Było wczesne majowe popołudnie, kiedy Ingvar opuścił swoją kwaterę w cesarskim pałacu. Stwierdził, że zanim uda się na zawody rydwanów na nieodległym Hipodromie, przespaceruje się trochę po mieście i wstąpi do swojej ulubionej tawerny. Był w niej umówiony ze swoim greckim przyjacielem. Kiedy dotarł do zachodniego krańca placu zwanego Augustejonem, wszedł na niezwykle tego dnia zatłoczoną główną ulicę miasta, czyli Mese.
Jedenasty maja był najważniejszym dniem dla wszystkich mieszkańców nowego Rzymu, a napięcie wielkiego święta dało się odczuć na wszystkich mijanych twarzach. Zwykle o tej porze kosmopolityczne miasto nie było tak żywe i co dziwne – niektórzy ludzie byli dla siebie jacyś tacy milsi. Na bogato odzianego cesarskiego urzędnika wpadł jeden z grupki pijanych (jak zwykle po skończonej porannej pracy) rybaków znad Propontydy, a urzędnik, o dziwo, zamiast poczęstować pijaka standardowym „skurwysynem” czy „jak leziesz, chamie”, podał mu rękę i pomógł wstać.
Okoliczni właściciele szynków i tawern z uśmiechem na ustach zapraszali wszystkich, jeśli nie na darmowy kubek wina to na pewno nierozcieńczony wodą jak to nakazywali w czasie licznych postów świeccy i duchowni notable. Kiedy gwardzista minął Złotą Bramę, droga skręciła w kierunku południowym, a do przechodniów zaczęła docierać lekka nadmorska bryza.
Ingvar miał na sobie swój najlepszy wyjściowy strój. Na nogach miał wysokie skórzane buty z cholewami, jakie nosili cesarscy kawalerzyści, ozdobione bogato srebrnymi ćwiekami. Miały one i tę zaletę, że nie tylko łatwo było ukryć w nich dodatkowy nóż, ale i w krótkim czasie go wydobyć niepostrzeżenie. Lekka zielona tunika była przepasana szerokim pasem, u którego boku wisiał ciężki sztylet z długim ostrzem i wysadzanym rubinami jelcem. Zielony płaszcz ostentacyjnie zarzucony na szerokie, jak u tura ramiona, był spięty po prawej stronie srebrną klamrą. Doskonałego obrazu całości dodawała krótko przystrzyżona ruda broda oraz podgolone do samej skóry nad uchem włosy. Jego czerwona niczym unurzana w świeżej krwi czupryna co chwilę powiewała zawadiacko przy wiejącym od strony morza lekkim wietrze. Przechodząc obok zaułków uśmiechnął się do wyjątkowo czystych kurtyzan, które pokazując nagie piersi zapraszały go do skorzystania ze swoich usług. Minął pozdrowiwszy radosnymi okrzykami grupę należącą do cyrkowej fakcji Zielonych, tak jak on kibicując ukochanym woźnicom ubranym w ten właśnie kolor. Częściej jednak spotykał grupki kibiców fakcji Błękitnych, którzy z nienawiścią patrzyli na niego złorzecząc pod nosem. A była to nienawiść podwójna! Poza tym, że należał do wrogiej demy cyrkowej to był jeszcze jednym z tych osławionych Varangai – przybyłych z północy krwiożerczych wojowników, z których cesarz uczynił swoich przybocznych strażników. Oczywiście, Ingvar nie byłby sobą, gdyby pozostawał im dłużny, więc co chwilę kierował ku nim swoje złowrogie spojrzenie oraz wykrzykiwał obelgi w nieznanym dla Greków języku. Wiedział oczywiście że nikt z nich nie odważy się zaatakować za dnia samotnego gwardzisty i to nawet takiego, który wyzywająco pokazuje przynależność do demy Zielonych. Miasto do teraz pamiętało, że kiedy w VII dzielnicy rok temu w burdelu zasztyletowano jednego z jego Wareskich druhów cała dzielnica spłynęła krwią, a jej odór w rynsztokach czuć było dotąd. Przed finałowymi wyścigami czasami dochodziło do drobnych przepychanek czy bójek, ale były to sytuacje raczej incydentalne. Nie można tego ni jak porównać z wieczorami, kiedy po odbytych wyścigach tłum wylewał się z Hipodromu na ulice i place Nowego Rzymu. Pijane winem i tryumfem swoich zwycięzców demy ścierały się wtedy na ulicach z zarówno pijanymi, jak i wściekłymi, po porażce swoich pupili, adwersarzami. Ulice nie rzadko spływały krwią, a straż miejska godzinami próbowała uspokoić co bardziej krewkich fanów.
Ingvar skręcił w małą boczną uliczkę od Mese i w końcu dotarł do celu swojej podróży. Wstąpił do swojej ulubionej Tawerny „U Symmachosa”. Wchodząc pozdrowił uśmiechem stojącego za szynkwasem gospodarza i usiadł w kącie.
– Duszno tu u Ciebie, Symmachosie! Palisz w maju? – zaśmiał się Ingvar.
– Dzisiaj rano dostałem świeże ryby i owoce morza. Pyszna polewka gotuje się nad wielkim paleniskiem, stąd ta duchota.
Właściciel czym prędzej przyniósł mu dzban mocnego kreteńskiego czerwonego wina. Zgodnie z panującym prawem wino powinno być rozcieńczone wodą, ale niski i gruby Grek wolał się nie narażać swojemu stałemu klientowi.
– Co do wina Panie poruczniku? – zapytał z uniżonością w głosie Symmachos.
– Nie czuję jeszcze wielkiego głodu, ale do wina wziąłbym tę miskę rybnej polewki oraz jeszcze ciepły pszeniczny chleb. I nie nazywaj mnie proszę porucznikiem, gdyż obaj wiemy, że to nie prawda!
Kiedy Ingvar zaczął czyścić glinianą misę po zupie ostatnim kawałkiem pieczywa stwierdził, że zamówi sobie jeszcze jedną karafkę.
– Symmachosie, jeszcze jeden dzban tego wina. Ciągle chce mi się pić od tej duchoty.
– Już podaję Panie, tylko zejdę na dół do mojej piwniczki
– Ingvar, ty worze na wino! – doleciał znienacka znajomy wysoki męski głos. Powoli, jak gdyby od niechcenia, gwardzista odwrócił się w kierunku mówcy. Przed nim stał strasznie chudy smagłolicy na oko trzydziestopięcioletni Grek ubrany niezwykle bogato z przewieszoną przez ramię atłasową zieloną szarfą.
Musiałbym chyba z trzy żołdy odłożyć na taki strój – pomyślał Ingvar. – Nie mówiąc już o tym, że ubranie takie nie przystoi mężczyźnie, a raczej niewiastom.
