.

Po­dą­ża­my, wraz ze wszyst­ki­mi miesz­kań­ca­mi mia­sta, za uro­czy­stym ko­ro­wo­dem, na którego czele kro­czy chmur­niak w bia­łej, wy­so­kiej cza­pie. Na zło­tej tacy nie­sie złoty gar, z któ­re­go pa­ru­je. I pach­nie cał­kiem za­cnie, muszę przy­znać.

– Jedno mnie za­sta­na­wia – za­ga­du­ję Ku­mu­lu­sa.

– Hm?

– Skąd wasz ku­charz wziął te wszyst­kie skład­ni­ki?

– Nasi przod­ko­wie, gdy jesz­cze uda­wa­li się na ko­smicz­ne wy­ciecz­ki, zbie­ra­li pod­czas nich co się dało. Piw­ni­ce i skarb­ce pełne są zatem mię­dzy­ga­lak­tycz­nych dziw­no­ści. Star­czy­ło­by na ty­sią­ce garów wy­peł­nio­nych bi­go­sem.

Do­cie­ra­my do wrót pa­ła­cu, ale król nie raczy ich otwo­rzyć. Jest ponoć już tak gruby, że nie scho­dzi z pię­tra. I rze­czy­wi­ście, coś w tym jest, bo wła­śnie do­strze­gam go na ta­ra­sie i gdy­bym nie wie­dział, z kim mam do czy­nie­nia, po­my­ślał­bym, że to jakiś zmu­to­wa­ny, spa­sio­ny chru­mol. Wład­ca spusz­cza linę za ba­rier­kę, aż ta lą­du­je przed ku­cha­rzem. Ten opla­ta gar, za­wią­zu­je po­dwój­ny supeł i krzy­czy, uno­sząc głowę:

– Mię­dzy­ga­lak­tycz­ny bigos dla na­sze­go wspa­nia­łe­go króla! Twoi pod­da­ni życzą smacz­ne­go!

Gru­ba­sek, dy­sząc, wcią­ga na taras po­da­ru­nek. Za­sta­na­wiam się, dla­cze­go ktoś mu po pro­stu tego nie podał. W końcu chyba nie od pa­ra­dy mają skrzy­dła. Tak czy siak, kró­lo­wi udaje się w końcu objąć łap­ska­mi upra­gnio­ny gar. Łapie od­dech i wy­krzy­ku­je:

– Naj­wyż­szy czas! A teraz won mi stąd, gdyż pra­gnę ra­czyć się tą po­tra­wą w sa­mot­no­ści! I oby była tak smacz­na, jak opi­sy­wał mój pra­dziad, bo w innym wy­pad­ku do­koń­czę wy­po­wia­da­nie za­klę­cia!

Miesz­kań­cy szyb­ko się roz­cho­dzą. Ku­mu­lus ma wiel­ce po­sęp­ną minę, ale nie dzi­wię mu się. Słu­że­nie komuś ta­kie­mu nie jest za­pew­ne speł­nie­niem ma­rzeń.

– Nie my­śle­li­ście nigdy o… no wiesz, za­tru­te winko, nożyk w gar­deł­ko i takie tam?

Łapie mnie w dłoń i za­ty­ka usta kciu­kiem.

– Ci! U nas wład­ca jest świę­ty. Jaki by nie był. Takie prawo. Nikt nie chce ry­zy­ko­wać. Le­piej po­cze­kać, aż sam zdech­nie, a przy tym try­bie życia…

– No tak, pew­nie wiele mu nie zo­sta­ło. Po­wo­dze­nia w tym ocze­ki­wa­niu na lep­sze czasy. Grunt, że wciąż będę mógł wpaść na naj­lep­sze na świe­cie trun­ki.

– Nie za­po­mnij panie szep­tuch o na­gro­dzie, która czeka w skarb­cu.

Dobry żar­tow­niś.

– Prę­dzej za­po­mniał­bym za­brać ze sobą wła­sne dziec­ko, gdy­bym je miał. By­waj­cie!

Wzbi­jam się ponad utka­ne z chmur domy i jakaś nie­po­ha­mo­wa­na cie­ka­wość spra­wia, że pod­la­tu­ję jesz­cze na taras króla. Nie wiem, z ja­kie­go po­wo­du chcę oglą­dać, jak ten sza­le­niec się ob­że­ra. Może dlatego, że tyle dla tego bi­go­su po­świę­ci­łem? Żeby spraw­dzić, czy rze­czy­wi­ście jest taki pysz­ny? Gru­bas za­mknął drzwi, ale dziur­ka na klucz jest otwo­rem w sam raz na moją głowę. Prze­ci­skam więc łebek na drugą stro­nę i widzę…

Król Chmu­ro­liusz Po­chmur­ny III sie­dzi na wło­cha­tym dy­wa­ni­ku. Ma na sobie ró­żo­wą, ob­sy­pa­ną bro­ka­tem spód­nicz­kę oraz świe­cą­cą, złotą ko­ro­nę. Obok niego sie­dzi ma­lut­ki i słod­ki ko­te­łek. Zwier­za­czek rów­nież ma skrzy­dła, to pew­nie jakaś chmur­nia­ko­wa od­mia­na. Wład­ca pod­su­wa mu pod pysz­czek miskę wy­peł­nio­ną bi­go­sem i mówi:

– Jedz, skar­bie. 

