- Opowiadanie: quellar - Gwardzista

Gwardzista

Gwar­dzi­sta” to opo­wia­da­nie, któ­re­go akcja roz­gry­wa się w 11 maja 991 roku w mie­ście Kon­stan­ty­no­po­lu. Jest to szcze­gól­ny dzień dla wszyst­kich miesz­kań­ców, gdyż wła­śnie na ten dzień przy­pa­da naj­waż­niej­sze świę­to ich uko­cha­ne­go mia­sta. Głów­ny bo­ha­ter In­gvar – „dzi­kus z pół­no­cy”, jest ce­sar­skim gwar­dzi­stą, człon­kiem osła­wio­nej „Gwar­dii Wa­re­skiej” jed­nej z naj­sław­niej­szych for­ma­cji woj­sko­wej ca­łe­go śre­dnio­wie­cza. Razem z jego grec­kim przy­ja­cie­lem wy­ru­sza­my świę­to­wać na ulice naj­bar­dziej ko­smo­po­li­tycz­ne­go mia­sta tam­tych cza­sów zwa­ne­go przez tu­byl­ców po pro­stu „Nowym Rzy­mem”.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Gwardzista

Było wcze­sne ma­jo­we po­po­łu­dnie, kiedy In­gvar opu­ścił swoją kwa­te­rę w ce­sar­skim pa­ła­cu. Stwier­dził, że zanim uda się na za­wo­dy ry­dwa­nów na nie­od­le­głym Hi­po­dro­mie, prze­spa­ce­ru­je się tro­chę po mie­ście i wstą­pi do swo­jej ulu­bio­nej ta­wer­ny. Był w niej umó­wio­ny ze swoim grec­kim przy­ja­cie­lem. Kiedy do­tarł do za­chod­nie­go krań­ca placu zwa­ne­go Au­gu­ste­jo­nem, wszedł na nie­zwy­kle tego dnia za­tło­czo­ną głów­ną ulicę mia­sta, czyli Mese.

Je­de­na­sty maja był naj­waż­niej­szym dniem dla wszyst­kich miesz­kań­ców no­we­go Rzymu, a na­pię­cie wiel­kie­go świę­ta dało się od­czuć na wszyst­kich mi­ja­nych twa­rzach. Zwy­kle o tej porze ko­smo­po­li­tycz­ne mia­sto nie było tak żywe i co dziw­ne – nie­któ­rzy lu­dzie byli dla sie­bie jacyś tacy milsi. Na bo­ga­to odzia­ne­go ce­sar­skie­go urzęd­ni­ka wpadł jeden z grup­ki pi­ja­nych (jak zwy­kle po skoń­czo­nej po­ran­nej pracy) ry­ba­ków znad Pro­pon­ty­dy, a urzęd­nik, o dziwo, za­miast po­czę­sto­wać pi­ja­ka stan­dar­do­wym „skur­wy­sy­nem” czy „jak le­ziesz, cha­mie”, podał mu rękę i po­mógł wstać.

Oko­licz­ni wła­ści­cie­le szyn­ków i ta­wern z uśmie­chem na ustach za­pra­sza­li wszyst­kich, jeśli nie na dar­mo­wy kubek wina to na pewno nie­roz­cień­czo­ny wodą jak to na­ka­zy­wa­li w cza­sie licz­nych po­stów świec­cy i du­chow­ni no­ta­ble. Kiedy gwar­dzi­sta minął Złotą Bramę, droga skrę­ci­ła w kie­run­ku po­łu­dnio­wym, a do prze­chod­niów za­czę­ła do­cie­rać lekka nad­mor­ska bryza.

In­gvar miał na sobie swój naj­lep­szy wyj­ścio­wy strój. Na no­gach miał wy­so­kie skó­rza­ne buty z cho­le­wa­mi, jakie no­si­li ce­sar­scy ka­wa­le­rzy­ści, ozdo­bio­ne bo­ga­to srebr­ny­mi ćwie­ka­mi. Miały one i tę za­le­tę, że nie tylko łatwo było ukryć w nich do­dat­ko­wy nóż, ale i w krót­kim cza­sie go wy­do­być nie­po­strze­że­nie. Lekka zie­lo­na tu­ni­ka była prze­pa­sa­na sze­ro­kim pasem, u któ­re­go boku wi­siał cięż­ki szty­let z dłu­gim ostrzem i wy­sa­dza­nym ru­bi­na­mi jel­cem. Zie­lo­ny płaszcz osten­ta­cyj­nie za­rzu­co­ny na sze­ro­kie, jak u tura ra­mio­na, był spię­ty po pra­wej stro­nie srebr­ną klam­rą. Do­sko­na­łe­go ob­ra­zu ca­ło­ści do­da­wa­ła krót­ko przy­strzy­żo­na ruda broda oraz pod­go­lo­ne do samej skóry nad uchem włosy. Jego czer­wo­na ni­czym unu­rza­na w świe­żej krwi czu­pry­na co chwi­lę po­wie­wa­ła za­wa­diac­ko przy wie­ją­cym od stro­ny morza lek­kim wie­trze. Prze­cho­dząc obok za­uł­ków uśmiech­nął się do wy­jąt­ko­wo czy­stych kur­ty­zan, które po­ka­zu­jąc nagie pier­si za­pra­sza­ły go do sko­rzy­sta­nia ze swo­ich usług. Minął po­zdro­wiw­szy ra­do­sny­mi okrzy­ka­mi grupę na­le­żą­cą do cyr­ko­wej fak­cji Zie­lo­nych, tak jak on ki­bi­cu­jąc uko­cha­nym woź­ni­com ubra­nym w ten wła­śnie kolor. Czę­ściej jed­nak spo­ty­kał grup­ki ki­bi­ców fak­cji Błę­kit­nych, któ­rzy z nie­na­wi­ścią pa­trzy­li na niego zło­rze­cząc pod nosem. A była to nie­na­wiść po­dwój­na! Poza tym, że na­le­żał do wro­giej demy cyr­ko­wej to był jesz­cze jed­nym z tych osła­wio­nych Va­ran­gai – przy­by­łych z pół­no­cy krwio­żer­czych wo­jow­ni­ków, z któ­rych ce­sarz uczy­nił swo­ich przy­bocz­nych straż­ni­ków. Oczy­wi­ście, In­gvar nie byłby sobą, gdyby po­zo­sta­wał im dłuż­ny, więc co chwi­lę kie­ro­wał ku nim swoje zło­wro­gie spoj­rze­nie oraz wy­krzy­ki­wał obe­lgi w nie­zna­nym dla Gre­ków ję­zy­ku. Wie­dział oczy­wi­ście że nikt z nich nie od­wa­ży się za­ata­ko­wać za dnia sa­mot­ne­go gwar­dzi­sty i to nawet ta­kie­go, który wy­zy­wa­ją­co po­ka­zu­je przy­na­leż­ność do demy Zie­lo­nych. Mia­sto do teraz pa­mię­ta­ło, że kiedy w VII dziel­ni­cy rok temu w bur­de­lu za­szty­le­to­wa­no jed­ne­go z jego Wa­re­skich dru­hów cała dziel­ni­ca spły­nę­ła krwią, a jej odór w rynsz­to­kach czuć było dotąd. Przed fi­na­ło­wy­mi wy­ści­ga­mi cza­sa­mi do­cho­dzi­ło do drob­nych prze­py­cha­nek czy bójek, ale były to sy­tu­acje ra­czej in­cy­den­tal­ne. Nie można tego ni jak po­rów­nać z wie­czo­ra­mi, kiedy po od­by­tych wy­ści­gach tłum wy­le­wał się z Hi­po­dro­mu na ulice i place No­we­go Rzymu. Pi­ja­ne winem i try­um­fem swo­ich zwy­cięz­ców demy ście­ra­ły się wtedy na uli­cach z za­rów­no pi­ja­ny­mi, jak i wście­kły­mi, po po­raż­ce swo­ich pu­pi­li, ad­wer­sa­rza­mi. Ulice nie rzad­ko spły­wa­ły krwią, a straż miej­ska go­dzi­na­mi pró­bo­wa­ła uspo­ko­ić co bar­dziej krew­kich fanów.

In­gvar skrę­cił w małą bocz­ną ulicz­kę od Mese i w końcu do­tarł do celu swo­jej po­dró­ży. Wstą­pił do swo­jej ulu­bio­nej Ta­wer­ny „U Sym­ma­cho­sa”. Wcho­dząc po­zdro­wił uśmie­chem sto­ją­ce­go za szynk­wa­sem go­spo­da­rza i usiadł w kącie.

– Dusz­no tu u Cie­bie, Sym­ma­cho­sie! Pa­lisz w maju? – za­śmiał się In­gvar.

– Dzi­siaj rano do­sta­łem świe­że ryby i owoce morza. Pysz­na po­lew­ka go­tu­je się nad wiel­kim pa­le­ni­skiem, stąd ta du­cho­ta.

Wła­ści­ciel czym prę­dzej przy­niósł mu dzban moc­ne­go kre­teń­skie­go czer­wo­ne­go wina. Zgod­nie z pa­nu­ją­cym pra­wem wino po­win­no być roz­cień­czo­ne wodą, ale niski i gruby Grek wolał się nie na­ra­żać swo­je­mu sta­łe­mu klien­to­wi.

– Co do wina Panie po­rucz­ni­ku? – za­py­tał z uni­żo­no­ścią w gło­sie Sym­ma­chos.

– Nie czuję jesz­cze wiel­kie­go głodu, ale do wina wziął­bym tę miskę ryb­nej po­lew­ki oraz jesz­cze cie­pły psze­nicz­ny chleb. I nie na­zy­waj mnie pro­szę po­rucz­ni­kiem, gdyż obaj wiemy, że to nie praw­da!

Kiedy In­gvar za­czął czy­ścić gli­nia­ną misę po zupie ostat­nim ka­wał­kiem pie­czy­wa stwier­dził, że za­mó­wi sobie jesz­cze jedną ka­raf­kę.

– Sym­ma­cho­sie, jesz­cze jeden dzban tego wina. Cią­gle chce mi się pić od tej du­cho­ty.

– Już po­da­ję Panie, tylko zejdę na dół do mojej piw­nicz­ki

– In­gvar, ty worze na wino! – do­le­ciał znie­nac­ka zna­jo­my wy­so­ki męski głos. Po­wo­li, jak gdyby od nie­chce­nia, gwar­dzi­sta od­wró­cił się w kie­run­ku mówcy. Przed nim stał strasz­nie chudy sma­gło­li­cy na oko trzy­dzie­sto­pię­cio­let­ni Grek ubra­ny nie­zwy­kle bo­ga­to z prze­wie­szo­ną przez ramię atła­so­wą zie­lo­ną szar­fą.

Mu­siał­bym chyba z trzy żołdy odło­żyć na taki strój – po­my­ślał In­gvar. – Nie mó­wiąc już o tym, że ubra­nie takie nie przy­stoi męż­czyź­nie, a ra­czej nie­wia­stom.

