- Opowiadanie: tomaszg - Zdjęcia

Zdjęcia

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Zdjęcia

I

Ma­rzy­łem o tym, żeby nigdy jej nie spo­tkać, tym­cza­sem ona wciąż stała i ga­pi­ła się prze­ni­kli­wym kpią­co-za­wa­diac­kim wzro­kiem, zu­peł­nie jakby była pewna, że je­stem w domu. W sumie tak nawet mogło być. Miała masę moż­li­wo­ści, żeby to spraw­dzić, i na pewno nie od­mó­wi­ła sobie tej drob­nej przy­jem­no­ści.

Spoj­rza­łem po­now­nie przez ju­da­sza i upew­ni­łem się, że przy­szła sama, bez ochro­ny, gluta, i wszel­kiej maści kla­kie­rów i przy­du­pa­sów. To mogło ozna­czać kilka rze­czy, z któ­rych żadna nie na­pa­wa­ła mnie opty­mi­zmem.

Zro­bi­ło mi się słabo, ni­czym kie­dyś na pro­me­na­dzie. Moje serce za­ło­po­ta­ło jak sza­lo­ne, w gar­dle uro­sła ogrom­na gula, a na czole po­ja­wi­ły się kro­pel­ki zim­ne­go potu. Opar­łem się sze­ro­ko roz­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi o drzwi, opu­ści­łem głowę i za­czą­łem cięż­ko od­dy­chać.

Znów usły­sza­łem prze­klę­ty dzwo­nek. Wci­ska­ła go raz za razem, ro­biąc przy tym znie­cier­pli­wio­ną minę. Jego dźwięk wwier­cał się w moją czasz­kę, wi­bro­wał i tkwił w niej jesz­cze długo po tym, gdy w końcu pu­ści­ła cho­ler­ny przy­cisk.

Pod­ją­łem męską de­cy­zję. Nie było sensu od­kła­dać tego, co nie­unik­nio­ne. Wzią­łem kilka głę­bo­kich od­de­chów, od­su­ną­łem się na bok, otwo­rzy­łem drzwi i bez słowa wpu­ści­łem ją do środ­ka, a potem od nie­chce­nia za­pro­si­łem do du­że­go po­ko­ju.

Miała tupet. We­szła, ro­zej­rza­ła się, i za­miast nie­śmia­ło spo­cząć przy stole, roz­sia­dła się w prze­wy­god­nym fo­te­lu przy sto­li­ku ka­wo­wym. To­reb­kę od Guc­cie­go po­sta­wi­ła jak tar­czę na ko­la­nach, i trzy­ma­jąc ją kur­czo­wo za­czę­ła łypać wzro­kiem to na mnie, to na miesz­ka­nie.

Do­pie­ro wtedy stra­ci­ła rezon. Nie była chyba pewna, od czego za­cząć. Spo­waż­nia­ła. My­śla­ła może, że za­ga­ję roz­mo­wę, uśmiech­nę się jak kie­dyś i uprzej­mie spy­tam „Kawa czy her­ba­ta? A może coś in­ne­go?”, ale po­sta­no­wi­łem nie uła­twiać jej życia, a na pewno nie po tym, co się stało. Był­bym skoń­czo­nym idio­tą i głup­cem, gdy­bym to zro­bił. Wina le­ża­ła po obu stro­nach, i do­sko­na­le to wie­dzie­li­śmy. Za­pa­dła długa chwi­la nie­zręcz­nej ciszy, którą na szczę­ście prze­rwa­ła, się­ga­jąc do to­reb­ki i wy­cią­ga­jąc z niej spory plik fo­to­gra­fii.

– Ład­nie miesz­kasz. Mar­le­na w pracy? – Jej głos był bar­dziej za­chryp­nię­ty niż kie­dyś i chyba przez to nie zro­bił na mnie zbyt wiel­kie­go wra­że­nia.

– A czy to ważne? – Uczy­ni­łem bli­żej nie­okre­ślo­ny ruch dło­nią, który rów­nie do­brze mógł zna­czyć, że się zga­dzam, jak i to, żeby nie mó­wi­ła nic wię­cej.

My­śla­łem, że nie będę zły, tym­cza­sem za­czę­ły wra­cać długo skry­wa­ne emo­cje. Tak bar­dzo chcia­łem, żeby wię­cej mnie nie zra­ni­ła, i nie zro­bi­ła tego ni­ko­mu in­ne­mu. Choć wstyd przy­znać, mo­dli­łem się, żeby wresz­cie za­mknę­ła się na wieki wie­ków, nigdy wię­cej nie otwo­rzy­ła swo­ich ma­łych, wą­skich jak u żmii uste­czek, które hip­no­ty­zo­wa­ły mnie nawet w tej chwi­li, a któ­rych zja­dli­wą sło­dycz po­zna­łem aż do bólu.

Coś naj­wy­raź­niej do niej do­tar­ło, coś za­świ­ta­ło i za­try­bi­ło w małej blond głów­ce, bo nawet nie za­pro­te­sto­wa­ła. Uro­czo przy­gry­zła wargę, prze­czą­co kiw­nę­ła głową, i po­da­ła mi fo­to­gra­fie, no­ta­be­ne wy­dru­ko­wa­ne na bar­dzo przy­zwo­itym pa­pie­rze.

Pierw­sza po­ka­zy­wa­ła ogrom­ną salę re­stau­ra­cyj­ną.

Wi­dzia­łem zimny błysz­czą­cy metal, które po­kry­wał ścia­ny, i wy­kła­dzi­nę, co do któ­rej mia­łem pew­ność, że śmier­dzia­ła sta­ro­ścią. Pa­trzy­łem na okrą­głe drew­nia­ne sto­li­ki, na krze­seł­ka z opar­ciem, ja­kich pełno w lep­szych lo­ka­lach, na atrak­cyj­nych ludzi w prze­pięk­nych dro­gich stro­jach i na pła­skie klo­sze z krysz­ta­ło­we­go szkła na su­fi­cie. Było tam coś jesz­cze, coś, co wy­bit­nie mi nie pa­so­wa­ło. Za­sta­na­wia­łem się nad tym dłuż­szą chwi­lę, i w końcu zro­zu­mia­łem, że cho­dzi o sam sufit. Był za nisko, i to tak nisko, że można było po­my­śleć, że spad­nie komuś na głowę. Jego widok na­pa­wał mnie lę­kiem, i choć mój lęk był mocno nie­ra­cjo­nal­ny, to nie mia­łem ocho­ty oglą­dać go dłu­żej niż to ko­niecz­ne.

Prze­szył mnie dreszcz.

Nie sie­dzia­łem już w swoim małym przy­tul­nym miesz­kan­ku, tylko znaj­do­wa­łem się w re­stau­ra­cji ze zdję­cia. Zaj­mo­wa­łem miej­sce tuż przy oknie. Przede mną stała bu­tel­ka wody, pełna do po­ło­wy szklan­ka, sa­łat­ka w mi­secz­ce i ta­lerz z ogrom­nym ste­kiem i ziem­niacz­ka­mi. Nie wy­glą­da­ło to ubogo, nie było też mo­men­tów ani żad­nych in­nych wy­na­laz­ków. Ro­zej­rza­łem się dys­kret­nie w lewo i prawo. Wszyst­ko wy­da­wa­ło się jak na­le­ży, i zga­dza­ło ze zdro­wym roz­sąd­kiem w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, ta­kich jak szum po­wie­trza, które wtła­cza­no na­wie­wa­mi przy su­fi­cie.

– Wie-dzia­łam! Wie-dzia­łam, że wej­dziesz w trans! – Pełen eks­cy­ta­cji głos pły­nął z da­le­ka i otu­lał mnie jak cie­pły płaszcz, do­kład­nie tak samo, jak za­wsze w ta­kich wy­pad­kach.

Nor­mal­nie ka­zał­bym się jej wy­no­sić do dia­bła, ale teraz nie kło­po­ta­łem się nawet próbą od­po­wie­dzi, bo byłem pe­wien, że stru­ny gło­so­we chwi­lo­wo mam nie­czyn­ne. Sku­pi­łem się na czymś innym. Za­czą­łem się wier­cić, co po­mo­gło mi stwier­dzić, że moje plecy opie­ra­ły się o pół­ko­li­sty frag­ment cie­płe­go drew­na. Po­chy­li­łem się nie­znacz­nie do przo­du. W tej po­zy­cji mo­głem roz­ko­szo­wać się in­ten­syw­nym za­pa­chem je­dze­nia, spod któ­re­go prze­bi­jał de­li­kat­ny aro­mat ty­to­niu, jakim nor­mal­nie prze­siąk­nię­te są po­piel­nicz­ki. To było nawet miłe, ale tylko do mo­men­tu, gdy cały za­czą­łem drżeć. Czu­łem tak prze­ni­kli­we zimno, aż w końcu do­sta­łem gę­siej skór­ki. Od­ru­cho­wo za­czą­łem roz­grze­wać obie dło­nie, potem ra­mio­na, i po­my­śla­łem, że to nor­mal­ne przy chło­dzie, który cią­gnie w wie­żow­cach od okien.

Ilu­zja wpły­wa­ła na mnie moc­niej niż stan­dar­do­we testy Kur­cza­to­wa. Wra­że­nia pa­so­wa­ły ide­al­nie i, co cie­ka­we, upar­cie przy­wo­dzi­ły na myśl jedną z ty­się­cy drob­nych knajp, w któ­rych unosi się za­pach mięsa, ulot­ny smród ryb z ty­go­dnio­we­go oleju i gru­biań­skie bą­bel­ki pro­stac­kiej coke.

– Miej­sce zbrod­ni, o któ­rej myślę? – Nie­po­dzie­wa­nie wró­ci­łem do rze­czy­wi­sto­ści.

– Hmmm – mruk­nę­ła.

Otrzą­sną­łem się z mo­je­go niby snu i wzią­łem do ręki ko­lej­ne zdję­cie. To po­ka­zy­wa­ło salę ku­chen­ną, która nie róż­ni­ła się od tego, co do­sko­na­le znają ku­cha­rze i kuch­ci­ki na całym świe­cie. Przede wszyst­kim bra­ko­wa­ło okien. Wi­dzia­łem zlewy z na­try­ska­mi, me­ta­lo­we stoły i prze­ogrom­ne ster­ty brud­nych na­czyń. Nie było tam zbyt czy­sto, a sprzęt wy­glą­dał na zmę­czo­ny ży­ciem, ale taki jest prze­cież los urzą­dzeń, które mają na sie­bie za­ra­biać.

Pa­trzy­łem coraz szyb­ciej na ko­lej­ne ob­raz­ki, prze­kła­da­jąc je jeden za dru­gim.

Umy­wal­ka z bia­łe­go mar­mu­ru.

Ma­lut­ki pokój biu­ro­wy.

Sta­cjo­nar­ny kom­pu­ter z mo­ni­to­rem z bańką z tyłu.

Ogrom­ne ksero na ko­ry­ta­rzu.

Ko­lej­ny ko­ry­tarz, tym razem w brą­zo­wej bo­aze­rii.

Hol z win­da­mi po obu stro­nach.

Te zdję­cia nie bu­dzi­ły we mnie tak moc­nych uczuć, ale to aku­rat było do prze­wi­dze­nia, gdyż za­zwy­czaj w ta­kich miej­scach nie ma zbyt wielu na­gro­ma­dzo­nych emo­cji i ich aura jest zwy­czaj­nie blada.

– To na­praw­dę stam­tąd? – Nie wiem, co to wszyst­ko miało zna­czyć, ale przez dłu­gie mie­sią­ce sam nie zna­la­złem prak­tycz­nie nic, zu­peł­nie jakby ogrom­ny od­ku­rzacz prze­szedł przez cały in­ter­net i per­fek­cyj­nie wy­ssał i wy­dmu­chał wszyst­ko, co nie pa­so­wa­ło pew­nym waż­nym lu­dziom.

– Hmmm.

Z ze­wnątrz miej­sce bu­dzi­ło po­dziw wiel­ko­ścią, roz­ma­chem i ma­je­sta­tem, za to tu, na tych fo­to­gra­fiach, po­ra­ża­ło cia­sno­tą i zwy­czaj­no­ścią. Byłem pe­wien, że wła­śnie ta­kie­go spoj­rze­nia za­bra­kło mi­lio­nom, któ­rzy oglą­da­li wszyst­ko na żywo w te­le­wi­zji. Bo cóż są warte re­la­cje z tra­ge­dii, jeśli nie można wy­obra­zić sobie tam­tych miejsc, zo­ba­czyć ko­lej­nych dziur, szpar i za­ka­mar­ków, nie można po­czuć za­pa­chów, które tam do­mi­no­wa­ły, ani wy­ro­bić zda­nia na temat przed­mio­tów i dźwię­ków, które, po­łą­czo­ne razem, two­rzy­ły spe­cy­ficz­ny kli­mat ca­ło­ści?

Nawet nie wiem, jak ktoś mógł­by coś ta­kie­go przy­go­to­wać. Różni lu­dzie pi­sa­li o trój­wy­mia­ro­wych fil­mach i róż­nych in­nych wy­na­laz­kach, ale tych nigdy nie wi­dzia­łem i nie wie­rzy­łem nawet w ich ist­nie­nie, bo czu­łem, ile da­nych mu­sia­ły­by zaj­mo­wać. A pa­pier czy ekran po­ka­zu­ją tylko drob­ny wy­ci­nek rze­czy­wi­sto­ści. Każdy z nas widzi na nich coś in­ne­go. Go­dzi­na­mi mogę wpa­try­wać się w dawno zmar­łą panią, która sie­dzi i pro­mien­nie uśmie­cha się do fo­to­gra­fa, a ko­bie­ta tylko prze­lot­nie rzuci okiem, i od razu przy­po­mni sobie, że za ty­dzień miała pa­sem­ka zro­bić, pa­znok­cie po­ma­lo­wać, i jesz­cze umó­wić się z przy­stoj­nym me­cha­ni­kiem z warsz­ta­tu na dole, bo coś jej w aucie stuka. Wła­śnie dla­te­go naj­więk­szym pro­ble­mem dla pi­sa­rza, ma­la­rza czy in­ne­go ar­ty­sty jest takie przed­sta­wie­nie rze­czy, żeby wizja była pla­stycz­na, ale nie po­zo­sta­wia­ła zbyt mało ani dużo do in­ter­pre­ta­cji. Z do­świad­cze­nia wiem, że tylko nie­któ­rym udaje się ta trud­na sztu­ka, i tylko naj­lep­si two­rzą praw­dzi­we dzie­ła, tra­fia­ją­ce w gusta prze­róż­nych od­bior­ców, jak i po­ka­zu­ją­ce do­kład­nie to, co autor chciał po­ka­zać.

Roz­trzą­sa­nie ta­kich spraw dawno temu było dla mnie chle­bem po­wsze­dnim. Można po­wie­dzieć, że dłu­gie lata pra­co­wa­łem w dzia­le ana­liz. De­cy­do­wa­łem, które dzie­ła za­cho­wać, a które ska­zać na wiecz­ne po­tę­pie­nie. Ro­bi­łem to za­zwy­czaj po pół­no­cy, gdy mózg ma naj­mniej do prze­two­rze­nia i nie roz­pra­sza go świa­tło, od­gło­sy wiel­kie­go mia­sta ani nic in­ne­go.

Ta­kich jak ja na­zy­wa­no cen­zo­ra­mi. Nie lu­bi­łem tego strasz­ne­go i okrop­ne­go słowa, i wo­la­łem mówić o sobie jak o ar­ty­ście czy me­ce­na­sie sztu­ki.

Moje pre­dys­po­zy­cje do tego trud­ne­go i od­po­wie­dzial­ne­go za­wo­du wią­za­ły się z ogrom­nym darem, i prze­kleń­stwem za­ra­zem. Wi­dzia­łem mo­ne­ty na uli­cach, i za­wsze, ale to za­wsze, mu­sia­łem je zbie­rać. Nie po­tra­fi­łem przejść obo­jęt­nie, gdy coś nie było usta­wio­ne w rów­nym rząd­ku. Pil­no­wa­łem, żeby, broń Boże, naj­mniej­szy pyłek nie ska­lał żad­nej z moich za­ba­wek. Byłem peł­nym sprzecz­no­ści skom­pli­ko­wa­nym czło­wie­kiem, i choć szu­ka­łem po­rząd­ku, to rów­no­cze­śnie rzad­ko sprzą­ta­łem po sobie czy zmy­wa­łem, a już w ogóle nie przej­mo­wa­łem się ba­ła­ga­nem w szu­fla­dach. Moja Mar­le­na wi­dząc to cza­sem śmia­ła się, że za­cho­wu­ję się jak in­sta­gra­mo­we anioł­ki, które wy­glą­da­ją, jakby z nieba spa­dły, a na dru­gim pla­nie mają nie­sa­mo­wi­ty wprost brud i syf.

