W końcu moje kochane drzewko.
Wierzcie lub nie, ale znudziło mi się codzienne spożywanie bimberku, leżenie plackiem na palącym skrzydełka słońcu oraz nadmierne stosunki z nimfeletkami. Innymi słowy dobrze, że to już koniec urlopu.
Podlatuję do zakupionej niedawno w Maszynolandzie skrzynki na listy. Otwieram blaszane cacuszko niezawodnym, wszechstronnym scyzorykiem, który zawsze noszę przy sobie. Standardowo zalewa mnie masa durnych ofert, typu:
Sprzedam trzy chrumaki lub wymienię za jednego Osłogona.
Lub:
Chcesz waćpan jurność dzikołaka posiąść i twardość skalniaka zdobyć? Nic prostszego! Odwiedź Wszędobylskiego Jutka na Targu w Rusałkowie!
Albo jeszcze lepiej:
Wynajmę wróżkę, co to do łbów wchodzi! Trza mi się teściowej pozbyć. Najlepiej sprawić, żeby sama przypadkiem do rzeki wpadła albo łeb do dziury ze szczurokretami wsadziła.
Czy oni, do licha, nie wiedzą, do kogo piszą!? Nie jestem żadną, chędożoną wróżką! Jam jest szeptuch! Władca umysłów! O, zaraz zaraz, ten liścik ładnie pachnie, a i zgrabną rączką napisany:
Jestem twą wielbicielką, fruwający czarusiu! Oddam ci się bez chwili zawahania, rzeknij tylko słowo! P.S. przelatuję rankami nad drzewem, a ty lubisz wtedy zaglądać mi pod spódniczkę.
O, nie! To ta natrętna blondyna! Pod spódnicą może i ma to co inne, ale za to w małej główce pusto jak w beczce po bimbrze dziadka. A jam wybredny! Poza tym, potrzebny mi odwyk. Od trunków oraz wszelkich przedstawicielek płci przeciwnej. Ostatni list. Ten wygląda w końcu na coś poważnego, jest nawet znana mi pieczęć przedstawiająca utkane w chmurach miasto. Spójrzmy:
Szanowny Panie Szeptuch,
cała społeczność chmurniaków zwraca się do wielmożnego Pana o pomoc. Nasz król Chmuroliusz Pochmurny III oszalał do reszty. W Pana pomocy ostatnią nadzieję widzimy, w innym wypadku stolicy grozi zagłada. Wiemy, że nieraz Pan nasze tawerny odwiedzał, uznając pędzone w przestworzach trunki za najwyborniejsze na świecie, tak więc głęboko wierzymy, że ich, a przy tym nasz los, nie będzie czcigodnemu Panu obojętny.
Kumulus, Pierwszy Skarbnik
I to brzmi jak robota dla mnie! Choć tak po prawdzie to najmocniej przekonuje mnie wizja upadku najlepszych spelun, w jakich miałem okazję oddawać się libacjom. Dobra, nie ma co trwonić czasu w takim wypadku. Wtaszczam się wraz z walizką do zawieszonej na linach windy własnej roboty. Daję znać wiewiórakom, aby wciągały na trzeci poziom, tuż pod koronę drzewa. Szybciej bym tam wyleciał, ale skrzydła muszą trochę odpocząć, bo do stolicy chmurniaków kawał drogi. A i betów z wakacji sporo przywiozłem, to i co będę dźwigał, jak nie muszę. Mijam dziuplę numer jeden, zwaną meliną. Dawno nie widziałem w niej takiego syfu, tak więc już wiem, kto i co tu robił pod moją nieobecność. Następnie mam przed oczami dziuplę numer dwa, czyli osobisty gabinet. W końcu winda zatrzymuje się przy dziupli numer trzy. Wiewióraki sapią i dyszą, jakby wciągnęły co najmniej spasłego dzikołaka. Straciły formę, nie ma co.
Wchodzę do swojego przytulnego gniazdka, rzucam walizkę w kąt, siadam na łóżku.
– Au! Moja łapa!
Odruchowo podskakuję, a raczej podlatuję do góry i walę łbem o sufit. Spod futra, którym przykryte jest łoże, wyskakuje mój wredny, gryzoniowaty współlokator. Myszolik ma zmierzwione i brudne futerko a za sprawą wąskich i przekrwionych oczek wygląda, jakby nie spał od tygodnia.
– Tu jesteś! Ćpałeś przez cały czas mojej nieobecności, twoja sprawa. Ale mogłeś chociaż posprzątać melinę!
– Tak szybko wróciłeś? No popatrz…
Opadam na podłogę i uchylam wieko walizki.
– Miesiąc mnie nie było! Dobra, nieważne. Spieszę się, bo zlecenie mam. Wagi królewskiej. Rozpakujesz te toboły i ładnie poukładasz. I porządek zrobisz we wszystkich trzech dziuplach!
– A co będę z tego miał? – Skurkowaniec wyraźnie wraca do życia.