Ko­te­łek, wedle po­le­ce­nia, za­czy­na jeść. Król głasz­cze go po czar­nym grzbie­cie i roz­my­śla na głos:

– Męczy mnie już to uda­wa­nie sza­lo­ne­go, złego króla. Ale wszyst­ko robię dla cie­bie, naj­droż­sza. Tylko ty­ra­nią mogę spra­wić, że uczy­nią dla mnie to, co roz­ka­żę. Masz co praw­da coraz bar­dziej wy­su­bli­mo­wa­ne wy­ma­ga­nia, ale to nic. Życie od­dał­bym, byleś szczę­śli­wa była. Jak skoń­czysz po­si­łek, to za­tań­czę…

O nie, tego już za dużo. Zbyt wiele oso­bli­wych do­świad­czeń spo­tka­ło mnie w ostat­nim cza­sie. Wy­cią­gam łebek i pręd­ko opusz­czam taras. Nawet nie pró­bu­ję za­sta­na­wiać się nad sen­sem tego, co przed chwi­lą zo­ba­czy­łem. Za­ki­cha­na cie­ka­wość!

Nie­waż­ne, nie było mnie tutaj. Lecę po wór z ma­mo­ną i wra­cam do domu.

Gdy od­da­lam się od pa­ła­cu to sły­szę jesz­cze prze­raź­li­we bek­nię­cie. Gdy­bym przed mo­men­tem na wła­sne oczy nie uj­rzał słod­kie­go ko­teł­ka, był­bym prze­ko­na­ny, że dźwięk ten na­le­ży do ogrom­ne­go, de­mo­nicz­ne­go stwo­ra.

 

 

*

 

 

Sie­dzę na ga­łąz­ce swo­je­go drze­wa i pykam kó­łecz­ka z so­sno­wej fa­jecz­ki.

Jest pięk­na, bez­chmur­na noc. Wpa­tru­ję się w ko­smicz­ną prze­strzeń i do­strze­gam nagle pe­wien gwiaz­do­zbiór, któ­re­go nigdy wcze­śniej nie wi­dzia­łem. Przy­po­mi­na tak jakby…

Dupę.

Po­cią­gam so­lid­ny ły­czek bim­ber­ku, a w gło­wie ko­ła­cze tylko jedna myśl:

Są na tym świe­cie zja­wi­ska, które nie śniły się nawet mojej wszech­wie­dzą­cej babce. 

Koniec

Komentarze

Cześć! (to ja, twój dyżurny!)

 

Na razie zakolejkowałem, postaram się przeczytać jutro albo we wtorek.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Gitara! ;)

No. Zabawne, szalone. Szeptuch w formie, Autor też.

Trochę mi się nie podoba, że od ciśnienia w bebechach rozwaliły się przegrody we łbie, ale niech Ci będzie.

Oczekiwałam, że od starych składników bigosu króla też nieźle przeczyści, ale zakończenie nie wyklucza takiego rozwiązania.

Babska logika rządzi!

Cześć, Finklo. 

 

No. Zabawne, szalone. Szeptuch w formie, Autor też.

Miło nam to słyszeć ;)

 

Trochę mi się nie podoba, że od ciśnienia w bebechach rozwaliły się przegrody we łbie, ale niech Ci będzie.

Toż to wszystko połączone jest. Jak człowiek mocno ,,pociśnie” to i efekt zatkanych uszu może minąć. Jak do tego doszło? Nie wiem… :P

 

A co do króla, ten ma już wystarczająco przerąbane, służąc miłemu kotkowi (demonowi?), więc nie chciałem mu bardziej dokładać :) Ale jak mówisz, kto wie, co tam się później wydarzyło.

 

Dzięki za pierwsze przeczytanie!

Hej, Realuc!

 

Takie drobnostki:

Łub, dub, pierdud.

Pierdut

 

Król głaska go po czarnym grzbiecie

Głaszcze

 

A teraz o samym tekście. Lekkie, przyjemne, odprężające :) Dobrze się bawiłem, znaki przeleciały nie wiedzieć kiedy. Duży plus za fakt, że opowiadania są niezależne (choć tamto też czytałem). Inspirowałeś się “Aspołecznym gulaszem” CM-a? Bo weszło tu trochę smacznego absurdu.