Wareg na szczę­ście miesz­kał już na tyle długo w Mi­kla­gar­dzie, żeby nie dzi­wić się temu, że zwłasz­cza w wyż­szych krę­gach ary­sto­kra­cji co nie­któ­rzy męż­czyź­ni ubie­ra­li się jak ko­bie­ty, pach­nie­li per­fu­ma­mi i won­no­ścia­mi jak ko­bie­ty oraz tak jak one wo­le­li męż­czyzn.

– Wina Panie? – za­py­tał z grzecz­no­ści gwar­dzi­sta cho­ciaż znał od­po­wiedź.

– Prze­cież wiesz, In­gva­rze, że zło­ży­łem śluby czy­sto­ści – od­po­wie­dział mu nowo przy­by­ły ob­li­zu­jąc ję­zy­kiem górną wargę ni­czym ko­bie­ta. – Wino nasz Pan Jezus Chry­stus prze­zna­czył dla swo­ich apo­sto­łów i tych, któ­rzy na mszy gło­szą słowo Boże, dla nas zwy­kłych śmier­tel­ni­ków jest tylko chleb, który z łaski na­sze­go Pana spo­ży­wa­my.

– Sym­ma­cho­sie! – za­wo­łał do star­sza­we­go gru­be­go bro­da­cza w po­pla­mio­nym far­tu­chu sto­ją­ce­go za wy­szyn­kiem. – Sma­żo­ne ośmior­nicz­ki i dzban chłod­nej ró­ża­nej wody osło­dzo­nej mio­dem. Mam na­dzie­ję, że tym razem z po­ran­ne­go po­ło­wu, bo nie da­ru­je Tobie drugi raz jak znowu wy­sram swoje wnętrz­no­ści.

– Nie ma obawy, Panie – od­po­wie­dział wy­raź­nie, ale ze stra­chem w gło­sie, obe­rży­sta. – Wszyst­ko jest świe­żut­kie od no­we­go spraw­dzo­ne­go do­staw­cy – za­czął za­chwa­lać wy­raź­nie od­zy­sku­ją­cy rezon bro­dacz.

– To i ja się sku­szę na por­cję – za­wo­łał In­gvar. – Od tego chla­nia wina pod miskę zupy wy­raź­nie zgłod­nia­łem.

Za nie­ca­łe dwa kwa­dran­se obaj przy­ja­cie­le za­ja­da­li się, naj­pierw go­to­wa­ny­mi, a na­stęp­nie du­szo­ny­mi z dużą ilo­ścią czosn­ku i oliwy nad ogniem, de­li­cja­mi.

– Co Cie­bie tak suszy, In­gva­rze? – za­py­tał z wy­raź­ną kpiną w gło­sie Grek. – Znowu bie­sia­do­wa­łeś z tym swoim Bry­tem? Jak wy go na­zy­wa­cie? Ksią­żę Ta­ra­nis?

– A co tu opo­wia­dać, po­hu­la­li­śmy i to zdro­wo, jak zwy­kle, i żeby tylko na winie się skoń­czy­ło – od­po­wie­dział koń­cząc osu­szać czwar­ty dzban wina gwar­dzi­sta. – Do­dat­ko­wo w końcu się chyba od­wa­ży­li i za­czę­li wy­py­ty­wać mnie o naszą zna­jo­mość.

– Mu­sisz mi ko­niecz­nie opo­wie­dzieć wy­da­rze­nia wczo­raj­sze­go dnia – wy­krzyk­nął pod­nie­sio­nym gło­sem ary­sto­kra­ta. – Wiesz, jak uwiel­biam słu­chać o wa­szych mę­skich spo­tka­niach.

In­gvar po­cią­gnął duży łyk wina pro­sto z ka­raf­ki i za­czął opo­wieść:

In­gva­rze, chodź napij się z nami i po­siedź cho­ciaż chwil­kę – za­wo­łał do wy­so­kie­go męż­czy­zny, o czer­wo­nych ni­czym po­ca­ło­wa­nych przez ogień wło­sach, jeden z bie­sia­du­ją­cych przy pa­le­ni­sku wo­jow­ni­ków. – Skoń­czy­łeś już widzę służ­bę, a jutro z tego co się orien­tu­ję masz wolne, bo idziesz na wy­ści­gi ry­dwa­nów. A ta twoja eg­zo­tycz­na pięk­ność, za którą wy­da­łeś for­tu­nę ni­g­dzie Tobie nie uciek­nie, praw­da?

Chyba, że ja się do niej wy­bio­rę, Ta­ra­ni­sie – za­re­cho­tał drugi z żoł­nie­rzy z pa­skud­ną szra­mą w po­przek po­licz­ka. – Wtedy bę­dzie chcia­ła cze­kać już tylko na mnie.

Pi­ja­ni już winem to­wa­rzy­sze In­gva­ra nawet nie za­uwa­ży­li, kiedy do­sko­czył on w dwóch sprę­ży­stych ni­czym dra­pież­ny kot ru­chach do cią­gle re­cho­cą­ce­go ad­wer­sa­rza i przy­sta­wił mu do szyi za­bój­cze ostrze dłu­gie­go szty­le­tu.

Zaraz stra­cisz swoje nędz­ne życie – wy­sy­czał mu pro­sto w twarz.

In­gva­rze, odłóż te że­la­stwo, które trzy­masz w dłoni. Pro­szę. Hal­fdan tylko żar­to­wał, a ty, odkąd ku­pi­łeś tę małą nie­wol­ni­cę o sko­śnych oczach, sta­łeś się strasz­nie za­zdro­sny i draż­li­wy.

Prze­cież on lubi tylko chłop­ców i to tych bez ku­ta­sów – za­re­cho­tał ktoś z grup­ki. – On by nie wie­dział co robić z ko­bie­tą.

Kiedy In­gvar opu­ścił nóż, Hal­fdan bez­ce­re­mo­nial­nie do­sko­czył do we­soł­ka i jed­nym po­tęż­nym cio­sem w twarz po­wa­lił go na zie­mie.

A teraz za­brać stąd te zwło­ki – wark­nął do resz­ty. – I wy­pier­da­lać mi stąd. Chcę zo­stać sam z Ta­ra­ni­sem i In­gva­rem.

Kiedy ko­lej­ny dzban z winem wy­lą­do­wał na środ­ku stołu w bie­siad­nej sali wo­jow­ni­cy za­czę­li śpie­wać, drąc się przy tym w nie­bo­gło­sy. Wspo­mi­na­li w pie­śniach po­le­głych to­wa­rzy­szy oraz chwa­leb­ne czyny w bi­twach. In­gvar po­sta­no­wił ko­lej­ny raz spró­bo­wać strze­lić z dłu­gie­go ci­so­we­go łuku Ta­ra­ni­sa, ale jak zwy­kle na­pi­nał go mimo swo­jej nad­ludz­kiej siły z wiel­kim tru­dem i strza­ła ani razu nie zbli­ży­ła się nawet do środ­ka po­wie­szo­nej na końcu sali tar­czy.

Masz, zapal sobie, mój przy­ja­cie­lu – Bryt podał mu na­bi­tą opiu­mo­wa­nym ha­szy­szem fajkę. – Może po tym się Tobie uda?

In­gvar za­cią­gnął się mocno, po­trzy­mał dym w płu­cach i wy­pu­ścił go, mocno kasz­ląc

Pro­szę, Hal­fda­nie, zapal z nami i ty – zwró­cił się Ta­ra­nis do trze­cie­go gwar­dzi­sty.

Ja po­dzię­ku­ję, nie lubię palić tego wa­sze­go gówna. Zresz­tą chyba za dużo wy­pi­łem i muszę zła­pać tro­chę po­wie­trza przed snem. Czas na mnie.

Kiedy Hal­fdan za­czął się od­da­lać gło­śno stu­ka­jąc cięż­ki­mi bu­cio­ra­mi o po­sadz­kę, po­zo­sta­li jego to­wa­rzy­sze za­cią­gnę­li się jesz­cze po razie z tlą­cej się fajki.

Pew­nie ma swoją tajną schadz­kę z tym mło­dziut­kim pulch­nym eu­nu­chem, który od nie­daw­na pra­cu­je w kan­ce­la­rii na­sze­go ce­sa­rza – stwier­dził wy­pusz­cza­jąc dym In­gvar. – Niby to ta­jem­ni­ca, a prze­cież wszy­scy wie­dzą, co oni tam u niego w kom­na­cie robią.

Hal­fdan jest nie­zrów­no­wa­żo­ny, co widać cho­ciaż­by po za­pa­le z jakim tor­tu­ru­je i prze­słu­chu­je wro­gów ce­sa­rza w ka­ta­kum­bach pa­ła­cu – rzekł pa­trząc w sufit Ta­ra­nis. – Ale to nasz druh i nic nam do tego jak żyje. W bi­twie jest nie ustra­szo­ny i za­wsze mo­że­my na niego li­czyć.

I to uczo­ny mąż – za­śmiał się wy­raź­nie pod wpły­wem dzia­ła­ją­ce­go już nar­ko­ty­ku In­gvar. – Oprócz tego, że swo­imi wiel­ki­mi no­ży­ca­mi po­tra­fi ob­ciąć tor­tu­ro­wa­ne­mu jajca to umie jesz­cze pisać i czy­tać.

I naraz obaj wo­jow­ni­cy wy­bu­chli du­szą­cym śmie­chem na wspo­mnie­nie bo­żo­na­ro­dze­nio­we­go skan­da­lu, który wy­buchł na ko­niec ze­szłe­go roku.

Hal­fdan tu był – wy­du­sił przez pły­ną­ce mu ze śmie­chu łzy Ta­ra­nis. – Wyrył głu­pek swo­imi no­ży­ca­mi do tor­tur pod­czas na­bo­żeń­stwa w Hagia Sofia. Afera wy­szła z tego nie mała. Na szczę­ście nikt z Gre­ków nie umiał od­czy­tać jego run.

Kiedy przy­ja­cie­le prze­sta­li się śmiać, Ta­ra­nis nagle z po­waż­ną miną za­py­tał In­gva­ra:

Idziesz jutro na wy­ści­gi z tym swoim grec­kim przy­ja­cie­lem?

Mhm – od­parł mu In­gvar.

Od dawna mnie korci, żeby za­py­tać jak wy się w ogóle po­zna­li­ście?

Pa­mię­tasz jak po po­bi­ciu bun­tow­ni­ków pod Aby­dos przy­je­cha­li­śmy z na­szym Ba­si­leu­sem do mia­sta? – za­py­tał In­gvar.

Jasne, że pa­mię­tam. Pięk­na wio­sna wtedy była.