– Standardowy pakiet. Primo, nie upiekę cię nad ogniskiem, secundo, w walizce znajdziesz trochę egzotycznych dragów.
– Hm… Niech będzie.
I tak opuszczam swoje kochane drzewko, mimo że dopiero co do niego powróciłem. Wiecie, jak to się nazywa? Pracoholizm. Ale świętej pamięci babka często mi powtarzała:
– Bez pracy nie ma złotaczy, a bez złotaczy nie ma co pić.
Jak zawsze mądrze gadała.
*
Stolica chmurniaków robi na mnie wrażenie za każdym razem, mimo że zwiedziłem już przecież cały świat.
Puszyste białe domki szybują jeden obok drugiego, a spiralne wieże piętrzą się chyba niemal do gwiazd. Między utkanymi z chmur budowlami wiją się obsypane złotym pyłem drogi, które pozwalają się jakoś odnaleźć w tym wielopoziomowym mieście. Ląduję przed swoją ulubioną tawerną Pod Chmurką, gdzie zostałem skierowany zaraz po przybyciu na miejsce. Dziarskim krokiem wchodzę do środka. Chmurniaki oblegają wszystkie stoły, radując się przy tym najlepszym na świecie piwem i nalewkami. Istoty te to takie nieco przerośnięte chochołaki, tyle że mądrzejsze. No i mają skrzydła. Jestem wielkości ich dłoni, tak więc mało który mnie zauważa. Ja jednak szybko wypatruję Kumulusa, z którym miałem już kiedyś okazję gwarzyć. Podlatuję do ulokowanego w kącie stołu, siadam na blacie, opieram się o ozdobny świecznik i zakładam nogę na nogę.
– Jesteś, panie! Niezwykle się cieszymy, że się zgodziłeś!
– Jeszcze na nic się nie zgodziłem. – Targowanie to jeden z moich ulubionych elementów w pracy. – Królewski problem macie, to i królewskiego wynagrodzenia oczekuję. Jesteście w stanie takie zapewnić?
Skarbnik kładzie na stole pergamin z przybitą pieczęcią. Jeśli wzrok mnie nie myli, napisane jest na nim…
– Tysiąc złotaczy i dożywotni dostęp do owego przybytku w wersji all inclusive? – czytam na głos beznamiętnym głosem, choć w głębi jestem nieźle zaskoczony. To chyba najlepsza oferta w mojej bogatej karierze!
– Zgadza się. To jak będzie, panie szeptuch?
– No… dorzucicie jeszcze stówę za wysokie ryzyko i będzie gitara. Wiesz, nigdy nie wchodziłem do łba kogoś obłąkanego. Kto wie, co się potem ze mną…
– Nie będzie takiej potrzeby. Chodzi o coś i kogoś… innego. – Kumulus wyraźnie ścisza głos i pochyla łepetynę, dotykając spiczastym podbródkiem blatu.
– No to mówcie, czego oczekujecie!?
Skarbnik jeszcze bardziej zbliża do mnie facjatę. Śmierdzi mu z gęby.
– Król chce dostać coś, czego zdobycie graniczy z cudem. Grozi, że jeśli nie otrzyma tego w ciągu najbliższych dni, dezaktywuje pradawne zaklęcie, które unosi nasze miasto. Nie wiemy, czy rzeczywiście posiada taką moc, ale jeśli mówi prawdę? Jest szalony i na pewno do tego zdolny.
Patrzę na obraz widniejący tuż nad szynkwasem, który przedstawia wizerunek króla Chmuroliusza Pochmurnego III. Skrzydła miłościwie panującego są niemal niewidoczne, bo zasłania je masywne, spasione cielsko. Jeden z przeciwników tutejszej władzy, których jest zapewne w mieście całkiem sporo, dorysował chrumakowe uszy i nos.
– Czego takiego żąda król? – pytam w końcu.
Kumulus przytyka do mnie spiczasty nochal, jego przyspieszony oddech świszczy mi niemiłosiernie w uszach. Skarbnik zaczyna szeptem:
– Król pragnie… ZJEŚĆ LEGENDARNY, MIĘDZYGALAKTYCZNY BIGOS! – Ostatnie słowa wykrzykuje, aż wszyscy goście podskakują na krzesłach.
– A co ja, kucharz!? Do głów wchodzę i kontrolę nad istotami żyjącymi przejmuję, a nie w garze mieszam!
Zirytował mnie. Za taką kasę to i mógłbym coś ugotować, ale swoje trzeba powiedzieć. W końcu nie po to babka nie uczyła mnie pichcić, abym na stare lata musiał nadrabiać.
– Spokojnie, panie szeptuch! Mamy kucharza. Całkiem niezłego zresztą. O co innego się rozchodzi, posłuchajcie zatem do końca.
A miał być odwyk…
– Nie chcem, ale muszem. Czarne potrójnie chmielone! – drę się w stronę fruwającej między stolikami kelnerki. – Dobra, gadaj konkrety – dodaję do skarbnika.