Przyczepię się do tego fragmentu:

– Jak mogliśmy być takimi głupcami! Dopiero teraz skojarzyłem jego tatuaż, łącząc fakty. Rogaty ślepiec! Znak barona z Planety Targowej! Nieraz zaleźliśmy mu za skórę, podobnie jak Wokaki, grabiąc jego statki handlowe. No to się zemścić postanowił cwaniaczek! Posłał jednych i drugich wrogów na siebie, aby się sami powybijali, a pozostali przy życiu niechaj się obsrają jak nigdy za sprawą zatrutych orzeszków. Plan idealny!

No olśniło go nagle i od razu wyartykułował to w zgrabnych zdaniach. A wcześniej musiał być mocno przymulony, że nie rozpoznał znaku swojego wroga, czy tam gościa, którego nie traktuje zbyt miło. Wyszło to dość skrótowo i infodumpowo. Ale więcej zgrzytów nie stwierdziłem.

To tyle ode mnie, idę. Nic tu po mnie, tak jak nic po Szeptuchu w poczekalni.

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć, Krokus!

 

Inspirowałeś się “Aspołecznym gulaszem” CM-a?

Mimo szczerych chęci nie czytałem tego opowiadania, więc odpowiedź brzmi nie :)

 

Przyczepię się do tego fragmentu:

Nie od dziś wiadomo, że piraci, nawet ci kosmiczni, nie są od myślenia, jeno od działania :P

 

Dzięki za wizytę i cieszę się, że dzięki Szeptuchowi się odprężyłeś ;)

Pozdrawiam!

Fajna, zabawna i szalono-klimatyczna historia. Światotwórstwo bardzo przyzwoite, przyjemnie prowadzona narracja i dobrze napisane.

Czy oni, do licha, nie wiedzą, do kogo piszą!? Nie jestem żadną, chędożoną wróżką! Jam jest szeptuch! Władca umysłów!

Poprzedniego opowiadania (jeszcze) nie czytałem i wstęp, a zwłaszcza powyższe zdanie, dobrze wprowadzają w świat i tłumaczą, co tu się, do licha, wyprawia ;)

Bez pracy nie ma złotaczy, a bez złotaczy nie ma co pić.

Muszę to sobie zapisać gdzieś nad biurkiem.

– Król pragnie… ZJEŚĆ LEGENDARNY, MIĘDZYGALAKTYCZNY BIGOS! – Ostatnie słowa wykrzykuje, aż wszyscy goście podskakują na krzesłach.

Też podskoczyłem, ale ze śmiechu.

Bawiłem się wyśmienicie, zgłaszam do bigoso… biblioteki.

 

 

PanieDomingo, witaj!

 

Super, że się podobało :) Najbardziej cieszy mnie jednak fakt, że nie czułeś się zagubiony, mimo że nie czytałeś pierwszego tekstu. Starałem się bowiem w pierwszym fragmencie nienachalnie i nie infodumpowo nakreślić, o co mniej więcej kaman z tym całym Szeptuchem :P Rad jestem z tego, że to wyszło. 

 

Muszę to sobie zapisać gdzieś nad biurkiem.

Tylko nie przepij całej wypłaty ;)

 

Bawiłem się wyśmienicie, zgłaszam do bigoso… biblioteki.

Podziękował. No i najważniejsze, że zabawa okazała się przednia :)

 

Pozdrawiam! 

 

 

Hej, Realuc!

 

Szeptuch powrócił! I bardzo dobrze, bo przyjemnie się to czyta. Jest bogaty język i lekkość, znana z poprzedniej odsłony przygód cynicznego bohatera. O Szeptuchu wiele więcej się nie dowiadujemy, ale świat… tu zaszalałeś. ;-)

Na milisekundę zatrzymałem się jedynie przy trochę zbyt współczesnych wtrętach (typu: dragi, all inclusive), ale to drobnostki.

 

Piraci aż podskakują (,+) a ja niemal nie wypadam z wrażenia za burtę.

 

– przecinek się zgubił.

 

Pozdrawiam!

"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski

Filipie, hej!

 

O Szeptuchu wiele więcej się nie dowiadujemy, ale świat… tu zaszalałeś. ;-)

Tak, masz rację, w tym opowiadaniu postawiłem na świat. O historii i przeszłości szeptucha więcej napisałem w trzecim tekście z tego uniwersum, choć nie wiem jeszcze, czy się tutaj pojawi.

 

Na milisekundę zatrzymałem się jedynie przy trochę zbyt współczesnych wtrętach (typu: dragi, all inclusive), ale to drobnostki.

Umyślnie wtrącam tego typu zwroty, gdyż Szeptuch jest obieżyświatem i jak wiadomo, odwiedził krainę zwaną Maszynolandem, która jest mocno rozwinięta i w niej tego typu określenia pewnikiem są powszechne. W pierwszej części była mowa o tym, że przesiąkł nieco tamtym klimatem, dlatego miesza w języku archaizmy ze słowami współczesnymi.