A ja go po­zna­łem wła­śnie tam­te­go upal­ne­go lata. Widzę, że chcesz po­znać ca­łość tej hi­sto­rii, zatem opo­wiem…

 

In­gvar po po­ko­na­niu wraz z sze­ścio­ma ty­sią­ca­mi swo­ich to­wa­rzy­szy bun­tow­ni­ków w słyn­nej już bi­twie pod Aby­dos, za­miesz­kał w Nowym Rzy­mie jako jeden z licz­nych ce­sar­skich gwar­dzi­stów. I jak każdy pro­sty dzi­kus z pół­no­cy był oszo­ło­mio­ny mia­stem, w któ­rym przy­szło mu żyć na co dzień. Nie­zna­ją­cy do­brze greki gwar­dzi­sta uwiel­biał po służ­bie go­dzi­na­mi włó­czyć się po ogrom­nym mie­ście, chło­nąc wszyst­kim zmy­sła­mi to, co Mi­kla­gard miał mu do za­ofe­ro­wa­nia. Razem z in­ny­mi Wa­re­ga­mi pił w ta­wer­nach wspa­nia­łe trun­ki, które kupcy przy­wo­zi­li z ca­łe­go świa­ta i co chwi­la wda­jąc się w bójki i roz­ró­by z miej­sco­wy­mi. Pra­wie co noc od­da­wał się kosz­to­wa­niu sprze­daj­nej mi­ło­ści kur­ty­zan przy­by­łych tu z ca­łe­go zna­ne­go ludz­ko­ści świa­ta. Nie od­ma­wiał rów­nież wy­stęp­nym chu­ciom spra­gnio­nych roz­ko­szy mę­ża­tek cie­ka­wych ob­co­wa­nia z wiel­kim dzi­kim i krwio­żer­czym za­bój­cą z pół­no­cy. Nowi przy­by­sze nie wzbu­dza­li jed­nak u wszyst­kich miesz­kań­ców sym­pa­tii, gdyż roz­ma­wia­li w obcym dla miej­sco­wych ję­zy­ku, byli gło­śni, agre­syw­ni i bar­dzo czę­sto pi­ja­ni w sztok nawet w licz­nych po­stach.

Pew­ne­go upal­ne­go dnia In­gvar upi­jał się w kącie pod­rzęd­nej ta­wer­ny, kosz­tu­jąc moc­ne­go nie roz­cień­czo­ne­go wodą wina. Dla za­ba­wy, po osu­sze­niu każ­do­ra­zo­wo gli­nia­nej am­fo­ry, nie omiesz­ki­wał roz­bi­jać jej z brzę­kiem na ka­mien­nej ścia­nie ta­wer­ny. Jego dzie­cin­na za­ba­wa mu­sia­ła mocno prze­szka­dzać sta­łym by­wal­com lo­ka­lu, gdyż po bo­daj­że trze­cim roz­bi­tym na­czy­niu po­de­szło do niego nie­spo­dzie­wa­nie trzech wy­so­kich dra­bów.

– Nie chce­my tu Cie­bie, przy­błę­do – ode­zwał się pierw­szy, któ­re­go od­dech śmier­dział ce­bu­lą i nie­stra­wio­nym świń­skim mię­sem.

– Zejść mi z oczu – za­sy­czał ła­ma­ną greką mocno już pi­ja­ny gwar­dzi­sta i na znak, że nie żar­tu­je po­ło­żył na brud­nym dawno nie czysz­czo­nym stole długi nóż.

– My­ślisz, że się Cie­bie boimy? – za­py­tał drugi z osił­ków z usła­ną dzio­ba­mi po ospie twa­rzą, po­ka­zu­jąc w ręku cięż­ki rzeź­nic­ki tasak.

In­gvar w pół­mro­ku zo­ba­czył jesz­cze pię­ciu ob­wie­si z no­ża­mi i ta­sa­ka­mi zbli­ża­ją­cy­mi się po­wo­li w jego kie­run­ku. Jak to zwy­kle bywa w ta­kich sy­tu­acjach, więk­szość gości nie­za­in­te­re­so­wa­nych przy­pad­ko­wy­mi ob­ra­że­nia­mi opu­ści­ła w po­śpie­chu lokal. Z krzy­kiem na ze­wnątrz lo­ka­lu ucie­kły słu­żeb­ne dziew­ki i nie­wol­ni­ce. Wła­ści­ciel zaś szyb­ko po­ło­żył się na pod­ło­dze za wy­szyn­kiem, chcąc prze­cze­kać w bez­ru­chu szy­ku­ją­cą się jatkę.

– Jest nas ośmiu jak już chyba zdą­ży­łeś za­uwa­żyć, ty czer­wo­ny kun­dlu, a ty tylko jeden – za­śmiał się po­ka­zu­jąc gamę po­psu­tych czar­nych zębów ten z dzio­ba­mi po ospie. – Flaki z cie­bie wy­pru­ję i roz­wle­kę po całym lo­ka­lu – nie prze­sta­wał wy­krzy­ki­wać gróźb „dzio­ba­ty”.

– On nie jest sam, tylko ze mną – ode­zwał się nagle wy­so­ki, ale zde­cy­do­wa­nie męski głos

Wszy­scy, jak na ko­men­dę, od­wró­ci­li się w kie­run­ku no­wo­przy­by­łe­go. Wszy­scy poza In­gva­rem, który spo­koj­nie pił dalej swoje wino, ryk­nę­li spa­zma­tycz­nym wręcz śmie­chem.

– Bu­ha­ha­ha­ha – za­śmiał się naj­gło­śniej ten śmier­dzą­cy ce­bu­lą. – Czer­wo­ny pie­sek jest tu ze swoją sucz­ką. Wi­dzia­łeś, Soter? – za­wo­łał w stro­nę tego trze­cie­go na razie mil­czą­ce­go.

Kiedy In­gvar za­in­te­re­so­wa­ny tym, co też wzbu­dzi­ło ogól­ną we­so­łość przyj­rzał się nie­zna­jo­me­mu i rów­nież pod nosem się uśmiech­nął. Męż­czy­zna ubra­ny był w je­dwa­bie ni­czym ko­bie­ta wy­so­kie­go rodu, do tego twarz miał całą wy­po­ma­do­wa­ną, a włosy na gło­wie utref­nio­ne.

– Nie no, widzę, że mamy „Ko­bit­kę” do za­ba­wy jak skoń­czy­my z tym czer­wo­nym ścier­wem, praw­da chłop­cy? Taos Sy­ne­ros, na co wy, kurwa, cze­ka­cie? Chyba nie po­zwo­li­cie temu znie­wie­ścia­łe­mu typ­ko­wi nas tu wszyst­kich ob­ra­żać? – wy­krzy­czał herszt bandy, wska­zu­jąc na nie­spo­dzie­wa­ne­go go­ścia, który z ka­mien­ną twa­rzą, wzmoc­nio­ną nie­ty­po­wym ma­ki­ja­żem, sta­nął obok szynk­wa­su.

Dwóch z tych pię­ciu, któ­rych twa­rzy In­gvar nie wi­dział w pół­mro­ku, ru­szy­ło w stro­nę tref­ni­sia. In­gvar z coraz więk­szym za­cie­ka­wie­niem za­czął przy­glą­dać się całej sy­tu­acji. Sta­wa­ła się ona dla niego coraz bar­dziej za­baw­na, a zwłasz­cza w sta­nie w jakim się znaj­do­wał.

Nagle nie­zna­jo­my wy­cią­gnął dło­nie z sze­ro­kich rę­ka­wów swo­ich de­li­kat­nych je­dwab­nych szat i po­ka­zał dwa za­krzy­wio­ne noże zwane Sicca po jed­nym w każ­dej ręce. Broń taka była nie­zwy­kle po­pu­lar­na u zwy­kłych za­uł­ko­wych rze­zi­miesz­ków, więc w rę­kach kogoś ta­kie­go jak ten nie­zna­jo­my mogła wy­wo­łać nie­zwy­kłe zdzi­wie­nie. Taos spoj­rzał jesz­cze nie­pew­nie na Sy­me­osa, jakby chciał za­py­tać „co ro­bi­my”, ale ten tylko się za­śmiał i ru­szył z wiel­kim ta­sa­kiem na prze­ciw­ni­ka.

W to, co wy­da­rzy­ło się potem w dusz­nej i ob­skur­nej Ta­wer­nie przy jed­nym z por­tów nad Zło­tym Ro­giem, In­gvar by nie uwie­rzył, ale na szczę­ście był tych wy­da­rzeń na­ocz­nym świad­kiem i uczest­ni­kiem. Chu­dzie­lec zręcz­nym ru­chem od­rzu­cił z ra­mion prze­szka­dza­ją­cy mu tylko w szy­ku­ją­cym się star­ciu płaszcz i z szyb­ko­ścią ja­do­wi­tej żmii kop­nął pierw­sze­go z na­past­ni­ków z pół­ob­ro­tu pro­sto w brzuch, z taką siłą że tam­ten osu­nął się na ko­la­na, wy­pusz­cza­jąc, z brzę­kiem na kle­pi­sko, tasak trzy­ma­ny w pra­wej dłoni. Po za­da­nym cio­sie nie­zna­jo­my bar­dzo szyb­ko do­sko­czył do dru­gie­go prze­ciw­ni­ka, któ­re­go mo­men­tal­nie po­trak­to­wał cio­sem z „głów­ki”, jed­no­cze­śnie wbi­ja­jąc mu Sicca w oboje uszu. Na­stęp­nie chu­dzie­lec pod­niósł z ziemi tasak trzy­ma­ją­ce­go się za brzuch klę­czą­ce­go Sy­me­osa i ła­piąc go za reszt­ki wło­sów na gło­wie od­cią­gnął ją do tyłu, aby prze­ciąć mu tęt­ni­cę szyj­ną. Od­rzu­ca­jąc na bok jego ciało, z któ­re­go szyi krew si­ka­ła ni­czym z fon­tan­ny na jed­nym z nowo rzym­skich pla­ców, ru­szył od­zy­skać z głowy Taosa swoje dwa za­bój­cze noże Sicca.

Ale In­gvar już nie cze­kał na to co na­stą­pi, gdyż w chwi­li, kiedy się pod­niósł z zydla, szyb­kim ru­chem wy­cią­gnął no­szo­ny z tyłu za pasem mały pa­rad­ny to­po­rek i wbił go z całej siły w gębę tego „dzio­ba­te­go”. Trzy­ma­ną zaś w lewej ręce gli­nia­ną am­fo­rę roz­wa­lił na gło­wie „śmier­dzą­ce­go” ce­bu­lą. Zła­pał lewą ręką za nóż le­żą­cy na stole, który jed­no­cze­śnie kop­nął z całej siły, chcąc zro­bić sobie wię­cej miej­sca do bitki. Ten mil­czą­cy do tej pory, na któ­re­go mó­wi­li Soter, usko­czył przed drew­nia­ną prze­szko­dą i za­mach­nął się po­tęż­nym rzeź­ni­czym ta­sa­kiem, który na szczę­ście dla In­gva­ra, prze­ciął tylko ze świ­stem po­wie­trze. Nie cze­ka­jąc aż oszo­ło­mio­ny roz­bi­tą ka­raf­ką drugi prze­ciw­nik go za­ata­ku­je, rów­nież z całą swoją siłą uprze­dził go i ude­rzył obu­chem to­por­ka pro­sto w nos, wbi­ja­jąc kość no­so­wą pro­sto do mózgu. Drab mo­men­tal­nie zalał się krwią i usiadł, a gwar­dzi­sta przy­pła­cił to pra­wie ży­ciem, gdy zlek­ce­wa­żo­ny w tym ataku przez niego Soter, ciął go ta­sa­kiem w szyję. Tylko to, że cios był za­da­ny nie do końca czy­sto i tra­fił w przy­trzy­mu­ją­cą płaszcz ozdob­ną wiel­ką mie­dzia­no–złotą klam­rę spo­wo­do­wa­ło, że In­gvar nie leżał na ziemi zbro­czo­ny czer­wo­ną po­so­ką z uszko­dzo­nej tęt­ni­cy szyj­nej.