– Niezwykłość wspomnianej potrawy opisał w swoim pamiętniku pradziad króla, czyli Chmuroliusz I. Były to czasy, w których potrafiliśmy jeszcze wzbijać się w stronę gwiazd, wędrując w kosmicznych przestworzach, i stamtąd też pochodzi przepis. Problem w tym, że ten gdzieś zaginął. Jedna tylko istota zna oryginalną recepturę.
– Kto taki? – Robi się całkiem ciekawie.
– Kapitan kosmicznego, pirackiego statku. Zowią go Krzywa Łycha. Jest pół-robotem, pół-czułakiem. Niegdyś był najlepszym kucharzem w całym wszechświecie, porzucił jednak pasję, postanawiając plądrować i wojować.
Karaluchowata istota z odległej planety z przewodami elektrycznymi? Może być interesująco w jej głowie.
– Wszystko fajnie, tylko jak się mam niby dostać na jego statek? Nie ulecę ponad niebo, nie ma szans.
Kumulus po raz pierwszy się uśmiecha. Wie już, że się zgodziłem, więc poczuł spokój ducha. Ach, jakże zacne to uczucie być dla kogoś ostoją i ostatnią nadzieją. Ale nie, żebym się przejmował jego i jemu podobnych losem. Bardziej chodzi o poczucie wyższości. Ubóstwiam je, tak już mam.
– Weźcie je, panie szeptuch. Przekazywaliśmy te buty z pokolenia na pokolenie, na najczarniejszą z czarnych godzin. Ale chyba właśnie taka wybiła.
Na stole lądują stare, znoszone buty z dziurą na duży palec. Upijam łyk ciemnego piwa i śmieję się, wycierając pianę z ust.
– A po cóż mi buciory?
– To skoczki, panie. Nakładając je na nogi, wyobrażamy sobie miejsce, do którego chcemy trafić, i hop! Są jednak już mocno zużyte i według ekspertów wystarczą na dokładnie dwa skoki, nim całkiem się rozpadną. W sam raz na drogę tam i z powrotem.
Podlatuję do butów, które przewyższają mnie kilkukrotnie.
– Eee, myślę, że gdy wejdzie się do nich w całości, zadziałają tak samo – prostuje Kumulus, widząc moje zmieszanie.
Ostatni raz w kosmosie byłem… Nigdy! No to szykuje się niezła przygoda. Dopijam piwo i mówię na pożegnanie do skarbnika:
– Lepiej przygotujcie już gar na ten mityczny bigos.
Zaskakujące są zachcianki królów. Szczególnie tych, którym walnęło na dekiel.
*
Ledwo zanurzyłem się w śmierdzącym, znoszonym buciorze, ledwo wyobraziłem sobie statek, którego obraz pokazał mi wcześniej Kumulus, i ani się obejrzałem, a już znalazłem się na jego pokładzie. Te skoczki to cudo!
Łajba wygląda na zupełnie zwyczajną. To znaczy na taką, co to morskie fale przecina, a nie czarną pustkę wszechświata. Na jednym z trzech masztów rozciąga się złowrogo czarny żagiel, na którym widnieją dwie skrzyżowane kuchenne chochle. Dechy trzeszczą pod krokami załogi tak mocno, jakby wszyscy mieli zaraz runąć pod pokład. W ogóle wszystko jest normalne, pomijając niecodzienną scenerię za burtą. A przecież słyszałem, że kosmos rządzi się innymi prawami. Może to sprawka tego dziwnego, purpurowego pola energii, które otacza statek?
Nieistotne. Czas zabrać się do roboty. Lustruję wzrokiem majtków, bosmanów, nawigatora, kwatermistrzów, bednarzy, cieśli (w rzeczywistości nie wiem, kto jest kim, tak się tylko chwalę, bo się przygotowałem merytorycznie), lecz nigdzie ni widu, ni słychu kapitana. Załoga jest niezłą mieszanką kulturową, a raczej galaktyczną. Są śmieszne istoty pełzające jak ślimor, włochate nie wiadomo co przypominające trochę dzikołaka, albo wijące się dziwadła o ośmiu mackach zamiast rąk. Jedni mają coś à la miecze, inni jakieś świecące zabawki, a jeszcze inni broń przypominającą spluwy z Maszynolandu. Generalnie, niezła ekipa.
– Ahoj, szczury kosmiczne!
W końcu jest i on! Nawet nie dostrzegłem, kiedy wylazł z kajuty. Włazi na beczkę, aby wszyscy go dobrze widzieli. Podlatuję niepostrzeżenie jak najbliżej, chowam się za liną i mierzę wzrokiem tego, do którego łba przyjdzie mi zaraz wlecieć. Pomijając karaluchowatość, w końcu ktoś podobny do mnie. Przynajmniej jeśli chodzi o rozkład kończyn, choć i to niezupełnie, gdyż kapitan zamiast jednej ręki ma zakrzywioną chochlę, zaś zamiast jednej nogi tłuczek do mięsa. Gęba jest jednak dość standardowa. Nos, jedna para oczu, długa broda. Na głowie oczywiście kapitański kapelusz, tylko nie czarny jak w opowieściach, a biały i sterczący wysoko ponad łbem. Tu i ówdzie rzeczywiście widać przewody, z jednego ucha strzelają nawet iskry. Ciekawe, ile organów zastępuje sprzęt.