Wareg na szczęście mieszkał już na tyle długo w Miklagardzie, żeby nie dziwić się temu, że zwłaszcza w wyższych kręgach arystokracji co niektórzy mężczyźni ubierali się jak kobiety, pachnieli perfumami i wonnościami jak kobiety oraz tak jak one woleli mężczyzn.
– Wina Panie? – zapytał z grzeczności gwardzista chociaż znał odpowiedź.
– Przecież wiesz, Ingvarze, że złożyłem śluby czystości – odpowiedział mu nowo przybyły oblizując językiem górną wargę niczym kobieta. – Wino nasz Pan Jezus Chrystus przeznaczył dla swoich apostołów i tych, którzy na mszy głoszą słowo Boże, dla nas zwykłych śmiertelników jest tylko chleb, który z łaski naszego Pana spożywamy.
– Symmachosie! – zawołał do starszawego grubego brodacza w poplamionym fartuchu stojącego za wyszynkiem. – Smażone ośmiorniczki i dzban chłodnej różanej wody osłodzonej miodem. Mam nadzieję, że tym razem z porannego połowu, bo nie daruje Tobie drugi raz jak znowu wysram swoje wnętrzności.
– Nie ma obawy, Panie – odpowiedział wyraźnie, ale ze strachem w głosie, oberżysta. – Wszystko jest świeżutkie od nowego sprawdzonego dostawcy – zaczął zachwalać wyraźnie odzyskujący rezon brodacz.
– To i ja się skuszę na porcję – zawołał Ingvar. – Od tego chlania wina pod miskę zupy wyraźnie zgłodniałem.
Za niecałe dwa kwadranse obaj przyjaciele zajadali się, najpierw gotowanymi, a następnie duszonymi z dużą ilością czosnku i oliwy nad ogniem, delicjami.
– Co Ciebie tak suszy, Ingvarze? – zapytał z wyraźną kpiną w głosie Grek. – Znowu biesiadowałeś z tym swoim Brytem? Jak wy go nazywacie? Książę Taranis?
– A co tu opowiadać, pohulaliśmy i to zdrowo, jak zwykle, i żeby tylko na winie się skończyło – odpowiedział kończąc osuszać czwarty dzban wina gwardzista. – Dodatkowo w końcu się chyba odważyli i zaczęli wypytywać mnie o naszą znajomość.
– Musisz mi koniecznie opowiedzieć wydarzenia wczorajszego dnia – wykrzyknął podniesionym głosem arystokrata. – Wiesz, jak uwielbiam słuchać o waszych męskich spotkaniach.
Ingvar pociągnął duży łyk wina prosto z karafki i zaczął opowieść:
– Ingvarze, chodź napij się z nami i posiedź chociaż chwilkę – zawołał do wysokiego mężczyzny, o czerwonych niczym pocałowanych przez ogień włosach, jeden z biesiadujących przy palenisku wojowników. – Skończyłeś już widzę służbę, a jutro z tego co się orientuję masz wolne, bo idziesz na wyścigi rydwanów. A ta twoja egzotyczna piękność, za którą wydałeś fortunę nigdzie Tobie nie ucieknie, prawda?
– Chyba, że ja się do niej wybiorę, Taranisie – zarechotał drugi z żołnierzy z paskudną szramą w poprzek policzka. – Wtedy będzie chciała czekać już tylko na mnie.
Pijani już winem towarzysze Ingvara nawet nie zauważyli, kiedy doskoczył on w dwóch sprężystych niczym drapieżny kot ruchach do ciągle rechocącego adwersarza i przystawił mu do szyi zabójcze ostrze długiego sztyletu.
– Zaraz stracisz swoje nędzne życie – wysyczał mu prosto w twarz.
– Ingvarze, odłóż te żelastwo, które trzymasz w dłoni. Proszę. Halfdan tylko żartował, a ty, odkąd kupiłeś tę małą niewolnicę o skośnych oczach, stałeś się strasznie zazdrosny i drażliwy.
– Przecież on lubi tylko chłopców i to tych bez kutasów – zarechotał ktoś z grupki. – On by nie wiedział co robić z kobietą.
Kiedy Ingvar opuścił nóż, Halfdan bezceremonialnie doskoczył do wesołka i jednym potężnym ciosem w twarz powalił go na ziemie.
– A teraz zabrać stąd te zwłoki – warknął do reszty. – I wypierdalać mi stąd. Chcę zostać sam z Taranisem i Ingvarem.
Kiedy kolejny dzban z winem wylądował na środku stołu w biesiadnej sali wojownicy zaczęli śpiewać, drąc się przy tym w niebogłosy. Wspominali w pieśniach poległych towarzyszy oraz chwalebne czyny w bitwach. Ingvar postanowił kolejny raz spróbować strzelić z długiego cisowego łuku Taranisa, ale jak zwykle napinał go mimo swojej nadludzkiej siły z wielkim trudem i strzała ani razu nie zbliżyła się nawet do środka powieszonej na końcu sali tarczy.
– Masz, zapal sobie, mój przyjacielu – Bryt podał mu nabitą opiumowanym haszyszem fajkę. – Może po tym się Tobie uda?
Ingvar zaciągnął się mocno, potrzymał dym w płucach i wypuścił go, mocno kaszląc
– Proszę, Halfdanie, zapal z nami i ty – zwrócił się Taranis do trzeciego gwardzisty.
– Ja podziękuję, nie lubię palić tego waszego gówna. Zresztą chyba za dużo wypiłem i muszę złapać trochę powietrza przed snem. Czas na mnie.
Kiedy Halfdan zaczął się oddalać głośno stukając ciężkimi buciorami o posadzkę, pozostali jego towarzysze zaciągnęli się jeszcze po razie z tlącej się fajki.
– Pewnie ma swoją tajną schadzkę z tym młodziutkim pulchnym eunuchem, który od niedawna pracuje w kancelarii naszego cesarza – stwierdził wypuszczając dym Ingvar. – Niby to tajemnica, a przecież wszyscy wiedzą, co oni tam u niego w komnacie robią.
– Halfdan jest niezrównoważony, co widać chociażby po zapale z jakim torturuje i przesłuchuje wrogów cesarza w katakumbach pałacu – rzekł patrząc w sufit Taranis. – Ale to nasz druh i nic nam do tego jak żyje. W bitwie jest nie ustraszony i zawsze możemy na niego liczyć.
– I to uczony mąż – zaśmiał się wyraźnie pod wpływem działającego już narkotyku Ingvar. – Oprócz tego, że swoimi wielkimi nożycami potrafi obciąć torturowanemu jajca to umie jeszcze pisać i czytać.
I naraz obaj wojownicy wybuchli duszącym śmiechem na wspomnienie bożonarodzeniowego skandalu, który wybuchł na koniec zeszłego roku.