W tej chwi­li ob­se­syj­nie my­śla­łem tylko o tym, że w tam­tej re­stau­ra­cji wy­star­czy­ło­by zdjąć pod­wie­sza­ny sufit, wy­nieść wy­kła­dzi­nę i sto­li­ki, i jeśli po­mi­nąć widok zza okien, sala wy­glą­da­ły­by jak pierw­sze lep­sze biuro, które każdy może mieć, jak tanią dziw­kę, za psie gro­sze. Go­ście pła­ci­li tam cięż­kie pie­nią­dze za ob­co­wa­nie z praw­dzi­wym luk­su­sem, a tak na­praw­dę to był blichtr zwią­za­ny z prze­pła­co­nym je­dze­niem i to­wa­rzy­stwem, które za­sia­da­ło tuż obok nich.

W sumie to takie ty­po­we. W wielu spra­wach wszyst­ko wy­glą­da zu­peł­nie ina­czej, gdy per­spek­ty­wa zmie­nia się tylko o mi­li­me­try. Pa­mię­tam mo­ment, w któ­rym czy­ta­łem o pew­nym zna­nym po­ża­rze. Przej­rza­łem opisy uty­tu­ło­wa­ne­go re­dak­to­ra i re­la­cje uczest­ni­ków zda­rzeń. Pierw­szy wspo­mi­nał o miesz­ka­niach, nie do­da­wał jed­nak nic wię­cej. Gdy wi­dzi­my suchą no­tat­kę, naj­czę­ściej tylko wzru­sza­my ra­mio­na­mi i prze­cho­dzi­my do po­rząd­ku dzien­ne­go, ewen­tu­al­nie mi­mo­wol­nie wi­dzi­my tra­ge­dię we wła­snym domu, i od razu chce­my za­po­mnieć o całej spra­wie. Gdy jed­nak po­zna­my wię­cej szcze­gó­łów, też nie wy­glą­da to zbyt ró­żo­wo. Wszyst­ko, chcia­ło­by się po­wie­dzieć, jest bar­dziej ludz­kie, ale ozna­cza to tylko tyle, że do­strze­ga­my wię­cej wsty­dli­wych, nie­ludz­kich i prze­ra­ża­ją­cych ele­men­tów całej spra­wy.

Miesz­ka­nia na każ­dym pię­trze tam­tej wieży za­wsze były takie same. Wej­ście z klat­ki scho­do­wej pro­wa­dzi­ło do ma­lut­kie­go przed­po­ko­ju, z któ­re­go można było przejść do mi­kro­sko­pij­nej ła­zien­ki z samym se­de­sem, dru­giej tro­chę więk­szej, ale tylko tro­chę, z wanną tak wąską, że ledwo można było się w niej zmie­ścić, i do du­że­go po­ko­ju z anek­sem ku­chen­nym, w któ­rym przy jed­nej ścia­nie stała pral­ka, zmy­war­ka, ku­chen­ka, i wi­sia­ły prze­róż­ne szaf­ki. Ten duży pokój był duży tylko z nazwy. Miał ja­kieś trzy i pół metra na trzy metry, i wy­so­kość za­le­d­wie dwa metry. Wy­glą­dał jak ty­po­wa cela z kra­jów skan­dy­naw­skich, jak mała klit­ka, umie­ral­nia dla ubo­gich, w któ­rej ledwo mie­ści się roz­kła­da­na ka­na­pa i sto­lik z czte­re­ma krze­seł­ka­mi.

Wszyst­ko za­koń­czy­ło się w czar­ną, zimną, czerw­co­wą noc. Okna prze­sło­ni­ła jasna ścia­na pło­mie­ni. W se­kun­dę po­pę­ka­ły wszyst­kie szyby. Go­rą­cy żółto–po­ma­rań­czo­wy stru­mień wdarł się do środ­ka i ze­brał przy su­fi­cie, za­pa­lił szaf­ki, potem zajął inne sprzę­ty, sto­pił cien­kie gip­so­we ścian­ki mię­dzy po­miesz­cze­nia­mi i nie­na­sy­co­ny z trza­skiem i sy­kiem prze­do­stał dalej. Wszyst­ko sta­nę­ło w ogniu, pod­sy­ca­nym przez gaz z rur. Nie­licz­ne płyny i żele wy­pa­ro­wa­ły w kilka chwil. Z in­sta­la­cji elek­trycz­nej po­sy­pa­ły się iskry, które zaraz zni­kły, jak i cała in­sta­la­cja. Ośle­pia­ją­ca biel i krwi­sta czer­wień prze­mie­sza­ła się ze smo­li­stą czer­nią i upior­nym błę­ki­tem. A na końcu nie było już nic, jeno garst­ka po­pio­łów, nagie ki­ku­ty, i gołe ścia­ny.

Ale to tylko przed­mio­ty.

Zu­peł­nie ina­czej wszyst­ko wy­glą­da, gdy wspo­mni­my dwoje mło­dych, za­ko­cha­nych w sobie, ludzi, któ­rzy mieli przed sobą wspa­nia­łą świe­tla­ną przy­szłość. On z za­wo­du był ar­chi­tek­tem, ona jesz­cze stu­dio­wa­ła. Pla­no­wa­li skrom­ny ślub, a potem po­dróż do­ko­ła świa­ta. Do końca ści­ska­li się na łóżku. Le­że­li spo­koj­ni, choć prze­ra­że­ni. Ich udrę­czo­ne płuca wcią­ga­ły po­wie­trze o tem­pe­ra­tu­rze setek stop­ni, a oni byli cał­kiem świa­do­mi, że giną. Nikt nie wie, czy ona ode­szła pierw­sza, czy on wy­prze­dził ją w dro­dze do nieba. Ta­jem­ni­cą po­zo­sta­nie, czy w ostat­niej se­kun­dzie trwa­li w wiecz­nym po­ca­łun­ku, czy ona wtu­la­ła się ufnie w jego pierś, wciąż łu­dząc się, że jakoś to prze­trwa­ją.

Co in­ne­go przy­cho­dzi do głowy, gdy wi­dzi­my fil­mi­ki ze środ­ka, na­gry­wa­ne ledwo kilka minut przed po­ja­wie­niem się pło­mie­ni. Wszy­scy bie­ga­ją w pa­ni­ce, nie wie­dząc, co ich czeka. Krzy­czą o pomoc i go­rącz­ko­wo za­kry­wa­ją szpa­ry w drzwiach. Mają na­dzie­ję na ra­tu­nek. Chcą wie­rzyć w coś, co nigdy nie na­stą­pi, i my to wiemy, a oni jesz­cze nie.

Cięż­ko zro­zu­mieć, o co w ogóle tam cho­dzi. Wnę­trze wy­glą­da nor­mal­nie i ko­lo­ro­wo. Nic nie su­ge­ru­je ka­ta­stro­fy, i dziw­nie na to pa­trzeć, gdy wi­dzia­ło się czar­no–białe zdję­cia od ko­ro­ne­ra. Bo tu wszyst­ko jest tak pełne życia, tak bli­skie temu, co wi­dzi­my na co­dzień. Jest co praw­da mały ob­ło­czek dymu na jed­nym uję­ciu, ale nawet on przy­wo­dzi na myśl go­to­wa­nie, shi­shę albo wy­bor­ny żart nie­do­rost­ków z są­siedz­twa, któ­rzy do­pie­ro co pu­ści­li smocz­ka i ucie­kli ze śmie­chem, aż się za nimi ku­rzy­ło. Nic tu się nie zga­dza. Efekt jest taki sam, jak cza­sem w po­cią­gu, gdy sku­pia­my się na te­le­fo­nie. Bo on się nie rusza, a nam jest nie­do­brze, gdyż czu­je­my, że cały świat wokół nas wi­ru­je.

Wielu tak zwa­nych nor­mal­nych ludzi boi się ana­li­zo­wać takie rze­czy, a cen­zo­rzy nawet nie mru­gną okiem, gdy o tym roz­ma­wia­ją. Ich ro­bo­ta jest tak samo nie­wdzięcz­na jak prze­glą­da­nie nie­zli­czo­ne­go mnó­stwa fil­mów, w któ­rych od­bi­ja się naj­mrocz­niej­sza i naj­strasz­liw­sza część ludz­kiej na­tu­ry. I nie cho­dzi o fe­ty­sze czy uda­wa­ne wideo dla ma­nia­ków, ale do bólu praw­dzi­we pro­duk­cje, gdzie każda se­kun­da jest zu­peł­nie na serio. Bo wol­ność słowa jest dobra, i wszy­scy od­mie­nia­ją to przez wszel­kie moż­li­we przy­pad­ki, ale ob­rzy­na­nie głów, uci­na­nie rąk i nóg na żywca, go­to­wa­nie człon­ków, wkła­da­nie pa­skudztw w na­tu­ral­ne i nie­na­tu­ral­ne otwo­ry ciała, gdy ktoś tego nie chce, już jakoś im nie pa­su­je.

Za­wsze mnie za­sta­na­wia­ło, jak to się dzie­je, że nie­któ­re hi­sto­rie i aneg­do­ty prze­trwa­ły wieki, a inne prze­mi­nę­ły tak szyb­ko, jak się po­ja­wi­ły. Moja teo­ria mó­wi­ła, że miało to wiele wspól­ne­go z tym, że były two­rzo­ne pod gusta kon­kret­nych czy­tel­ni­ków. Można to nie­zwy­kle pro­sto wy­ja­śnić. Gdy ktoś wcho­dził na por­tal z fan­ta­sty­ką, to ocze­ki­wał pięk­nych opo­wia­dań z nie­zro­zu­mia­łą sta­ro­żyt­ną mocą, wiel­ki­mi stat­ka­mi ko­smicz­ny­mi, po­dró­ża­mi w cza­sie, i tym po­dob­ny­mi pier­do­ła­mi, ale już książ­ki, wier­sze czy krót­kie formy nie były tam zbyt mile wi­dzia­ne. To po­nie­kąd strasz­ne, bo przez te wszyst­kie po­dzia­ły na ro­dza­je, ga­tun­ki, typy, pod­ty­py lu­dzie po­za­my­ka­li się na wszyst­ko, co nowe. Chcie­li chło­nąć to, co pro­ste, łatwe i przy­jem­ne. Mó­wi­li o otwar­tym umy­śle i to­le­ran­cji, ale nie­ustan­nie na­rze­ka­li, gdy coś nie pa­so­wa­ło do jed­ne­go, ści­śle okre­ślo­ne­go wzor­ca.

Nagle otwo­rzy­łem ze zdzi­wie­nia usta. W końcu do­tar­ło do mnie, że wszę­dzie na zdję­ciach daty były póź­niej­sze niż po­win­ny.

– No wresz­cie. – Z uśmie­chem po­twier­dzi­ła moje spo­strze­że­nie.

– I przy­szłaś do mnie ze zdję­cia­mi, które zro­bio­no ze złym da­tow­ni­kiem?

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i bez słowa wy­ję­ła z to­reb­ki ostat­ni krzyk mody, naj­now­szy ta­blet zna­nej firmy od gru­szek, i wrę­czy­ła go z taką miną, jakby za­wie­rał co naj­mniej prze­pis na bombę, kwity na po­li­ty­ków czy pew­nia­ka na Pu­lit­ze­ra. Mo­głem do­my­śleć się, że przy­go­to­wa­ła się do tej roz­mo­wy. Urzą­dze­nie było pie­kiel­nie szyb­kie i bar­dzo przy­jem­ne w ob­słu­dze. Nie mia­łem naj­mniej­sze­go pro­ble­mu, żeby zro­zu­mieć, że przy­nio­sła jesz­cze wideo.

Włą­czy­łem je.

Po chwi­li z za­du­mą pa­trzy­łem na pannę młodą i na ro­dzi­nę, która tań­czy­ła w kó­łecz­ku. Choć duże pik­se­le aż biły w oczy, to mia­łem wra­że­nie, że widzę nawet drob­ne od­pry­ski farby. A co naj­waż­niej­sze, data na ze­ga­rze na ścia­nie su­ge­ro­wa­ła trzy dni po za­wa­le­niu się bu­dyn­ków.

– Po co w ogóle po­ka­zu­jesz to wszyst­ko? – Od­da­łem jej ta­blet.

– Wszy­scy byli zgod­ni, że to może być nasze bra­ku­ją­ce ogni­wo. Ty masz naj­więk­szą ener­gię.

– Fakt. Coś wy­czu­łem.

– No wła­śnie.

– I co mam niby zro­bić?

– To chyba jasne. Jesz­cze się py­tasz?

– My­ślisz, że tak po pro­stu się ubio­rę i po­ja­dę z tobą?

– Nie je­steś cie­ka­wy?

– Cie­ka­wość pierw­szym kro­kiem do pie­kła.

– Pra­cu­jesz dla pod­rzęd­ne­go korpo.

– Ale macam naj­now­sze fury.

– Macam, macam, macam – par­sk­nę­ła. – Dobre sobie. Co in­ne­go wam w gło­wie. Mali chłop­cy, małe za­baw­ki. Duzi chłop­cy, duże za­baw­ki.

– Co po­ma­cam, to moje. – Jak na za­wo­ła­nie zro­bi­łem minę na­sto­lat­ka, który nie po­sma­ko­wał jesz­cze życia.

– Za­cho­wu­jesz się jak duży dzie­ciak. Na­praw­dę nie chcesz wró­cić do pierw­szej ligi?

– I znowu zo­stać twoim przy­du­pa­sem? Dzię­ku­ję bar­dzo. Teraz przy­naj­mniej robię coś dla ludzi.

– Wiesz do­brze, że masz prawo do miesz­ka­nia wy­łącz­nie dzię­ki mnie i pracy.

– Kurwa mać! – Od­ru­cho­wo za­ci­sną­łem pię­ści i za­mil­kłem, choć się we mnie za­go­to­wa­ło. Była bez­czel­na, ale miała rację. Ar­gu­ment był mocno po­ni­żej pasa, i teraz na­praw­dę po­wi­nie­nem ją wy­rzu­cić za drzwi, inna spra­wa, że to, co mó­wi­ła, coraz bar­dziej mnie in­try­go­wa­ło.

– No, teraz to przy­naj­mniej byłeś au­ten­tycz­ny. – Cmok­nę­ła z za­do­wo­le­niem. – Dużo się po­zmie­nia­ło w fir­mie. A pierw­szy, który udo­wod­ni ist­nie­nie bramy Czern­ko­wa, na trwa­łe za­pi­sze się w hi­sto­rii.

– Udo­wod­ni? Masz ja­kieś zdję­cia i kiep­skie wideo, i my­ślisz, że to wy­star­czy. Pieprz się. Cho­ciaż zaraz, na pewno by cię tu nie było. Co ty, kurwa mać, kom­bi­nu­jesz? I dla­cze­go przy­szłaś bez gluta?

– Rusz się, to zo­ba­czysz. Ofer­ta ogra­ni­czo­na cza­so­wo i te­ry­to­rial­nie. Chyba, że chcesz do końca tkwić w swoim syfie.

– Gro­zisz mi? Won mi stąd. Tam są drzwi. – Po­ka­za­łem.

– Stwier­dzam fakty.

– No to ja też stwier­dzę jeden. Na łeb ci się rzu­ci­ło.

– Wiesz co? Nie pieprz, tylko le­piej się zbie­raj. – Po­sła­ła mi wy­mow­ne spoj­rze­nie. – Nie mamy ca­łe­go cho­ler­ne­go dnia.

Była pewna swego. Wi­dzia­łem ten ro­dzaj pew­no­ści ze dwa razy w życiu i wie­dzia­łem, że to może być moja ży­cio­wa szan­sa, a że misia za­wsze cią­gnie do miodu…

Za­mkną­łem na chwi­lę oczy. Wzią­łem wszyst­kie za i prze­ciw, i wsta­łem bez słowa, pod­kre­śla­jąc fakt dla mnie oczy­wi­sty:

– Jak bę­dzie źle, to wy­cho­dzę bez po­że­gna­nia.