– Jeśli tylko nie zaskoczy nas już żadna nawałnica meteorów, to jutro dobijemy do bezludnej gwiazdy. Skarb będzie nasz! – krzyczy kapitan. Przez moment zastanawiam się, jak to jest, że rozumiem ich język, ale zaraz przypominam sobie o tym, że przecież od urodzenia znam wszystkie mowy, co jest jednym z profitów bycia szeptuchem. Ale żeby nawet te kosmiczne?
– Skarb będzie nasz! – wtóruje załoga.
Ja tam w żadnego poszukiwacza skarbów nie mam zamiaru się bawić, więc trzeba działać szybko. Plan jest prościutki. Wchodzę do łba Krzywej Łychy, wynajduję w jego pamięci przepis, wychodzę, wracam do ukrytych po mistrzowsku (pod jedną z trzeszczących dech) buciorów i hop siup do miasta w chmurach.
Zaczynamy akcję!
Podlatuję ukradkiem za plecy kapitana. Wydobywam ze swej rudej brody niezastąpiony, wielofunkcyjny scyzoryk i jako drogę, która doprowadzi mnie do sterowni umysłu, wybieram ucho. To zwyczajne, nieiskrzące, ma się rozumieć. Nie chciałbym, żeby mnie pokopało.
Sru!
Już jestem w środku, jednak napotykam pewną barierę. Standard, czyli mur z woskowiny. Wybieram odpowiednie narzędzie i wykopuję tunel. Lecimy dalej. Pełno tu różnych przewodów i innych szpargałów, które widzę we wnętrzu kogoś po raz pierwszy. Docieram jednak bez dalszych przeszkód do mózgu, pod który zaraz się podepnę, dzięki czemu przejmę pełną kontrolę nad piratem.
Fiku-miku, tralala, ja to ty, ty to ja.
Udało się. Poszło nawet całkiem zgrabnie. Spoglądam już na świat oczami kapitana. Aby zyskać chwilę spokoju, mówię do załogi:
– Muszę odpocząć, łachudry. Szorować pokład i szykować skrzynię na skarb!
Wchodzę do kajuty zygzakiem, bo coś nie chcą mnie do końca słuchać nogi. A może to przez ten tłuczek do mięsa tak krzywo łażę?
– Ty mały, zawszony…
Słowa się urywają. Kto je wypowiedział? Brzmiało zupełnie tak, jakby wydobyły się z ust kapitana, ale przecież to ja mam teraz nad nimi władzę.
Nieważne. Robię, co mam zrobić, i spadam prędko. Przeglądam wszelkie zakamarki pamięci Krzywej Łychy, aż docieram do przepisu na międzygalaktyczny bigos, który wyrył się mocno jak mało które wspomnienie. Ha, Kumulus nie pomyślał o jednym. Ciekawe, w jaki sposób kucharz chmurniaków zdobędzie takie cuda jak grzybki pipki z różowej planety, kapucha śmierdziucha moczona w kosmicznym mleku przez czterdzieści pełnych obrotów słońca, albo kiełbasę wędzoną w kraterach błękitnego księżyca. Cóż, to już nie mój problem. Spisuję listę składników oraz sposób ich przyrządzenia, dla bezpieczeństwa usiłuję też nauczyć się wszystkiego na pamięć.
Szybko poszło, czas wyłazić na zewnątrz. Zaraz, zaraz… Stalowe wrota zagradzają wszelkie drogi wyjściowe. Co to ma znaczyć!? Rozpaczliwie przeglądam zasób mojego scyzoryka, ale nic nie nadaje się do takiej bariery! Walę piąstkami, haratam nożem, ani drgną. To jakieś zasrane systemy obronne, czy co!?
– Ty mały, zawszony skurkowańcu! – sepleni raz jeszcze kapitan, mimo że wcale mu na to nie pozwoliłem.
No to mamy mały problem.
*
Statek kapitana Krzywej Łychy, czyli teraz także i mój, lada moment przybije do brzegu, a raczej wyląduje na jałowych ziemiach niewielkiej gwiazdy. Od wczoraj próbowałem już wszystkiego. Jestem uwięziony, a zasrany robo-czułak z godziny na godzinę słucha mnie coraz mniej. Obawiam się, że załoga zacznie coś wkrótce podejrzewać. Muszę znaleźć sposób na wydostanie się z jego łba. Tylko to się teraz liczy.
Łajba z gracją ląduje na wzniesieniu. Piraci złażą, wypełzają lub wyskakują za burtę. Tajemnicze purpurowe pole energii zdaje się otaczać każdego z nich, choć na pierwszy rzut oka trudno to dostrzec. Ciekawe, co to za czary-mary. I ja w końcu zbieram się do opuszczenia pokładu, jak na kapitana przystało. Z tego, co udało mi się ustalić ze wspomnień Łychy, o skarbie dowiedział się w pewnej kosmicznej tawernie. Niby przypadkiem, przy kufelku. A że czułak z niego przygód spragniony, postanowił sprawę zbadać. No i tak oto jesteśmy na bezludnej gwieździe.