– Halfdan tu był – wydusił przez płynące mu ze śmiechu łzy Taranis. – Wyrył głupek swoimi nożycami do tortur podczas nabożeństwa w Hagia Sofia. Afera wyszła z tego nie mała. Na szczęście nikt z Greków nie umiał odczytać jego run.
Kiedy przyjaciele przestali się śmiać, Taranis nagle z poważną miną zapytał Ingvara:
– Idziesz jutro na wyścigi z tym swoim greckim przyjacielem?
– Mhm – odparł mu Ingvar.
– Od dawna mnie korci, żeby zapytać jak wy się w ogóle poznaliście?
– Pamiętasz jak po pobiciu buntowników pod Abydos przyjechaliśmy z naszym Basileusem do miasta? – zapytał Ingvar.
– Jasne, że pamiętam. Piękna wiosna wtedy była.
– A ja go poznałem właśnie tamtego upalnego lata. Widzę, że chcesz poznać całość tej historii, zatem opowiem…
Ingvar po pokonaniu wraz z sześcioma tysiącami swoich towarzyszy buntowników w słynnej już bitwie pod Abydos, zamieszkał w Nowym Rzymie jako jeden z licznych cesarskich gwardzistów. I jak każdy prosty dzikus z północy był oszołomiony miastem, w którym przyszło mu żyć na co dzień. Nieznający dobrze greki gwardzista uwielbiał po służbie godzinami włóczyć się po ogromnym mieście, chłonąc wszystkim zmysłami to, co Miklagard miał mu do zaoferowania. Razem z innymi Waregami pił w tawernach wspaniałe trunki, które kupcy przywozili z całego świata i co chwila wdając się w bójki i rozróby z miejscowymi. Prawie co noc oddawał się kosztowaniu sprzedajnej miłości kurtyzan przybyłych tu z całego znanego ludzkości świata. Nie odmawiał również występnym chuciom spragnionych rozkoszy mężatek ciekawych obcowania z wielkim dzikim i krwiożerczym zabójcą z północy. Nowi przybysze nie wzbudzali jednak u wszystkich mieszkańców sympatii, gdyż rozmawiali w obcym dla miejscowych języku, byli głośni, agresywni i bardzo często pijani w sztok nawet w licznych postach.
Pewnego upalnego dnia Ingvar upijał się w kącie podrzędnej tawerny, kosztując mocnego nie rozcieńczonego wodą wina. Dla zabawy, po osuszeniu każdorazowo glinianej amfory, nie omieszkiwał rozbijać jej z brzękiem na kamiennej ścianie tawerny. Jego dziecinna zabawa musiała mocno przeszkadzać stałym bywalcom lokalu, gdyż po bodajże trzecim rozbitym naczyniu podeszło do niego niespodziewanie trzech wysokich drabów.
– Nie chcemy tu Ciebie, przybłędo – odezwał się pierwszy, którego oddech śmierdział cebulą i niestrawionym świńskim mięsem.
– Zejść mi z oczu – zasyczał łamaną greką mocno już pijany gwardzista i na znak, że nie żartuje położył na brudnym dawno nie czyszczonym stole długi nóż.
– Myślisz, że się Ciebie boimy? – zapytał drugi z osiłków z usłaną dziobami po ospie twarzą, pokazując w ręku ciężki rzeźnicki tasak.
Ingvar w półmroku zobaczył jeszcze pięciu obwiesi z nożami i tasakami zbliżającymi się powoli w jego kierunku. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, większość gości niezainteresowanych przypadkowymi obrażeniami opuściła w pośpiechu lokal. Z krzykiem na zewnątrz lokalu uciekły służebne dziewki i niewolnice. Właściciel zaś szybko położył się na podłodze za wyszynkiem, chcąc przeczekać w bezruchu szykującą się jatkę.
– Jest nas ośmiu jak już chyba zdążyłeś zauważyć, ty czerwony kundlu, a ty tylko jeden – zaśmiał się pokazując gamę popsutych czarnych zębów ten z dziobami po ospie. – Flaki z ciebie wypruję i rozwlekę po całym lokalu – nie przestawał wykrzykiwać gróźb „dziobaty”.
– On nie jest sam, tylko ze mną – odezwał się nagle wysoki, ale zdecydowanie męski głos
Wszyscy, jak na komendę, odwrócili się w kierunku nowoprzybyłego. Wszyscy poza Ingvarem, który spokojnie pił dalej swoje wino, ryknęli spazmatycznym wręcz śmiechem.
– Buhahahaha – zaśmiał się najgłośniej ten śmierdzący cebulą. – Czerwony piesek jest tu ze swoją suczką. Widziałeś, Soter? – zawołał w stronę tego trzeciego na razie milczącego.
Kiedy Ingvar zainteresowany tym, co też wzbudziło ogólną wesołość przyjrzał się nieznajomemu i również pod nosem się uśmiechnął. Mężczyzna ubrany był w jedwabie niczym kobieta wysokiego rodu, do tego twarz miał całą wypomadowaną, a włosy na głowie utrefnione.
– Nie no, widzę, że mamy „Kobitkę” do zabawy jak skończymy z tym czerwonym ścierwem, prawda chłopcy? Taos Syneros, na co wy, kurwa, czekacie? Chyba nie pozwolicie temu zniewieściałemu typkowi nas tu wszystkich obrażać? – wykrzyczał herszt bandy, wskazując na niespodziewanego gościa, który z kamienną twarzą, wzmocnioną nietypowym makijażem, stanął obok szynkwasu.
Dwóch z tych pięciu, których twarzy Ingvar nie widział w półmroku, ruszyło w stronę trefnisia. Ingvar z coraz większym zaciekawieniem zaczął przyglądać się całej sytuacji. Stawała się ona dla niego coraz bardziej zabawna, a zwłaszcza w stanie w jakim się znajdował.
Nagle nieznajomy wyciągnął dłonie z szerokich rękawów swoich delikatnych jedwabnych szat i pokazał dwa zakrzywione noże zwane Sicca po jednym w każdej ręce. Broń taka była niezwykle popularna u zwykłych zaułkowych rzezimieszków, więc w rękach kogoś takiego jak ten nieznajomy mogła wywołać niezwykłe zdziwienie. Taos spojrzał jeszcze niepewnie na Symeosa, jakby chciał zapytać „co robimy”, ale ten tylko się zaśmiał i ruszył z wielkim tasakiem na przeciwnika.