– Zgoda. – Po­da­ła mi rękę, którą uści­sną­łem.

Po kilku mi­nu­tach sie­dzia­łem w jej cy­try­nie i pa­trzy­łem na świat, który wciąż wzbu­dzał we mnie uczu­cia. Nie ro­zu­mia­łem, jak to moż­li­we, że je mam, ale tam były, tak samo jak na­dzie­ja, że zła passa się od­mie­ni i wszyst­ko wróci na wła­ści­we tory.

Ludz­kość przez ty­sią­ce lat po­trze­bo­wa­ła trzech rze­czy, czyli je­dze­nia, picia i schro­nie­nia. Był jesz­cze seks, ale to oczy­wi­ste i się nie liczy. Nasi przod­ko­wie wal­czy­li z przy­ro­dą, zdo­by­wa­jąc do­świad­cze­nie i do­ko­nu­jąc licz­nych od­kryć, które da­wa­ły im prze­wa­gę nad in­ny­mi ga­tun­ka­mi. Re­ali­zo­wa­li plan boży. Byli płod­ni i roz­mna­ża­li się, czy­niąc sobie Zie­mię pod­da­ną. Pro­du­ko­wa­li ubra­nia, dzię­ki któ­rym mogli i prze­żyć mroź­ną zimę, i ochro­nić się przed pa­lą­cym słoń­cem. Po­zna­wa­li leki, które po­zwa­la­ły zwal­czać różne cho­ro­by, do­ty­ka­ją­ce ich nie­zwy­kle sła­bo­wi­tych ciał. Za­ję­li się po­trze­ba­mi wyż­szy­mi. Za­czę­li two­rzyć sztu­kę i za­pi­sy­wać nie­skoń­czo­ny potok myśli, wpierw uży­wa­jąc słów i gli­nia­nych ta­bli­czek, na ru­cho­mych ob­raz­kach i pia­sku skoń­czyw­szy. A na końcu tak się po­gu­bi­li, aż wszyst­ko sta­nę­ło na gło­wie. Męż­czyź­ni stra­ci­li za­in­te­re­so­wa­nie walką o lep­sze geny, i panie to wy­czu­ły. Nie tylko bez­par­do­no­wo de­cy­do­wa­ły, który sa­miec wart jest grze­chu, ale rów­nie bez­li­to­śnie eli­mi­no­wa­ły słab­szych. Dzia­ła­ły bez za­sta­no­wie­nia, gdyż kie­ro­wa­ły nimi hor­mo­ny, a nie lo­gi­ka. Ro­bi­ły, co chcia­ły, jak chcia­ły, i kiedy chcia­ły, i po­pa­dły w roz­le­ni­wie­nie, gdy nie było ni­ko­go, kto trzy­mał­by ich w ry­zach.

Świat się nie­sa­mo­wi­cie zmie­nił.

W trak­cie drogi wi­dzia­łem dzie­siąt­ki sze­ścio­kąt­nych po­dłuż­nych kabin, umiesz­cza­nych na każ­dym moż­li­wym skraw­ku be­to­no­wej dżun­gli. Bu­do­wa­no je szyb­ko i tanio jak ba­ra­ki na bu­do­wach, ukła­da­no na dzie­się­ciu po­zio­mach i po­zo­sta­wia­no bez kon­ser­wa­cji na dłu­gie lata. Były zwią­za­ne z licz­bą ty­siąc, ale o ile ty­siąc w wy­szy­dza­nym PRL-u ko­ja­rzył się z ha­zar­dem i szko­ła­mi ty­siąc­lat­ka­mi, to ka­bi­ny po­zo­sta­wa­ły smut­nym po­mni­kiem upad­ku, od­po­wie­dzią na po­trze­by i moż­li­wo­ści po­ko­le­nia ty­siąc plus. Peł­ni­ły rolę ka­wa­le­rek, w któ­rych więk­szość plu­sow­ców le­ża­ła i gnu­śnia­ła, na­iw­nie cze­ka­jąc na cud, na mar­szał­ka na bia­łym koniu, który przy­je­dzie i rozda wszyst­ko wszyst­kim za darmo. Choć nikt nie wie­dział dla­cze­go, ulica na­zy­wa­ła je mo­ra­wiec­ki­mi du­da­mi albo dud­ka­mi, zaś zja­wi­sko sa­mot­nej śmier­ci w dud­kach ochrzczo­no z ja­poń­ska mia­nem pre­zi-su­ri. Mie­ścił się w nich pla­sti­ko­wy po­dest peł­nią­cy rolę łóżka, a pod nim schow­ki na rze­czy oso­bi­ste. Było też okno z lu­strem we­nec­kim, kilka gniaz­dek i wi-fi z In­ter­ne­tem. Od stro­ny z wej­ścia­mi umiesz­cza­no ogrom­ne rusz­to­wa­nia z ta­ni­mi me­ta­lo­wy­mi ogro­do­wy­mi siat­ka­mi ze śmiesz­ny­mi sze­ścio­kąt­ny­mi oczka­mi i rów­nie ta­ni­mi me­ta­lo­wy­mi schod­ka­mi, z boku zaś po­zo­sta­wia­no małe prze­no­śne to­a­le­ty i za­da­szo­ne prysz­ni­ce po­lo­we.

Obok nich znaj­do­wa­ły się nie­zli­czo­ne knaj­py Chiń­czy­ków, któ­rzy za grube pie­nią­dze ser­wo­wa­li ze­sta­wy z ta­blet­ka­mi za­pa­cho­wy­mi, kost­ka­mi sma­ko­wy­mi i trój­wy­mia­ro­wy­mi mo­de­la­mi po­traw. Po­dob­nie jak w in­nych spra­wach zmo­no­po­li­zo­wa­li rynek. Wy­par­li knaj­py z in­dyj­skim i wło­skim je­dze­niem, a nawet ke­ba­by i re­stau­ra­cje inne niż wszyst­kie.

Sta­łym ele­men­tem kra­jo­bra­zu po­zo­sta­wa­ły hordy otę­pia­łych, snu­ją­cych się nie­mra­wo mło­dych ludzi, któ­rzy ca­ły­mi dnia­mi chwa­li­li się, że jako je­dy­ni mają naj­lep­szą ka­me­rę na świe­cie, choć ta czę­sto za­mon­to­wa­na była w ta­niej ko­mór­ce, nie mogła rów­nać się z cy­frów­ka­mi i tkwi­ła w mi­liar­dach in­nych urzą­dzeń.

Za­mkną­łem oczy.

Nie li­czy­ły się ma­rze­nia na­sze­go po­ko­le­nia, nasze od­kry­cia i tech­no­lo­gie, tylko to, co ro­bi­li tacy mło­dzi ge­niu­sze. Za­cho­wy­wa­li się jak małe prze­ra­żo­ne zwie­rząt­ka, które każ­de­go dnia wal­czą o prze­trwa­nie. Nie znali nic in­ne­go niż prawo sil­niej­sze­go, ale nie wi­ni­łem ich, bo winić nie mo­głem. Nie zo­ba­czy­li nawet małej cząst­ki pięk­na, które po­ru­sza­ło i bu­dzi­ło ludzi do dzia­ła­nia, a teraz tkwi­ło w kor­po­ra­cyj­nych skarb­cach. Życie znali wy­łącz­nie z elek­tro­nicz­nych pod­ró­bek, ser­wo­wa­nych z tak wy­so­ką kom­pre­sją, że ka­le­czy­ły oczy i uszy. Nie wie­dzie­li, jak bar­dzo od­cię­to ich od tra­dy­cji, kul­tu­ry i wiel­kie­go do­rob­ku, który przez wieki de­fi­nio­wał kraj i kon­ty­nent. Byli ka­ry­ka­tu­ral­nie śmiesz­ni w swo­ich dzia­ła­niach, a do tego prze­ra­ża­ją­co bez­czel­ni. Two­rzy­li nowy ład i or­dy­nar­ną, pry­mi­tyw­ną rze­czy­wi­stość, i naj­wy­raź­niej do­brze im było z tym, choć wszyst­ko chy­li­ło się ku upad­ko­wi.

– Te zdję­cia to wierz­cho­łek góry lo­do­wej. – Głos z za­świa­tów znów kusił, żebym wszedł w za­mknię­ty roz­dział swo­je­go życia.

– Nie wąt­pię.

Jedna z po­pu­lar­nych teo­rii gło­si­ła, że tam­te­go dnia w jed­nym miej­scu sku­pio­no tak dużo ener­gii, że komuś udało się prze­nieść do miej­sca, które po­win­ni­śmy chyba na­zy­wać nie­bem. Coś w tym było, bo żaden trzeź­wo my­ślą­cy czło­wiek nie brał na po­waż­nie bzdur, które ofi­cjal­nie ser­wo­wa­no. A do tego do­cho­dzi­ły two­rzo­ne przez lata teo­rie spi­sko­we, które mó­wi­ły cho­ciaż­by o spe­cjal­nym wy­po­sa­że­niu pię­ter kom­pu­te­ro­wych.

Sa­mo­chód za­trzy­mał się.

Nie kło­po­ta­łem się otwie­ra­niem oczu. Zna­łem na pa­mięć pro­ce­du­ry. Zgod­nie z nimi CEO lo­kal­ne­go od­dzia­łu mogła bez pytań wje­chać nawet z małą armią. Sam je two­rzy­łem, i mocno wąt­pi­łem, żeby komuś chcia­ło się je zmie­niać.

Nie po­my­li­łem się. Nikt mnie nie za­cze­pił, a my ru­szy­li­śmy, co ozna­cza­ło, że ona rze­czy­wi­ście wciąż była tu kimś. Uda­li­śmy się na minus dwa, gdzie za­par­ko­wa­ła zaraz obok windy.

– W końcu do­sta­łaś swoje wy­ma­rzo­ne miej­sce.

Nic nie po­wie­dzia­ła, tylko uśmiech­nę­ła się od ucha do ucha. A potem stało się coś, czego zu­peł­nie się nie spo­dzie­wa­łem. Zbli­ży­ła swoją kartę do za­ma­sko­wa­ne­go pa­ne­la zbli­że­nio­we­go w win­dzie. Zje­cha­li­śmy na minus czte­ry, który to po­ziom, jak go za­pa­mię­ta­łem, słu­żył tylko do prób róż­nych pro­to­ty­pów. Nie ko­men­to­wa­łem tego, ocze­ku­jąc, że sama to wy­ja­śni w naj­bar­dziej od­po­wied­nim mo­men­cie.

 

II

– Wynoś się! Nie chcę cię wię­cej znać! – Mar­le­na była wście­kła i zu­peł­nie nie pa­no­wa­ła nad tym, co robi.

– Je-zu­sie prze­naj­święt­szy – mruk­ną­łem, na wszel­ki wy­pa­dek za­sła­nia­jąc się lewą ręką.

W sumie to była czę­ścio­wo moja wina, że po­wie­dzia­łem jej o nowym za­ję­ciu przy je­dze­niu. Po­win­na się ucie­szyć, że mam coś wię­cej do ro­bo­ty niż tylko snu­cie się w fa­bry­ce sa­mo­cho­dów, ale chyba się nie zro­zu­mie­li­śmy.

– No ucie­kaj do tej swo­jej wy­wło­ki! No już! Won!

Uchy­li­łem się przed wa­zo­nem, który roz­prysł się na ścia­nie tuż za mną. Chwi­lę za nim po­le­cia­ła pla­sti­ko­wa bu­tel­ka z ket­chu­pem, ta­lerz i dwie szklan­ki, na szczę­ście te tanie, z Ikei, a nie z mi­śnień­skiej por­ce­la­ny.

To był ten ro­dzaj furii, który na­le­ża­ło z po­ko­rą prze­cze­kać. Mar­le­na rzu­ca­ła we mnie przed­mio­ta­mi z dru­giej stro­ny po­ko­ju, i le­piej było do niej nie pod­cho­dzić. Cze­ka­łem, do­sko­na­le wie­dząc, że te jej hu­mor­ki tak samo szyb­ko się za­czy­na­ją, jak i koń­czą.

Nie trwa­ło to zbyt długo. Moja wspa­nia­ła, mądra i pięk­na ko­bie­ta nagle wy­bie­gła i trza­snę­ła drzwia­mi.

Od­cze­ka­łem kilka minut, ostroż­nie uchy­li­łem drzwi, za­czą­łem na­słu­chi­wać, wy­su­ną­łem głowę i jesz­cze raz wy­ba­da­łem sy­tu­ację. Na pa­lusz­kach prze­sze­dłem do przed­po­ko­ju. Tutaj znów sta­ną­łem i znów wstrzy­ma­łem od­dech. Usły­sza­łem od­gło­sy z na­szej sy­pial­ni, do któ­rej bar­dzo po­wo­li i ostroż­nie wsze­dłem.

Mar­le­na sie­dzia­ła na łóżku z ko­la­na­mi pod­ku­lo­ny­mi pod brodę, rę­ka­mi obej­mu­ją­cy­mi nogi, i pła­ka­ła.

– Idź. Hy. Sobie – łkała, za­baw­nie po­cią­ga­jąc nosem. – Zo­staw. Mnie. Hy. Samą.

– Ależ ko­cha­nie. – Pod­sze­dłem, uważ­nie ob­ser­wu­jąc jej re­ak­cję.

– Jak mo­głeś. Jak mo­głeś. – Otar­ła nos ręką.

– To dla nas zro­bi­łem. – Usia­dłem obok.

– Mia­łeś. Hy. Się. Hy. Tym. Nie zaj­mo­wać.

– To dla nas oka­zja, żeby wró­cić na sa­lo­ny. – Ob­ją­łem ją i mocno przy­tu­li­łem.

– Aj! – za­pro­te­sto­wa­ła, bo chyba za mocno ją ści­sną­łem, i za­czę­ła mnie na żarty okła­dać piąst­ka­mi. – Głupi je­steś. Gupi, gupi, gupi. Wy­ko­rzy­sta cię i rzuci, jak ostat­nim razem.

– Nie dam się. – Od­su­ną­łem się tro­chę. – Spójrz na mnie. Czy kie­dyś cię okła­ma­łem?

– Ale…

– Nie ma żad­ne­go ale. No już prze­stań. – De­li­kat­nie prze­je­cha­łem pal­cem po jej po­licz­ku. – Zo­bacz, takie brzyd­kie łzy, i taka pięk­na dziew­czy­na.

Nic nie od­po­wie­dzia­ła.

– Wiesz prze­cież, że tylko ty się dla mnie li­czysz. – Po­wo­li zbli­ży­łem twarz do jej twa­rzy i po­ca­ło­wa­łem ją w usta.

Jej opór top­niał jak wosk. Go­dzi­li­śmy się długo, a na końcu wy­zna­ła coś, co wie­dzia­łem już od dawna:

– Ko­cham cię, ale bar­dziej jak brata.

– Nic nie mów ko­cha­nie. – Po­ło­ży­łem palec na jej ustach, potem za­czą­łem gła­dzić po wło­sach, aż w końcu za­snę­ła w spo­ko­ju ducha. Od­cze­ka­łem dłuż­szą chwi­lę, potem prze­sze­dłem do du­że­go po­ko­ju i za­my­ślo­ny włą­czy­łem kom­pu­ter.

– Jedna jest tylko par­tia, i jeden rząd. – Pre­mier Wik­tor Łoski tego dnia wy­gła­szał eks­pozé. – Jedna jest praw­da, i nie można to­le­ro­wać tych wszyst­kich wi­chrzy­cie­li, któ­rzy pró­bu­ją znisz­czyć nasz wspa­nia­ły, uświę­co­ny krwią przod­ków i pracą po­przed­nich po­ko­leń, po­rzą­dek.

 

III

– Wi­dzia­łaś eks­pozé? – To było pierw­sze, co przy­szło mi do głowy, gdy zo­ba­czy­łem z rana sze­fo­wą w in­sty­tu­cie na ko­ry­ta­rzu.

– Igrzy­ska dla ludu. Pre­mier to idio­ta, wio­sko­wy głu­pek, po­ży­tecz­ny idio­ta czy jak go tam chcesz na­zy­wać. – Mach­nę­ła po­gar­dli­wie ręką i za­czę­ła wy­li­czać na pal­cach. – Mówi to, co chce, jak chce i kiedy chce. Za­wsze tylko to, co mu wy­god­ne. To Pi­no­kio, ka­rie­ro­wicz i Dyzma do kwa­dra­tu.