– Nu är jag ver­kli­gen förban­nad – za­klął szpet­nie w ja­kimś nie­zna­nym dla resz­ty ję­zy­ku i rzu­cił się jak ranny dra­pież­nik na swo­je­go prze­śla­dow­cę. Na prze­mian to ciął trzy­ma­nym w pra­wej ręce mi­nia­tu­ro­wym to­po­rem, to pró­bo­wał pchnięć nożem z lewej dłoni. Nie­ste­ty wy­pi­ta ogrom­na ilość wina przez In­gva­ra oraz mała ilość miej­sca do walki, w któ­rej nie mógł wy­ko­rzy­stać swo­je­go naj­więk­sze­go atutu, czyli nad­ludz­kiej siły, po­wo­do­wa­ła, że nad­zwy­czaj zwin­ny miej­ski opry­szek Soter, co chwi­la, pra­wie, że od nie­chce­nia, uni­kał śmier­tel­nych dla niego ata­ków, pla­nu­jąc w gło­wie śmier­tel­ną kontrę.

Nie­ste­ty dla niego ko­bie­co odzia­ny chu­dzie­lec rzu­cił w kie­run­ku za­sty­głych w bez­ru­chu, za­sko­czo­nych wy­raź­nie ob­ro­tem spra­wy, trzech nie­bio­rą­cych do tej pory czyn­ne­go udzia­łu na­past­ni­ków, pło­ną­cą lampę oliw­ną, a na­stęp­nie prze­sko­czył zwin­nie ni­czym łania nad prze­wró­co­nym przez In­gva­ra sto­łem. Będąc jesz­cze w po­wie­trzu, wbił w kark co­fa­ją­ce­go się So­te­ra swój za­krzy­wio­ny nóż. Nóź ten osta­tecz­nie wy­szedł mu przez otwar­te usta, z któ­rych mo­men­tal­nie po­la­ła się krew. W tym mo­men­cie In­gvar spoj­rzał kątem swo­je­go pra­we­go oka na do­go­ry­wa­ją­ce­go le­żą­ce­go w ka­łu­ży krwi i wła­sne­go moczu „ama­to­ra ce­bu­li”, i z dzi­kim krzy­kiem oraz mor­dem w oczach ru­szył w kie­run­ku zbie­ra­ją­cych się do obro­ny, przy­par­tych do sie­bie ple­ca­mi, po­zo­sta­łych na­past­ni­ków. Za nim, czego już nie mógł wi­dzieć, ru­szył jak cień chudy grek, mi­mo­cho­dem wy­cie­ra­jąc nóż w płaszcz jed­ne­go z tru­po­szy.

– Stać w imie­niu pre­fek­ta! – za­brzmia­ło kil­ka­na­ście mę­skich gar­deł

– Rzu­cić broń i pod ścia­nę. I to wszy­scy, drugi raz nie po­wtó­rzę – ode­zwał się naj­praw­do­po­dob­niej do­wód­ca od­dzia­łu. – A i wy­cią­gnąć mi wła­ści­cie­la zza szynk­wa­su, bo bę­dzie świad­kiem. Tylko niech prze­bie­rze naj­pierw za­la­ne szczy­na­mi szaty, bo pew­nie się zlał, a nie chcę by mi śmier­dzia­ło na po­ste­run­ku.

Ob­wie­sie szyb­ko, jeden po dru­gim, za­czę­li rzu­cać na zie­mię, co mieli w dło­niach i w po­śpie­chu pod­no­si­li do góry ręce. In­gvar ani my­ślał pójść w ich ślady. Nadal stał uzbro­jo­ny w swój mi­nia­tu­ro­wy pa­rad­ny to­po­rek oraz nóż. Ka­ftan miał ubru­dzo­ny krwią z rany na szyi, a jego błę­kit­ne oczy mó­wi­ły, że w tej chwi­li in­te­re­su­je go tylko dal­sze mor­do­wa­nie. Nie omiesz­kał tego za­uwa­żyć jeden z rze­zi­miesz­ków, który z pre­ten­sją, trą­ca­ją­cą wręcz o płacz, w gło­sie za­wo­łał do do­wód­cy od­dzia­łu

– On nas na­padł, nie­win­nych ludzi pracy, razem z tym dru­gim ban­dy­tą – od­wró­cił się w stro­nę do­wód­cy jeden z jesz­cze nie­daw­nych na­past­ni­ków.

– Ma broń i nie za­mie­rza się wcale pod­dać, Panie – ode­zwał się w kie­run­ku do­wód­cy ko­lej­ny.

In­gvar ani my­ślał skła­dać broni. Za­klął ko­lej­ny raz w nie­zna­nym im bar­ba­rzyń­skim ję­zy­ku:

– Jag kom­mer att döda er alla som gri­sar – śmie­jąc się gar­dło­wo z sza­leń­stwem w oczach.

– Ja to za­ła­twię – szep­nął mu do ucha sta­ją­cy za nim nie­zna­jo­my, który z wy­so­ko unie­sio­ny­mi rę­ka­mi ru­szył w stro­nę do­wód­cy

– Wi­dzisz ten sy­gnet na moim palcu? – wy­cią­gnął bar­dzo po­wo­li dłoń w kie­run­ku do­wód­cy Grek. – A teraz po­świeć lampą na moją twarz i przyj­rzyj się jej, radzę Ci, bar­dzo do­kład­nie.

Po chwi­li do­wód­ca stra­ży od­ru­cho­wo oddał lampę naj­bliż­sze­mu straż­ni­ko­wi i mo­men­tal­nie zalał się potem, prę­żąc się przy tym jak cię­ci­wa na na­cią­gnię­tym łuku.

– A teraz po­wiem Tobie, co dalej zro­bi­my – po­wo­li cią­gnął ary­sto­kra­ta. – Tych trzech ludzi pro­szę aresz­to­wać i jutro rano wsa­dzić na któ­rąś z na­szych Galer. Do­pu­ści­li się tu po­dwój­nej zdra­dy stanu, gdyż po pierw­sze za­ata­ko­wa­li bez po­wo­du tego tu ce­sar­skie­go gwar­dzi­stę, a po dru­gie gro­zi­li mi ce­sar­skie­mu urzęd­ni­ko­wi.

In­gvar z coraz bar­dziej głu­pa­wym wy­ra­zem twa­rzy pa­trzył na to wszyst­ko, nie­wie­le ro­zu­mie­jąc z całej tej sy­tu­acji.

– A co z tam­ty­mi, Panie? – ośmie­lił się za­py­tać do­wód­ca stra­ży. – Ktoś z nich pew­nie dycha jesz­cze.

– Ko­na­ją­cych do­rżnąć by się już nie mę­czy­li i oddać od­po­wied­nim służ­bom sprzą­ta­ją­cym mia­sto – cią­gnął dalej ce­sar­ski urzęd­nik, po czym się od­wró­cił i w kie­run­ku obe­rży­sty rzu­cił kilka monet.

– To za wy­rzą­dzo­ne szko­dy – uśmiech­nął się szy­der­czo, a na­stęp­nie od­wró­cił się z po­wro­tem, tym razem w stro­nę In­gva­ra

– Mo­żesz iść? – za­py­tał. – Krew Ci się cały czas sączy z rany na szyi.

– Nic mi nie jest, Panie – od­po­wie­dział, wy­raź­nie za­sko­czo­ny tro­ską w gło­sie u kogoś tak wy­so­ko po­sta­wio­ne­go na dwo­rze, Wareg. – W ko­sza­rach to­wa­rzy­sze mnie zaraz opa­trzą – po­wie­dział, po czym ru­szył ciem­ną nie­oświe­tlo­ną sie­nią za nie­ocze­ki­wa­nym wy­baw­cą.

–Twoja rana wy­da­je się nie­groź­na – ode­zwał się jak już wy­szli na po­wie­trze ce­sar­ski urzęd­nik. – Ale jako żoł­nierz wiesz, że takie rany czę­sto stają się śmier­tel­ne, kiedy za­czy­na­ją się ją­trzyć. Za­bie­ram Cie­bie do ce­sar­skie­go me­dy­ka. Bez ga­da­nia.

– Panie, pro­szę nie rób sobie kło­po­tu. To­wa­rzy­sze na­praw­dę opa­trzą mnie w ko­sza­rach – cicho od­po­wie­dział z wy­raź­nym wsty­dem w gło­sie In­gvar. – Na pewno masz swoje plany, a ja Tobie w nich tylko prze­szko­dzi­łem.

– Moje plany są już nie­ak­tu­al­ne. Zresz­tą, spójrz na mnie, jak ja wy­glą­dam. Nie po­ka­żę się taki nie­chluj­ny w – tu się chwi­lę za­sta­no­wił, aby do­brać wła­ści­we słowo – przy­byt­ku, do któ­re­go zmie­rza­łem. Ale nie mo­głem nie za­re­ago­wać, kiedy z ta­wer­ny wy­pa­da­ją nie­wol­ni­ce i krzy­czą, że będą mor­do­wać ce­sar­skie­go Rusa. Wsze­dłem więc do środ­ka, a resz­tę już znasz.

Przez chwi­lę szli w mil­cze­niu i znowu pierw­szy ode­zwał się Grek:

– Nie je­stem dla cie­bie żad­nym Panem, wo­jow­ni­ku – rzekł uśmie­cha­jąc się bia­ły­mi jak kość sło­nio­wa zę­ba­mi Pa­try­cjusz. – Na­zy­wam się Ni­ce­for Ura­nos, nie­ślub­ny da­le­ki kuzyn ce­sa­rzy Ba­zy­le­go i Kon­stan­ty­na. Przy­ja­cie­le, za­pew­ne ze wzglę­du na za­mi­ło­wa­nie do wy­ści­gów, mówią mi po pro­stu Nika.

– In­gvar, Panie – wy­cią­gnął ku niemu pra­wi­ce ol­brzym. – Ale dalej nie ro­zu­miem, dla­cze­go mi po­mo­głeś?

– Bo je­stem twoim dłuż­ni­kiem wraz z ce­sa­rza­mi Ba­zy­lim i Kon­stan­ty­nem. My­ślisz, że za­po­mnia­łem kto po­pro­wa­dził w dzi­kiej szar­ży two­ich Rusów na ty­ra­na i uzur­pa­to­ra Bar­da­sa Fo­ka­sa? Pierw­szy do­pa­dłeś sze­re­gów wroga, a twoja ogni­sto­czer­wo­na czu­pry­na była wi­docz­na z da­le­ka. Armia wroga nie wy­trzy­ma­ła im­pe­tu na­tar­cia i się w trzy pa­cie­rze roz­pierz­chła na czte­ry wia­try.

– Je­stem Tobie wdzięcz­ny, Panie, ale prze­ce­niasz mnie. Ru­szy­li­śmy w bój, bo mój to­wa­rzysz Ta­ra­nis, ksią­żę z da­le­kie­go bry­tyj­skie­go kró­le­stwa Powys, tra­fił ze swo­je­go dłu­gie­go ci­so­we­go łuku uzur­pa­to­ra za­tru­tą strza­łą.