W to, co wydarzyło się potem w dusznej i obskurnej Tawernie przy jednym z portów nad Złotym Rogiem, Ingvar by nie uwierzył, ale na szczęście był tych wydarzeń naocznym świadkiem i uczestnikiem. Chudzielec zręcznym ruchem odrzucił z ramion przeszkadzający mu tylko w szykującym się starciu płaszcz i z szybkością jadowitej żmii kopnął pierwszego z napastników z półobrotu prosto w brzuch, z taką siłą że tamten osunął się na kolana, wypuszczając, z brzękiem na klepisko, tasak trzymany w prawej dłoni. Po zadanym ciosie nieznajomy bardzo szybko doskoczył do drugiego przeciwnika, którego momentalnie potraktował ciosem z „główki”, jednocześnie wbijając mu Sicca w oboje uszu. Następnie chudzielec podniósł z ziemi tasak trzymającego się za brzuch klęczącego Symeosa i łapiąc go za resztki włosów na głowie odciągnął ją do tyłu, aby przeciąć mu tętnicę szyjną. Odrzucając na bok jego ciało, z którego szyi krew sikała niczym z fontanny na jednym z nowo rzymskich placów, ruszył odzyskać z głowy Taosa swoje dwa zabójcze noże Sicca.
Ale Ingvar już nie czekał na to co nastąpi, gdyż w chwili, kiedy się podniósł z zydla, szybkim ruchem wyciągnął noszony z tyłu za pasem mały paradny toporek i wbił go z całej siły w gębę tego „dziobatego”. Trzymaną zaś w lewej ręce glinianą amforę rozwalił na głowie „śmierdzącego” cebulą. Złapał lewą ręką za nóż leżący na stole, który jednocześnie kopnął z całej siły, chcąc zrobić sobie więcej miejsca do bitki. Ten milczący do tej pory, na którego mówili Soter, uskoczył przed drewnianą przeszkodą i zamachnął się potężnym rzeźniczym tasakiem, który na szczęście dla Ingvara, przeciął tylko ze świstem powietrze. Nie czekając aż oszołomiony rozbitą karafką drugi przeciwnik go zaatakuje, również z całą swoją siłą uprzedził go i uderzył obuchem toporka prosto w nos, wbijając kość nosową prosto do mózgu. Drab momentalnie zalał się krwią i usiadł, a gwardzista przypłacił to prawie życiem, gdy zlekceważony w tym ataku przez niego Soter, ciął go tasakiem w szyję. Tylko to, że cios był zadany nie do końca czysto i trafił w przytrzymującą płaszcz ozdobną wielką miedziano–złotą klamrę spowodowało, że Ingvar nie leżał na ziemi zbroczony czerwoną posoką z uszkodzonej tętnicy szyjnej.
– Nu är jag verkligen förbannad – zaklął szpetnie w jakimś nieznanym dla reszty języku i rzucił się jak ranny drapieżnik na swojego prześladowcę. Na przemian to ciął trzymanym w prawej ręce miniaturowym toporem, to próbował pchnięć nożem z lewej dłoni. Niestety wypita ogromna ilość wina przez Ingvara oraz mała ilość miejsca do walki, w której nie mógł wykorzystać swojego największego atutu, czyli nadludzkiej siły, powodowała, że nadzwyczaj zwinny miejski opryszek Soter, co chwila, prawie, że od niechcenia, unikał śmiertelnych dla niego ataków, planując w głowie śmiertelną kontrę.
Niestety dla niego kobieco odziany chudzielec rzucił w kierunku zastygłych w bezruchu, zaskoczonych wyraźnie obrotem sprawy, trzech niebiorących do tej pory czynnego udziału napastników, płonącą lampę oliwną, a następnie przeskoczył zwinnie niczym łania nad przewróconym przez Ingvara stołem. Będąc jeszcze w powietrzu, wbił w kark cofającego się Sotera swój zakrzywiony nóż. Nóź ten ostatecznie wyszedł mu przez otwarte usta, z których momentalnie polała się krew. W tym momencie Ingvar spojrzał kątem swojego prawego oka na dogorywającego leżącego w kałuży krwi i własnego moczu „amatora cebuli”, i z dzikim krzykiem oraz mordem w oczach ruszył w kierunku zbierających się do obrony, przypartych do siebie plecami, pozostałych napastników. Za nim, czego już nie mógł widzieć, ruszył jak cień chudy grek, mimochodem wycierając nóż w płaszcz jednego z truposzy.
– Stać w imieniu prefekta! – zabrzmiało kilkanaście męskich gardeł
– Rzucić broń i pod ścianę. I to wszyscy, drugi raz nie powtórzę – odezwał się najprawdopodobniej dowódca oddziału. – A i wyciągnąć mi właściciela zza szynkwasu, bo będzie świadkiem. Tylko niech przebierze najpierw zalane szczynami szaty, bo pewnie się zlał, a nie chcę by mi śmierdziało na posterunku.
Obwiesie szybko, jeden po drugim, zaczęli rzucać na ziemię, co mieli w dłoniach i w pośpiechu podnosili do góry ręce. Ingvar ani myślał pójść w ich ślady. Nadal stał uzbrojony w swój miniaturowy paradny toporek oraz nóż. Kaftan miał ubrudzony krwią z rany na szyi, a jego błękitne oczy mówiły, że w tej chwili interesuje go tylko dalsze mordowanie. Nie omieszkał tego zauważyć jeden z rzezimieszków, który z pretensją, trącającą wręcz o płacz, w głosie zawołał do dowódcy oddziału
– On nas napadł, niewinnych ludzi pracy, razem z tym drugim bandytą – odwrócił się w stronę dowódcy jeden z jeszcze niedawnych napastników.
– Ma broń i nie zamierza się wcale poddać, Panie – odezwał się w kierunku dowódcy kolejny.
Ingvar ani myślał składać broni. Zaklął kolejny raz w nieznanym im barbarzyńskim języku:
– Jag kommer att döda er alla som grisar – śmiejąc się gardłowo z szaleństwem w oczach.
– Ja to załatwię – szepnął mu do ucha stający za nim nieznajomy, który z wysoko uniesionymi rękami ruszył w stronę dowódcy
– Widzisz ten sygnet na moim palcu? – wyciągnął bardzo powoli dłoń w kierunku dowódcy Grek. – A teraz poświeć lampą na moją twarz i przyjrzyj się jej, radzę Ci, bardzo dokładnie.
Po chwili dowódca straży odruchowo oddał lampę najbliższemu strażnikowi i momentalnie zalał się potem, prężąc się przy tym jak cięciwa na naciągniętym łuku.
– A teraz powiem Tobie, co dalej zrobimy – powoli ciągnął arystokrata. – Tych trzech ludzi proszę aresztować i jutro rano wsadzić na którąś z naszych Galer. Dopuścili się tu podwójnej zdrady stanu, gdyż po pierwsze zaatakowali bez powodu tego tu cesarskiego gwardzistę, a po drugie grozili mi cesarskiemu urzędnikowi.