Za­mar­łem. Takie słowa ze stro­ny za­go­rza­łej zwo­len­nicz­ki sys­te­mu, i to w sercu rzą­do­we­go gma­chu, były do­praw­dy czymś nie­zwy­kłym, i teo­re­tycz­nie po­wi­nie­nem je zgło­sić.

– Nie bój się. – Mach­nę­ła ręką, wi­dząc moje zmie­sza­nie. – Sys­tem tu nie dzia­ła. Za­bra­kło czę­ści i szyb­ko ich nie do­wio­zą.

– Ro­zu­miem, że to wszyst­ko ro­bi­my na boku?

– A jak my­ślisz? – Zi­ry­to­wa­na spoj­rza­ła kpią­co na mnie. – Brawo ge­niu­szu. Cały ten pier­dol­nik na górze szlag trafi. To już pewne. Jak dwa razy dwa jest czte­ry. Nie ma kasy w ko­ry­cie i nic tego nie zmie­ni. Wier­chusz­ka już szuka spo­so­bów, żeby wku­pić się w łaski no­wych panów.

– A wy­star­czy­ło po­pie­rać swoje. – Wie­dzia­łem, że upa­dek wy­ni­kał z tego, że sta­rzy i mło­dzi uży­wa­li wy­łącz­nie za­gra­nicz­nych roz­wią­zań.

– Tego się już nie zmie­ni – do­da­ła z za­du­mą. – Co my­ślisz o wy­ni­kach ru­sków?

– Boję się za­py­tać, skąd je masz. – Wie­dzia­łem, że wy­ni­ki z taj­ne­go ośrod­ka „Oko Mo­skwy” koło Czar­no­by­la na pewno nie były do­stęp­ne na pierw­szej lep­szej gieł­dzie.

– To się nie pytaj. Mniej wiesz, dłu­żej ży­jesz.

– No już do­brze, do­brze. – Mach­ną­łem ręką i za­czą­łem wy­ja­śniać. – Zdję­cia zro­bi­li lu­dzie z efek­tem Man­de­li. OK, dla nich wszech­świa­ty prze­ni­ka­ły się jesz­cze ty­dzień. Na­praw­dę my­ślisz, że uda nam się wy­ge­ne­ro­wać tak silne pole?

– Nie mu­si­my prze­no­sić bu­dyn­ku. To raz. A dwa, że teraz mo­że­my wy­wo­łać szyb­sze oscy­la­cje pola. Sam do­brze wiesz. Ame­ry­ka­nie to po­mi­nę­li, a to­wa­rzy­sze, to pew­nie po­ło­wę sprzę­tu roz­kra­dli, zanim go ska­li­bro­wa­li.

– Mar­twią mnie Chiń­czy­cy.

– A kogo nie mar­twią? Dla­te­go trze­ba pró­bo­wać.

– Ale jak to sobie wy­obra­żasz? Nie mamy słoń­ca ani elek­trow­ni.

– I tu wcho­dzi fe­no­ly­ftonz­trop­na­li­na.

– My­ślisz, że to jest ten czyn­nik X?

– Nie wiem. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Kupił, nie kupił, po­tar­go­wać można. Trze­ba go spraw­dzić, i bę­dzie­my wie­dzieć.

– Ale skąd go wziąć?

– To nie jest pro­blem.

– Nie jest? – Byłem tro­chę zdez­o­rien­to­wa­ny.

– A nie jest. Do­kład­nie w trak­cie transu i grzbie­tu fali mu­sisz mieć or­gazm.

– O czym ty pie­przysz do cho­le­ry?

– To jeden z hor­mo­nów.

– I niby jak ma to wy­glą­dać?

– Zo­ba­czysz. – Uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko z szel­mow­skim uśmie­chem, a mnie na­szło dziw­ne prze­czu­cie.

– To brzmi jak ga­da­nie guru, który zba­wiał przez seks.

Nic nie od­po­wie­dzia­ła, tylko wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Cała ta spra­wa w ogóle była dziw­na i po­dej­rza­na. Pra­co­wa­li­śmy tylko na dole, i czu­łem się jakoś nie­swo­jo, już drugi dzień zwie­dza­jąc znane nie­gdyś ko­ry­ta­rze, które były takie same jak kie­dyś, ale jed­nak tro­chę inne.

Pół go­dzi­ny póź­niej le­ża­łem nagi na łóżku w dźwię­kosz­czel­nej ka­bi­nie, która za­sad­ni­czo słu­ży­ła do od­cię­cia zmy­słów od świa­ta ze­wnętrz­ne­go. Nie sto­so­wa­li­śmy już zbior­ni­ka, bo ten zu­peł­nie się nie spraw­dzał. Ka­bi­na była bar­dziej ele­ganc­ka, do tego mała, i umiesz­czo­na w moc­nym polu elek­tro­ma­gne­tycz­nym.

Obok mnie po­ło­ży­ły się dwie dziew­czy­ny. Były tak samo młode, nagie i pięk­ne, jak i to­tal­nie bez­na­dziej­ne. Takie jak one na­zy­wa­li­śmy glu­ta­mi, bo nie miały swo­jej oso­bo­wo­ści. Ro­bi­ły, co im ka­za­no, i do­sta­wa­ły za to dużo twar­dych nar­ko­ty­ków. Choć wy­glą­da­ło to tro­chę jak u pana wacka, to nie one po­zo­sta­wa­ły me­dium. Ich za­da­niem było tylko spo­wo­do­wać, żebym po­czuł się bez­piecz­ny, spo­koj­ny i wy­lu­zo­wa­ny, jak to facet.

– Teraz za­ło­ży­my gogle i za­sło­ni­my ci oczy i uszy – stwier­dził le­karz, który nad­zo­ro­wał cały pro­ces.

Po­czu­łem, że do sali wszedł ktoś jesz­cze. A potem wi­dzia­łem już tylko ma­te­ria­ły z wieży.

 

IV

To był bar­dzo smut­ny wie­czór. W domu nikt na mnie nie cze­kał, i choć w sumie od­su­wa­łem od sie­bie złe myśli, w środ­ku byłem mocno wzbu­rzo­ny. Po­cząt­ko­wo po­my­śla­łem, że Mar­le­na jest na za­ku­pach, ale zimne garn­ki w kuch­ni, brak wa­li­zek i ubrań w sza­fie upew­ni­ły mnie, że moja uko­cha­na wy­ko­na­ła od­wrót na upa­trzo­ną z góry po­zy­cję, i teraz pew­nie wy­pła­ku­je się w rękaw ma­mu­si czy ja­kiejś ko­le­ża­necz­ki.

Nie wiem, jakim cudem wy­czu­ła, co do­kład­nie wy­da­rzy­ło się wczo­raj­sze­go dnia, ale za­dzia­łał chyba słyn­ny ko­bie­cy szó­sty zmysł. Już od mo­je­go wej­ścia do domu była bar­dzo ner­wo­wa. Nigdy nie lu­bi­ła róż­nych aspek­tów mojej pracy, i za­wsze po­dej­rze­wa­ła, że z glu­ta­mi łączy mnie coś wię­cej niż tylko re­la­cje pro­fe­sjo­nal­ne.

Uzna­łem, że nie ma sensu dzwo­nić na jej te­le­fon. Po­dob­nie jak ja była do­ro­sła i wie­dzia­ła, na co się pisze. Nie­raz żar­to­wa­li­śmy, że jak w domu obia­du nie ma, to trze­ba jeść na mie­ście. To było jasne, a nasza re­la­cja na tyle luźna, że nie uwa­ża­łem za słusz­ne tłu­ma­czyć się z ba­nal­ne­go seksu, który nie po­wiem, był bar­dzo przy­jem­ny.

Za­mó­wi­łem pizzę i usia­dłem do re­cen­zo­wa­nia krót­kich form z jed­ne­go z forów dys­ku­syj­nych. To było moje hobby, zwią­za­nie z bli­ską mo­je­mu sercu fan­ta­sty­ką. Zaj­mo­wa­łem się tym i in­ny­mi rze­cza­mi wy­łącz­nie po to, żeby zu­peł­nie nie zwa­rio­wać z bez­czyn­no­ści.

„Dzię­ku­je­my za udział w ogól­no­świa­to­wym pro­gra­mie po­szu­ki­wań naj­bar­dziej po­słusz­nych, spryt­nych i od­por­nych do lotu na Marsa. Ko­lej­ny etap tylko z lo­ga­mi apki śle­dzą­cej kon­tak­ty od WHO, za­świad­cze­niem o zdro­wiu i braku wy­kro­czeń prze­ciw kwa­ran­tan­nie. Tak samo bę­dzie za dwa lata przy misji na Sa­tur­na”.

Za­my­śli­łem się głę­bo­ko. Tek­ścik na do­kład­nie trzy­sta zna­ków na­zwa­no „Epi­de­mia”. Po ostat­niej epi­de­mii wi­ru­sa i czar­nej za­ra­zie nie był wcale śmiesz­ny, z dru­giej jed­nak stro­ny po­ka­zy­wał tylko teo­re­tycz­nie nie­praw­do­po­dob­ny sce­na­riusz, który od razu wydał mi się nie­sa­mo­wi­cie fu­tu­ry­stycz­ny i pro­ro­czy w swej wy­mo­wie.

Nor­mal­nie je­ste­śmy przy­zwy­cza­je­ni, że astro­nau­ta­mi zo­sta­ją he­ro­si, naj­lep­si z naj­lep­szych z naj­lep­szych, naj­tward­si z naj­tward­szych, praw­dzi­wie prawi i przy­go­to­wa­ni. Za­po­mi­na­my o tym drob­nym szcze­gó­le, że wy­bie­ra­ni są spo­śród tych, któ­rzy zgło­szą się do pro­gra­mu lotów ko­smicz­nych… i naj­czę­ściej po­cho­dzą tylko z wyżyn spo­łecz­nych. Wi­dzie­li­śmy już, do czego to pro­wa­dzi, i jak jest szko­dli­we, w „Gat­ta­ce”.

A może by tak zmie­nić re­gu­ły? Nie ogra­ni­czać się? Roz­po­cząć grę o tron na ma­so­wą skalę? Zmu­sić do uczest­nic­twa tych, któ­rzy nie mają szans na uczest­nic­two?

Lu­dziom cza­sem trze­ba dać wędkę, żeby mogli zło­wić rybę. A ta­len­ty po­cho­dzą ze­wsząd, co po­ka­zał nie­od­ża­ło­wa­ny Fred­die.

Wszyst­ko ide­al­nie pa­so­wa­ło w tym tek­ście. Loty są coraz dłuż­sze, i trze­ba li­czyć się z od­osob­nie­niem, bra­kiem to­wa­rzy­stwa i in­ny­mi pro­ble­ma­mi. W mi­sjach ko­smicz­nych ważne jest ślepe pod­po­rząd­ko­wa­nie roz­ka­zom, zdol­ność do po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji w sy­tu­acjach kry­tycz­nych, a do tego zwy­kła nor­mal­na od­por­ność, za­rów­no fi­zycz­na, jak i psy­chicz­na. Lu­dzie muszą żyć pod cią­głą pre­sją, i być przy­zwy­cza­je­ni do tego, że nawet po­tom­ków po sobie nie po­zo­sta­wią.

A je­że­li w ja­kiejś al­ter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści ktoś wpadł na tak sza­tań­ski po­mysł? Może za­ra­ził całą po­pu­la­cję, wy­eli­mi­no­wał naj­słab­sze ogni­wa, a przy oka­zji od­na­lazł naj­lep­szych am­ba­sa­do­rów ga­tun­ku?

Klik­ną­łem na ko­lej­ny tekst o ty­tu­le „Ri­chard mu było na imię”.

„Praw­dzi­we dzie­ła można two­rzyć tylko w ciszy i spo­ko­ju zmy­słów. Strzeż­cie się fał­szy­wych pro­ro­ków, któ­rzy będą wci­skać wy­ją­ce lap­to­py i te­le­fo­ny w ko­lo­rach tęczy. Za­praw­dę po­wia­dam wam, że kró­le­stwa do­stą­pią tylko ci, co uży­wać będą sprzę­tu i softu po­bło­go­sła­wio­ne­go przez tych, któ­rych na­zna­czę ja”.

Ten był bar­dzo her­me­tycz­ny, i za­pew­ne zro­zu­mia­ły tylko dla in­for­ma­ty­ków. Ry­szard Stal­l­man za­po­cząt­ko­wał ruch open so­ur­ce. To była po­stać mocno kon­tro­wer­syj­na, która w wielu wy­po­wie­dziach po­grą­ża­ła się bar­dziej od Li­nu­sa. A firma z tęczą… wia­do­mo, o kogo cho­dzi.

Ko­lej­ny tekst „Te­sta­ment uczci­we­go Po­la­ka” do­ty­czył na­sze­go lo­kal­ne­go po­dwór­ka, nie­ja­ko z au­to­ma­tu prze­czy­ta­łem też „Roz­po­rzą­dze­nie”.

„Uprzej­mie do­no­szę, że nie chcę po­peł­nić sa­mo­bój­stwa, ani sam, ani przez osoby trze­cie. In­for­mu­ję, że żad­nych ma­jąt­ków nie mam, bo od­da­łem je oso­bom wy­zna­czo­nym przez pana pre­mie­ra. Nie chcę ani nie będę nic chciał od mo­je­go naj­uko­chań­sze­go kraju ponad to, żeby zo­sta­wi­ło mnie, kurwa mać, w spo­ko­ju”.

„Ni­niej­szym za­my­ka się wszyst­kie biura, a praca z domu odtąd staje się je­dy­ną moż­li­wą formą pracy. Kosz­ty biu­ro­we, prądu, in­ter­ne­tu i wzbo­ga­ce­nia po­no­si pra­cow­nik. Klu­cze do VPN i hasło do kom­pu­te­ra trze­ba wy­sy­łać do ZUS do pierw­sze­go każ­de­go mie­sią­ca, a wideo z ka­mer­ki do pią­te­go ko­lej­ne­go”.

Gdyby to ostat­nie po­ka­zać pięć­set lat temu, pro­ces o czary jak w banku. Dwie­ście lat póź­niej ode­sła­no by nas do czub­ków, za ko­lej­ne sto wszyst­ko po­zo­sta­ło­by w sfe­rze fan­ta­sty­ki, a po pięć­dzie­się­ciu ktoś zie­wał­by ze znu­dze­niem, że tak wy­glą­da tania pod­rób­ka Hux­leya. Teraz po­dob­ny tekst wy­glą­dał na twit, ja­kich pełno, aż chcia­ło­by się po­wie­dzieć, na każ­dym rogu.

„Mi­łość” była taka sama i po­nie­kąd też do­ty­czy­ła wła­dzy, a wła­ści­wie kon­tro­li nad każ­dym oby­wa­te­lem.

„Osoba z mę­ski­mi or­ga­na­mi roz­rod­czy­mi szuka osoby do spło­dze­nia dziec­ka. 325.75pkt w sys­te­mie pra­wo­rząd­no­ści z szan­są na 0.5pkt, brak nie­opła­co­nych man­da­tów, spraw w są­dzie i skła­dek ZUS. Wy­ma­ga­ne po­zwo­le­nie na jedno dziec­ko i zgoda na nie­uwzględ­nie­nie w sys­te­mie przy złym sta­nie badań pre­na­tal­nych”.

Za­mkną­łem stro­nę, prze­tar­łem zmę­czo­ne oczy i wy­bra­łem ka­te­go­rię Z, czyli mi­ni­mum w sys­te­mie ocen, które do­sta­wał każdy. Nie był to osta­tecz­ny wyrok, i ka­te­go­ria mogła wzra­stać lub spa­dać sto­sow­nie do po­pu­lar­no­ści. Zetka okre­śla­ła jasno, że ma­te­riał za­in­te­re­so­wać może głów­nie hi­sto­ry­ków, a im ko­ro­na z głowy nie spad­nie, gdy po­cze­ka­ją kil­ka­na­ście minut na jego zgra­nie.

Świat tak się zmie­nił, że szu­flad­ko­wać trze­ba było i wszyst­ko, i wszyst­kich. To stało się smut­ną ko­niecz­no­ścią już dawno temu. Pod­czas mie­się­cy pro­te­stów wy­wal­czo­no, że nic, nawet filmy z kot­ka­mi czy ma­ni­fe­sty mor­der­ców nie będą usu­wa­ne. Tak po­zo­sta­ło, i teraz za to pła­ci­li­śmy. W ar­chi­wach prze­cho­wy­wa­no try­lio­ny pli­ków, pod­czas gdy wiecz­nie bra­ko­wa­ło szyb­kie­go sprzę­tu.