– O wy­czy­nie bę­kar­ta z Bry­ta­nii nikt już nie pa­mię­ta. Kro­ni­ka­rze opi­su­ją­cy bitwę, na­pi­sa­li w swo­ich księ­gach, że to ce­sarz Kon­stan­tyn z boską po­mo­cą ugo­dził uzur­pa­to­ra włócz­nią. A potem ru­szy­li­ście Wy ni­czym bo­ha­te­ro­wie Ilia­dy:

 

Όταν πλησιάζουν οι δυνάμεις που επιτέθηκαν η μία στην άλλη, συγκρούστηκαν οι πόρπες και τα δόρατα, και οι άνδρες έντυσαν έντονα σε χάλκινο πανοπλία, και στις κεντρικές κυρτές ασπίδες συγκρούστηκαν μεταξύ τους. Η φοβερή αναταραχή έπληξε τον ουρανό – za­śpie­wał Nika Ura­nos.

Słu­cha­ją­cy czy­stej kla­sycz­nej Greki In­gvar tro­chę się zmie­szał, bo nie zro­zu­miał żad­ne­go słowa.

– Nie znam tego wa­sze­go pa­ła­co­we­go ję­zy­ka, Panie – prze­rwał pieśń gwar­dzi­sta. – Sam wi­dzisz, że ledwo radzę sobie z waszą mową co­dzien­ną.

– Po­zwól, że spró­bu­ję za­cy­to­wać Tobie Ho­me­ra tak, abyś go zro­zu­miał, cho­ciaż mówią, że kla­sy­ków na­le­ży de­kla­mo­wać tylko w ory­gi­na­le:

 

Kiedy zbli­ży­ły się woj­ska na­cie­ra­ją­ce na sie­bie,

Wręcz się zde­rzy­ły pu­kle­rze i włócz­nie, i mężów za­wzię­tość

W zbro­je spi­żo­we odzia­nych, a w środ­ku tar­cze wy­pu­kłe

Zwar­ły się jedne z dru­gi­mi.

Zgiełk strasz­ny o niebo ude­rzył

 

Ksią­żę nie­spo­dzie­wa­nie za­milkł, a na­stęp­nie na chwil­kę oparł się o sto­ją­cy wzdłuż drogi mur, pod­niósł do góry szaty i odlał się, po­trzą­sa­jąc na ko­niec przy­ro­dze­niem, aby po­zbyć się resz­tek uryny. Kiedy po­pra­wił odzie­nie, fi­lo­zo­ficz­nie stwier­dził:

– Ile by czło­wiek nie wy­trzą­sał moczu pod­czas si­ka­nia to i tak ostat­nia kro­pla za­wsze wpad­nie w szaty. Idziesz? – za­py­tał sto­ją­ce­go z głu­pa­wym wy­ra­zem twa­rzy In­gva­ra. – Tu niema nic cie­ka­we­go, a Cie­bie trze­ba ko­niecz­nie opa­trzyć.

– Jesz­cze tylko ostat­nie py­ta­nie zanim pój­dzie­my – rzekł In­gvar. – Gdzie się na­uczy­łeś tak wal­czyć? Nie po­wiesz, chyba, że tu, w Mi­kla­gar­dzie.

– W wię­zie­niu, w Bag­da­dzie – od­po­wie­dział chu­dzie­lec. – Mia­łem tam ogrom­nie dużo czasu, a jesz­cze wię­cej na­uczy­cie­li. Kie­dyś opo­wiem Ci tę hi­sto­rię, jak się znowu zo­ba­czy­my.

 

Ta­ra­nis za­cią­gnął się ko­lej­ną por­cją dymu z pa­lo­ne­go nar­ko­ty­ku, a kiedy za­uwa­żył, że jego to­wa­rzysz za­milkł, otrzy­mał wy­raź­ny sy­gnał, że to ko­niec opo­wie­ści.

Je­steś i bę­dziesz idio­tą, In­gvar. Jak mo­głeś stwier­dzić, że opa­trzy cię ten rzeź­nik Hal­fdan? On na­da­je się je­dy­nie do roli kata, a nie me­dy­ka. Do­brze, że ten ce­sar­ski ko­no­wał przy­cho­dził do Cie­bie, kiedy rana za­czę­ła śmier­dzieć, a Ty le­ża­łeś w go­rącz­ce. Medyk kilka dni czy­ścił Tobie całą ranę ja­ki­miś obrzy­dli­wy­mi bia­ły­mi lar­wa­mi, które ponoć wy­ja­dły śmier­dzą­ca tkan­kę i nie do­pu­ści­ły do za­ka­że­nia krwi.

Te ostat­nie zda­nie In­gvar usły­szał jak przez mgłę, bo naj­zwy­czaj­niej zmę­czo­ny służ­bą i noc­ny­mi atrak­cja­mi zwy­czaj­nie nagle za­snął.

 

In­gvar skoń­czył opo­wia­dać i za­wo­łał karcz­ma­rza:

– Sym­ma­cho­sie, już czas na nas, do­pisz pro­szę wszyst­ko do mo­je­go ra­chun­ku, ure­gu­lu­ję wszyst­ko nie­ba­wem jak tylko do­sta­nę żołd.

Kiedy przy­ja­cie­le wy­szli i za­czę­li po­ru­szać się nie­śpiesz­nym kro­kiem w kie­run­ku z da­le­ka już wi­docz­ne­go Hi­po­dro­mu, Nika prze­rwał pa­nu­ją­cą od wyj­ścia z ta­wer­ny nie­zręcz­ną ciszę.

– In­gva­rze, widzę, że coś nie masz dzi­siaj hu­mo­ru. Czy to tylko kac po wczo­raj­szej bie­sia­dzie z to­wa­rzy­sza­mi czy trapi Cie­bie coś jesz­cze?

– Za­sta­na­wiam się jakie będą dzi­siaj kursy na go­ni­twę dnia i na kogo warto po­sta­wić by tym razem za­ro­bić, a nie stra­cić resz­tę mie­sięcz­ne­go żołdu. Poza tym miło by było, gdyby na twa­rzy tego ka­pa­doc­kie­go gnoj­ka tym razem nie za­go­ścił ten sam per­fid­ny uśmie­szek jak pod­czas kar­na­wa­ło­wych go­nitw, kiedy po­zba­wił mnie wiel­kie­go miesz­ka zło­tych monet. Naj­chęt­niej roz­bił bym mu tę jego we­so­łą gębę, ale za dużo ma ochro­nia­rzy przy sobie.

– In­gva­rze, tłu­ma­czy­łem Tobie tyle razy, że ha­zard to nie za­ba­wa dla Cie­bie, a na pewno nie, kiedy sta­wiasz u tego zło­dzie­ja, Ab­do­na. Tylko głup­cy się u niego za­kła­da­ją, a on wła­śnie dzię­ki tym głup­com, takim jak ty, jest naj­bo­gat­szym li­chwia­rzem po obu stro­nach Pro­pon­ty­dy.

– Ale prze­cież Mo­no­ma­chos po pierw­sze – był nie­po­ko­na­ny we wszyst­kich go­ni­twach kar­na­wa­łu, a po dru­gie – był na­szej zie­lo­nej fak­cji naj­więk­szym he­ro­sem, więc nie mo­głem na niego nie po­sta­wić – wtrą­cił się sta­ra­jąc uspra­wie­dli­wić gwar­dzi­sta. – Ale nie­ste­ty fa­wo­ry­zo­wa­ny woź­ni­ca prze­grał, a ja stra­ci­łem po­sta­wio­ne na niego sto zło­tych monet.

– Trze­ba było nie sta­wiać na to koń­skie łajno po pa­skar­skim kur­sie pięć do jed­ne­go, co nie od­zwier­cie­dla­ło praw­dzi­wych ma­te­ma­tycz­nych szans w tej go­ni­twie. Głu­po­tą było wtedy za­ry­zy­ko­wać sto monet by wy­grać na czy­sto dwa­dzie­ścia. Wy­ści­gi rzą­dzą się swo­imi pra­wa­mi i cza­sem wy­star­czy jakiś głupi przy­pa­dek by fa­wo­ryt za­koń­czył wy­ścig przed cza­sem, czę­sto nie ucho­dząc z ży­ciem.

– Albo do­cho­dzi do jaw­ne­go prze­krę­tu i na ostat­niej pro­stej, fa­wo­ryt, niby mając kło­po­ty z ry­dwa­nem, prze­pusz­cza swo­je­go prze­ciw­ni­ka – dodał z uda­wa­nym znaw­stwem In­gvar. – A potem niby wiel­ce ob­ra­żo­ny za­mie­nia Zie­lo­nych na Błę­kit­nych.

– Dla­te­go dzi­siaj, mój przy­ja­cie­lu, nie pusz­czę cie­bie do Ab­do­na sa­me­go, bo znowu na­ro­bisz głupstw – wy­krzy­czał try­um­fal­nie Ni­ce­for Ura­nos i ude­rzył otwar­tą dło­nią w plecy przy­ja­cie­la.

In­gvar przy­po­mniał sobie jak pierw­szy raz Nika za­pro­sił go na wy­ści­gi kwa­dryg do Hi­po­dro­mu. Oczy­wi­ście bywał tam ze swo­imi kom­pa­na­mi wcze­śniej, ale nie ro­zu­miał wiel­kiej fa­scy­na­cji nimi ca­łe­go mia­sta. Ot, czte­rech woź­ni­ców ściga się w lewo do­oko­ła Hi­po­dro­mu na dziw­nych dwu­ko­ło­wych pra­daw­nych wo­zach, zwa­nych ry­dwa­na­mi. Wa­re­gów nu­dzi­ło to wi­do­wi­sko o ile nie wy­da­rzył się jakiś wy­pa­dek, a po­jazd z im­pe­tem nie roz­bił się na ka­mien­nej ścia­nie od­dzie­la­ją­cej tor od wi­dzów. To kto wygra mieli głę­bo­ko w dupie.

Od czasu, kiedy ce­sar­ski gwar­dzi­sta za­czął bywać na wy­ści­gach razem ze swoim przy­ja­cie­lem, po­wo­li chło­nął wie­dzę na temat wy­ści­gów i coraz wię­cej z tej naj­więk­szej rzym­skiej fa­scy­na­cji ro­zu­miał. Za na­mo­wą Ni­ce­fo­ra Ura­no­sa zo­stał człon­kiem fak­cji Zie­lo­nych, co bar­dziej zna­czą­cy człon­ko­wie przy­ję­li z dumą, gdy bo­ha­ter spod Aby­dos do­łą­czył do nich, a nie po­pie­ra­nych przez ce­sa­rza Kon­stan­ty­na Błę­kit­nych. In­gvar go­dzi­na­mi oglą­dał po­są­gi zwy­cięz­ców sprzed setek lat i wy­słu­chi­wał nie­koń­czą­ce się opo­wie­ści o ich try­um­fach. Woź­ni­ce tłu­ma­czy­li mu jak ważne jest usta­wie­nie koni przy ry­dwa­nie i ich od­po­wied­nie do­pa­so­wa­nie do sie­bie.