Ingvar z coraz bardziej głupawym wyrazem twarzy patrzył na to wszystko, niewiele rozumiejąc z całej tej sytuacji.
– A co z tamtymi, Panie? – ośmielił się zapytać dowódca straży. – Ktoś z nich pewnie dycha jeszcze.
– Konających dorżnąć by się już nie męczyli i oddać odpowiednim służbom sprzątającym miasto – ciągnął dalej cesarski urzędnik, po czym się odwrócił i w kierunku oberżysty rzucił kilka monet.
– To za wyrządzone szkody – uśmiechnął się szyderczo, a następnie odwrócił się z powrotem, tym razem w stronę Ingvara
– Możesz iść? – zapytał. – Krew Ci się cały czas sączy z rany na szyi.
– Nic mi nie jest, Panie – odpowiedział, wyraźnie zaskoczony troską w głosie u kogoś tak wysoko postawionego na dworze, Wareg. – W koszarach towarzysze mnie zaraz opatrzą – powiedział, po czym ruszył ciemną nieoświetloną sienią za nieoczekiwanym wybawcą.
–Twoja rana wydaje się niegroźna – odezwał się jak już wyszli na powietrze cesarski urzędnik. – Ale jako żołnierz wiesz, że takie rany często stają się śmiertelne, kiedy zaczynają się jątrzyć. Zabieram Ciebie do cesarskiego medyka. Bez gadania.
– Panie, proszę nie rób sobie kłopotu. Towarzysze naprawdę opatrzą mnie w koszarach – cicho odpowiedział z wyraźnym wstydem w głosie Ingvar. – Na pewno masz swoje plany, a ja Tobie w nich tylko przeszkodziłem.
– Moje plany są już nieaktualne. Zresztą, spójrz na mnie, jak ja wyglądam. Nie pokażę się taki niechlujny w – tu się chwilę zastanowił, aby dobrać właściwe słowo – przybytku, do którego zmierzałem. Ale nie mogłem nie zareagować, kiedy z tawerny wypadają niewolnice i krzyczą, że będą mordować cesarskiego Rusa. Wszedłem więc do środka, a resztę już znasz.
Przez chwilę szli w milczeniu i znowu pierwszy odezwał się Grek:
– Nie jestem dla ciebie żadnym Panem, wojowniku – rzekł uśmiechając się białymi jak kość słoniowa zębami Patrycjusz. – Nazywam się Nicefor Uranos, nieślubny daleki kuzyn cesarzy Bazylego i Konstantyna. Przyjaciele, zapewne ze względu na zamiłowanie do wyścigów, mówią mi po prostu Nika.
– Ingvar, Panie – wyciągnął ku niemu prawice olbrzym. – Ale dalej nie rozumiem, dlaczego mi pomogłeś?
– Bo jestem twoim dłużnikiem wraz z cesarzami Bazylim i Konstantynem. Myślisz, że zapomniałem kto poprowadził w dzikiej szarży twoich Rusów na tyrana i uzurpatora Bardasa Fokasa? Pierwszy dopadłeś szeregów wroga, a twoja ognistoczerwona czupryna była widoczna z daleka. Armia wroga nie wytrzymała impetu natarcia i się w trzy pacierze rozpierzchła na cztery wiatry.
– Jestem Tobie wdzięczny, Panie, ale przeceniasz mnie. Ruszyliśmy w bój, bo mój towarzysz Taranis, książę z dalekiego brytyjskiego królestwa Powys, trafił ze swojego długiego cisowego łuku uzurpatora zatrutą strzałą.
– O wyczynie bękarta z Brytanii nikt już nie pamięta. Kronikarze opisujący bitwę, napisali w swoich księgach, że to cesarz Konstantyn z boską pomocą ugodził uzurpatora włócznią. A potem ruszyliście Wy niczym bohaterowie Iliady:
Όταν πλησιάζουν οι δυνάμεις που επιτέθηκαν η μία στην άλλη, συγκρούστηκαν οι πόρπες και τα δόρατα, και οι άνδρες έντυσαν έντονα σε χάλκινο πανοπλία, και στις κεντρικές κυρτές ασπίδες συγκρούστηκαν μεταξύ τους. Η φοβερή αναταραχή έπληξε τον ουρανό – zaśpiewał Nika Uranos.
Słuchający czystej klasycznej Greki Ingvar trochę się zmieszał, bo nie zrozumiał żadnego słowa.
– Nie znam tego waszego pałacowego języka, Panie – przerwał pieśń gwardzista. – Sam widzisz, że ledwo radzę sobie z waszą mową codzienną.
– Pozwól, że spróbuję zacytować Tobie Homera tak, abyś go zrozumiał, chociaż mówią, że klasyków należy deklamować tylko w oryginale:
Kiedy zbliżyły się wojska nacierające na siebie,
Wręcz się zderzyły puklerze i włócznie, i mężów zawziętość
W zbroje spiżowe odzianych, a w środku tarcze wypukłe
Zwarły się jedne z drugimi.
Zgiełk straszny o niebo uderzył
Książę niespodziewanie zamilkł, a następnie na chwilkę oparł się o stojący wzdłuż drogi mur, podniósł do góry szaty i odlał się, potrząsając na koniec przyrodzeniem, aby pozbyć się resztek uryny. Kiedy poprawił odzienie, filozoficznie stwierdził:
– Ile by człowiek nie wytrząsał moczu podczas sikania to i tak ostatnia kropla zawsze wpadnie w szaty. Idziesz? – zapytał stojącego z głupawym wyrazem twarzy Ingvara. – Tu niema nic ciekawego, a Ciebie trzeba koniecznie opatrzyć.
– Jeszcze tylko ostatnie pytanie zanim pójdziemy – rzekł Ingvar. – Gdzie się nauczyłeś tak walczyć? Nie powiesz, chyba, że tu, w Miklagardzie.
– W więzieniu, w Bagdadzie – odpowiedział chudzielec. – Miałem tam ogromnie dużo czasu, a jeszcze więcej nauczycieli. Kiedyś opowiem Ci tę historię, jak się znowu zobaczymy.
Taranis zaciągnął się kolejną porcją dymu z palonego narkotyku, a kiedy zauważył, że jego towarzysz zamilkł, otrzymał wyraźny sygnał, że to koniec opowieści.
– Jesteś i będziesz idiotą, Ingvar. Jak mogłeś stwierdzić, że opatrzy cię ten rzeźnik Halfdan? On nadaje się jedynie do roli kata, a nie medyka. Dobrze, że ten cesarski konował przychodził do Ciebie, kiedy rana zaczęła śmierdzieć, a Ty leżałeś w gorączce. Medyk kilka dni czyścił Tobie całą ranę jakimiś obrzydliwymi białymi larwami, które ponoć wyjadły śmierdząca tkankę i nie dopuściły do zakażenia krwi.