Lu­dzie mieli waż­niej­sze pro­ble­my na gło­wie niż zaj­mo­wa­nie się nic nie­zna­czą­cy­mi dro­bia­zga­mi. Bo­ry­ka­li się głów­nie z tym, że lo­gi­ka po­szła spać. Krzy­cza­no, że za­my­ka­nie gra­nic za­bi­ło pomoc bliź­nie­mu, za­po­mi­na­jąc, że ty­sią­ce pa­so­ży­tów chcia­ły tylko so­cjal, a to nisz­czy­ło życie mi­lio­nom. Li­kwi­do­wa­no po­li­cję, a potem mó­wio­no, że bez­piecz­niej jest. Cyrk bywał więk­szy niż w „Ra­por­cie” czy u sta­re­go do­bre­go Dred­da. Bo sta­ty­sty­ki mor­derstw pięły się w ko­smos, ale za­bi­ja­nie sza­no­wa­nych głów ro­dzin, bo­go­boj­nych ma­tron i nie­win­nych dzia­tek we­dług nie­któ­rych miało eli­mi­no­wać ko­lej­nych przy­szłych zło­czyń­ców. I cho­dzi­ły bez­kar­ne ban­dzio­ry po uli­cach i po­ka­zy­wa­ły pa­lu­chem „Ty, ty i ty. Do od­strza­łu”. Bez sądu, bez wy­ro­ku, bez ni­cze­go. Takie to wła­śnie, a nawet gor­sze non­sen­sy były na po­rząd­ku dzien­nym, zaj­mo­wa­ły wszyst­kim czas, i dla­te­go o tech­no­lo­gii my­śla­ło coraz mniej in­ży­nie­rów i świa­tłych ludzi.

 

V

Obu­dził mnie iry­tu­ją­cy dźwięk dzwon­ka te­le­fo­nu. Wy­ma­ca­łem na oślep pie­kiel­ne pu­deł­ko, i po­ło­ży­łem je sobie na gło­wie.

– A-lo – mruk­ną­łem za­spa­ny, cały czas leżąc z twa­rzą w po­dusz­ce.

– Go­dzi­na to nie spóź­nie­nie, ale dwie? Nie prze­sa­dzasz aby?

Ledwo co sły­sza­łem, i chcia­łem sły­szeć i ro­zu­mieć, co ktoś do mnie mówi. W końcu do­tar­ło do mnie, że to ona, i tak się tym prze­ją­łem, że aż się prze­krę­ci­łem na prawy bok i osten­ta­cyj­nie ziew­ną­łem.

– Ej! Nie śpij, bo cię okrad­ną!

– Któ-ra?

– Nie która, tylko zbie­raj dupę w troki i cze­kaj na dole. Ruchy! Ruchy! – O dziwo nie była mocno zde­ner­wo­wa­na, a po­wie­dział­bym ra­czej, że za­do­wo­lo­na. – Ry­dwan już je­dzie po księ­ciu­nia.

Roz­łą­czy­ła się. Chwi­lę po­le­ża­łem, po­du­ma­łem, potem pod­nio­słem głowę i spoj­rza­łem za okno. Lało. Coraz bar­dziej zły zwlo­kłem się z łóżka i po­drep­ta­łem do kuch­ni, gdzie oka­za­ło się, że nie ma co zjeść. Do­pi­łem mleko z kar­to­nu i za­gry­złem słod­ki­mi cze­ko­lad­ka­mi, potem ubra­łem spodnie, ko­szul­kę i kurt­kę, wzią­łem pa­ra­sol­kę, za­trza­sną­łem drzwi i ze spusz­czo­ną głową po­wo­li zsze­dłem na par­ter.

Pod­je­cha­ła po dzie­się­ciu mi­nu­tach.

Wsia­dłem.

– Księ­ciu­nio na­praw­dę wczo­raj­szy. – Po­cią­gnę­ła nosem i ostro ru­szy­ła. – Wy­glą­dasz jak sie­dem nie­szczęść. I cuch­niesz. Mam dobrą i złą wia­do­mość w jed­nym. Takie combo. Nie wiem jak to zro­bi­łeś, ale przy­rzą­dy po­ka­za­ły, że by­li­śmy bli­sko.

– O mało wtedy nie ze­mdla­łem. – Ledwo zdą­ży­łem się za­piąć, a już le­cia­łem w pa­sach do przo­du, bo ona ostro ha­mo­wa­ła przed przej­ściem. – Kurwa! Po­za­bi­jasz nas ko­bie­to!

– Każdy facet bar­dzo by się cie­szył na twoim miej­scu. – Udała, że nie sły­szy.

– Co za dużo, to nie­zdro­wo – rzu­ci­łem, i zmie­ni­łem temat, czu­jąc, jak mocno przy­spie­sza. – Te, bo zaraz się po­rzy­gam. Po­wiedz mi, jak to się stało, że zmie­ni­łaś front?

– Wirus.

– Co wirus? – Przez lata ten temat był jak wrzód na tyłku, i mia­łem go ser­decz­nie dosyć. – Wirus świ­rus. Co z nim znowu nie tak?

– A wszyst­ko. On jest po­wo­dem tego ca­łe­go syfu. Jeden z ra­por­tów po­twier­dza, że trzy­dzie­ści pro­cent za­szcze­pio­nych Se­ne­ką ma dra­stycz­nie zmniej­szo­ne wy­ni­ki te­stów na in­te­li­gen­cję.

– Nie przy­po­mi­nam go sobie.

– Bo go ofi­cjal­nie nie ma.

– Do­sta­łaś od wujka czy przy­ja­cie­la?

– Chcesz z li­ścia czy to­reb­ki?

– Ja tylko…

– …ty tylko, ty tylko. Wy za­wsze tylko. Nie twój za­sra­ny in­te­res – wark­nę­ła i zje­cha­ła na au­to­stra­dę. – Pro­blem w tym, że zmia­ny są ledwo do­strze­gal­ne. I jest coś jesz­cze. Nie­któ­rzy spe­ku­lu­ją, że to broń, która ma nas wy­koń­czyć. Za­czę­ło się nie­win­nie. Zmę­cze­nie, gor­sze wy­ni­ki w pracy, brak hobby, od­kła­da­nie wszyst­kie­go na póź­niej, a na końcu ne­go­wa­nie każ­dej zmia­ny, która może zmie­nić coś na lep­sze.

– Su­ge­ru­jesz, że co­fa­my się w roz­wo­ju?

– A nie widać? – wy­bu­chła, po­ka­zu­jąc wy­mow­ny gest ob­rzy­na­nia gar­dła. – Ktoś nas upier­do­lił, i to na cacy. Uro­sły tak wiel­kie rze­sze idio­tów i igno­ran­tów, że mą­drzej­si mają pro­blem, żeby się prze­bić.

– Coś w tym jest – mruk­ną­łem. – Lu­dzie cią­gle myślą, że rząd ma wła­sne pie­nią­dze.

– Do­kład­nie. Za­czę­ło się od ser­wi­sów in­ter­ne­to­wych, a teraz idzie to coraz dalej. Na po­sie­dze­niach za­rzą­du mam pro­blem z wy­tłu­ma­cze­niem, że trze­ba brnąć do przo­du, bo jak nie, to się cofa.

– Kto to mógł zro­bić?

– A czy to ważne? – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Lista jest długa.

– A tak w ogóle to dla­cze­go przy­szłaś do mnie?

– Za ty­dzień ośro­dek ma być wy­łą­czo­ny. To ko­niec.

– Ko­niec?

– Ko­niec ko­niec. – Wście­kła do­ci­snę­ła gaz do dechy, co su­ge­ro­wa­ło, że miała lep­szy abo­na­ment niż nie­licz­ni szczę­śliw­cy wokół, któ­rych po ostat­nich pod­wyż­kach wciąż stać było na auta. – Do­brze, że ci idio­ci nie do­pa­trzy­li się jesz­cze, że mamy pod­zie­mia.

 

VI

Wy­szło na to, że była zbyt opty­mi­stycz­na w swo­ich oce­nach. Sie­dzia­łem z ze­spo­łem i za­sta­na­wia­łem, czy nie zmie­nić ko­lej­no­ści zdjęć, gdy nagle wpa­dła do po­ko­ju, i do­słow­nie wy­wrzesz­cza­ła po­ka­zu­jąc pal­cem, a potem kla­ska­jąc:

– Ty, ty i ty! Wy­pier­da­lać! Od­pa­lać za­baw­ki! Ruchy! Ruchy, ruchy lu­dzie! Mamy pięt­na­ście minut!

To naj­wy­raź­niej nie był pierw­szy taki raz, bo wszyst­ko spoj­rze­li się spode łbów i bez słowa udali na swoje sta­no­wi­ska.

Na mnie ta szop­ka nie zro­bi­ła naj­mniej­sze­go wra­że­nia. Spo­koj­nie pod­nio­słem kubek z praw­dzi­wą kawą i upi­łem łyka na­po­ju bogów, na który nor­mal­nie nie by­ło­by mnie stać. Roz­ko­szo­wa­łem się chwi­lą, bo wie­dzia­łem, że mam co naj­mniej dzie­sięć minut spo­ko­ju. Tyle czasu zaj­mo­wa­ło uru­cho­mie­nie apa­ra­tu­ry, na­ła­do­wa­nie i ska­li­bro­wa­nie cewek, i moje ga­da­nie, a tym bar­dziej sta­nie nad czy­jąś głową nie mogło nic zmie­nić.

– No co się tak ga­pisz? Baby w życiu nie wi­dzia­łeś? – Zła jak osa w końcu zwró­ci­ła na mnie swoją uwagę. – Do dziu­ry! Gów­nia­rze zna­leź­li nasz ul i za go­dzi­nę złożą nam wi­zy­tę.

Nie sko­men­to­wa­łem, tylko spo­koj­nie do­pi­łem, co mia­łem dopić, i po­pa­trzy­łem, jak kręci tył­kiem i prze­cho­dzi do prze­bie­ral­ni.

Za­czę­li­śmy jak ostat­nio, z tą drob­ną róż­ni­cą, że przed za­ło­że­niem gogli wy­po­wie­dzia­ła tylko dwa słowa:

– Ko­cham cię.

– Ja cie­bie też. – Po­ca­ło­wa­łem pach­ną­ce tru­skaw­ka­mi kar­mi­no­we usta i po­gła­dzi­łem grzbie­tem dłoni de­li­kat­ną, za­czer­wie­nio­ną z eks­cy­ta­cji, skórę.

Ści­snę­ła moją rękę z uf­no­ścią i po­pa­trzy­ła mi głę­bo­ko w oczy, wie­rząc, że wrócę. Wie­dzia­łem, że po­sta­wi­ła na szali całe swoje życie, całą ka­rie­rę i ist­nie­nie. To było cu­dow­ne, że nie ule­gła po­ku­sie, i uzna­ła, że to ja do­stą­pię tego za­szczy­tu. Mogła oczy­wi­ście w tym tkwić zimna kal­ku­la­cja i fakt, że po­wi­nie­nem mieć na­tu­ral­ne pre­dys­po­zy­cje do po­wro­tu, ale tak nie uwa­ża­łem. Wi­dzia­łem jej oczy, które wy­ra­ża­ły wię­cej niż chcia­ła przede mną przy­znać.

Mówią, że mi­łość wszyst­ko zwy­cię­ża. Coś w tym jest. Po­czu­łem taką bło­gość i tak się w tym wszyst­kim za­tra­ci­łem, że nagle jakby niebo nade mną się otwar­ło.

 

VII

Le­ża­łem na zim­nym twar­dym be­to­nie, i czu­łem się tak, jakby prze­je­chał mnie walec dro­go­wy. Bo­la­ła mnie głowa, lewa noga i cała klat­ka pier­sio­wa, ale chyba nic nie było zła­ma­ne, a na pewno nie żebra, bo mo­głem od­dy­chać. W gło­wie mia­łem prze­ogrom­ną dziu­rę, jedno wiel­kie zero, ni­cość i pust­kę za­ra­zem, i Bóg wie jesz­cze co. Nic nie pa­mię­ta­łem z ostat­nich dni, to zna­czy były ja­kieś prze­bły­ski, ale tylko po­je­dyn­cze ob­ra­zy i sko­ja­rze­nia.

Nagle za­czą­łem się śmiać. Cała sy­tu­acja wy­da­wa­ła się tak nie­re­al­na i ode­rwa­na od rze­czy­wi­sto­ści, że aż ko­micz­na, a ja chyba chcia­łem od­re­ago­wać stres. Nie wie­dzia­łem, kim je­stem, gdzie je­stem, ani nawet jak się na­zy­wam, ale coś mi mó­wi­ło, że przy­naj­mniej chwi­lo­wo nic mi nie grozi. Nie byłem głod­ny, nie chcia­ło mi się pić, nie wy­glą­da­łem na cho­re­go. Czu­łem się jak dziec­ko, które nie musi my­śleć o wy­ści­gu szczu­rów do­ro­słych. Pa­trzy­łem na za­jącz­ki, takie małe okrą­głe śmiesz­ne świa­teł­ka, które teraz po­ru­sza­ły się na su­fi­cie, i śmia­łem coraz moc­niej. W końcu do­sta­łem tak hi­ste­rycz­ne­go śmie­chu, że aż za­czą­łem się krztu­sić.

Trwa­ło to dłuż­szą chwi­lę, zanim znów zła­pa­łem od­dech. Ob­ró­ci­łem głowę w lewo i prawo. Znaj­do­wa­łem się w prze­strze­ni open space ja­kie­goś bu­dyn­ku, gdzie naj­wy­raź­niej całe pię­tro prze­zna­czo­no do wy­na­ję­cia. Świad­czy­ło o tym zbyt wiele rze­czy. Na pod­ło­dze wa­la­ło się tro­chę śmie­ci, nie było za to ty­po­wych sprzę­tów biu­ro­wych. Nie sły­sza­łem żad­nych urzą­dzeń, zaś samo po­wie­trze cuch­nę­ło stę­chli­zną. Bra­ko­wa­ło pa­ne­li na su­fi­cie, widać było też pro­sto­kąt­ne me­ta­lo­we rury wen­ty­la­cji. Wszę­dzie zwi­sa­ły kable, a do tego z boku stra­szy­ły brud­ne okna i na­ma­lo­wa­ne spray­em nu­me­ry.

Prze­krę­ci­łem się na bok i potem na brzuch. Chcia­łem wstać. Wpierw pod­par­łem się rę­ka­mi, usia­dłem tył­kiem na no­gach, a potem unio­słem. Zro­bi­łem kilka kro­ków w stro­nę okna. Wyj­rza­łem i z wra­że­nia aż otwo­rzy­łem usta.

Widok był nie­sa­mo­wi­ty.

Kilka ni­skich po­je­dyn­czych bu­dyn­ków, a wła­ści­wie ruin, ota­czał ogrom­ny pra­daw­ny las. Wi­dzia­łem w jego środ­ku rzekę, a z boku chyba ocean. I dwa ża­glow­ce.

 

VIII

– I jak panie dok­to­rze?

– I cyk. Zro­bio­ne. – Za­do­wo­lo­ny le­karz na­ci­snął kla­wisz Enter.

– Bę­dzie coś z tego?

– Spo­koj­nie, bę­dzie pani za­do­wo­lo­na. – Męż­czy­zna spoj­rzał na Mar­le­nę, która ob­ser­wo­wa­ła dwoje ludzi, pod­łą­czo­nych do naj­róż­niej­szych apa­ra­tów na od­dzia­le in­ten­syw­nej te­ra­pii.

– Wie pan, że mam czas tylko do końca mie­sią­ca.

– Sza­now­na pani, rów­nież w in­te­re­sie szpi­ta­la jest to, żeby pani mogła za­pła­cić. Na­praw­dę ro­bi­my wszyst­ko, co mo­że­my. Jak dotąd przy­pa­dek z lewej myśli, że jest w innym świe­cie. Jesz­cze ze dwa dni i go prze­ko­na­my, żeby podał wszyst­kie hasła. Spo­koj­nie. Pro­gram go już ura­bia.

– Czyli odłą­czy­li­ście go od ko­chan­ki?