–In­gva­rze, przy­śpiesz kroku, bo Abdon ma ostat­nio w zwy­cza­ju za­my­kać prę­dzej za­kła­dy na go­ni­twy w tej swo­jej szu­ler­ni, a nie chciał­bym się spóź­nić – uśmiech­nął się szy­der­czo Ni­ce­for Ura­nos. – Chyba się z nim dzi­siaj za­ło­żę – dodał już szep­tem.

Przy­ja­cie­le we­szli na plac Au­gu­ste­jon, po czym po­wo­li za­czę­li się zbli­żać do wiel­kiej bu­dow­li znaj­du­ją­cej się przy po­łu­dnio­wej stro­nie ce­sar­skie­go pa­ła­cu. Do Hi­po­dro­mu po­de­szli od jego po­łu­dnio­we­go krań­ca zwa­ne­go sfen­do­ne, który był bar­dziej za­okrą­glo­ny od krań­ca w czę­ści pół­noc­nej. Bez trudu zna­leź­li epa­tu­ją­cy ogrom­nym prze­py­chem wiel­ki na­miot w ty­po­wo per­skim stylu.

– Tylko sło­nia bo­jo­we­go tu jesz­cze bra­ku­je – za­śmiał się z no­to­rycz­nie ba­wią­ce­go go żartu In­gvar.

W mo­men­cie, gdy prze­kra­cza­li próg na­mio­tu gwar­dzi­sta od­ru­cho­wo spraw­dził czy ukry­ty w bucie nóż jest na swoim miej­scu

– Co Cie­bie spro­wa­dza w moje skrom­ne progi, ksią­żę? – ode­zwał się z prze­sad­ną uni­żo­no­ścią w gło­sie bo­ga­to odzia­ny, w ty­po­wo per­ski strój, gruby sta­rzec. Na gło­wie miał tur­ban ja­kie­go nie po­wsty­dzi­li­by się naj­bar­dziej bo­go­boj­ni wy­znaw­cy Al­la­ha, na sma­głej spa­lo­nej słoń­cem twa­rzy wi­docz­ne były trzy tłu­ste pod­bród­ki upstrzo­ne bia­łym dłu­gim za­ro­stem. Ca­łość uzu­peł­niał, co mogło dzi­wić, pa­trząc na resz­tę stro­ju, wiel­ki złoty ka­to­lic­ki krzyż wy­sa­dza­ny ru­bi­na­mi.

– In­gva­rze, mój przy­ja­cie­lu – po­zdro­wił sta­rzec dru­gie­go go­ścia. – Od czasu kar­na­wa­ło­wych wy­ści­gów nie wi­dzia­łem two­ich czer­wo­nych wło­sów. Czyż­by służ­ba u umi­ło­wa­nie nam pa­nu­ją­cych Ce­za­rów była aż tak zaj­mu­ją­ca? A może tu obec­ny ksią­żę wy­słał Cię z tajną misją do Buł­ga­rów czy in­nych Pie­czyn­gów? – drwi­na w gło­sie li­chwia­rza była aż za nadto wy­czu­wal­na, nawet dla kogoś tak pro­sto­li­nij­ne­go jak In­gvar.

Zaraz stra­cisz ten żmi­jo­wy język – po­my­ślał In­gvar i nagle po­czuł jak za­le­wa go fala go­rą­ca. Do­dat­ko­wo za­czął się roz­glą­dać jakie ma szan­se na uciecz­kę, je­że­li za­to­pi szty­let ukry­ty w bucie w jed­nym z tłu­stych pod­bród­ków dzia­dy­gi.

 

–Ab­do­nie, jaki jest kurs w fi­na­ło­wej go­ni­twie na Mo­no­ma­cho­sa? – prze­rwał roz­wa­ża­nia In­gva­ra Nika.

– Od go­dzi­ny nie przyj­mu­ję już za­kła­dów na ostat­nią go­ni­twę, ale z tego co pa­mię­tam ostat­ni klient po­sta­wił po kur­sie dwa­dzie­ścia do jed­ne­go – od­po­wie­dział z nie­win­ną miną dziec­ka, które ukra­dło ka­wa­łek kutii przed wie­cze­rzą, sta­rzec.

– Ach tak, czyli wy­sta­wi­łeś tak chory kurs, bo ten kutas Mo­no­ma­chos, pierw­szy raz wal­cząc dla fak­cji Błę­kit­nych w go­ni­twie wie­czo­ru, nie może po­zwo­lić sobie na po­dob­ne do kar­na­wa­ło­we­go spek­ta­ku­lar­ne po­tknię­cie. Czyż nie? – spy­tał, pod­no­sząc głos Ni­ce­for Ura­nos. – Skoro je­steś tak pewny jego wy­gra­nej, to jaki jest kurs na zwy­cię­stwo Eu­ta­lio­sa?

Sta­rzec wsa­dził rękę pod tur­ban i po­dra­pał się po swo­jej za­pew­ne łysej pod nim gło­wie, wsa­dził swój gruby pa­luch do nosa, po­pra­co­wał nim przez chwi­lę, obej­rzał pod słoń­ce zna­le­zi­sko przed wy­rzu­ce­niem i rzekł pro­sto w oczy py­ta­ją­ce­go:

– Jeden do trzech, mój ksią­żę.

– Coooo? – ob­ru­szył się In­gvar. – Ten zło­dziej ma nas chyba za głup­ców.

– Nie chcesz, nie ob­sta­wiaj – wszedł mu w słowo li­chwiarz. – Wolna wola.

– A kto po­wie­dział, że ja nie chcę przy­jąć two­je­go pa­skar­skie­go za­kła­du? – zwró­cił się do Ab­do­na Pa­try­cjusz. – Ty­siąc zło­tych monet na zwy­cię­stwo Eu­ta­lio­sa. No chyba, że tchó­rzysz, star­cze?

– I jesz­cze moje sto – dodał z za­pa­łem w gło­sie In­gvar. – Taki byłeś pewny, że Mo­no­ma­chos wygra, a teraz widzę, iż strach Cię ob­le­ciał.

Sta­rzec nie dał po sobie po­znać co wła­ści­wie myśli w tej chwi­li, tylko wziął nie­za­pi­sa­ny per­ga­min ze ster­ty przed sobą, przy­su­nął do sie­bie in­kaust i wy­sa­dza­nym dro­go­cen­ny­mi klej­no­ta­mi nożem za­czął ostrzyć gęsie pióro. Na­stęp­nie za­czął za­pi­sy­wać per­ga­min, co chwi­lę ma­cza­jąc pióro w in­kau­ście. Gdy skoń­czył po­sy­pał do­ku­ment pia­skiem, za­cze­kał aż nad­miar atra­men­tu się wchło­nie w pia­sek, który na­stęp­nie zdmuch­nął.

– Pod­pisz­cie tu – po­wie­dział pod­su­wa­jąc do­ku­ment. – To bę­dzie dowód za­war­cia na­sze­go za­kła­du.

In­gvar, gdy sta­wiał wy­uczo­ny w pocie czoła pod­pis pod pie­czę­cią Ni­ce­fo­ra Ura­no­sa, za­uwa­żył, kątem oka, jak sta­rzec aż z ra­do­ści po­tarł o sie­bie swoje dwie mocno spo­co­ne dło­nie.

– A teraz szy­kuj­my się, moi mili Pa­no­wie, po­po­łu­dnio­we wy­ści­gi lada mo­ment się za­czną.

Po wyj­ściu z na­mio­tu nogi po­nio­sły ich ku głów­ne­mu wej­ściu na try­bu­nę Zie­lo­nych w czę­ści owego Sfen­do­ne.

– Nika, już dawno mia­łem się Cie­bie za­py­tać, dla­cze­go za­wsze na wy­ści­gach za­sia­dasz z pro­stacz­ka­mi na try­bu­nie Zie­lo­nych, a nie z któ­rymś z ce­sa­rzy i resz­tą dworu w Ka­ty­zmie?

– Co za dziw­ne py­ta­nie, mój przy­ja­cie­lu – uśmiech­nął się pod nosem Nika. – Prze­cież wiesz, że je­stem za Zie­lo­ny­mi na dobre i złe to gdzie mam sie­dzieć? Z loży ce­sar­skiej widać co praw­da świet­nie obie mety i za­wo­dy oglą­da się nie­zwy­kle luk­su­so­wo, ale sam wiesz, że emo­cji tam jak na le­kar­stwo. Mia­łeś tam prze­cież służ­bę nie raz.

– Po­wiedz le­piej, Ni­ce­fo­rze, że za dużo tam Błę­kit­nych wła­żą­cych w dupę ce­sa­rzo­wi Kon­stan­ty­no­wi. Do­szły mnie bo­wiem słu­chy, że kie­dyś nie­źle na­roz­ra­bia­łeś na try­bu­nie na za­wo­dach z oka­zji po­ko­na­nia Uzur­pa­to­ra Bar­da­sa Fo­ka­sa. Sam Ba­si­leus kazał ponoć Tobie wy­no­sić się pod Sfen­do­ne jeśli masz za­miar tylko chlać i bić się.

– Ce­sarz już dawno za­po­mniał o tym in­cy­den­cie, tylko wi­dzisz, ja tak za­sma­ko­wa­łem w oglą­da­niu za­wo­dów z ludem pra­cu­ją­cym, że nie widzi mi się po­wrót do nud­nej loży. A uprze­dza­jąc twoje na­stęp­ne py­ta­nie, to z tego co wiem, ce­sarz Ba­zy­li nie uświet­ni dzi­siaj swoją osobą Hi­po­dro­mu, od tego ma swo­je­go brata Kon­stan­ty­na.

Kiedy przy­ja­cie­le zna­leź­li się wresz­cie na szczy­cie Hi­po­dor­mu wśród roz­en­tu­zja­zmo­wa­ne­go tłumu od razu prze­szedł ich dreszcz eu­fo­rii wiel­kie­go świę­ta.

 

Είναι για τον άνθρωπο να πολεμήσει

και είναι για τον ουρανό να δώσει νίκη – wy­krzyk­nął kla­sycz­ną greką Ni­ce­for Ura­nos

– Coś krzy­cza­łeś, przy­ja­cie­lu? – za­py­tał In­gvar. – Nic nie zro­zu­mia­łem.

– „Rze­czą czło­wie­ka jest wal­czyć, a rze­czą nieba – dać zwy­cię­stwo” – krzyk­nął mu Nika pro­sto do ucha.

In­gvar mo­men­tal­nie opróż­nił bu­kłak z pod­łej ja­ko­ści winem, który podał mu jeden z niżej sie­dzą­cych, a on sam po­czuł ko­lej­ny raz tego dnia przy­jem­ne ści­śnię­cie w żo­łąd­ku.