Te ostatnie zdanie Ingvar usłyszał jak przez mgłę, bo najzwyczajniej zmęczony służbą i nocnymi atrakcjami zwyczajnie nagle zasnął.
Ingvar skończył opowiadać i zawołał karczmarza:
– Symmachosie, już czas na nas, dopisz proszę wszystko do mojego rachunku, ureguluję wszystko niebawem jak tylko dostanę żołd.
Kiedy przyjaciele wyszli i zaczęli poruszać się nieśpiesznym krokiem w kierunku z daleka już widocznego Hipodromu, Nika przerwał panującą od wyjścia z tawerny niezręczną ciszę.
– Ingvarze, widzę, że coś nie masz dzisiaj humoru. Czy to tylko kac po wczorajszej biesiadzie z towarzyszami czy trapi Ciebie coś jeszcze?
– Zastanawiam się jakie będą dzisiaj kursy na gonitwę dnia i na kogo warto postawić by tym razem zarobić, a nie stracić resztę miesięcznego żołdu. Poza tym miło by było, gdyby na twarzy tego kapadockiego gnojka tym razem nie zagościł ten sam perfidny uśmieszek jak podczas karnawałowych gonitw, kiedy pozbawił mnie wielkiego mieszka złotych monet. Najchętniej rozbił bym mu tę jego wesołą gębę, ale za dużo ma ochroniarzy przy sobie.
– Ingvarze, tłumaczyłem Tobie tyle razy, że hazard to nie zabawa dla Ciebie, a na pewno nie, kiedy stawiasz u tego złodzieja, Abdona. Tylko głupcy się u niego zakładają, a on właśnie dzięki tym głupcom, takim jak ty, jest najbogatszym lichwiarzem po obu stronach Propontydy.
– Ale przecież Monomachos po pierwsze – był niepokonany we wszystkich gonitwach karnawału, a po drugie – był naszej zielonej fakcji największym herosem, więc nie mogłem na niego nie postawić – wtrącił się starając usprawiedliwić gwardzista. – Ale niestety faworyzowany woźnica przegrał, a ja straciłem postawione na niego sto złotych monet.
– Trzeba było nie stawiać na to końskie łajno po paskarskim kursie pięć do jednego, co nie odzwierciedlało prawdziwych matematycznych szans w tej gonitwie. Głupotą było wtedy zaryzykować sto monet by wygrać na czysto dwadzieścia. Wyścigi rządzą się swoimi prawami i czasem wystarczy jakiś głupi przypadek by faworyt zakończył wyścig przed czasem, często nie uchodząc z życiem.
– Albo dochodzi do jawnego przekrętu i na ostatniej prostej, faworyt, niby mając kłopoty z rydwanem, przepuszcza swojego przeciwnika – dodał z udawanym znawstwem Ingvar. – A potem niby wielce obrażony zamienia Zielonych na Błękitnych.
– Dlatego dzisiaj, mój przyjacielu, nie puszczę ciebie do Abdona samego, bo znowu narobisz głupstw – wykrzyczał tryumfalnie Nicefor Uranos i uderzył otwartą dłonią w plecy przyjaciela.
Ingvar przypomniał sobie jak pierwszy raz Nika zaprosił go na wyścigi kwadryg do Hipodromu. Oczywiście bywał tam ze swoimi kompanami wcześniej, ale nie rozumiał wielkiej fascynacji nimi całego miasta. Ot, czterech woźniców ściga się w lewo dookoła Hipodromu na dziwnych dwukołowych pradawnych wozach, zwanych rydwanami. Waregów nudziło to widowisko o ile nie wydarzył się jakiś wypadek, a pojazd z impetem nie rozbił się na kamiennej ścianie oddzielającej tor od widzów. To kto wygra mieli głęboko w dupie.
Od czasu, kiedy cesarski gwardzista zaczął bywać na wyścigach razem ze swoim przyjacielem, powoli chłonął wiedzę na temat wyścigów i coraz więcej z tej największej rzymskiej fascynacji rozumiał. Za namową Nicefora Uranosa został członkiem fakcji Zielonych, co bardziej znaczący członkowie przyjęli z dumą, gdy bohater spod Abydos dołączył do nich, a nie popieranych przez cesarza Konstantyna Błękitnych. Ingvar godzinami oglądał posągi zwycięzców sprzed setek lat i wysłuchiwał niekończące się opowieści o ich tryumfach. Woźnice tłumaczyli mu jak ważne jest ustawienie koni przy rydwanie i ich odpowiednie dopasowanie do siebie.
–Ingvarze, przyśpiesz kroku, bo Abdon ma ostatnio w zwyczaju zamykać prędzej zakłady na gonitwy w tej swojej szulerni, a nie chciałbym się spóźnić – uśmiechnął się szyderczo Nicefor Uranos. – Chyba się z nim dzisiaj założę – dodał już szeptem.
Przyjaciele weszli na plac Augustejon, po czym powoli zaczęli się zbliżać do wielkiej budowli znajdującej się przy południowej stronie cesarskiego pałacu. Do Hipodromu podeszli od jego południowego krańca zwanego sfendone, który był bardziej zaokrąglony od krańca w części północnej. Bez trudu znaleźli epatujący ogromnym przepychem wielki namiot w typowo perskim stylu.
– Tylko słonia bojowego tu jeszcze brakuje – zaśmiał się z notorycznie bawiącego go żartu Ingvar.
W momencie, gdy przekraczali próg namiotu gwardzista odruchowo sprawdził czy ukryty w bucie nóż jest na swoim miejscu
– Co Ciebie sprowadza w moje skromne progi, książę? – odezwał się z przesadną uniżonością w głosie bogato odziany, w typowo perski strój, gruby starzec. Na głowie miał turban jakiego nie powstydziliby się najbardziej bogobojni wyznawcy Allaha, na smagłej spalonej słońcem twarzy widoczne były trzy tłuste podbródki upstrzone białym długim zarostem. Całość uzupełniał, co mogło dziwić, patrząc na resztę stroju, wielki złoty katolicki krzyż wysadzany rubinami.
– Ingvarze, mój przyjacielu – pozdrowił starzec drugiego gościa. – Od czasu karnawałowych wyścigów nie widziałem twoich czerwonych włosów. Czyżby służba u umiłowanie nam panujących Cezarów była aż tak zajmująca? A może tu obecny książę wysłał Cię z tajną misją do Bułgarów czy innych Pieczyngów? – drwina w głosie lichwiarza była aż za nadto wyczuwalna, nawet dla kogoś tak prostolinijnego jak Ingvar.
Zaraz stracisz ten żmijowy język – pomyślał Ingvar i nagle poczuł jak zalewa go fala gorąca. Dodatkowo zaczął się rozglądać jakie ma szanse na ucieczkę, jeżeli zatopi sztylet ukryty w bucie w jednym z tłustych podbródków dziadygi.