 

Dzięki za przeczytanie ;)

Pozdrawiam!

Elo, Realuc.

Dosyć osobliwe połączenie absurdalnej, nasączonej rubasznym humorem fantastyki (trochę przywodzącej na myśl netflixowych Rozczarowanych) z kosmiczną wyprawą, ale muszę przyznać, że czytało się lekko, płynnie, a i się bóstwo kilka razy uśmiechnęło ;) Żarty momentami takie, że ktoś mógłby uznać je za prostackie, ale jak dla mnie stanowiły spójny element historii i świata przedstawionego, były na swoim miejscu. 

Bardzo spodobały mi się narracja i stylizowanie języka, wyszło to całkiem nieźle. To chyba główny czynnik, który nie pozwalał na nudę, nie dawał pogubić się w dużej ilości nazw i pchał czytelnika do przodu. Szeptuch jest postacią, którą można polubić, a jego przemyślenia i perypetie odebrałem jako zabawne i przyjemne. 

Zaznaczę także, że poprzedniego tekstu nie czytałem, a mimo to nie odczułem, jakbym czytał kontynuację czegoś. To chyba ważne, jeśli mówimy o drugim dziele dotyczącym tego samego bohatera i zaprezentowanego już świata. 

Ponieważ opowiadanie wjechało dobrze i sprawiło radość, mam zamiar polecić je do Biblio.

 

Kilka zawiech:

 

Puszyste białe domki unoszą się jeden obok drugiego, a spiralne wieże piętrzą się chyba niemal do gwiazd. Między utkanymi z chmur budowlami wiją się obsypane złotym pyłem drogi, które pozwalają się jakoś odnaleźć w tym wielopoziomowym mieście.

Spróbowałbym odsączyć tutaj trochę tych się, bo trochę przeszkadzały w lekturze.

 

Jeśli wzrok mnie nie myli, pisze tam…

Jest napisane :P

 

Wie już, że w głębi siebie się zgodziłem, więc poczuł spokój ducha.

Nieładnie się aliteruje. Może Wie już, że się zgodziłem, więc…

 

Już jestem w środku, jednak napotykam na pewną barierę.

Nie jestem do końca pewny, ale alarmuję mimo to – chyba powinno być napotykam pewną barierę. 

Tak przynajmniej głosi Wielki Słownik Poprawnej Polszczyzny :P

 

Może temu, że tyle się dla tego bigosu poświęciłem?

 

Skasowałbym to się, bo nieładnie brzmi :P

 

Pozderki!

Witaj, czcigodny Amonie!

Rozczarowanych nie tak dawno z żoną oglądałem, więc porównanie odbieram za pozytyw :P Ale raczej nie sugerowałem się wspomnianym serialem.

 

…a i się bóstwo kilka razy uśmiechnęło ;)

Uff, nie trzeba będzie składać ofiary :)

 

Zaznaczę także, że poprzedniego tekstu nie czytałem, a mimo to nie odczułem, jakbym czytał kontynuację czegoś. To chyba ważne, jeśli mówimy o drugim dziele dotyczącym tego samego bohatera i zaprezentowanego już świata. 

Cieszy mnie to niezmiernie, gdyż starałem się, aby było to w pełni odrębne opowiadanie. 

 

No i ogólnie superaśnie, że się bóstwu spodobało :)

P.S. Dzięki za zawiechy. Słuszne są. Poprawiłem to i owo, jeno na tej siękozie utknąłem, eliminując tylko jedną. Spróbuję jutro ze świeższym umysłem.

Pozdrawiam!

Hej, hej Realucu

Pojechałeś bez trzymanki. O ile początek wyglądał na dość typowy wstęp (fabularnie), to od czasu wejścia na pokład międzygwiezdnego okrętu wypadki eskalowały. A po zjedzeniu orzeszków… nie wiedziałem, czy na pewno dobre opowiadanie czytam :P W każdym razie taki humor nie każdemu przypasuje, ale mi nie przeszkadzał. Strzał w gwiaździochę był zabawny, szczególnie z następstwem w postaci nowego gwiazdozbioru o pewnym ciekawym kształcie.

Styl bardzo lekki, idealny do tego rodzaju tekstu. Czyta się szybko i płynnie. Nazwy i światotwórstwo też na medal.

Żeby nie rozpłynąć się w samych zaletach, to jedna drobna wada. Trochę za często dochodziło do deux ex machina (Rogaty ślepiec, składniki do gulaszu), ale nie były to przypadki zupełnie z d..y wzięte ;)

Zdecydowanie klikam

Zanaisie, miło, że zajrzałeś! ;) Bardzo cieszą mnie Twe słowa i dzięki za klika :) Co do deux ex machiny, masz trochę racji, ale robiłem to świadomie. Uznałem, że w tego typu tekście, który nie jest w pełni ,,na poważnie", można sobie na takie chwyty czasami pozwolić. Dzięki i pozdrawiam!