– Kapitanie! Nawigacja doprowadziła nas prosto do celu! Mapa, którą posiadamy, wskazuje dokładnie to miejsce! – Obślizgły pirat staje między dwoma kraterami.
– Weźcie go ze mnie wyciągnijcie! – krzyczę mimowolnie, ale chwilę później przejmuję kontrolę nad sterami i dopowiadam: – Znakomicie, moje kosmiczne szczury! Łapać za szpadle, czy co tam macie, i kopać!
Niektórzy gapią się na mnie z podejrzliwością. Nie dziwię się. To nie pierwszy raz, gdy nie panuję nad ciałem pirata. To pewnie przez te wszystkie przewody. Przez tę zakichaną, mechaniczną część kapitana. Konflikt na linii władca umysłów a nauka i technologia. Ech, było zostać pod chmurkami…
– Chyba coś mam! – drze się nagle jeden z kopaczy.
Rzeczywiście, szpadel stuknął o coś z łoskotem. Chwilę później pięknie zdobiony kufer ląduje u moich stóp. Przepraszam, u stopy i u tłuczka do mięsa.
– Miałem rację! Wiedziałem, że ten moczymorda prawdę mówił! – Nie mówię tego ja, ale w sumie pasuje do sytuacji. Najwyraźniej kapitan oślepiony wizją bogactwa przestał się chwilowo dąsać na mnie za to, że mu wlazłem do łepetyny.
– Mamy problem! – wykrzykuje ktoś z załogi.
Ów problem jest dość duży, stalowy i głośny. Mechaniczne ptaszysko ląduje tuż obok naszego statku. Właz się otwiera i ze środka wyskakuje cała zgraja zakutych w dziwaczne zbroje stworów. W oszklonych kopułach, które nałożone mają na głowy, widać porośnięte brązowym futrem mordy.
– Skarb jest nasz! Zabić ich! – wydziera się jeden z przybyszów.
– Do broni! – wydaję rozkaz wspólnie z kapitanem. Ten jeden raz się ze sobą zgadzamy.
No i mamy niezłą, nieplanowaną sieczkę.
Przeciwnicy dysponują czymś na wzór kusz, tylko że zamiast bełtów posyłają w naszą stronę świecące wiązki laserów. Majtek podobny do ślimora obrywa prosto w galaretowaty korpus. Przez krótką chwilę patrzy tylko na wypaloną na wylot dziurę, po czym pada jak długi i obślizgły. Nie wygląda to kolorowo. Pomógłbym im, ale nie dość, że trudno się poruszać z tłuczkiem zamiast nogi, to jeszcze nie posiadam pełnej kontroli nad ciałem kapitana. Tak czy siak, próbuję coś zdziałać. Wywijam zakrzywioną łychą, może kogoś przez przypadek trafię.
Łub, dub, pierdut.
Dobra, jednak nie jest tak źle. Moja załoga to w końcu zaprawieni w boju zawadiacy. Kilku oczywiście padło trupem, ale miecze i inne cacuszka rozczłonkowują małe stworki w skafandrach w trymiga. Ci z wrogów, którzy przeżyli, chowają właśnie dumę do kieszeni i pierzchają do statku w podskokach. Stalowy ptak unosi się, rozdmuchując pył, który wpada do naszych oczu. W końcu intruzi załączają chyba jakiś super turbo napęd, bo znikają w kosmicznej przestrzeni w kilka oddechów.
– Pieprzone Wokaki! Nigdy się nie nauczą, że we wszechświecie są tylko jedni, prawdziwi piraci! – Mówię, choć nie mówię. Wiecie już, o co chodzi. Na dodatek kapitan zaczyna powłóczyć nogą bez mojego przyzwolenia, ale dobrze wiem, dokąd zmierza. Nie będę się sprzeciwiał, bo przecież i tak trzeba sprawdzić zawartość skrzyni. Stare wieko jednak ani drgnie.
– Pozwól kapitanie, że ja spróbuję – proponuje ktoś.
Odsuwam się. Chwilę później kufer jest już otwarty jak się patrzy. W końcu co osiem macek to nie jedna ręka. Zaglądam wraz z całą załogą do środka.
– Co to ma niby być!?
– Może są z kosmicznego diamentu?
– Może dają nieśmiertelność?
– Może to waluta w jakiejś odległej galaktyce?
Hm, ja się nie odzywam. Nieposłuszna część kapitana również milczy, choć czuję, jak cały wrze w środku. Widzę bowiem przed sobą tylko pełno orzeszków. Zwykłych orzeszków, takich do jedzenia. Wyglądają identycznie jak te na mojej planecie. Po cóż ktoś miałby je zakopywać na bezludnej gwieździe?