– Oczy­wi­ście. Dla pani wszyst­ko, ko­cha­nień­ka. – Pan dok­tor uśmiech­nął się sze­ro­ko. Stary wyga do­sko­na­le wie­dział, co go chyba czeka po dy­żu­rze.

– Tro­chę to szyb­ko po­szło. Czyż­by to nie był pierw­szy taki przy­pa­dek?

– Po­zo­sta­wię to bez od­po­wie­dzi.

 

IX

W tym bu­dyn­ku były scho­dy, które od­kry­łem po ja­kimś kwa­dran­sie włó­cze­nia się po pię­trze. Pierw­sze, co rzu­ci­ło mi się w oczy na klat­ce scho­do­wej, był numer pię­tra, na­pi­sa­ny z an­giel­skim wy­ra­zem floor.

Licz­ba dzie­więć­dzie­siąt pięć ozna­cza­ła, że czeka mnie dużo do po­ko­na­nia. Za­czą­łem scho­dzić, wpierw nie­śmia­ło, jakby oba­wia­jąc się, że na­tra­fię na kogoś, lub coś, co mocno nie przy­pad­nie mi do gustu. Po kilku pię­trach wszyst­ko nagle się zmie­ni­ło. Zro­zu­mia­łem, że bu­dy­nek w środ­ku wy­glą­da jak pierw­szy lep­szy wie­żo­wiec, a skoro spra­wiał wra­że­nie nor­mal­ne­go i nie­znisz­czo­ne­go, to była duża szan­sa na to, że świat nie jest pełen małp i ne­an­der­tal­czy­ków. To mnie pod­nio­sło na duchu. Wtedy na­bra­łem pew­no­ści sie­bie, i choć to głu­pie, za­czą­łem lekko gwiz­dać i prze­ska­ki­wać dwa schod­ki naraz.

Spraw­dza­łem drzwi na ko­lej­nych pię­trach, ale te były za­mknię­te. I tak scho­dzi­łem aż do pię­tra sześć­dzie­sią­te­go ósme­go. Tam sta­ną­łem jak wryty, pa­trząc z głę­bo­ką za­du­mą na miej­sce, w któ­rym drzwi być po­win­ny, a gdzie ich nie było, bo zo­sta­ły wy­rwa­ne wraz z za­wia­sa­mi.

Spa­ra­li­żo­wał mnie strach. Po­czu­łem, że serce mi bije coraz szyb­ciej, i choć nie sły­sza­łem żad­nych dźwię­ków ani nie czu­łem za­gro­że­nia, ko­szu­la przy­kle­iła mi się do ple­ców.

Nie wiem, ile tak sta­łem, i nie wiem, co mnie pod­ku­si­ło, ale za­miast ucie­kać, wła­śnie tam skie­ro­wa­łem swoje kroki. Tutaj naj­wy­raź­niej znaj­do­wa­ła się kie­dyś ser­we­row­nia, to zna­czy ona wciąż tam była, ale nie dzia­ła­ła. Kom­pu­te­ry stały wpraw­dzie w rów­nych rząd­kach, za to na żad­nym nie pa­li­ło się choć­by jedno świa­teł­ko. Brak szumu wen­ty­la­to­rów uświa­do­mił mi coś jesz­cze. Jak dotąd w całym bu­dyn­ku nie zo­ba­czy­łem nawet naj­mniej­sze­go śladu elek­trycz­no­ści. Ozna­cze­nia pię­ter były flu­ore­scen­cyj­ne, na klat­ce też było ciem­no. Za­czy­na­łem po­dej­rze­wać, że może tu nie prądu, a to kom­pli­ko­wa­ło cho­ler­nie dużo rze­czy.

Prze­cha­dza­łem się mię­dzy sza­fa­mi, i po­dzi­wia­łem schlud­nie po­spi­na­ne wiąz­ki kabli i ozna­cze­nia w zna­nych mi ję­zy­kach. Wszyst­ko wy­glą­da­ło ra­czej staro, a data na kilku wy­dru­kach po­twier­dzi­ła, że tro­pi­cie­le róż­nych teo­rii mieli rację. Cisza, która tu pa­no­wa­ła, uśpi­ła moją czuj­ność, ale to zro­zu­mia­łem do­pie­ro po cza­sie. Wła­śnie schy­la­łem się nad sta­ro­żyt­nym lap­to­pem, gdy nagle bar­dziej wy­czu­łem, niż zo­ba­czy­łem, że ktoś zbli­ża się od tyłu. Po­czu­łem ude­rze­nie i za­pa­dła ciem­ność.

 

X

Ośle­pia­ło mnie nie­zwy­kle silne świa­tło re­flek­to­ra.

Sie­dzia­łem na zim­nym krze­śle, a do­kład­niej mó­wiąc spo­czy­wa­łem w nie­wy­god­nej po­zy­cji na czymś, co pier­wot­nie słu­ży­ło mi­ło­śni­kom pew­nych spe­cy­ficz­nych zabaw dla do­ro­słych. Nie wie­dzia­łem tego na sto pro­cent, bo nie mo­głem ru­szyć głową, ale wszyst­ko za tym prze­ma­wia­ło.

Tak na­praw­dę to nie wi­dzia­łem i nie wie­dzia­łem do­słow­nie nic. Bo­la­ły mnie ręce, cia­sno skute kaj­dan­ka­mi z tyłu, i nogi, które unie­ru­cho­mio­no z rów­nie wiel­kim en­tu­zja­zmem. W ustach mia­łem wstręt­ny pla­stik, który mnie dusił. Było mi źle, i na do­kład­kę nie wie­dzia­łem, gdzie je­stem, i kto co ode mnie chce.

– Czy oskar­żo­ny przy­zna­je się do za­rzu­tu mor­der­stwa z ar­ty­ku­łu dwie­ście trzy­dzie­ści pięć ko­dek­su kar­ne­go?

Za­ję­cza­łem.

– Oskar­żo­ny pró­bu­je lek­ce­wa­żyć po­wa­gę wy­so­kie­go sądu. Pro­ku­ra­tor wnosi o do­da­nie do do­ży­wo­cia kary no­sze­nia pasa cnoty.

Wy­czu­łem, że za świa­tłem znaj­du­je się jakiś tłum. Za­czą­łem się rzu­cać, i jesz­cze bar­dziej ję­czeć.

– Wno­si­my o do­da­nie pro­fi­lu psy­cho­lo­gicz­ne­go.

Ten nowy głos mocno mi się nie spodo­bał. Zro­zu­mia­łem, że z jego wła­ści­cie­lem mia­łem jakiś za­targ, i wy­raź­nie teraz mi się od­wdzię­czał. Ka­sła­łem i się krztu­si­łem, i to tak bar­dzo, że stra­ci­łem przy­tom­ność.

 

XI

Zimne i mokre. Coś do­ty­ka­ło mo­je­go ob­li­cza. Miało przy­jem­ną, choć lekko szorst­ką fak­tu­rę, a ja rów­no­cze­śnie zro­zu­mia­łem, że ktoś lub coś po­chy­la się nade mną, ale naj­wy­raź­niej nie chce mnie prze­stra­szyć.

Ostroż­nie otwo­rzy­łem oczy.

Ko­bie­ta. To była ko­bie­ta. Nawet cał­kiem ładna, z nie­sa­mo­wi­ty­mi fioł­ko­wy­mi ocza­mi. Tak wy­glą­da­ła pierw­sza ludz­ka isto­ta, którą za­uwa­ży­łem. Klę­cza­ła obok mnie i ob­cie­ra­ła moją twarz ręcz­ni­kiem. Po­pa­trzy­łem na nią, a ona na mnie. Uśmiech­nę­ła się, i choć roz­to­pi­ła moje serce jak wosk, to moje myśli krą­ży­ły wokół tego, żeby przy­naj­mniej na po­cząt­ku jej nie ufać.

– Nie ru­szaj się – rzu­ci­ła, i szyb­ko do­da­ła: – Obu­dził się.

Za­mar­łem. Strasz­nie bo­la­ła mnie głowa. Ból pro­mie­nio­wał z tyłu, i od­ru­cho­wo chcia­łem do­tknąć się tam ręką, ale ona de­li­kat­nie mnie po­wstrzy­ma­ła.

– Do­sta­łeś w po­ty­li­cę. Tro­chę ma­ja­czy­łeś, ale nie po­win­no być wstrzą­śnie­nia mózgu. Nie ma żad­nych śla­dów ani krwi.

– Co? Co się stało?

Po­wo­li za­czą­łem przy­po­mi­nać sobie pierw­sze chwi­le w tym świe­cie. Ły­pa­łem ocza­mi na lewo i prawo, po­twier­dza­jąc, że wciąż je­stem w dziw­nym bu­dyn­ku, w któ­rym ktoś mnie nie­ład­nie po­trak­to­wał. Na myśl o tym spię­ły się moje mię­śnie, a ona chyba to za­uwa­ży­ła, bo po­spiesz­nie za­czę­ła tłu­ma­czyć:

– Nie­szczę­śli­wy wy­pa­dek. Nie my­śle­li­śmy, że ktoś tu przyj­dzie.

– Ale… – za­czą­łem wsta­wać, bo do­tar­ło do mnie, że nie jest sama, i naj­wy­raź­niej ktoś kryje się w cie­niu.

– Kręcą się tu tacy różni. My­śle­li­śmy, że chcesz coś ukraść. Je­stem Mal­wi­na, a to jest Paweł. – Po­ka­za­ła na mło­de­go chło­pa­ka, który wy­szedł z opusz­czo­ną głową. – A ty?

– Łu­kasz. Chyba. – Od­po­wie­dzia­łem, i od­ru­cho­wo zmie­rzy­łem go od stóp do głów, na co ten tylko wy­bą­kał:

– Jakoś tak głu­pio wy­szło. Sorry, stary.

– Gdzie je­ste­śmy?

– A czy to ważne? – Mal­wi­na wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Liczy się, że je­ste­śmy i że ży­je­my.

– Co tu ro­bi­cie?

– No ży­je­my. W wieży jest naj­le­piej.

– Jest tu coś jesz­cze?

– Ruiny dru­giej wieży, i nic wię­cej.

– Co jecie?

– Dzi­kie konie, kró­li­ki, za­le­ży, co się upo­lu­je.

– Jest tu ktoś jesz­cze?

– Och, oczy­wi­ście. Całe mnó­stwo ludzi. Ci na dole żyją jak kie­dyś ple­mio­na. I od nich mamy sery i inne dobre rze­czy.

– A wy?

– Mamy miej­sce w ho­te­lu na trze­cim. Chodź, za­pro­wa­dzi­my tam cie­bie. I star­si będą bar­dzo za­do­wo­le­ni, i prze­śpisz się i od­pocz­niesz.

 

XII

Bie­głem przez las. Coś mnie chyba go­ni­ło. I nagle zna­la­złem się na po­la­nie, gdzie sta­ną­łem jak wryty, przy oka­zji zu­peł­nie za­po­mi­na­jąc o całym bożym świe­cie.

Do po­chy­lo­ne­go drew­nia­ne­go krzy­ża przy­wią­za­na była młoda ko­bie­ta, albo, jak się przyj­rzeć, mocno doj­rza­ła dziew­czy­na, brzo­skwin­ka z wian­kiem na gło­wie i dłu­gi­mi ja­sny­mi wło­sa­mi. Jej kształt­ne ciało czę­ścio­wo opla­ta­ła biała pa­ję­cza nić. Nagie ster­czą­ce pier­si i de­li­kat­nie prze­świ­tu­ją­ce łono za­pra­sza­ły, wzbu­dza­jąc męską wy­obraź­nię. Za­sad­ni­czo to nie byłem pe­do­fi­lem, ale wy­glą­da­ło to na swój spo­sób nie­zwy­kle ku­szą­co, jak i prze­ra­ża­ją­co za­ra­zem.

Dziew­czy­na mocno cier­pia­ła. Głowę miała prze­chy­lo­ną w prawą stro­nę, i naj­wy­raź­niej strasz­nie chcia­ło się jej pić. Ostat­kiem sił wy­czu­ła, że stoję tuż obok niej, ale nie miała nawet siły, żeby o co­kol­wiek po­pro­sić. Pró­bo­wa­ła prze­łknąć ślinę i cho­ciaż tro­chę roz­ru­szać stru­ny gło­so­we, ale ze spierzch­nię­tych warg wy­do­stał się tylko strasz­li­wy char­kot.

Nie to mnie jed­nak na­peł­ni­ło stra­chem. Naj­bar­dziej zszo­ko­wa­ła mnie jej twarz. Pa­mię­ta­łem ją skądś, i mia­łem wra­że­nie, że znamy się od lat, do­słow­nie jak­by­śmy cho­dzi­li do jed­nej klasy. Za­wsze chcia­łem się z nią umó­wić, i było to nie­mal pro­ro­cze, bo w całym moim życiu to dziew­czy­ny mnie wy­bie­ra­ły, a nie ja ich.

Za­czą­łem cały drżeć.

Spoj­rza­łem głę­bo­ko w jej oczy.

Po­czu­łem z nią więź, ale i nagłe swę­dze­nie w oko­li­cy kro­cza.

Wtedy wszyst­ko się zmie­ni­ło. Z prze­ra­że­niem zo­ba­czy­łem, że nie je­stem już na po­la­nie. Sie­dzia­łem w ja­kimś po­ko­ju, i pa­trzy­łem na te­le­wi­zor, w któ­rym po­ka­zy­wa­no śmier­tel­nie prze­ra­żo­ne­go męż­czy­znę. Nie zna­łem go, i sam byłem nagi. Na moim kro­ko­dy­lu ktoś za­ło­żył gi­lo­ty­nę, co mnie za­fa­scy­no­wa­ło, i prze­ra­zi­ło rów­no­cze­śnie.

– Zgod­nie z wy­ro­kiem sądu okrę­go­we­go ska­zu­je się oby­wa­te­la Mi­ro­sła­wa W. na zmia­nę płci. Kara bę­dzie wy­ko­na­na ze skut­kiem na­tych­mia­sto­wym.

Moje swę­dze­nie na­ra­sta­ło. Czu­łem, że w tym świe­cie wszyst­ko kręci się wokół seksu. I że trze­ba się roz­mna­żać, roz­mna­żać, i jesz­cze raz roz­mna­żać. Albo przy­naj­mniej cią­gle upra­wiać seks, żeby się za­tra­cić i za­po­mnieć o tym, co dzie­je się wokół.

 

XIII

– Dzi­siaj w nocy krzy­cza­łeś. – Mal­wi­na była dosyć mocno prze­ję­ta. – Jakiś kosz­mar?

– W sumie to nie­wie­le pa­mię­tam. – Po­dra­pa­łem się po gło­wie. – Mó­wi­łem coś?

– No, ten, tego, jakby… – Była wy­raź­nie zmie­sza­na.

– Ona chce po­wie­dzieć, że dosyć mocno dar­łeś japę o ja­kiejś dziew­czy­nie, sek­sie i kilku in­nych, dość spro­śnych, rze­czach. – Paweł oka­zał się bar­dziej kon­kret­ny.

Po­pa­trzy­łem się na nich uważ­nie, bo choć cięż­ko do­świad­cze­ni i mocno wal­czą­cy o prze­ży­cie, w prze­ci­wień­stwie do star­szy­zny wy­da­wa­li się być na­tu­ral­ni i praw­do­mów­ni.

Sie­dzie­li­śmy na pią­tym pię­trze w małej knajp­ce, która pew­nie wy­glą­da­ła jak jeden z ty­się­cy przy­droż­nych barów. Pod­świa­do­mie czu­łem, że nic tu nie pa­so­wa­ło. Ko­bie­ta w szpil­kach za barem, facet w gar­ni­tu­rze czy­ta­ją­cy ga­ze­tą o gieł­dzie z nie­dziel­ną datą, i para, która za­miast jeść śnia­da­nie pa­trzy­ła na sie­bie. Po­sta­no­wi­łem za­grać w tę grę, i choć re­we­la­cje dzie­cia­ków były dla mnie lek­kim szo­kiem, nie dałem tego po sobie po­znać i nadal bar­dzo uważ­nie stu­dio­wa­łem menu.

– Na­praw­dę ro­bi­cie tu pizzę? – Z nie­do­wie­rza­niem za­py­ta­łem kel­ner­kę, która wła­śnie po­de­szła i do­le­wa­ła mi kawy.

– No tak. Piec jest na za­ple­czu.