Ha, ha, niezłe to!

 

Niezbyt poważne, ale uśmiechnąłem się nie jeden raz podczas lektury. Trochę bimberku, szczypta brokatu, solidna porcja gówna i pac! Nowy gwiazdozbiór gotowy! Ostatnie zdanie bardzo celnie podsumowuje tekst. Chciałem polecić do biblioteki, ale widzę, że już nie trzeba.

Napisane bardzo dobrze, lekko i z dystansem. Miejscami skręca nieco w stronę bizarro imho, ale granicy dobrego smaku nie przekraczasz (przynajmniej imho). Praktycznie każdy pokazany detal czemuś służy, wszystkie wydarzenia tworzą zabawną, spójną historię.

Z rzeczy, które jakoś do mnie przemówiły: Końcówka na statku trochę nazbyt przyspiesza, zabrakło mi tutaj nieco detali i pokazania doniosłości tej jakże epickiej sceny. Oraz motyw króla i jego stworzonka, który jest w prawdzie śmieszny, ale mam wrażenie, że jest słabo związany z pokazana historią i trochę psuje odbiór całości (ale może to zwyczajnie kotwica dla kolejnego tekstu…?)

 

Pozdrawiam!

 

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

W pierwszej części była mowa o tym, że przesiąkł nieco tamtym klimatem, dlatego miesza w języku archaizmy ze słowami współczesnymi.

– wszystko jasne. Być może pamiętasz, że część pierwszą czytałem w stanie zbliżonym do szeptuchowej codzienności, więc musiało mi to ulecieć z głowy.

 

Dzięki za przeczytanie ;)

– to ja dziękuję za przyjemną lekturę. Dawaj część trzecią. ;-)

"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski

krar, witam dyżurnego :)

 

Cieszy mnie, że się podobało! A co do uwag:

Końcówka na statku trochę nazbyt przyspiesza, zabrakło mi tutaj nieco detali i pokazania doniosłości tej jakże epickiej sceny.

Jesteś pewien, że chciałbyś czytać o szczegółach TEJ konkretnej sceny? :P A tak całkiem serio to wiem, co masz na myśli, sam bowiem chciałem, aby ten moment w rzeczy samej był epicki i najważniejszy w całym tekście. Przemyślę perspektywę podkręcenia pewnych śrubek.

 

Oraz motyw króla i jego stworzonka, który jest w prawdzie śmieszny, ale mam wrażenie, że jest słabo związany z pokazana historią i trochę psuje odbiór całości (ale może to zwyczajnie kotwica dla kolejnego tekstu…?)

Nie, nie jest to kotwica. Umyślnie chciałem wywołać reakcję: WTF!? Czyli nie dawać wcześniej przesłanek do tego, czego świadkiem będzie Szeptuch. Wiesz, w skrócie chodziło o to, że jak nie jesteśmy taką małą istotką, to nie wiemy co tam kto za zamkniętymi drzwiami za cuda wyczynia. No i w sumie wiele chciałem tą sceną powiedzieć, bardziej lub mniej ukrycie, ale to już zostawiam z niedopowiedzeniem :)

 

Dzięki i pozdrawiam! 

 

Filipie,

Być może pamiętasz, że część pierwszą czytałem w stanie zbliżonym do szeptuchowej codzienności, więc musiało mi to ulecieć z głowy.

Jakże mógłbym zapomnieć! Toż to był istny dzień mordercy zwanego kacem, który dręczył wtenczas niejedną duszyczkę :P

 

to ja dziękuję za przyjemną lekturę. Dawaj część trzecią. ;-)

Część trzecia jest już napisana, aczkolwiek nie wiem, czy na portalu Szeptuch się jeszcze zjawi. Nie obiecuję, ale nie mówię też nie :)

Cześć!

 

Uczucia po lekturze mam mieszane, bo Szeptucha wyszedł fajnie, a jego osobowość jest spójnie przedstawiona, ale sama historia niezbyt mnie wciągnęła. Tempo akcji jest szalone, co lubię, ale parę problemów rozwiązało się zbyt łatwo. Szeptuch nie może dolecieć na statek, ale zupełnym przypadkiem znajdują się magiczne buty, składniki do bigosu są dziwaczne, ale akurat chmurniaki je mają.

Podobała mi się statek płynący przez wszechświat i to, że wykreowany przez Ciebie świat sprawia wrażenie rozległego. Scenę kulminacyjną przetrwałam z trudem, bo zdecydowanie nie bawi mnie taki rodzaj humoru. 

– Nie chcem, ale muszem. Czarne potrójnie chmielone! – drę się w stronę fruwającej między stolikami kelnerki. – Dobra, gadaj konkrety – dodaję do skarbnika.