–Abdonie, jaki jest kurs w finałowej gonitwie na Monomachosa? – przerwał rozważania Ingvara Nika.
– Od godziny nie przyjmuję już zakładów na ostatnią gonitwę, ale z tego co pamiętam ostatni klient postawił po kursie dwadzieścia do jednego – odpowiedział z niewinną miną dziecka, które ukradło kawałek kutii przed wieczerzą, starzec.
– Ach tak, czyli wystawiłeś tak chory kurs, bo ten kutas Monomachos, pierwszy raz walcząc dla fakcji Błękitnych w gonitwie wieczoru, nie może pozwolić sobie na podobne do karnawałowego spektakularne potknięcie. Czyż nie? – spytał, podnosząc głos Nicefor Uranos. – Skoro jesteś tak pewny jego wygranej, to jaki jest kurs na zwycięstwo Eutaliosa?
Starzec wsadził rękę pod turban i podrapał się po swojej zapewne łysej pod nim głowie, wsadził swój gruby paluch do nosa, popracował nim przez chwilę, obejrzał pod słońce znalezisko przed wyrzuceniem i rzekł prosto w oczy pytającego:
– Jeden do trzech, mój książę.
– Coooo? – obruszył się Ingvar. – Ten złodziej ma nas chyba za głupców.
– Nie chcesz, nie obstawiaj – wszedł mu w słowo lichwiarz. – Wolna wola.
– A kto powiedział, że ja nie chcę przyjąć twojego paskarskiego zakładu? – zwrócił się do Abdona Patrycjusz. – Tysiąc złotych monet na zwycięstwo Eutaliosa. No chyba, że tchórzysz, starcze?
– I jeszcze moje sto – dodał z zapałem w głosie Ingvar. – Taki byłeś pewny, że Monomachos wygra, a teraz widzę, iż strach Cię obleciał.
Starzec nie dał po sobie poznać co właściwie myśli w tej chwili, tylko wziął niezapisany pergamin ze sterty przed sobą, przysunął do siebie inkaust i wysadzanym drogocennymi klejnotami nożem zaczął ostrzyć gęsie pióro. Następnie zaczął zapisywać pergamin, co chwilę maczając pióro w inkauście. Gdy skończył posypał dokument piaskiem, zaczekał aż nadmiar atramentu się wchłonie w piasek, który następnie zdmuchnął.
– Podpiszcie tu – powiedział podsuwając dokument. – To będzie dowód zawarcia naszego zakładu.
Ingvar, gdy stawiał wyuczony w pocie czoła podpis pod pieczęcią Nicefora Uranosa, zauważył, kątem oka, jak starzec aż z radości potarł o siebie swoje dwie mocno spocone dłonie.
– A teraz szykujmy się, moi mili Panowie, popołudniowe wyścigi lada moment się zaczną.
Po wyjściu z namiotu nogi poniosły ich ku głównemu wejściu na trybunę Zielonych w części owego Sfendone.
– Nika, już dawno miałem się Ciebie zapytać, dlaczego zawsze na wyścigach zasiadasz z prostaczkami na trybunie Zielonych, a nie z którymś z cesarzy i resztą dworu w Katyzmie?
– Co za dziwne pytanie, mój przyjacielu – uśmiechnął się pod nosem Nika. – Przecież wiesz, że jestem za Zielonymi na dobre i złe to gdzie mam siedzieć? Z loży cesarskiej widać co prawda świetnie obie mety i zawody ogląda się niezwykle luksusowo, ale sam wiesz, że emocji tam jak na lekarstwo. Miałeś tam przecież służbę nie raz.
– Powiedz lepiej, Niceforze, że za dużo tam Błękitnych włażących w dupę cesarzowi Konstantynowi. Doszły mnie bowiem słuchy, że kiedyś nieźle narozrabiałeś na trybunie na zawodach z okazji pokonania Uzurpatora Bardasa Fokasa. Sam Basileus kazał ponoć Tobie wynosić się pod Sfendone jeśli masz zamiar tylko chlać i bić się.
– Cesarz już dawno zapomniał o tym incydencie, tylko widzisz, ja tak zasmakowałem w oglądaniu zawodów z ludem pracującym, że nie widzi mi się powrót do nudnej loży. A uprzedzając twoje następne pytanie, to z tego co wiem, cesarz Bazyli nie uświetni dzisiaj swoją osobą Hipodromu, od tego ma swojego brata Konstantyna.
Kiedy przyjaciele znaleźli się wreszcie na szczycie Hipodormu wśród rozentuzjazmowanego tłumu od razu przeszedł ich dreszcz euforii wielkiego święta.
Είναι για τον άνθρωπο να πολεμήσει
και είναι για τον ουρανό να δώσει νίκη – wykrzyknął klasyczną greką Nicefor Uranos
– Coś krzyczałeś, przyjacielu? – zapytał Ingvar. – Nic nie zrozumiałem.
– „Rzeczą człowieka jest walczyć, a rzeczą nieba – dać zwycięstwo” – krzyknął mu Nika prosto do ucha.
Ingvar momentalnie opróżnił bukłak z podłej jakości winem, który podał mu jeden z niżej siedzących, a on sam poczuł kolejny raz tego dnia przyjemne ściśnięcie w żołądku.
Pierwsze gonitwy oglądał jednym okiem, głównie dyskutując i pijąc z innymi Zielonymi, i jedyne co mógł o nich powiedzieć to, że się odbyły. Napięcie jednak powoli rosło i wszyscy czekali na gonitwę dnia, w której każda z fakcji wystawiała swoich najlepszych woźniców. Smaczku całości na pewno dodawało to, że pierwszy raz jako champion Błękitnych startował zdrajca Zielonych Monomachos. Gdy Herold wyjechał zapowiedzieć ostatnią gonitwę, nienawiść Zielonych wobec Monomachosa sięgnęła zenitu. Kiedy przejeżdżał w tryumfalnej paradzie obok trybuny zielonych został obrzucony tym, co każdy z kibiców wziął ze sobą, a więc zgniłymi owocami i warzywami, ludzkimi i zwierzęcymi odchodami, a także kilkoma świńskimi łbami i zdechłym kotem. Kiedy zatrzymał się naprzeciwko trybuny Błękitnych, owi widocznie chcąc dodać mu otuchy, zaczęli skandować jego imię. Trybuna Zielonych była i na taką okoliczność przygotowana. Na każde skandowanie imienia championa Błękitnych zielona strona Hipodromu odpowiadała uliczną popularną nazwą męskiego przyrodzenia. I nad Hipodromem się głośno niosło z tysięcy gardeł:
Monomaaachooos
Chuuuuuuuuuuuj!