– Zabieramy skrzynię na pokład. Musi być powód, dla którego ktoś to tutaj ukrył, a my go poznamy – przemawiam i jestem nawet zadowolony z tego, co się wydarzyło. Dzięki temu załoga skupi się na rozwiązywaniu zagadki tajemniczych orzeszków, a ja w końcu będę mógł na spokojnie opracować plan ucieczki z głowy Krzywej Łychy.
Mam nadzieję, że zdążę, nim obłąkany król zniszczy miasto chmurniaków. W końcu tysiąc złotaczy piechotą nie chodzi.
*
– Skacz w nicość! Skacz w nicość! Skacz w nicość!
W ciągu ostatniej doby sprawy mocno się skomplikowały.
Wszystko zaczęło się od olśnienia, które na mnie spłynęło. Stwierdziłem bowiem, że wbudowany wewnątrz kapitana system obronny, który zablokował wszystkie drogi wyjścia, jest do kitu. Bo przecież zarówno Łycha, jak i ja, chcemy tego samego. Ja mam dość wnętrza jego łba, a on ma dość mnie. Dlaczego więc komory uparcie pozostają zamknięte?
Na to pytanie przybył z pomocą sam kapitan. I tak dowiedziałem się, że system ten stworzony został przeciw mózgojadom, które są istną plagą we wszechświecie. To mojej wielkości stworzonka, żerujące na mózgach żywych istot. Ponoć mają obsesyjną klaustrofobię i zdychają, gdy tylko orientują się, że są w miejscu bez wyjścia. Zapory otwierają się więc dopiero wtedy, kiedy czujniki dadzą znać, że obce ciało w głowie jest martwe. Twórca tego czegoś nie przewidział jednak innego rodzaju nieproszonego gościa lub nie wiedział o istnieniu kogoś takiego, jak ja. Taki peszek.
No i co? Kapitan stwierdził, chyba słusznie zresztą, że jedynym sposobem na pozbycie się mnie jest sprawienie, abym zdechł. I tak zaczął różne cuda wyczyniać.
To walić łepetyną o maszt.
To trzymać głowę w kuble lodowatej wody tak długo, że niemal się udusiliśmy obaj.
To dłubać drucikiem w uchu, z nadzieją, że zapora jest mniej wytrzymała od zewnętrznej strony.
W końcu, gdy już zabrakło mu pomysłów, począł wydzierać się na załogę (zaznaczę, że przy żadnych z tych czynności nie byłem w stanie mu przerwać), aby ta wyciągnęła z niego parszywego demona. Bił po pirackich łbach chochlą, grożąc i złorzecząc. W końcu przeholował, więc uznali go za opętanego. A z opętanego kapitana, choćby był legendarną postacią, wiele pożytku nie ma.
I tak oto stoję sobie na skraju trapu. Przed sobą mam całą zgraję uzbrojonych, rozwścieczonych piratów, tuż za plecami zaś pole energii, za którym czeka mnie prawdopodobnie ostatni, kosmiczny lot. Jestem jeszcze taki młody! Myszolik zaćpa się przecież beze mnie na śmierć! Nie mówiąc o tym, że obiecałem babce, iż będę pochowany tuż obok niej…
– Skacz w nicość! Skacz w nicość! Skacz w nicość!
Ostrza dziwacznych mieczy niemal już mnie dotykają. Po raz pierwszy w życiu nie widzę wyjścia z sytuacji. To koniec. Finito. Basta. Kaput.
PURK.
Donośny pierd grzmoci niczym bomba. Piraci aż podskakują, a ja niemal wypadam z wrażenia za burtę.
– Aaauuu! Moje kichy! Nie wytrzymam…
Wszyscy szukają wśród zgromadzonego tłumu wyjca. Okazuje się nim pełzający pirat przypominający ślimora. Trzyma się za obślizgłe brzuszysko i wije na dechach niczym robal.
PURK.
Gdyby dźwięk miał moc sprawczą, ten z pewnością posłałby naszą łajbę na dno wszechświata.
– Hej, Stesiek, co ci? – pyta ktoś.
– Nie wytrzymam! – powtarza uparcie i zaczyna pełzać w stronę burty.
– Pewno zaś żeś wyżłopał po kryjomu za dużo gwiezdnego rumu!
Wcale nie wygląda, jakby była to sprawka nadużycia trunku. A wiem, co mówię, gdyż opróżniłem w swoim żywocie więcej butelek bimbru, niż gwiazd jest w kosmosie.
– Odsuńcie się! – wrzeszczy Stesiek, dźwiga się z trudem i wystawia obślizgły tyłek za burtę.
HUK.
Zawartość jego kiszek wystrzeliwuje niczym z armaty. Ciekawym zrządzeniem losu, akurat obok statku przelatuje gwiaździocha, czyli taka babeczka tworząca gwiazdozbiory. Obrywa (sami wiecie czym) prosto w pokrytą srebrnymi włosami główkę, a z jej fartuszka wysypują się nowo narodzone gwiazdy, szukając sobie miejsca we wszechświecie.