To natychmiast wybija ze świata przedstawionego. Moim zdaniem zbędne.

I tak oto stoję sobie na skraju trapu.

Tu się zatrzymałam, bo nie byłam pewna, czy Szeptuch nadal jest w głowie kapitana, czy może go wyciągnęli.

 

Wyłapałam trochę usterek technicznych.

Wiecie[+,] jak to się nazywa?

Skrzydła miłościwie panującego są niemal niewidoczne[+,] bo zasłania je masywne, spasione cielsko.

Jakiś przeciwnik tutejszej władzy, których jest zapewne w mieście całkiem sporo, dorysował chrumakowe uszy i nos.

To jest niegramatyczne. Może “jeden z przeciwników”.

 Nakładając je na nogi[+,] wyobrażamy sobie miejsce, do którego chcemy trafić, i hop!

Lustruję wzrokiem majtków, bosmanów, nawigatora, kwatermistrzów, bednarzy, cieśli (w rzeczywistości nie wiem[+,] kto jest kim, tak się tylko chwalę, bo się przygotowałem merytorycznie), lecz nigdzie ni widu[+,] ni słychu kapitana.

Przynajmniej jeśli chodzi o rozkład kończyn, choć i to niezupełnie, gdyż kapitan zamiast jednej ręki ma zakrzywioną chochlę, zaś zamiast jednej nogi tłuczek do mięsa.

To “zaś” mi tu zgrzyta, trzeba je przestawić albo zamienić na “a”. 

Fiku miku, tralala, ja to ty, ty to ja.

Fiku-miku

 Ciekawe{+,] w jaki sposób kucharz chmurniaków zdobędzie takie cuda, jak grzybki pipki z różowej planety,

Ciekawe, co to za czary mary.

czary-mary

Tak czy siak[+,] próbuję coś zdziałać. 

Wyglądają identycznie, jak te na mojej planecie. 

 Twórca tego czegoś nie przewidział jednak innego rodzaju nieproszonego gościa, lub nie wiedział o istnieniu kogoś takiego, jak ja.

Nie mija wiele czasu, nim załoga jest świadkiem kolejnego wystrzału.

Po “nim” nie może być formy niedokonanej czasownika.

Tym razem jednak armata jest grubszego kalibru[+,] a huk niesie się chyba do krańca wszechświata.

Ponoć[+,] gdy wylądowałem na jednej z chmurek, szalony król stał już nago na tarasie swego pałacu i zaczynał wymawiać pradawne zaklęcia.

Br, aż mnie ciarki przechodzą, jak sobie o tym pomyślę…

Brr

Podążamy, wraz ze wszystkimi mieszkańcami miasta, za uroczystym korowodem, na czele którego kroczy chmurniak w białej, wysokiej czapie.

na którego czele

Ten oplata gar, zawiązuje podwójny supeł i krzyczy[+,] unosząc głowę:

Nie wiem, z jakiego powodu chcę oglądać[+,] jak ten szaleniec się obżera.

Gdy oddalam się od pałacu[+,] to słyszę jeszcze przeraźliwe beknięcie.

Pociągam solidny łyczek bimberku[+,] a w głowie kołacze tylko jedna myśl:

 

Cześć, Alicello :)

Odnoszę wrażenie, że Twe mieszane uczucia zwyczajnie wynikają z tego, że pewne zagrania oraz rodzaj humoru nie trafiły w Twoje gusta. Tak bywa. Jeśli chodzi o łatwo rozwiązujące się problemy – te, które były rozwiązane w sposób łatwy, miały takie być, gdyż jest to tekst podlatujący pod absurd i tym podobne określenia, więc niepotrzebne zapychanie i dodawanie znaków wydaje mi się w takim przypadku nieco zbędne. Z drugiej strony mam wrażenie, że kilka zwrotów akcji i kłód pod nogi Szeptuchowi rzuciłem, więc tak łatwo to całkiem nie miał. W pełni jednak rozumiem i akceptuję Twoje odczucia ;)

 

To natychmiast wybija ze świata przedstawionego. Moim zdaniem zbędne.

Moim nie. Jest to określenie, które kojarzyć się może z pewnymi postaciami i do Szeptucha, IMO, pasuje.

 

Tu się zatrzymałam, bo nie byłam pewna, czy Szeptuch nadal jest w głowie kapitana, czy może go wyciągnęli.

No niby rzeczywiście mógłbym to uszczegółowić. Z drugiej strony, jakby był wyciągnięty, to jako mały i fruwający osobnik raczej nie stałby sobie na trapie, bo i po co, jak mógłby zwyczajnie odlecieć i gdzieś się skitrać, do buciora wlecieć itp., a o związaniu i innych takich nie ma wzmianek. 

 

Przecinkom i innym inkom zaraz się przyjrzę.

Dzięki!