Pierw­sze go­ni­twy oglą­dał jed­nym okiem, głów­nie dys­ku­tu­jąc i pijąc z in­ny­mi Zie­lo­ny­mi, i je­dy­ne co mógł o nich po­wie­dzieć to, że się od­by­ły. Na­pię­cie jed­nak po­wo­li rosło i wszy­scy cze­ka­li na go­ni­twę dnia, w któ­rej każda z fak­cji wy­sta­wia­ła swo­ich naj­lep­szych woź­ni­ców. Smacz­ku ca­ło­ści na pewno do­da­wa­ło to, że pierw­szy raz jako cham­pion Błę­kit­nych star­to­wał zdraj­ca Zie­lo­nych Mo­no­ma­chos. Gdy He­rold wy­je­chał za­po­wie­dzieć ostat­nią go­ni­twę, nie­na­wiść Zie­lo­nych wobec Mo­no­ma­cho­sa się­gnę­ła ze­ni­tu. Kiedy prze­jeż­dżał w try­um­fal­nej pa­ra­dzie obok try­bu­ny zie­lo­nych zo­stał ob­rzu­co­ny tym, co każdy z ki­bi­ców wziął ze sobą, a więc zgni­ły­mi owo­ca­mi i wa­rzy­wa­mi, ludz­ki­mi i zwie­rzę­cy­mi od­cho­da­mi, a także kil­ko­ma świń­ski­mi łbami i zde­chłym kotem. Kiedy za­trzy­mał się na­prze­ciw­ko try­bu­ny Błę­kit­nych, owi wi­docz­nie chcąc dodać mu otu­chy, za­czę­li skan­do­wać jego imię. Try­bu­na Zie­lo­nych była i na taką oko­licz­ność przy­go­to­wa­na. Na każde skan­do­wa­nie imie­nia cham­pio­na Błę­kit­nych zie­lo­na stro­na Hi­po­dro­mu od­po­wia­da­ła ulicz­ną po­pu­lar­ną nazwą mę­skie­go przy­ro­dze­nia. I nad Hi­po­dro­mem się gło­śno nio­sło z ty­się­cy gar­deł:

Mo­no­ma­aacho­oos

Chu­uuuuuuuuuuj!

Mo­no­ma­aacho­oos

Chu­uuuuuuuuuuj!

Mo­no­ma­aacho­oos

Chu­uuj, Chu­uuj, Chu­uuj!

 

Woź­ni­ce tym­cza­sem usta­wi­li się na star­cie wy­ści­gu we­dług ko­lej­no­ści jaką wy­lo­so­wa­li wczo­raj­sze­go wie­czo­ru. Naj­bli­żej Spiny, która bie­gła przez śro­dek Hi­po­dro­mu usta­wił się cham­pion Błę­kit­nych Mo­no­ma­chos, na­stęp­nie, obok niego, re­pre­zen­tant Czer­wo­nych, naj­star­szy w całym to­wa­rzy­stwie Pal­la­dios i woź­ni­ca Bia­łych Achil­les. Naj­bli­żej ka­mien­ne­go muru od­dzie­la­ją­ce­go tor od try­bun za­mel­do­wał się nowy cham­pion Zie­lo­nych Eu­ta­lios.

Nagle sta­dion za­marł jak na ko­men­dę. Woź­ni­ce stali wy­prę­że­ni na swo­ich ry­dwa­nach ni­czym grec­cy he­ro­si przed cze­ka­ją­cą ich bitwą. Wszy­scy pa­trzy­li w kie­run­ku loży, w któ­rej ce­sarz Kon­stan­tyn wniósł białą je­dwab­ną chu­s­tecz­kę w stro­nę pro­mie­ni po­wo­li za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Przez ten uła­mek chwi­li cały hip­po­drom, sześć­dzie­siąt ty­się­cy luda, pa­trzy­ło tylko na niego, a gdy chu­s­tecz­ka wy­pusz­czo­na z rąk bez­sze­lest­nie opa­dła na zimną ka­mien­ną po­sadz­kę za­czął się wy­ścig, na który wszy­scy ze­bra­ni dzi­siaj na Hi­po­dro­mie cze­ka­li.

– Teraz wszyst­ko w rę­kach Boga – krzyk­nął Ni­ce­for Ura­nos do ucha In­gva­ra. – I ry­dwa­nie mo­je­go naj­now­sze­go fa­wo­ry­ta – dodał z nie­skry­wa­ną dumą w gło­sie.

Mo­no­ma­chos zde­cy­do­wa­nie wy­grał start i pierw­szy do­je­chał do końca Spiny, ro­biąc ostry na­wrót na łuku. Tuż za nim, prak­tycz­nie koło w koło, je­chał Achil­les. Eu­ta­lio­sem, który na star­cie wy­sfo­ro­wał się na trze­cie miej­sce, pod­czas po­ko­ny­wa­nia łuku mocno za­rzu­ci­ło i spadł na sam ko­niec staw­ki.

– Ma za moc­ne­go konia od lewej albo za sła­be­go od pra­wej – za­wo­łał jakiś znaw­ca z dol­nych rzę­dów.

Na dru­gim łuku Spiny wy­da­wa­ło się, że Mo­no­ma­chos utra­ci pierw­sze miej­sce na rzecz Achil­le­sa, który spóź­nił się je­dy­nie o dłu­gość osi by za­mknąć pro­wa­dzą­ce­mu woź­ni­cy naj­krót­szą ścież­kę. Na pierw­szym łuku dru­gie­go okrą­że­nia Achil­les po­sta­no­wił osta­tecz­nie wy­prze­dzić Błę­kit­ne­go woź­ni­cę, ale Mo­no­ma­chos brał udział w wy­ści­gach nie od dzi­siaj. De­li­kat­nie po­sze­rzył tor jazdy swo­je­go ry­dwa­nu i wpa­ko­wał się pra­wym kołem przed po­jazd prze­ciw­ni­ka lekko przy tym ha­mu­jąc. Tym spo­so­bem za­blo­ko­wał lewe koło ry­dwa­nu Achil­le­sa, który gwał­tow­nie skrę­cił w lewo, a woź­ni­ca wy­strze­lił do góry jak z ka­ta­pul­ty.

Z bok­sów mo­men­tal­nie wy­bie­gli nie­wol­ni­cy z no­sza­mi dla woź­ni­cy oraz chłop­cy sta­jen­ni celem po­sprzą­ta­nia tego, co zo­sta­ło z ry­dwa­nu, który osta­tecz­nie roz­bił się o mur try­bun, oraz wy­ła­pa­nia koni. Ma­newr ten kosz­to­wał pierw­sze miej­sce Mo­no­ma­cho­sa, któ­re­go po ze­wnętrz­nej ob­je­chał Pal­la­dios z fak­cji Czer­wo­nych.

Dla Eu­ta­lio­sa, który chciał po­wtó­rzyć ma­newr Czer­wo­ne­go woź­ni­cy za­bra­kło miej­sca i mu­siał się wstrzy­mać przy­naj­mniej na razie z ata­kiem i za­do­wo­lić ak­tu­al­nie trze­cim miej­scem. W ta­kiej też ko­lej­no­ści woź­ni­ce za­koń­czy­li dru­gie jak i trze­cie okrą­że­nie. Po po­ko­na­niu pierw­sze­go łuku czwar­te­go okrą­że­nia Mo­no­ma­cho­so­wi udało się wje­chać swoim ry­dwa­nem dosyć cia­sno w za­kręt przez co pra­wie zrów­nał się z Pal­la­dio­sem, do­dat­ko­wo zaj­mu­jąc we­wnętrz­ny, tym samym ko­rzyst­niej­szy tor. Dla niego była to woda na młyn. Za­czął de­li­kat­nie wy­wo­zić na naj­bar­dziej ze­wnętrz­ną cześć toru woź­ni­cę spod znaku Czer­wo­nej fak­cji, jed­no­cze­śnie li­cząc, że za­blo­ku­je, cza­ją­ce­go się za nimi i nie­zwy­kle szyb­ko po­ko­nu­ją­ce­go łuki, Eu­ta­lio­sa.

– Patrz teraz, In­gva­rze! – wrza­snął wy­raź­nie pod­nie­co­ny Ni­ce­for Ura­nos.

Eu­ta­lios, jakby to sły­sząc, za­czął strze­lać mocno bi­czem po kolei po koń­skich za­dkach, jed­no­cze­śnie, mak­sy­mal­nie na ile po­zwo­li­ły mu siły, ścią­gnął lejce, prze­chy­la­jąc się w lewą stro­nę. Gdy wal­czą­cy o pierw­sze miej­sce w biegu za­uwa­ży­li nie­bez­pie­czeń­stwo było już za późno, a Eu­ta­lios ni­czym cyr­ko­wiec wje­chał na lewym kole ry­dwa­nu, prze­cząc wszel­kim za­sa­dom gra­wi­ta­cji, przed obu prze­ciw­ni­ków, po­ko­nu­jąc łuk przy Sfen­do­ne w spo­sób, ja­kie­go nie pa­mię­ta­li naj­star­si miesz­kań­cy mia­sta.

Od tego mo­men­tu wy­ścig za­czął się strasz­nie dłu­żyć In­gva­ro­wi. Piąte okrą­że­nie, szó­ste, siód­me… Eu­ta­lios dalej nie za­gro­żo­ny mknął na czele, bio­rąc bar­dzo wąsko łuki, aby nie dać ry­wa­lom żad­nych szans na zrów­na­nie się z nim na któ­rejś z dwóch pro­stych. Przed dzie­wią­tym okrą­że­niem cała zie­lo­na try­bu­na wy­krzy­ki­wa­ła imię swo­je­go Cham­pio­na, a po całym Hi­po­dro­mie nio­sło się grom­kie:

– Eeu­ut­tal­lios! Eeeeu­uuuttt­ta­aaall­liiiio­ooossss!

W chwi­li, gdy woź­ni­ca spod znaku zie­le­ni ukoń­czył ostat­nie dzie­wią­te okrą­że­nie na pierw­szym miej­scu, przy­ja­cie­le z ra­do­ści padli sobie w ob­ję­cia, a cały sta­dion, poza jego błę­kit­ną czę­ścią, wi­wa­to­wał na rzecz zwy­cięz­cy.

Po za­li­cze­niu ko­lej­nej rundy ho­no­ro­wej wokół Hi­po­dro­mu, oszo­ło­mio­ny dalej nie­spo­dzie­wa­nym suk­ce­sem Eu­ta­lios, po­sta­no­wił nie zjeż­dżać z toru tylko za­trzy­mał się pod try­bu­ną Zie­lo­nych i za­czął ce­le­bro­wać z wier­ny­mi fa­na­mi wspól­ne zwy­cię­stwo.

– Nic tu już po nas, Nika. Trze­ba wy­brać się do Ab­do­na i ode­brać naszą wy­gra­ną.

– Wąt­pię, aby­śmy go jesz­cze za­sta­li w jego szu­ler­ni, naj­szyb­ciej bę­dzie tam jutro.

– No to damy mu się dzi­siaj wy­pła­kać i od­wie­dzi­my go jutro z małą ob­sta­wą, tak na wszel­ki wy­pa­dek – In­gvar za­tarł ręce na­śla­du­jąc tłu­ste­go li­chwia­rza. – To może zaj­dzie­my na wie­cze­rzę do ja­kie­goś mi­łe­go lo­ka­lu? Co my­ślisz, chu­dziel­cu? A może w dro­dze ktoś nie­speł­na ro­zu­mu nas za­cze­pi i bę­dzie naj­wspa­nial­sza na świe­cie roz­ryw­ka.