– Och, już mi lepiej… – Stesiek z powrotem opada na dechy. Jest cały blady i spocony, ale na jego brzydkiej gębie widać wyraźną ulgę.
– Coś ty zżarł, przyznaj się! – nakazuje ktoś.
Ten, dzięki któremu jeszcze żyję, wskazuje nieśmiało na uchylone wieko kufra. Kufra wykopanego na bezludnej wyspie.
– Zjadłeś orzeszki!? – wrzeszczę, to znaczy kapitan wrzeszczy. Obaj zapomnieliśmy na moment, że mieliśmy zostać ukatrupieni.
– Tylko jednego… – odpowiada Stesiek.
– Ty głupi, żarłoczny… – zaczyna pirat o ośmiu mackach, ale nagle dostaje chyba jakiegoś olśnienia. – Zaraz, zaraz… Pamiętacie tego wędrowca, co to z nim kapitan w tawernie rozmawiał? Co dał nam mapę do skarbu?
Wszyscy kiwają potwierdzająco łbami, ale zrozumienia w ich ślepiach brak.
– Jak mogliśmy być takimi głupcami! Dopiero teraz skojarzyłem jego tatuaż, łącząc fakty. Rogaty ślepiec! Znak barona z Planety Targowej! Nieraz zaleźliśmy mu za skórę, podobnie jak Wokaki, grabiąc jego statki handlowe. No to się zemścić postanowił cwaniaczek! Posłał jednych i drugich wrogów na siebie, aby się sami powybijali, a pozostali przy życiu niechaj się obsrają jak nigdy za sprawą zatrutych orzeszków. Plan idealny!
Wszyscy zaczynają dyskutować i przekrzykiwać się wzajemnie. Rzeczywiście, w niebywałą zasadzkę dał się wpuścić Krzywa Łycha i jego załoga. Nie mnie to jednak roztrząsać. To jest mój dar od losu. Jedyna szansa, aby ocalić życie, bo przecież chwilowo zapomnieli o obłąkanym kapitanie. Myśl, szeptuchu, myśl.
A może by tak… wydaje się to dość ekstremalne, ale… chyba nie ma innego wyjścia. W końcu każda zapora, nawet najsolidniejsza, pęknie pod odpowiednim ciśnieniem. Idę w stronę kufra. Nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Łycha nie protestuje, nie odzywa się. Chyba wie już, co zamierzam, i też zdaje sobie sprawę z tego, że to jedyna możliwość. Zatapiam chochlę w głębi skrzyni, wyciągam garść orzeszków. Wkładam do gęby wszystkie, gryzę, przełykam z lekkim lękiem.
Nie mija wiele czasu, a załoga jest świadkiem kolejnego wystrzału. Tym razem jednak armata jest grubszego kalibru, a huk niesie się chyba do krańca wszechświata. Nie zdradzę wam żadnych szczegółów tego osobliwego przeżycia, jeno rzec mogę, iż bycie kulą armatnią nie należy do przyjemnych doświadczeń.
Mam tylko nadzieję, że nikt nigdy nie dowie się o tym, co tu się właśnie wydarzyło.
*
Zdążyłem w ostatniej chwili.
Ponoć, gdy wylądowałem na jednej z chmurek, szalony król stał już nago na tarasie swego pałacu i zaczynał wymawiać pradawne zaklęcia. Udało się go jednak ostatecznie udobruchać, gwarantując przy tym, że potrawę otrzyma do zachodu słońca.
Siedzimy w knajpce. Kumulus klepie mnie palcem po plecach i mówi uradowany:
– Jest pan najlepszy, panie szeptuch! Nie ma dla pana zadania niemożliwego!
– Tak, po tym zleceniu mogę stwierdzić to z całą pewnością.
Wiele wspomnień po tej kosmicznej przygodzie będzie mi towarzyszyć jeszcze długo, ale jedno z nich chciałbym wyprzeć z myśli raz na zawsze. Brr, aż mnie ciarki przechodzą, jak sobie o tym pomyślę…
– Szkoda, że skoczki rzeczywiście się rozpadły. Fajna zabawka to była. – Zmieniam temat, żeby odgonić obrzydliwe obrazy z głowy.
– Najważniejsze, że spełniły swoje przeznaczenie. O, słychać dzwony! Kucharz pędzi już z bigosem do pałacu!
– Nie przegapmy zatem tej historycznej chwili – mówię rozbawiony i wylatuję na zewnątrz przez okno.
Podążamy, wraz ze wszystkimi mieszkańcami miasta, za uroczystym korowodem, na którego czele kroczy chmurniak w białej, wysokiej czapie. Na złotej tacy niesie złoty gar, z którego paruje. I pachnie całkiem zacnie, muszę przyznać.
– Jedno mnie zastanawia – zagaduję Kumulusa.
– Hm?
– Skąd wasz kucharz wziął te wszystkie składniki?