Ech, Realucu, nie boję się użyć stwierdzenia, że mocno popierdzielona ta historia, co dobitnie podkreśla skutek zjedzenia orzeszków. I choć zaprezentowany tu rodzaj humoru nie należy do moich ulubionych, nie narzekam, bo całą opowieść czytało się całkiem nieźle, choć wykonanie pozostawia nieco do życzenia. ;)

 

Sza­now­ny Panie Szep­tuch cała spo­łecz­ność chmur­nia­ków zwra­ca się do wiel­moż­ne­go pana o pomoc. Nasz król Chmu­ro­liusz Po­chmur­ny III osza­lał do resz­ty. W pana po­mo­cy ostat­nią na­dzie­ję wi­dzi­my, w innym wy­pad­ku sto­li­cy grozi za­gła­da. Wiemy, że nie­raz pan nasze ta­wer­ny od­wie­dzał, uzna­jąc pę­dzo­ne w prze­stwo­rzach trun­ki za naj­wy­bor­niej­sze na świe­cie, tak więc głę­bo­ko wie­rzy­my, że ich, a przy tym nasz los, nie bę­dzie czci­god­ne­mu panu obo­jęt­ny. ―> Kurtuazja nakazuje, aby, kiedy zwracamy się do kogoś listownie, formy grzecznościowe były napisane wielkimi literami, nie tylko w nagłówku.

 

Lą­du­ję przed swoją ulu­bio­ną ta­wer­ną Pod chmur­ką… ―> Lą­du­ję przed swoją ulu­bio­ną ta­wer­ną Pod Chmur­ką

 

z któ­rym mia­łem już kie­dyś oka­zję ga­wo­rzyć. ―> Raczej: …z któ­rym mia­łem już kie­dyś oka­zję gwa­rzyć.

Gaworzenie jest domeną niemowląt, a gaworzenie jako forma pogawędki jest formą przestarzałą.

 

Jedni mają coś a la mie­cze… ―> Jedni mają coś à la miecze

 

Nos, jedna para oczów, długa broda. ―> Raczej: Nos, jedna para oczu, długa broda.

 

Przez za­ki­cha­ną, me­cha­nicz­ną… ―> Przez za­ki­cha­ną, me­cha­nicz­ną

 

Rze­czy­wi­ście, coś stuk­nę­ło z ło­sko­tem o szpa­del. ―> Mam wrażenie, że raczej: Rze­czy­wi­ście, szpadel stuk­nął o coś z ło­sko­tem.

 

Prze­pra­szam, u stopy i u tłucz­ka na mięso. ―> Prze­pra­szam, u stopy i u tłucz­ka do mięsa.

 

– Do broni! – Wy­da­ję roz­kaz wspól­nie z ka­pi­ta­nem. ―> – Do broni! – wy­da­ję roz­kaz wspól­nie z ka­pi­ta­nem.

 

cho­wa­ją wła­śnie dumy do kie­sze­ni… ―> …cho­wa­ją wła­śnie dumę do kie­sze­ni

 

Na do­da­tek ka­pi­tan za­czy­na włó­czyć nogą… ―> Na do­da­tek ka­pi­tan za­czy­na powłó­czyć nogą

 

a ja nie­mal nie wy­pa­dam z wra­że­nia za burtę. ―> …a ja nie­mal wy­pa­dam z wra­że­nia za burtę.

 

No tak, pew­nie wielu mu nie zo­sta­ło. ―> Literówka.

 

Może temu, że tyle dla tego bi­go­su po­świę­ci­łem? ―> Może dlatego, że tyle dla tego bi­go­su po­świę­ci­łem?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, reg!

Niezwykle cieszy mnie fakt, iż mimo ogólnego popierdzielenia i humoru wymykającego się z Twoich granic, nie będziesz narzekać ;)

 

choć wykonanie pozostawia nieco do życzenia. ;)

To pewnikiem sprawa bimbru. Albo grzybków z bigosu :D

 

Dzięki!

To pewnikiem sprawa bimbru. Albo grzybków z bigosu :D

Nie mogę się z Tobą nie zgodzić, Realucu. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, kurczę, niezłe to było :) Dał Szeptuch czadu :) Zakończenie zaskoczyło zupełnie, tym bardziej, że nic wcześniej nie zapowiadało tego typu perypetii. Nowy gwiazdozbiór – super. Czekam na dalsze przygody Szeptucha, może następnym razem zdążę kliknąć ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Hej, Irko! Cieszę się niezmiernie, że się podobało :) A nowy gwiazdozbiór wypatruj siódmego dnia miesiące między małym a dużym wozem :P pozdrówka!