Monomaaachooos
Chuuuuuuuuuuuj!
Monomaaachooos
Chuuuj, Chuuuj, Chuuuj!
Woźnice tymczasem ustawili się na starcie wyścigu według kolejności jaką wylosowali wczorajszego wieczoru. Najbliżej Spiny, która biegła przez środek Hipodromu ustawił się champion Błękitnych Monomachos, następnie, obok niego, reprezentant Czerwonych, najstarszy w całym towarzystwie Palladios i woźnica Białych Achilles. Najbliżej kamiennego muru oddzielającego tor od trybun zameldował się nowy champion Zielonych Eutalios.
Nagle stadion zamarł jak na komendę. Woźnice stali wyprężeni na swoich rydwanach niczym greccy herosi przed czekającą ich bitwą. Wszyscy patrzyli w kierunku loży, w której cesarz Konstantyn wniósł białą jedwabną chusteczkę w stronę promieni powoli zachodzącego słońca. Przez ten ułamek chwili cały hippodrom, sześćdziesiąt tysięcy luda, patrzyło tylko na niego, a gdy chusteczka wypuszczona z rąk bezszelestnie opadła na zimną kamienną posadzkę zaczął się wyścig, na który wszyscy zebrani dzisiaj na Hipodromie czekali.
– Teraz wszystko w rękach Boga – krzyknął Nicefor Uranos do ucha Ingvara. – I rydwanie mojego najnowszego faworyta – dodał z nieskrywaną dumą w głosie.
Monomachos zdecydowanie wygrał start i pierwszy dojechał do końca Spiny, robiąc ostry nawrót na łuku. Tuż za nim, praktycznie koło w koło, jechał Achilles. Eutaliosem, który na starcie wysforował się na trzecie miejsce, podczas pokonywania łuku mocno zarzuciło i spadł na sam koniec stawki.
– Ma za mocnego konia od lewej albo za słabego od prawej – zawołał jakiś znawca z dolnych rzędów.
Na drugim łuku Spiny wydawało się, że Monomachos utraci pierwsze miejsce na rzecz Achillesa, który spóźnił się jedynie o długość osi by zamknąć prowadzącemu woźnicy najkrótszą ścieżkę. Na pierwszym łuku drugiego okrążenia Achilles postanowił ostatecznie wyprzedzić Błękitnego woźnicę, ale Monomachos brał udział w wyścigach nie od dzisiaj. Delikatnie poszerzył tor jazdy swojego rydwanu i wpakował się prawym kołem przed pojazd przeciwnika lekko przy tym hamując. Tym sposobem zablokował lewe koło rydwanu Achillesa, który gwałtownie skręcił w lewo, a woźnica wystrzelił do góry jak z katapulty.
Z boksów momentalnie wybiegli niewolnicy z noszami dla woźnicy oraz chłopcy stajenni celem posprzątania tego, co zostało z rydwanu, który ostatecznie rozbił się o mur trybun, oraz wyłapania koni. Manewr ten kosztował pierwsze miejsce Monomachosa, którego po zewnętrznej objechał Palladios z fakcji Czerwonych.
Dla Eutaliosa, który chciał powtórzyć manewr Czerwonego woźnicy zabrakło miejsca i musiał się wstrzymać przynajmniej na razie z atakiem i zadowolić aktualnie trzecim miejscem. W takiej też kolejności woźnice zakończyli drugie jak i trzecie okrążenie. Po pokonaniu pierwszego łuku czwartego okrążenia Monomachosowi udało się wjechać swoim rydwanem dosyć ciasno w zakręt przez co prawie zrównał się z Palladiosem, dodatkowo zajmując wewnętrzny, tym samym korzystniejszy tor. Dla niego była to woda na młyn. Zaczął delikatnie wywozić na najbardziej zewnętrzną cześć toru woźnicę spod znaku Czerwonej fakcji, jednocześnie licząc, że zablokuje, czającego się za nimi i niezwykle szybko pokonującego łuki, Eutaliosa.
– Patrz teraz, Ingvarze! – wrzasnął wyraźnie podniecony Nicefor Uranos.
Eutalios, jakby to słysząc, zaczął strzelać mocno biczem po kolei po końskich zadkach, jednocześnie, maksymalnie na ile pozwoliły mu siły, ściągnął lejce, przechylając się w lewą stronę. Gdy walczący o pierwsze miejsce w biegu zauważyli niebezpieczeństwo było już za późno, a Eutalios niczym cyrkowiec wjechał na lewym kole rydwanu, przecząc wszelkim zasadom grawitacji, przed obu przeciwników, pokonując łuk przy Sfendone w sposób, jakiego nie pamiętali najstarsi mieszkańcy miasta.
Od tego momentu wyścig zaczął się strasznie dłużyć Ingvarowi. Piąte okrążenie, szóste, siódme… Eutalios dalej nie zagrożony mknął na czele, biorąc bardzo wąsko łuki, aby nie dać rywalom żadnych szans na zrównanie się z nim na którejś z dwóch prostych. Przed dziewiątym okrążeniem cała zielona trybuna wykrzykiwała imię swojego Championa, a po całym Hipodromie niosło się gromkie:
– Eeuuttallios! Eeeeuuuuttttaaaallliiiioooossss!
W chwili, gdy woźnica spod znaku zieleni ukończył ostatnie dziewiąte okrążenie na pierwszym miejscu, przyjaciele z radości padli sobie w objęcia, a cały stadion, poza jego błękitną częścią, wiwatował na rzecz zwycięzcy.
Po zaliczeniu kolejnej rundy honorowej wokół Hipodromu, oszołomiony dalej niespodziewanym sukcesem Eutalios, postanowił nie zjeżdżać z toru tylko zatrzymał się pod trybuną Zielonych i zaczął celebrować z wiernymi fanami wspólne zwycięstwo.
– Nic tu już po nas, Nika. Trzeba wybrać się do Abdona i odebrać naszą wygraną.
– Wątpię, abyśmy go jeszcze zastali w jego szulerni, najszybciej będzie tam jutro.
– No to damy mu się dzisiaj wypłakać i odwiedzimy go jutro z małą obstawą, tak na wszelki wypadek – Ingvar zatarł ręce naśladując tłustego lichwiarza. – To może zajdziemy na wieczerzę do jakiegoś miłego lokalu? Co myślisz, chudzielcu? A może w drodze ktoś niespełna rozumu nas zaczepi i będzie najwspanialsza na świecie rozrywka.
– Najpierw powinniśmy odwiedzić naszego bohatera wieczoru Eutaliosa. Jest mi coś winien za wczorajsze treningi do północy i nauczenie jazdy na lewym kole.
Ingvar spojrzał z głupawą miną na przyjaciela a on się tylko serdecznie uśmiechnął.
KONIEC