– Nasi przodkowie, gdy jeszcze udawali się na kosmiczne wycieczki, zbierali podczas nich co się dało. Piwnice i skarbce pełne są zatem międzygalaktycznych dziwności. Starczyłoby na tysiące garów wypełnionych bigosem.
Docieramy do wrót pałacu, ale król nie raczy ich otworzyć. Jest ponoć już tak gruby, że nie schodzi z piętra. I rzeczywiście, coś w tym jest, bo właśnie dostrzegam go na tarasie i gdybym nie wiedział, z kim mam do czynienia, pomyślałbym, że to jakiś zmutowany, spasiony chrumol. Władca spuszcza linę za barierkę, aż ta ląduje przed kucharzem. Ten oplata gar, zawiązuje podwójny supeł i krzyczy, unosząc głowę:
– Międzygalaktyczny bigos dla naszego wspaniałego króla! Twoi poddani życzą smacznego!
Grubasek, dysząc, wciąga na taras podarunek. Zastanawiam się, dlaczego ktoś mu po prostu tego nie podał. W końcu chyba nie od parady mają skrzydła. Tak czy siak, królowi udaje się w końcu objąć łapskami upragniony gar. Łapie oddech i wykrzykuje:
– Najwyższy czas! A teraz won mi stąd, gdyż pragnę raczyć się tą potrawą w samotności! I oby była tak smaczna, jak opisywał mój pradziad, bo w innym wypadku dokończę wypowiadanie zaklęcia!
Mieszkańcy szybko się rozchodzą. Kumulus ma wielce posępną minę, ale nie dziwię mu się. Służenie komuś takiemu nie jest zapewne spełnieniem marzeń.
– Nie myśleliście nigdy o… no wiesz, zatrute winko, nożyk w gardełko i takie tam?
Łapie mnie w dłoń i zatyka usta kciukiem.
– Ci! U nas władca jest święty. Jaki by nie był. Takie prawo. Nikt nie chce ryzykować. Lepiej poczekać, aż sam zdechnie, a przy tym trybie życia…
– No tak, pewnie wiele mu nie zostało. Powodzenia w tym oczekiwaniu na lepsze czasy. Grunt, że wciąż będę mógł wpaść na najlepsze na świecie trunki.
– Nie zapomnij panie szeptuch o nagrodzie, która czeka w skarbcu.
Dobry żartowniś.
– Prędzej zapomniałbym zabrać ze sobą własne dziecko, gdybym je miał. Bywajcie!
Wzbijam się ponad utkane z chmur domy i jakaś niepohamowana ciekawość sprawia, że podlatuję jeszcze na taras króla. Nie wiem, z jakiego powodu chcę oglądać, jak ten szaleniec się obżera. Może dlatego, że tyle dla tego bigosu poświęciłem? Żeby sprawdzić, czy rzeczywiście jest taki pyszny? Grubas zamknął drzwi, ale dziurka na klucz jest otworem w sam raz na moją głowę. Przeciskam więc łebek na drugą stronę i widzę…
Król Chmuroliusz Pochmurny III siedzi na włochatym dywaniku. Ma na sobie różową, obsypaną brokatem spódniczkę oraz świecącą, złotą koronę. Obok niego siedzi malutki i słodki kotełek. Zwierzaczek również ma skrzydła, to pewnie jakaś chmurniakowa odmiana. Władca podsuwa mu pod pyszczek miskę wypełnioną bigosem i mówi:
– Jedz, skarbie.
Kotełek, wedle polecenia, zaczyna jeść. Król głaszcze go po czarnym grzbiecie i rozmyśla na głos:
– Męczy mnie już to udawanie szalonego, złego króla. Ale wszystko robię dla ciebie, najdroższa. Tylko tyranią mogę sprawić, że uczynią dla mnie to, co rozkażę. Masz co prawda coraz bardziej wysublimowane wymagania, ale to nic. Życie oddałbym, byleś szczęśliwa była. Jak skończysz posiłek, to zatańczę…
O nie, tego już za dużo. Zbyt wiele osobliwych doświadczeń spotkało mnie w ostatnim czasie. Wyciągam łebek i prędko opuszczam taras. Nawet nie próbuję zastanawiać się nad sensem tego, co przed chwilą zobaczyłem. Zakichana ciekawość!
Nieważne, nie było mnie tutaj. Lecę po wór z mamoną i wracam do domu.
Gdy oddalam się od pałacu to słyszę jeszcze przeraźliwe beknięcie. Gdybym przed momentem na własne oczy nie ujrzał słodkiego kotełka, byłbym przekonany, że dźwięk ten należy do ogromnego, demonicznego stwora.
*
Siedzę na gałązce swojego drzewa i pykam kółeczka z sosnowej fajeczki.
Jest piękna, bezchmurna noc. Wpatruję się w kosmiczną przestrzeń i dostrzegam nagle pewien gwiazdozbiór, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Przypomina tak jakby…
Dupę.
Pociągam solidny łyczek bimberku, a w głowie kołacze tylko jedna myśl:
Są na tym świecie zjawiska, które nie śniły się nawet mojej wszechwiedzącej babce.