Czyli jeszcze prawie miesiąc? To poczekam jeszcze trzy i będę miała na urodziny ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

No i będzie prezent z du… :D

:D

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Absurdalność tekstu całkiem przypadła mi do gustu. Nie przesadza opisami, jest lekki i bezpretensjonalny. Narracja jest znakomita. Nabrałem ochoty, żeby przeczytać poprzedni. Uniwersum daje duże pole do popisu dla wyobraźni i mam nadzieję na kontynuację :) . Chętnie przeczytałbym też coś w podobnym stylu i absurdzie, ale fabularnie i konceptualnie bardziej złożonego. Tak, żeby nie tylko się zrelaksować i uśmiechnąć, ale dodatkowo zastanowić.

Łukasz

Lukenie, cieszą mnie Twe słowa ;) oczywiście zapraszam do poprzedniego a i może coś w przyszłości jeszcze będzie w szeptuchowym klimacie. I być może wtedy wkradnie się prócz absurdalności coś głębszego, co do refleksji zachęci ;)

Absurdalnie fajne :D

:D

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

:)

Ze sporym opóźnieniem, ale udało mi się tutaj zajrzeć.

Opowiadanie jest szybkie, proste i przyjemne, sęk w tym, że można to uznać zarówno za zaletę, jak i wadę. Otóż prędkie tempo i ton fabuły wskazują, że czytamy taki zwykły dzień z życia zawodowego szeptucha. Tymczasem jest to przecież opowieść o epickiej wyprawie w kosmos! Niestety sam tekst nie daje takiego wrażenia czytelnikowi.

Ktoś zwracał już uwagę na deusexmachinowość, też rzuciło mi się to w oczy. Sądzę jednak, że w przyjętej konwencji takie zagrania są w miarę dopuszczalne, więc gdyby kompozycja opowiadania w pełni zagrała, nie byłoby tu większych zgrzytów.

No, właśnie, kompozycja. Przyczepiłbym się do zakończenia. Mam wrażenie, że przesadziłeś z twistami. Ze względu na budowę pewnego suspensu (wiemy, że szeptuch raczej zdobędzie bigos, ale nie wiemy, czy chmurniaki będą miały składniki, czy będzie królowi smakowało, jaki będzie efekt zjedzenia) spodziewałem się jakiegoś “grubego” zdarzenia na koniec. Czułem, że ta wyprawa w kosmos to dopiero rozgrzewka. Tymczasem autor, budując takie napięcie, ostatecznie nic w zamian nie zaoferował. Okazuje się, że ze składnikami nie ma najmniejszego problemu, król przyjmuje bigos, nic strasznego się nie dzieje. Mamy natomiast aż dwie sceny na “po napisach”, chodzi mi oczywiście o kotka i gwiazdozbiór.

Ja widziałbym to raczej jakoś tak: Wielkie finałowe tąpnięcie → ostateczne uratowanie sytuacji przez bohatera → moment pozornego zakończenia (powrót do domu albo jakaś luźna scena w knajpie chmurniaków) → twist na koniec (kotek albo gwiazdozbiór).

Także, podsumowując, dobre opowiadanie, którego czytanie i humor sprawiły mi przyjemność, aczkolwiek, jak w przypadku poprzedniej części przygód szeptucha, mam pewne zastrzeżenia.

Światowider, witaj.

Miło, że zajrzałeś i tutaj. Dziękuję za wszelkie uwagi odnośnie kompozycji, wybrzmienia epickości wyprawy oraz samej końcówki. Z pewnością to przeanalizuję.

Jeśli chodzi o zakończenie. Cały tekst jest mocno nasiąknięty akcją i wydarzeniami, nazwijmy to w sposób dwuznaczny, wystrzałowymi. Nie chciałem przesadzić, tak więc w końcówce postanowiłem uderzyć w inne struny. Chciałem zaskoczyć, ale nie jakimś kolejnym, wielkim łupnięciem, ale czymś, czego mało kto się mógł spodziewać. A króla usługującemu demonicznemu kotkowi raczej przewidzieć było trudno. Może nie było w tym fajerwerków, eksplozji i innych epickości, które pasowałaby do zakończenie takiej historii, ale był za to tyłek na niebie. I choć nie jest to grube zakończenie, to jakieś jest. I pewnie jednym spasuje bardziej, a innym, tak jak Tobie, mniej.

Raz jeszcze dzięki za oba komentarze pod szeptuchowymi tekstami. Nie wiem, czy na portalu pojawi się jeszcze coś z tego, nazwijmy to, uniwersum, gdyż nie ukrywam, że jestem w trakcie robienia na jego podstawie czegoś… większego :)

Pozdrawiam!

Nie wiem, czy na portalu pojawi się jeszcze coś z tego, nazwijmy to, uniwersum, gdyż nie ukrywam, że jestem w trakcie robienia na jego podstawie czegoś… większego :)

Oho, w takim razie czekam z niecierpliwością na to “coś większego” ;D

Jak tylko wiatry będą przychylne i plany się ziszczą, będę z pewnością tutaj głośno o tym trąbił :P

Nowa Fantastyka