– Naj­pierw po­win­ni­śmy od­wie­dzić na­sze­go bo­ha­te­ra wie­czo­ru Eu­ta­lio­sa. Jest mi coś wi­nien za wczo­raj­sze tre­nin­gi do pół­no­cy i na­ucze­nie jazdy na lewym kole.

In­gvar spoj­rzał z głu­pa­wą miną na przy­ja­cie­la a on się tylko ser­decz­nie uśmiech­nął.

 

KO­NIEC

Koniec

Komentarze

Quellarze, z trudem przebrnęłam przez ponad jedną czwartą Gwardzisty i postanowiłam na tym poprzestać, albowiem nie natknęłam się na nic, co zachęciłoby mnie do dalszej lektury – opisanie wędrówki bohatera uliczkami Nowego Rzymu a potem upijanie się w tawernie, nie zdołało mnie niczym zainteresować. W dodatku opowiadanie zostało napisane bardzo źle – jest tu masa błędów i usterek, nadmiar zaimków, trafiają się słowa użyte niezgodnie z ich znaczeniem, zdania są skonstruowane dość nieczytelnie, że o fatalnej interpunkcji nie wspomnę. No i nie znalazłam w przeczytanym fragmencie choćby odrobiny fantastyki.

Masz przed sobą mnóstwo pracy, ale ufam, że jej podołasz i Twoje przyszłe opowiadania będą ciekawsze i znacznie lepiej napisane.

Mam wrażenie, że może zainteresować Cię ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

 

i wstą­pi do swo­jej ulu­bio­nej ta­wer­ny. Był w niej umó­wio­ny ze swoim grec­kim przy­ja­cie­lem. ―> Zbędne zaimki.

 

dla wszyst­kich miesz­kań­ców no­we­go Rzymu… ―> …dla wszyst­kich miesz­kań­ców No­we­go Rzymu

 

a na­pię­cie wiel­kie­go świę­ta dało się od­czuć na wszyst­kich mi­ja­nych twa­rzach. ―> Jak uwidacznia się na twarzy napięcie wielkiego święta?

 

Oko­licz­ni wła­ści­cie­le szyn­ków i ta­wern… ―> Właściciele oko­licz­nych szyn­ków i ta­wern

 

jeśli nie na dar­mo­wy kubek wina to na pewno nie­roz­cień­czo­ny wodą… ―> …jeśli nie na dar­mo­wy kubek wina to na pewno nie­roz­cień­czo­nego wodą

Rozcieńczało się wino, nie kubek.

 

In­gvar miał na sobie swój naj­lep­szy wyj­ścio­wy strój. Na no­gach miał wy­so­kie skó­rza­ne buty z cho­le­wa­mi, jakie no­si­li ce­sar­scy ka­wa­le­rzy­ści, ozdo­bio­ne bo­ga­to srebr­ny­mi ćwie­ka­mi. Miały one… ―> Lekka miałoza.

Czy zaimki są konieczne – czy byłby ubrany w cudzy strój? Czy nosiłby strój, nie mając go na sobie?

Zbędne dopowiedzenie – czy istniała możliwość, aby buty miał w innym miejscu, nie na nogach?

 

Do­sko­na­łe­go ob­ra­zu ca­ło­ści do­da­wa­ła krót­ko przy­strzy­żo­na ruda broda… ―> Raczej: Całości do­sko­na­łe­go ob­ra­zu dopełniała krót­ko przy­strzy­żo­na ruda broda

 

Jego czer­wo­na ni­czym unu­rza­na w świe­żej krwi czu­pry­na… ―> Zbędny zaimek – wiadomo, kogo opisujesz, więc wiadomo też, czyja to czupryna.

 

Poza tym, że na­le­żał do wro­giej demy cyr­ko­wej… ―> Dem jest rodzaju męskiego, więc: Poza tym, że na­le­żał do wrogiego demu cyrkowego

 

obe­lgi w nie­zna­nym dla Gre­ków ję­zy­ku. ―> …obe­lgi w nie­zna­nym Grekom ję­zy­ku.

 

przy­na­leż­ność do demy Zie­lo­nych. ―> …przy­na­leż­ność do demu Zie­lo­nych.

 

Mia­sto do teraz pa­mię­ta­ło, że kiedya w VII dziel­ni­cy… ―> Literówka.

 

jed­ne­go z jego Wa­re­skich dru­hów… ―> …jed­ne­go z jego wa­re­skich dru­hów

 

Nie można tego ni jak po­rów­nać… ―> Nie można tego nijak po­rów­nać

 

tłum wy­le­wał się z Hi­po­dro­mu na ulice… ―> Dlaczego wielka litera?

 

Ulice nie rzad­ko spły­wa­ły krwią… ―> Ulice nierzad­ko spły­wa­ły krwią

 

uspo­ko­ić co bar­dziej krew­kich fanów. ―> To słowo, jako zbyt współczesne, nie ma racji bytu w tym opowiadaniu.

 

In­gvar skrę­cił w małą bocz­ną ulicz­kę… ―> Masło maślane – uliczka jest mała z definicji.

Wystarczy: Ingvar skręcił w boczną uliczkę

 

i w końcu do­tarł do celu swo­jej po­dró­ży. ―> Zbędny zaimek. Obawiam się, że wybranie się na zawody rydwanów w mieście, w którym się mieszka, nie jest podróżą.

 

Wstą­pił do swo­jej ulu­bio­nej Ta­wer­ny „U Sym­ma­cho­sa”. ―> Zbędny zaimek.

 

Pysz­na po­lew­ka go­tu­je się nad wiel­kim pa­le­ni­skiem, stąd ta du­cho­ta. ―> Obawiam się, że w Nowym Rzymie nie gotowano polewki.

 

– Co do wina Panie po­rucz­ni­ku? ―> – Co do wina, panie po­rucz­ni­ku?

Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

wziął­bym miskę ryb­nej po­lew­ki… ―> …wziął­bym miskę tej ryb­nej zupy

 

jesz­cze cie­pły psze­nicz­ny chleb. ―> …jesz­cze cie­pły psze­nny chleb.

Poznaj znaczenie słów pszenicznypszenny.

 

obaj wiemy, że to nie praw­da! ―> …obaj wiemy, że to niepraw­da!

 

za­mó­wi sobie jesz­cze jedną ka­raf­kę. ―> Wcześniej dostał wino w dzbanie, więc: …za­mó­wi jesz­cze jeden dzban.

 

– Już po­da­ję Panie, tylko zejdę na dół do mojej piw­nicz­ki ―> Brak kropki na końcu zdania. Zbędny zaimek.

– Już po­da­ję panie, tylko zejdę na dół do piw­nicz­ki.

 

Mu­siał­bym chyba z trzy żołdy odło­żyć na taki strój – po­my­ślał In­gvar. – Nie mó­wiąc już o tym, że ubra­nie takie nie przy­stoi męż­czyź­nie, a ra­czej nie­wia­stom. ―> A może: Mu­siał­bym chyba z trzy żołdy odło­żyć na taki strój – po­my­ślał In­gvar. Nie mó­wiąc już o tym, że takie ubranie przy­stoi ra­czej nie­wia­stom, nie mężczyźnie.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: Zapis myśli bohaterów

 

– Wina Panie? ―> – Wina, panie?

 

od­po­wie­dział mu nowo przy­by­ły… ―> Zbędny zaimek.

 

– Sym­ma­cho­sie! – za­wo­łał do star­sza­we­go gru­be­go bro­da­cza w po­pla­mio­nym far­tu­chu sto­ją­ce­go za wy­szyn­kiem. ―> – Sym­ma­cho­sie! – za­wo­łał do star­sza­we­go gru­be­go bro­da­cza w po­pla­mio­nym far­tu­chu, sto­ją­ce­go za szynkwasem.

Poznaj znaczenie słowa wyszynk.  

 

nie da­ru­je Tobie drugi raz jak znowu wy­sram swoje wnętrz­no­ści. ―> …nie da­ru­je tobie drugi raz, jak znowu wy­sram swoje wnętrz­no­ści.

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

– Nie ma obawy, Panie… ―> – Nie ma obawy, panie

 

za­czął za­chwa­lać wy­raź­nie od­zy­sku­ją­cy rezon bro­dacz. ―> …za­czął za­chwa­lać brodacz, wy­raź­nie od­zy­sku­ją­cy rezon.

 

a na­stęp­nie du­szo­ny­mi z dużą ilo­ścią czosn­ku i oliwy nad ogniem, delicjami. ―> …a na­stęp­nie du­szo­ny­mi z dużą ilo­ścią czosn­ku i oliwy, delicjami.

Zbędne opowiedzenie – czy istniała możliwość, aby potrawa była duszona bez użycia ognia?

 

– Co Cie­bie tak suszy, In­gva­rze? – za­py­tał z wy­raź­ną kpiną w gło­sie Grek. ―> – Co cie­bie tak suszy, In­gva­rze? – za­py­tał Grek, z wy­raź­ną kpiną w gło­sie.

 

od­po­wie­dział koń­cząc osu­szać czwar­ty dzban wina gwar­dzi­sta. ―> …od­po­wie­dział gwardzista, koń­cząc osu­szać czwar­ty dzban wina.

 

wy­krzyk­nął pod­nie­sio­nym gło­sem ary­sto­kra­ta. ―> …wy­krzyk­nął ary­sto­kra­ta.

Zbędne dopowiedzenie – krzyk jest donośny z definicji.

 

In­gvar po­cią­gnął duży łyk wina pro­sto z ka­raf­ki… ―> In­gvar po­cią­gnął duży łyk wina pro­sto z dzbana

 

ni­g­dzie Tobie nie uciek­nie, praw­da? ―> …ni­g­dzie tobie nie uciek­nie, praw­da?

 

do­sko­czył on w dwóch sprę­ży­stych ni­czym dra­pież­ny kot ru­chach―> Czy na pewno ruchy są podobne kotu? Zbędne dopowiedzenie – czy bywają koty, które nie są drapieżne?

 

drąc się przy tym w nie­bo­gło­sy. ―> …drąc się przy tym wnie­bo­gło­sy.

 

Może po tym się Tobie uda? ―> Może po tym się tobie uda?

 

za­czął się od­da­lać gło­śno stu­ka­jąc cięż­ki­mi bu­cio­ra­mi o po­sadz­kę, po­zo­sta­li jego to­wa­rzy­sze za­cią­gnę­li się jesz­cze po razie z tlą­cej się fajki. ―> Lekka siękoza.

 

W bi­twie jest nie ustra­szo­ny i za­wsze―> W bi­twie jest nieustra­szo­ny i za­wsze

 

Afera wy­szła z tego nie mała. ―> Afera wy­szła z tego niemała.

 

Mhm – od­parł mu In­gvar. ―> – Mhm – od­parł In­gvar.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

quellar wciągnęło mnie to opowiadanie, fajna była ta bitwa w tawernie i wyścig rydwanów. Musiałeś mieć wiedzę o tamtym okresie historii. Ciekawie opowiedziane.

 

Pozdrawiam.

Jestem niepełnosprawny...

Nowa Fantastyka