– To ja po­pro­szę dia­vo­lę.

– Do­sko­na­le.

Ko­bie­ta ode­szła, a Mal­wi­na za­kla­ska­ła w dło­nie:

– Zo­ba­czysz, dok­tor ci się spodo­ba. Jest taki mądry.

– Skąd on tu się wziął?

– Pew­nie jak wszy­scy po­ja­wił się zni­kąd. Pstryk. – Po­ka­za­ła pal­ca­mi. – I już.

– Dzień dobry – usły­sza­łem za sobą głos, który nie­zbyt mi się spodo­bał.

Od­wró­ci­łem się i spoj­rza­łem na star­sze­go męż­czy­znę, któ­re­go nie po­lu­bi­łem od pierw­sze­go mo­men­tu. Pa­trzył się na mnie ba­daw­czo, a ja wi­dzia­łem do­kład­nie taki sam wzrok, jak nie­gdyś u pew­ne­go le­ka­rza w szpi­ta­lu.

– To pan jest tym nowym. – Bar­dziej stwier­dził niż za­py­tał sia­da­jąc.

– A pan jest tym słyn­nym dok­to­rem. To praw­da, że mamy tu elek­trycz­ność? I że mo­że­my ko­rzy­stać z ja­kiejś sieci?

– Widzę, że prze­cho­dzi­my od razu do kon­kre­tów. Prąd uzy­skać nie jest spra­wą trud­ną. A in­ter­net, choć trud­no uwie­rzyć, też prze­trwał.

– Prze­trwał?

– Prze­trwał. Wie pan, wszyst­ko miało być od­por­ne na atak ją­dro­wy. I w sumie twór­cy do­brze to wszyst­ko wy­my­śli­li.

– Zaraz, zaraz, jeśli użył pan słowa prze­trwał, to by zna­czy­ło, że je­ste­śmy w… – za­wie­si­łem zna­czą­co głos.

– Pan to wy­du­si z sie­bie. – Uśmiech­nął się sze­ro­ko.

– …przy­szło­ści?

– Nie po­twier­dzam, nie za­prze­czam. W sumie nie­wie­le wiemy. – Po­dra­pał się po gło­wie. – Dużo rze­czy po­kry­wa się z tym, co sami wi­dzie­li­śmy. Cią­gle przy­by­wa­ją nowi go­ście, do­kład­nie tacy, jak pan. I bar­dzo dużo się zga­dza z tym, co mówią. Ale… – pod­niósł palec – nie wszyst­ko.

– Na przy­kład.

– Na przy­kład jeden z panów od­na­lazł swoje dane, i oka­za­ło się, że pu­bli­ko­wał nowe tre­ści nawet sie­dem lat po znik­nię­ciu.

– Nie­by­wa­łe.

– Nie­by­wa­łe to jest to, że nie­któ­re ser­we­ry były tak sa­mo­wy­star­czal­ne, że nawet teraz ge­ne­ru­ją ener­gię dla sie­bie.

– Który mamy rok?

– A żebym ja to wie­dział.

 

XIV

Mar­le­na le­ża­ła przy­wią­za­na do łóżka. Umó­wi­ła się na dziki seks z le­ka­rzem, i jak dotąd wszyst­ko wy­glą­da­ło jak na­le­ży. Czuła się nie­zwy­kle zre­lak­so­wa­na i pod­nie­co­na tym, że w końcu speł­ni jedną z licz­nych fan­ta­zji, tę o gwał­cie, o któ­rej wie­lo­krot­nie mó­wi­li.

Cze­ka­ła.

Jej ko­cha­nek przy­go­to­wy­wał się w ła­zien­ce. Po jego wyj­ściu zro­zu­mia­ła, że coś się zmie­ni­ło. Nie miał na sobie maski, a jak się od­wró­cił, to z prze­ra­że­niem zo­ba­czy­ła, że jego wzrok jest mętny.

– Witaj Mar­len­ko. – Medyk prze­mó­wił, jakby nie był sobą. – W końcu mo­że­my się po­znać.

– To ty! – wy­sy­cza­ła po dłuż­szej chwi­li mil­cze­nia, tknię­ta strasz­li­wą myślą.

– To ja.

– Ale jak?

– Nie do­ce­ni­łaś siły na­tu­ry. Pan dok­tor lubi pa­cjent­ki w śpiącz­ce.

– Ale…

– Wi­dzisz, nie prze­wi­dział, że prze­szłam kilka cie­ka­wych ope­ra­cji.

– Ale… – ko­bie­ta dalej była w szoku.

– Spe­cjal­ny zwią­zek, dzię­ki któ­re­mu mogę kon­tro­lo­wać in­nych. Wy­star­czy, że się z nimi prze­śpię.

– Byłaś nie­przy­tom­na.

– Pan dok­tor był bar­dzo uprzej­my mnie obu­dzić, żeby na­cie­szyć się moim stra­chem. Szko­da tylko, że nasz wspól­ny uko­cha­ny miał od tego tro­chę kosz­ma­rów. – Za­my­śli­ła się. – Cho­ciaż może le­piej. Po­wi­nien się cie­szyć, że po­sta­cie z jego opo­wia­dań w końcu po­wsta­ły.

Le­żą­ca ko­bie­ta zro­zu­mia­ła, że jest w rę­kach sza­leń­ca.

– Gdy­byś nie ze­psu­ła ha­mul­ców, nie by­ło­by pro­ble­mów. A teraz się za­ba­wi­my – kon­ty­nu­owa­ła tamta, przy­kła­da­jąc palec do ust, co miało su­ge­ro­wać, żeby dziew­czy­na na łóżku była cicho.

– Co ro­bisz? – Mar­le­na z prze­ra­że­niem zo­ba­czy­ła, że le­karz pod­szedł do szaf­ki obok łóżka, wyjął stam­tąd gip­so­wą głowę i zdjął z niej pla­sti­ko­wą maskę, przy­ło­żył ją do jej twa­rzy, na­stęp­nie mar­ke­rem za­czął ob­ry­so­wać kon­tu­ry maski.

Dziew­czy­na za­czę­ła się rzu­cać, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc uwol­nić się z wię­zów.

 

XV

„Otwar­ty fan­ta­sta”

„Je­stem świa­tłym twór­cą o otwar­tym umy­śle. W gło­wie cią­gle two­rzę nowe świa­ty. Za­bi­jam całe ga­tun­ki i wskrze­szam do życia ko­lej­ne wspa­nia­łe hi­sto­rie. Póki żyję, nie dam, żeby ktoś zmie­nił choć­by krop­kę na moim ulu­bio­nym por­ta­lu. Po moim tru­pie. Wasza bab­cia Kasia. Amen”.

Sie­dzia­łem na we­ran­dzie ma­łe­go domku. Nie wie­dzia­łem, na co zszedł mi wła­ści­wie cały dzień. Wsta­łem koło po­łu­dnia, gdy jej już nie było. Zja­dłem śnia­da­nie, potem włą­czy­łem „Wojnę świa­tów. Na­stęp­ne stu­le­cie”, po­sie­dzia­łem, po­du­ma­łem, prze­spa­łem się, znowu po­sie­dzia­łem.

Wciąż byłem słaby po le­kach, któ­ry­mi szpry­co­wa­no mnie w szpi­ta­lu. Pa­trzy­łem na za­chód słoń­ca, na prze­pięk­ne chmu­ry, i na ich od­bi­cie w wo­dzie. Po­dzi­wia­łem drze­wa, któ­rych zie­leń była tak nie­zwy­kle ko­ją­ca, i wsłu­chi­wa­łem się w kon­cert pa­si­ko­ni­ków, kum­ka­nie żab, a nawet kla­pa­nie dzio­bem po­czci­we­go boćka.

Zro­zu­mia­łem, że to, co na­pi­sa­łem, jest zwy­czaj­nie słabe, więc prze­kre­śli­łem kilka słów, a potem na­pi­łem się wody ze szklan­ki obok i spo­koj­nie roz­sma­ro­wa­łem nożem serek na ko­lej­nej paj­dzie chle­ba.

Za­czą­łem zja­dać ka­nap­kę ze sma­kiem. My­śla­łem, że ten świat jest tak samo nie­re­al­ny jak po­przed­nie, które teraz ledwo pa­mię­ta­łem. Zbyt dużo rze­czy roz­my­wa­ło mi się przed ocza­mi, zu­peł­nie, jakby mój umysł był szyb­szy niż wzrok, albo jakby wzrok pa­trzył tam, gdzie obraz do­pie­ro się for­mo­wał i two­rzył.

Usły­sza­łem za sobą skrzy­pie­nie desek. Nie za­uwa­ży­łem, żeby wcze­śniej pod domek pod­je­chał jakiś sa­mo­chód, ale to nie­waż­ne. Wie­dzia­łem, że to ona. Wró­ci­ła… skądś. To naj­wła­ściw­sze słowo. Nie in­te­re­so­wa­ło mnie skąd. Byłem jej wdzięcz­ny, i choć cięż­ko mi było we wszyst­ko uwie­rzyć, cięż­ko za­ak­cep­to­wać obec­ną sy­tu­ację, to zgo­dzi­łem się, żeby z nią miesz­kać. Tylko ona mnie ro­zu­mia­ła. Czuła, że nie je­stem jesz­cze w for­mie. Opie­ko­wa­ła się mną, przy­wo­zi­ła wszyst­ko do je­dze­nia i picia, da­wa­ła łóżko i miej­sce w ślicz­nym drew­nia­nym domku nad je­zio­rem, do­kład­nie takim, o jakim za­wsze ma­rzy­łem, do tego nie ża­ło­wa­ła in­ter­ne­tu i spo­ko­ju z dala od ludzi.

– Czy coś ci po­trze­ba ko­cha­nie? – prze­mó­wi­ła gło­sem, do któ­re­go wciąż nie mo­głem się prze­ko­nać.

– Nie… – za­chry­pia­łem, a potem za­nio­słem się kasz­lem. – Dzię­ku­ję.

– Mu­sisz dużo od­po­czy­wać.

– Wiem.

– Zo­sta­wi­łam ci tro­chę ksią­żek Kinga. „Mi­se­ry”, „Chri­sti­ne”, i tak dalej.

– Wi­dzia­łem. Dzię­ki.

De­li­kat­nie wzię­ła moją rękę za nad­gar­stek, i pa­trząc na ze­ga­rek, od­cze­ka­ła mniej wię­cej trzy­dzie­ści se­kund, a potem do­tknę­ła mo­je­go chłod­ne­go czoła.

– Puls w nor­mie. Tem­pe­ra­tu­ra też.

– Je­stem ci wdzięcz­ny. I co teraz bę­dzie?

– To takie nie­re­al­ne pa­trzeć na swoje ciało w kost­ni­cy. Lu­bi­łam je. To tutaj – z obrzy­dze­niem po­ka­za­ła dło­nią na ciało le­ka­rza, w któ­rym była uwię­zio­na – nie daje mi tyle przy­jem­no­ści. To nie­ludz­kie.

– Po­świę­ci­łaś wszyst­ko. I nie bę­dzie­my po­łą­cze­ni jak kie­dyś.

– Ale warto było. Ko­bie­ta bez męż­czy­zny jest nikim, i męż­czy­zna bez ko­bie­ty też jest nikim.

– To fakt. Znowu się czuję jak dwu­dzie­sto­la­tek. Co ci się stało w rękę?

– A… to nic ta­kie­go. – Zmie­sza­ła się tro­chę. – To głup­stwo. Co pi­szesz?

– A takie tam dur­not­ki. Wiesz, cią­gle mam kosz­ma­ry.

– Do­my­ślam się.

– I in­ter­net coś szwan­ku­je. Wolno cho­dzi.

– Za­ła­twi­my to ko­cha­nie, za­ła­twi­my.

– Po­wiesz mi, co jest w tam­tej szo­pie? Bo szu­ka­łem dzi­siaj sie­kie­ry, żeby po­rą­bać drew­no. I chyba sły­sza­łem ja­kieś od­gło­sy ze środ­ka.

– A takie tam różne ko­bie­ce dro­bia­zgi. Na­praw­dę nie ma po co tam wcho­dzić. – Była znów zmie­sza­na i od razu zmie­ni­ła temat. – A chcesz usły­szeć dow­cip?

– Da­jesz.

– Jaka jest róż­ni­ca mię­dzy teo­rią spi­sko­wą i praw­dą?

– No jaka?

– Trzy mie­sią­ce.

– Ha, ha, ha. – Nie mia­łem nawet siły się śmiać, więc tylko wy­chry­pia­łem te trzy krót­kie słowa.

– To ja już pójdę robić ko­la­cję.

Nic nie od­po­wie­dzia­łem. Po moim po­licz­ku po­pły­nę­ła łza, która tak samo szyb­ko się po­ja­wi­ła, jak i wy­schła. Po­czu­łem, że ode­bra­no mi nawet prawo do pła­czu. Po­pa­trzy­łem na fio­le­to­we niebo nad je­zio­rem, a potem po­dra­pa­łem po no­gach, na które dawno temu za­ło­żo­no cia­sne kaj­da­ny mi­ło­ści.

Mia­łem dosyć.

„Ko­bie­ta za­ko­cha­na nigdy nie od­pusz­cza, w tym i żad­nym innym świe­cie”

Na kart­ce pa­pie­ru skre­śli­łem tylko to jedno zda­nie, kart­kę po­ło­ży­łem na stole, przy­ci­sną­łem szklan­ką, i ko­niec koń­ców pod­nio­słem i wbi­łem sobie głę­bo­ko nóż w szyję.

Za­pa­dła gro­bo­wa ciem­ność.

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Fragment:

Gdy ktoś wchodził na portal z fantastyką, to oczekiwał pięknych opowiadań z niezrozumiałą starożytną mocą, wielkimi statkami kosmicznymi, podróżami w czasie, i tym podobnymi pierdołami, ale już książki, wiersze czy krótkie formy nie były tam zbyt mile widziane. To poniekąd straszne, bo przez te wszystkie podziały na rodzaje, gatunki, typy, podtypy ludzie pozamykali się na wszystko, co nowe. Chcieli chłonąć to, co proste, łatwe i przyjemne. Mówili o otwartym umyśle i tolerancji, ale nieustannie narzekali, gdy coś nie pasowało do jednego, ściśle określonego wzorca

daje mi sporo do myślenia. :)))

Czy to jakaś myśl przewodnia a propos ostatniej forumowej dyskusji? :)

I oczywiście swoim zwyczajem upomnę się o wskazanie wulgaryzmów. :)

Określenia premiera pozwalają również przypuszczać, że tekst ma wiele wspólnego ze współczesnością. :)

A treść – zabójczo szokująca. :)

 

Z technicznych:

Zauważyłam sporą ilość przecinków przed “i”, a, o ile dobrze pamiętam, stawiamy je tam tylko w wyjątkowych sytuacjach, zatem warto pod tym kątem przejrzeć cały tekst.

Myślała może, że zagaję rozmowę, uśmiechnę się jak kiedyś i uprzejmie spytam „Kawa czy herbata? A może coś innego?”, ale postanowiłem nie ułatwiać jej życia, a na pewno nie po tym, co się stało. – to zdanie jest dla mnie niejasno ułożone, jakby brakowało jego części

Poczułem jeszcze, że do sali wszedł ktoś jeszcze. – powtórzenie

 

Pozdrawiam, Anonimie. :)

Pecunia non olet

Pozdrawiam Brusie (jeżeli została użyta zła odmiana, to najserdeczniej przepraszam)

 

Powtórzenia już nie (dziękuję),

 

tag wulgaryzymy się pojawił,

 

przecinki… i różne drobiazgi techniczne – hmmm, tekst powinien przejrzeć pewnie jakiś zawodowiec (a ja się do takich nie zaliczam),

 

temat(y) – tu pozwolę się nie wypowiadać, tekst powinien być jak piękna kobieta, która ma swoje sekrety i sekreciki, a której piękno każdy może i powinien interpretować po swojemu (oczywiście na podstawie Twoich słów mam pewne przemyślenia na temat tego, jak bardzo udało się przekazać to i owo :))

Uff, nieco mi ulżyło, bo obawiałam się, że to inny Anonim, jaki niedawno siał tu spustoszenie mocnymi komentarzami względem komentujących. laugh

 

Szanowny i Tajemniczy Anonimie, witam Cię dziś po raz kolejny. :)

Odmiana jest całkowicie dowolna, tę także bardzo lubię, bywa, że na forach nazywają mnie nawet “brusicą" i jest ok.laugh

Dziękuję Ci bardzo za tag. :roza: 

Co do specjalistów od interpunkcji, sama bardzo im zazdroszczę, ponieważ się do nich, niestety, nie zaliczam i robię mnóstwo błędów, mozolnie ucząc się tych zawiłych zasad. blush

To i owo przekazałeś dobitnie i mocno. Tylko nadal nie umiem rozgryźć, czy jesteś za, przeciw, czy i jedno i drugie równocześnie (bo i tak bywa). Mam na myśli głównie wiersze forumowe. :)

Tajemnica czasem jednak bywa najciekawsza. :)

 

Pozdrawiam ciepło, miłej niedzieli. smileyheart

 

Pecunia non olet

Nie mam pojęcia, o czym właśnie przeczytałem :(

Wybacz, Anonimie, ale opowiadania nie zaliczam do lektur satysfakcjonujących. Początek mnie straszliwie zmęczył – mnóstwo dygresji od Sasa do Lasa, o wszystkim i o niczym, których upakowano w tekście tyle, że skutecznie przyćmiły dosyć szczątkową i niezrozumiałą akcję. Łudziłem się, że potem będzie lepiej, akcja przyspieszy, coś się wyjaśni, ale do niczego podobnego nie doszło. Obraz świata, mimo tak wielkiej liczby znaków, pozostaje dla mnie tajemnicą. Nie rozumiem, czemu miały służyć aluzje do portalu Nowej Fantastyki i do recenzowania tekstów w internecie – jak dla mnie, równie dobrze mogłoby ich nie być, podobnie jak mnóstwa innych wątków. 

Sytuacji nie poprawia nienajlepsze wykonanie. Często jest niegramatycznie, słowa są zastosowane niezgodnie z ich znaczeniem, dziwne zwroty, o kiepskiej interpunkcji nie wspomnę. Starasz się pisać językiem kwiecistym, ale moim zdaniem w kilku momentach tekst ociera się o grafomanię.

 

Wciskała go raz za razem, robiąc przy tym zniecierpliwioną minę. Jego dźwięk wwiercał się w moją czaszkę, wibrował i tkwił w niej jeszcze długo po tym

Drugi zaimek do kasacji. Po co piszesz, że po tym? Przecież wiadomo, że po tym, jest to zbędna informacja, jakich w tekście pełno, wydłużają niebotycznie tekst.

 

Uroczo przygryzła wargę, przecząco kiwnęła głową, i podała mi fotografie, notabene wydrukowane na bardzo przyzwoitym papierze.

Skoro przecząco, to chyba pokręciła. Do czego jest czytelnikowi potrzebna informacja, że fotografie wydrukowano na przyzwoitym papierze? Nie ma to żadnego znaczenia.

 

Jego widok napawał mnie lękiem, i choć mój lęk był mocno nieracjonalny, to nie miałem ochoty oglądać go dłużej niż to konieczne.

Spójrz, ile jest tutaj zaimków. Trzeba to przeredagować. W ogóle wyciąłbym wszystko z tego zdania oprócz: Widok napawał mnie lękiem.

 

Rozejrzałem się dyskretnie w lewo i prawo.

Czy można się rozejrzeć w lewo albo w prawo? Można spoglądnąć, zerknąć, czy coś.

 

Wszystko wydawało się jak należy, i zgadzało ze zdrowym rozsądkiem w najdrobniejszych szczegółach, takich jak szum powietrza, które wtłaczano nawiewami przy suficie.

To zdanie jest bardzo, bardzo złe. Chodziło zapewne o coś w stylu: Wszystko wydawało się normalne, zgodne ze zdrowym rozsądkiem…

 

Pełen ekscytacji głos płynął z daleka i otulał mnie jak ciepły płaszcz, dokładnie tak samo, jak zawsze w takich wypadkach.

W ten sposób rozmywasz to, co zdanie mogłoby przekazać. Czy nie wystarczy Pełen ekscytacji głos płynął z daleka i otulał mnie jak ciepły płaszcz? To, co następuje potem, kompletnie nic nie wnosi, wydłuża zdanie. 

 

Normalnie kazałbym się jej wynosić do diabła, ale teraz nie kłopotałem się nawet próbą odpowiedzi, bo byłem pewien, że struny głosowe chwilowo mam nieczynne. Skupiłem się na czymś innym. Zacząłem się wiercić, co pomogło mi stwierdzić, że moje plecy opierały się o półkolisty fragment ciepłego drewna. Pochyliłem się nieznacznie do przodu. W tej pozycji mogłem rozkoszować się intensywnym zapachem jedzenia, spod którego przebijał delikatny aromat tytoniu, jakim normalnie przesiąknięte są popielniczki.

Ten fragment cierpi na ciężki przypadek siękozy.

 

w których unosi się zapach mięsa, ulotny smród ryb z tygodniowego oleju i grubiańskie bąbelki prostackiej coke.

Może po prostu coli?

 

Otrząsnąłem się z mojego niby snu i wziąłem do ręki kolejne zdjęcie.

Z czyjego innego niby-snu miałby otrząsnąć się bohater? Zaimek jest zbędny.

 

Z instalacji elektrycznej posypały się iskry, które zaraz znikły, jak i cała instalacja.

Czy powtórzenie jest celowe?

 

Oślepiająca biel i krwista czerwień przemieszała się ze smolistą czernią i upiornym błękitem.

Skoro oślepiająca biel i krwista czerwień, to chyba przemieszały się. Liczba mnoga.

 

Zupełnie inaczej wszystko wygląda, gdy wspomnimy dwoje młodych, zakochanych w sobie, ludzi, którzy mieli przed sobą wspaniałą świetlaną przyszłość.

Powtórzenie. 

 

Leżeli spokojni, choć przerażeni.

To zdanie jest sprzeczne. Nie można być jednocześnie spokojnym i przerażonym. Sugerowałbym leżeli nieruchomo, choć byli przerażeni.

 

Ich udręczone płuca wciągały powietrze o temperaturze setek stopni, a oni byli całkiem świadomi, że giną

Jeśliby udręczone płuca wciągały powietrze o tak wysokiej temperaturze, to ich właściciele na pewno nie mogliby pozostać świadomi, ani nawet żywi. To wbrew logice.

 

Bo tu wszystko jest tak pełne życia, tak bliskie temu, co widzimy na codzień

Na co dzień

 

Wzruszyła ramionami i bez słowa wyjęła z torebki ostatni krzyk mody, najnowszy tablet znanej firmy od gruszek, i wręczyła go z taką miną, jakby zawierał co najmniej przepis na bombę, kwity na polityków czy pewniaka na Pulitzera.

Krzyk mody – to raczej w odniesieniu do modnej torebki, koszuli czy innego elementu garderoby. Raczej nie używamy tego w stosunku do urządzeń elektronicznych.

 

To chyba jasne. Jeszcze się pytasz?

Pytać się – to bardzo zła forma. Zaimek zwrotny do wywalenia.

 

Była bezczelna, ale miała rację. Argument był mocno poniżej pasa

Powtórzenie.

 

Wziąłem wszystkie za i przeciw, i wstałem bez słowa, podkreślając fakt dla mnie oczywisty:

Czy można wziąć za i przeciw? Można rozważyć.

 

Nie rozumiałem, jak to możliwe, że je mam, ale tam były, tak samo jak nadzieja, że zła passa się odmieni i wszystko wróci na właściwe tory.

Uczucia tam były – tam, czyli gdzie??? Zdanie nie ma sensu.

 

Nie tylko bezpardonowo decydowały, który samiec wart jest grzechu, ale równie bezlitośnie eliminowały słabszych.

Chyba miało być również.

 

Robiły, co chciały, jak chciały, i kiedy chciały, i popadły w rozleniwienie, gdy nie było nikogo, kto trzymałby ich w ryzach.

Chodzi o kobiety, czyli chyba je.

 

Podobnie jak w innych sprawach zmonopolizowali rynek.

Może Zmonopolizowali gastronomię, podobnie jak inne dziedziny rynku. Czy coś w tym guście. W obecnej formie zdanie brzmi słabo.

 

Nie znali nic innego niż prawo silniejszego, ale nie winiłem ich, bo winić nie mogłem.

Może Znali tylko prawo silniejszego… Piszemy w ogóle nie znali niczego innego.

 

Nic nie powiedziała, tylko uśmiechnęła się od ucha do ucha. A potem stało się coś, czego zupełnie się nie spodziewałem.

Może Nic nie powiedziała, tylko rozciągnęła usta w uśmiechu. Potem nastąpiło coś, czego zupełnie nie oczekiwałem.

 

Zbliżyła swoją kartę do zamaskowanego panela zbliżeniowego w windzie.

Panelu. I zaimek zwrotny zbędny, czyją kartę miała zbliżać, jak nie swoją?

 

Powinna się ucieszyć, że mam coś więcej do roboty niż tylko snucie się w fabryce samochodów, ale chyba się nie zrozumieliśmy.

Siękoza.

 

Premier Wiktor Łoski tego dnia wygłaszał ekspozé

Piszemy expose. 

 

Pracowaliśmy tylko na dole, i czułem się jakoś nieswojo, już drugi dzień zwiedzając znane niegdyś korytarze, które były takie same jak kiedyś, ale jednak trochę inne.

Dziwnie zapisane. Pracowaliśmy tylko na dole. Czułem się nieswojo, chodząc po niegdyś znanych, teraz odmienionych korytarzach.

 

Uznałem, że nie ma sensu dzwonić na jej telefon

A gdzie miał dzwonić, na jej mikrofalówkę? Zbędne.

 

To było jasne, a nasza relacja na tyle luźna, że nie uważałem za słuszne tłumaczyć się z banalnego seksu, który nie powiem, był bardzo przyjemny.

Powtórzenie.

 

Ledwo co słyszałem, i chciałem słyszeć i rozumieć, co ktoś do mnie mówi. W końcu dotarło do mnie, że to ona, i tak się tym przejąłem, że aż się przekręciłem na prawy bok i ostentacyjnie ziewnąłem.

To zdanie to jeden mały koszmarek. Pomijając powtórzenia, nic tu nie ma sensu. Jak można się czymś przejąć tak bardzo, że aż się ziewa?

 

Dopiłem mleko z kartonu i zagryzłem słodkimi czekoladkami, potem ubrałem spodnie, koszulkę i kurtkę, wziąłem parasolkę, zatrzasnąłem drzwi i ze spuszczoną głową powoli zszedłem na parter.

Czekoladki z definicji są słodkie, nie ma potrzeby dodatkowo tego podkreślać. Spodni, koszulki nie ubieramy, tylko zakładamy.

 

To najwyraźniej nie był pierwszy taki raz, bo wszystko spojrzeli się spode łbów i bez słowa udali na swoje stanowiska.

Chyba wszyscy.

 

Spokojnie podniosłem kubek z prawdziwą kawą i upiłem łyka napoju bogów, na który normalnie nie byłoby mnie stać.

Łyk.

 

a tym bardziej stanie nad czyjąś głową nie mogło nic zmienić.

Nie mogło niczego zmienić

 

Wpierw podparłem się rękami, usiadłem tyłkiem na nogach, a potem uniosłem.

A czym innym można usiąść? Tylko tyłkiem.

 

W tym budynku były schody, które odkryłem po jakimś kwadransie włóczenia się po piętrze.

Niepotrzebne słowo.

 

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy na klatce schodowej, był numer piętra, napisany z angielskim wyrazem floor.

Bardzo złe zdanie. Na klatce schodowej jako pierwszy rzucił mi się w oczy numer piętra. Do czego czytelnikowi potrzebna jest informacja, że po numerze był angielski wyraz floor?

 

Zrozumiałem, że budynek w środku wygląda jak pierwszy lepszy wieżowiec, a skoro sprawiał wrażenie normalnego i niezniszczonego, to była duża szansa na to, że świat nie jest pełen małp i neandertalczyków. To mnie podniosło na duchu. Wtedy nabrałem pewności siebie, i choć to głupie, zacząłem lekko gwizdać i przeskakiwać dwa schodki naraz.

Często używasz sformułować to, tym, tego. Niepotrzebnie.

 

Sparaliżował mnie strach. Poczułem, że serce mi bije coraz szybciej, i choć nie słyszałem żadnych dźwięków ani nie czułem zagrożenia, koszula przykleiła mi się do pleców.

Nadmiar zaimków. Coś do przeredagowania, może wycięcia.

 

Tutaj najwyraźniej znajdowała się kiedyś serwerownia, to znaczy ona wciąż tam była, ale nie działała. Komputery stały wprawdzie w równych rządkach, za to na żadnym nie paliło się choćby jedno światełko.

To, co przekreśliłem, do usunięcia. To jest infodump, przecież czytelnik dowiaduje się tego z kolejnego zdania. Nie musisz pisać tak, jakby Twoi czytelnicy byli szympansami ;)

 

Bolały mnie ręce, ciasno skute kajdankami z tyłu, i nogi, które unieruchomiono z równie wielkim entuzjazmem.

Nie potrafię wyobrazić sobie sytuacji, poza jakimiś sprośnymi erotycznymi scenami, w których można z entuzjazmem unieruchamiać komuś nogi.

 

W ustach miałem wstrętny plastik, który mnie dusił. Było mi źle, i na dokładkę nie wiedziałem, gdzie jestem, i kto co ode mnie chce.

Czy fragment nie brzmi lepiej, jeśli wykreślić zgodnie z moją propozycją?

 

Zimne i mokre. Coś dotykało mojego oblicza. Miało przyjemną, choć lekko szorstką fakturę, a ja równocześnie zrozumiałem, że ktoś lub coś pochyla się nade mną, ale najwyraźniej nie chce mnie przestraszyć.

Nadmiar zaimków, poza tym cały fragment brzmi strasznie. 

 

Klęczała obok mnie i obcierała moją twarz ręcznikiem.

Nadmiarowy zaimek i wycierała zamiast obcierała.

 

Uśmiechnęła się, i choć roztopiła moje serce jak wosk, to moje myśli krążyły wokół tego, żeby przynajmniej na początku jej nie ufać.

Może tak: Uśmiechnęła się, i chociaż roztopiła mi serce jak wosk, to postanowiłem jej nie ufać. Jak myśli mogą krążyć wokół tego, żeby na początku komuś nie ufać? Bardzo dziwne sformułowanie, grafomańskie, rzekłbym.

 

Popatrzyłem się na nich uważnie, bo choć ciężko doświadczeni i mocno walczący o przeżycie, w przeciwieństwie do starszyzny wydawali się być naturalni i prawdomówni.

 

Tego jest znacznie, znacznie więcej, wyłapałem tylko kilka przykładowych wpadek. Gdybym chciał zrobić porządną łapankę, przekleiłbym do komentarza połowę tekstu :(

Dużo pracy przed Tobą, Anonimie. 

Cóż, Anonimie, przeczytałam nieco ponad jedną czwartą tekstu i postanowiłam na tym poprzestać, albowiem nie natknęłam się na nic, co zachęciłoby mnie do dalszej lektury. Odnoszę wrażenie, że poczułeś wielka potrzebę spisania pewnych przemyśleń, jednak nie zadbałeś aby to, co chcesz przekazać, przybrało bardziej zajmującą formę – mam na myśli, rzecz jasna, tylko przeczytany fragment.

Wykonanie, niestety, do najlepszych nie należy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

 

Dojechałem do fragmentu i na tym poprzestanę. 

Były związane z liczbą tysiąc, ale o ile tysiąc w wyszydzanym PRL-u kojarzył się z hazardem i szkołami tysiąclatkami, to kabiny pozostawały smutnym pomnikiem upadku, odpowiedzią na potrzeby i możliwości pokolenia tysiąc plus. Pełniły rolę kawalerek, w których większość plusowców leżała i gnuśniała, naiwnie czekając na cud, na marszałka na białym koniu, który przyjedzie i rozda wszystko wszystkim za darmo. Choć nikt nie wiedział dlaczego, ulica nazywała je morawieckimi dudami albo dudkami, zaś zjawisko samotnej śmierci w dudkach ochrzczono z japońska mianem prezi-suri.

Nie takich treści szukam na portalu, nie rozumiem, o czym jest opowiadanie póki co. Chyba zwyczajnie nie jestem targetem.

 

Powodzenia i pozdrawiam!

 

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Przeczytałam, nie zrozumiałam :(

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka