- Opowiadanie: Jonsny - Alfa

Alfa

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy III

Oceny

Alfa

 

Część pierwsza

 

Siedzi na krześle Rysiek co ma lat osiem. Wyciera nos rękawem kurtki i upija łyk dykty z plastikowego kubka.

– Psi łeb mi się śnił – mówi.

Osiem lat na podkrakowskich działkach. Osiem lat jak każdy, który uciekł przed Nowym. W baraku ogrzewanym żarem z piecyka i dyktą wlewaną w gardła czterech chłopów, których smród roznosi się po izbie. Na gwoździach wbitych w ścianę trzymają chochle, siekierę i krzyż, z którego rok temu odpadł męczennik. Na piecyku, pośrodku izby, stoi gar w kwiatki. Rysiek łapie za chleb, odrywa kawałek i macza go w zupie.

– Wielki psi łeb – kontynuuje – z zębami grubymi jak butelka i kozimi źrenicami.

– Haluny żeś miał – odpowiada mu Kopczyk. – Trupie zwidy.

– Trupie?

– No.

– Przecież żyje.

Kopczyk milczy. Drapie się kikutem po brodzie.

Rzemek zza pazuchy wyciąga siatkę, a z siatki skręconego papierosa. Wkłada go do piecyka, trzyma przez chwilę, wyciąga i od razu przykłada do zadowolonych ust. Biały dym unosi się ku górze, ku belce przecinającej pomieszczenie. Dmucha w górę a dym rozpływa się po całej szerokości i znika w szczelinach.

– Może w dymie uwidzisz swojego psa – śmieje się Rzemek.

– Wielki psi łeb – kontynuuje Rysiek – zajrzał tu nam przez okno. To, ino większe było. Rozbił szybę, połamał deski i zimnem mu z pyska wiało. Mówił do nas, no, gaworzył po psiemu.

– Co mówił?

– Gadał: Rysiek, ty to jesteś fajny chłop i nie pasujesz do tych zbójców. Uciekaj, bo przy niedzieli łeb ci urżną. Uciekaj, bo twój czas się kończy a ich się zaczyna.

Kopczyk parsknął. Rzemek buchnął dymem w zupę. Alfons, co leżał na brzuchu w sieni, nadal leżał w bezruchu.

– Co by my – zaczął mówić Kopczyk – zabić mieli? He?

Rysiek kiwa głową. Otwiera usta, ale milczy przez parę sekund.

– He?

– No jako tego co w sieni leży.

– On śpi twardym snem. Przecie chrapał.

– Chrapał, jak żeście go przewracali na brzuch.

– Bo jak kto śpi na brzuchu to nie chrapie.

Rysiek wkłada palec do kubka, obraca nim po ściankach, wyciąga i oblizuje. Plastikowy kubek trzeszczy.

– Sobota dziś – mówi. – Mielimy z Alfonsem na tory iść. Węgla szukać.

Kopczyk milczy. Rzemek ciska petem do piecyka i zamyka drzwiczki.

– Zupy zjedz – mówi. – Alfons dzisiaj nie da rady.

– Czemu?

– Bo śpi.

– Ale nie chrapie a chrapał zawsze – odpowiada mu Rysiek.

Kopczyk odwraca się w jego stronę i mówi przez zaciśnięte zęby:

– Pies mu się śni i siedzi cicho.

Rysiek wzdycha. Wychyla się i patrzy w sień, na gołe stopy Alfonsa. Palce ma sine

i brudne, a pięty fioletowe.

– Obudzę go – mówi i zabiera się do wstawania.

– Siadajże. – Kopczyk łapie go za spodnie i usadawia z powrotem na stołku. Rysiek patrzy w sufit, dłonie trzyma na kolanach. Wsadza język pomiędzy zęby i go zaciska tak samo jak pięści.

Milczą.

 

– Dajże papierocha.

– Kopczyk, ty mi już dwa wisisz.

– Oddam, Rzemek.

– Od dam to się odpieprz. Rysiek ma.

Kopczyk szturcha Ryśka.

– Dajże papierocha.

 

Słońce staje ponad horyzontalnym smogiem w samo południe a z sąsiedniej budy roznosi się urwany krzyk. Rysiek patrzy w okno i widzi jak dwójka obcych niesie ciało w las. Mają kaptury na głowach, namalowany młot na kurtkach a trzeci stoi przy drzewie ze strzelbą. Obcy rzucają ciało na ziemie, nożem rozcinają sweter oraz spodnie. Rzucają ubrania na stertę obok a nagą kobietę mierzą budowlanym metrem. Ciemne są ich twarze, puste. Rysiek wytrzeszcza oczy. Próbuje dostrzec chociażby nos. Obcy kucają, oglądają z bliska ciało. Jeden unosi nożem pierś. Przesuwa ostrzem po ciele aż pod pachę. Wyciąga kartkę, otwiera i czyta. Towarzysze się śmieją.

Rzemek rozlewa dyktę do trzech plastikowych kubków, a resztkę na dnie butelki wlewa do zupy. Cieszy się i gwiżdże. Hejże, mówi, za psa! Przechyla kubek, z radości beka.

– Jutro od nas wezmą – mówi w stronę Ryśka. – Pij za nasz los. Mój, twój i Kopczyka.

Z sąsiedniej budy wychodzi starsza dama. Czerwona na twarzy. Przeciera łzy, łapie się za nos i smarka w trawę. Zamyka drzwi i kredą zamazuje nazwisko napisane drukowanymi literami. Jedno z pięciu.

– …ałka – czyta na głos Rysiek.

– Nikt nie mówił – odzywa się Kopczyk – żeśmy od wszystkiego uciekli. Taka je nasza cena.

– Dobrze, że to ino raz w roku – dodaje Rzemek.

– Raz do roku albo raz w życiu. Pasowało iść do pierwszej chałupy, cholera. Od miesiąca mieliby my spokój.

– No. Ty nic nie mów Kopczyk. Bo żem szedł za tobą od Spytkowic i w drzwi tej budy też za tobą wszedłem. Bom ci ufał.

Kopczyk kiwa głową. Upija łyk dykty, od której go krzywi. Kasła.

– Bo mówili, że to szczęśliwa chałupa. Że są tu tacy co osiem lat głowę na karku mają.

– Twarde chłopy. Wartościowych trzymają dłużej.

– Na nic ci twardym bycie, jak przyjdą i młotkiem w łeb przypieprzą. Choćbyś hełm miał to padniesz. 

 

– Rysiek.

– No?

– Powiedzże mi – mówi Kopczyk – jak żeś te osiem lat tu wyżył?

– Normalnie, przepiłem każdy dzień.

– Ty bankowiec byłeś? W banku żeś robił.

– No.

– I nie chciałeś do miasta? Przecie brama dla takich jak ty otwarta. Za tucznika chcesz robić?

– Długo by ględzić.

Rysiek nie odrywa wzroku od widoku za oknem. Za sąsiednią budą pojawia się quad. Obcy ładują nagie ciało kobiety na przyczepkę wypełnioną suchym lodem. Na ciało rzucają podręczne młotki. Jeden jeszcze we krwi. Obcy ze strzelbą poprawia kaptur i pelerynę. Dowódca. Wyciąga notatnik i pieczątkę. Przybija ją gdzieś pośrodku kartki i podpisuje, po czym głową wskazuje na kolejny barak. Na niego. Rysiek przełyka ślinę.

– Oby to zwidy były – szepcze.

– Co tam mówisz?

– Nic. Odjeżdżają. Za dwadzieścia trzy godziny przyjdą do nas.

Rysiek wstaje i dorzuca trocin do piecyka. Patrzy do gara, wącha zupę gotowaną na dykcie a później zerka na Alfonsa i wzdycha. Stoi nie bacząc na to, że dwójka pozostałych towarzyszy napina się, a Kopczyk jest gotowy do skoku.

– A ja – odzywa się Rzemek – stolarzem byłem. Co zarobiłem to wypaliłem, bo to wtedy papierosy zdrożały i droższe od paliwa były.

– Stolarnie też spaliłeś – mówi Kopczyk. – Razem z majstrem.

Rzemek zaciąga się papierosem. Nosem wypuszcza dym.

– Skwierczał – mówi. – Darł się i skwierczał. I wiecie co? Dlatego żem to słyszał, to nie boje się tych chujków z młotkiem. Dadzą w łeb i po sprawie. Sekunda i śpisz na wieki.

– No właśnie. Lepiej tak niż srać ze strachu.

– Gorzej co później z tobą zrobią – odzywa się Rysiek.

– Mogą ze mnie nawet budę dla psa zrobić. Wtedy będę miał to w dupie.

– Oj nie będziesz miał. Nie będziesz. Pozbawią cię resztek człowieczeństwa.

– Patrzaj jaki filozof. A psu wierzy i się snów obawia! Ja, Rzemek, świat lepiej znam, mówi wskazując palcem w wiatrołap i dlatego ja żem nam życie uratował.

Rysiek garbi się i nie ma sił nawet spojrzeć na Alfonsa. Kopczyk wstaje, otrzepuje spodnie, wiąże sznur w pasie i podchodzi do leżącego na brzuchu. Hej, mówi, chłopie. Łapie go za lnianą koszulę na barkach. Podnosi, ale Alfons przypomina kukiełkę.

– Miał być wpółżywy – dodaje. – Przecie miał dychać.

Rzemek charczy i spluwa celując w środek okna. Ślina wylatuje z jego ust z dymem

i trafia w parapet. Gęsta zawiesina zastyga i tworzy sopel.

– Pies go jebał. I tak żem nas uratował.

Kopczyk obraca Alfonsa na plecy. Myśli przez chwilę po czym przykłada dłoń do lewej piersi Alfonsa.

– Tu nic – mówi i przesuwa dłoń na prawą część klatki piersiowej. – Też nic. – Pochyla się i kładzie się uchem na mostku.

– Nic nie słyszę.

– A łeb przy jego sercu trzymasz?

– Nie, przy dupie. Jasne, że przy sercu.

 

– Rysiek?

– No?

– A trupa wezmą?

Rysiek drapie się po kolanie. Wyciąga nitkę ze spodni długą na dziesięć centymetrów i chowa ją do kieszeni. Zna odpowiedź.

– Nie wiem – mówi. – W sumie na jedno wychodzi.

– Może go wezmą.

 

Kopczyk z Rzemkiem wychodzą z baraku. Idziemy się wylać, mówią i zamykają drzwi zostawiając Ryśka samego. Rysiek wstaje z krzesełka i kładzie się na tapczanie. Przykrywa uwielbianym przez Alfonsa kocem. Korzystając tylko ze stóp ściąga buty, które spadają do wiadra wypełnionego do połowy drewnem na opał. Wsłuchuje się w barakową ciszę. Dłonią szpera w dziurze przy narożniku, łapie za ciężki przedmiot i wyciąga dłoń. Zamyka oczy, ale nie zasypia. Czuwa. Dycha miarowo. Myśli.

Gołąb uderza łbem o najbliższe mu okno, lecz on nie reaguje. Ptak pada w wysoką trawę, trzepocze skrzydłami.

– Ty patrz go jaki głupi – słyszy z zewnątrz głos Rzemka. – Jaki głupek latający.

– Przyleciał na kolację. Głupek latający.

Kopczyk doskakuje gołębia i kładzie się na nim.

– Pies cię – mówi – eh, patrz go, ale to żywe, ale to energii ma.

Ptak szarpię się i dycha do chwili aż mu serce pęka.

– Ostatnia wieczerza, do jasnej panny aniołkowej, nasz czeka.

– He, he – Kopczyk wstaje ze zdobyczą. – Rzemek – mówi – idźże na złomowisko.

– Po co?

– Borzęcki z siódemki gada, że za tramwajem ziemniaki rosną. Sześć nam trza. Po dwa na łeb.

Rzemek pociąga nosem, rozgląda się. Podchodzi bliżej i szepta:

– Może by my tak dla pewności…

– Nie. Co zrobisz za rok?

 

– Rysiek.

– No?

– To się, kiedy skończy?

– Może. Jak im się znudzi.

– A znudzić się może?

– Wszystko się znudzić może. Pytanie, kiedy.

– Kiedy?

– Jak nie przyjdą.

– Chłopy – odzywa się Rzemek – ugotowane. Po trzy ziemniaki na głowę, bom dziewięć aż znalazł.

– To czupiradło – mówi Kopczyk – jeno małe. Tyle pierzu miał, co się wydawało, że do gara nie wejdzie. A tu obrany spod ziemniaków ledwo wygląda. Głupek latający.

Jedzą, ale Rysiek zjada najmniej. Apetytu nie mam, mówi. Siedzi wyprostowany, ze spiętymi łopatkami. Nienaturalnie. Ciepło wychodzi z piecyka, a on ma zarzucony na barki koc. Piecyk jest otwarty. Wypuszcza z siebie małe obłoki dymu. Z żaru wypadają nieznaczne iskry, które gasną na przeoranym przez buty linoleum.

– To nas też zjedzą? – pyta Kopczyk.

– Prędzej czy później.

– Byleby – mówi Rzemek z pełnymi ustami – Alfonsa wzięli.

Rysiek zaciska usta, zęby wbija w dolną wargę i kiwa głową.

– Uhm.

 

Część druga

 

O poranku promień słoneczny przebija się przez brudną szybę z tłustym śladem gołębia i dotyka wystającej spod koca twarzy. Cień kraty dzieli pomieszczenie na setkę kwadratów.  Rysiek nie śpi, wierci się, jak i wiercił się całą noc. Głęboko oddycha ciężkim powietrzem od oparów dykty, nieczystości i uryny. Atmosfera w baraku pulsuje. Z piecyka wieje zimnem a z sufitu kapie rosa.

Za szybą pojawia się cień. Stara baba z sąsiedniego baraku zagląda do nich przez okno. Śmieje się, odsłaniając niepełne uzębienie i kreśli na szybie krzyż. Zagląda za siebie. Rysiek słyszy głos staruchy. Kobieta potakuje ruchem głowy a palcem smaruje okrąg wokół krzyża.

– Piździelce – mówi.

Odchodzi pewnym krokiem, donośnie klaszcząc.

Ryśka oblewają poty. Wstaje i przechodzi ponad zawiniętym w materac Kopczykiem.

– Gdzie, kurwa, idziesz? – pyta Kopczyk i łapie go za kostkę.

Rysiek chwieje się i przytrzymuje krzesła.

– Do szafki, po dyktę.

– Na pewno. Bądź twardy jako i my i nie spieprz.

– Ta.

Rysiek wyszarpuje nogę i pada do przodu. Brzuchem uderza o kant piecyka.

– Kurwa – mówi. Upada na kolana, łapie się za usta i wstrzymuje wymioty.

– Prawie byś gołębia wyrzygał – mówi Kopczyk. – Jeszcze byś na pusty żołądek uciekał.

– Nie…

– Kopczyk, on by nie uciekł. Za mądry je na to.

Rysiek kaszle. Plwociny lecą mu nosem. Wstaje, kopie butelkę z czerwoną etykietą oraz wytartym logiem i okrąża piecyk.

Szafka trzyma się na dwóch plastikowych rynnach dociskających ją do sufitu. Złamane drzwiczki wiszą i skrzypią, gdy je otwiera i wyciąga półlitrową butelkę. Z półki wypada zaspana mucha, przelatuje ponad jego łbem i kończy żywot w jego dłoni.

– Nie zjem cię, bo mnie brzuch boli – mówi.

Dłoń wyciera w spodnie.

– Pij Rysiek, pij. Ja też się napiję. Ile tylko w siebie zmieszczę. Będę ciężki do zjedzenia bez przepity.

Siada naprzeciw Kopczyka, który podnosi się i opiera o ścianę.

– Zimno jak cholera dzisiaj, przepowiada. I dykta będzie lepiej smakować.

– Na zdrowie.

– Zdrowie.

Rzemka nie interesuje dykta. Furczy na karlim nosie, z pieprzykiem pomiędzy oczyma. Czarnym jak palony kawa. Przewraca się na bok, tyłkiem do kompanów i puszcza śmierdzącego bąka, który mimo odoru wszystkiego co złe na świecie, nie potrafi przerwać rozmowy.

– Pies mi się śnił. Raz kolejny. Jeszcze większy i groźniejszy. Pluł trucizną, od której schodziła farba i skóra z człowieka.

– Na kogo pluł?

– Na nas wszystkich. Flegmą o kolorze piasku. Nic nie mówił. Śmiał się i spluwał wszędzie i na wszystkich. Z okna wiało ciepłem a z jego pyska… gdybym głowę przy wejściu do jaskini trzymał.

– No to już wiem, że nam nie uciekniesz. Bo jakbyś uciec miał, to by jeszcze co powiedział. Prosił, żebyś zmienił zdanie.

– Wiesz Kopczyk, oni nie mają wyboru a my tak. To nas od nich różni. Że ty i ja mamy wybór. Zostać ludźmi i pozbawić człowieczeństwa innych, lub samemu je stracić.

– Mądrze gadasz. Ja żem wiedział to od dawien dawna.

– Ty nic nie wiesz.

Kopczyk zaciska swoje małe oczy. Wokół nich tworzą się zmarszczki w kształcie rowerowych wentyli. Lekki zarost, podwędzonym dymem papierosowym zdaje się unosić.

– Nie mów tak do mnie.

– Osiem lat tu siedzę w oczekiwaniu na ten dzień – ciągnie Rysiek – i wiem co nadchodzi. Od ośmiu lat wiem, że dzisiaj przyjdzie mi zemrzeć. Ale myślałem o tym, – kończy. Podciąga bluzę i pokazuje im trzonek pokaźnego noża. Wyciąga go i kładzie na zimnym piecyku. Nie przyda mi się.

– Może i to dobrze – mówi Rzemek.

Kopczyk śmieje się. Ponad prawią brwią pulsuje mu żyła.

– Zdaje się, mówi, że możemy Rzemek spać spokojnie.

 

Równo o ósmej do drzwi zapukali. Pięciu ich było z czego czterech uzbrojonych. Rysiek patrzy na nich przez dziurę przy zamku. Ledwo trzyma się na nogach. Chwiejnie wchodzi w głąb izby, gdzie Rzemek i Kopczyk palą trzecią kolejkę papierosów. No nic, mówi i urywa kolejne słowo. Siada na plastikowym krześle. Bierze głęboki wdech i rozgląda się po izbie. W cieniu po przeciwnej stronie stoi wiadro z odchodami przykryte lnianą siatką, do której z Alfonsem zbierał węgiel. Wokół wiadra leżą śmieci; butelki na wymianę, prążkowane słoiki po warzywach, które kradli nowo przybyłym.

– Jak ja tu wytrzymałem? – pyta sam siebie.

W rogu stoją trzy worki z cementem. Jeden na drugim. Dziurawe. Nie lubi, gdy ktoś na nich siada. Gdy pod naporem cielska worki puszczały szarą mgłę. To skarb, mówił wtedy, przecież za to, to my możemy rok godnie pożyć.

Zapomnieli otworzyć drzwi, toteż obcy je wyrywają. Do sieni wpada wpierw blask który przykrywa ciało Alfonsa.

– Dobry – mówi ten na przodzie. – Dobry, dobry, dobry…

Przechodzi ponad Alfonsem. Końcówką pałki teleskopowej sprawdza czy żyje. Barczysty jest, o spiczastych uszach. Uśmiech jego to żółte kły i igiełki dookoła. Nie ludzkie. Spod kaptura widać cienkie siwe włosy i płomyki miast źrenic. Ma ze sobą notes.

Rysiek pochyla się do przodu. Dłonie zaciska na podłokietnikach. Tak mocno, że plastik pęka.

Obcy staje za nim.

– Alfons – mówi.

– Leży – odpowiada mu Kopczyk. – Leży i czeka.

– Boże – stwierdza Rysiek. –  Jego by zabrali. Boże, kurwa.

– Niezdatny – mówi Obcy. Wtedy pojawią się za nim. Ciemniejsi od niego i chudsi. Twarzy ich nie widać.

W izbie robi się chłodniej. Blask słońca mętnieje i zamienia się w błękit. Rysiek zamiast stawać się bordowym, ciemnieje.

– Ryszard.

– Dobrze.

Najniższy, co ma tylko dwa palce w prawicy, podchodzi bliżej. Z rękawa wyciąga młotek. Uderza nim w czubek głowy Ryśka.

Koniec

Komentarze

Cześć,

Podobało mi się to. Widzę, że to Twój pierwszy tekst na portalu, tym bardziej więc gratuluję.

Są co prawda błędy w zapisach dialogów, często umykają Ci kreseczki, zdarzają się też literówki i inne drobnostki, ale tak mi się to dobrze czytało, że nawet nie chciało mi się ich wypisywać.

Największy plus za lekkość i swojskość. Zwyczajnie czuć zapach tanich petów, niemytych chłopów i starej chałupy. Masz niezłą swobodę w pisaniu takiej historii, więc pewnie to dla Ciebie nie pierwszyzna. 

Fajnie, że te wydarzenia owiane są do samego końca nutą tajemnicy. Mam lekki niedosyt, bo z jednej strony chciałbym się dowiedzieć, kim konkretnie byli ci Obcy, czy zabierali tych ludzi z różnych domów co jakiś czas aby się nimi żywić, bo to jakiś post apokaliptyczny świat itd, ale te niedopowiedzenia akurat w tym tekście były dla mnie smaczkiem, więc nie muszę znać odpowiedzi na te oraz inne pytania. 

Ode mnie pierwszy komentarz oraz pierwszy głos do biblioteki.

Pozdrawiam ;)

Cześć!

Niestety, nie nazwałabym tego opowiadania dobrym ani nawet przyzwoitym. W tekście nie ma żadnej akcji, a przeważają opisy palenia, picia, plucia, bekania i pierdzenia. Chyba że za akcję należy uznać zgniecenie gołębia i zabicie muchy. Gdyby ta historia jeszcze zmierzała do jakiejś puenty, to można by się doszukiwać uzasadnienia dla takiej formy, ale tak, to tylko trzech meneli siedzi w chałupie, gadają od rzeczy, a potem przychodzą obcy, żeby jednego zabić.

To co mogłoby być interesujące, czyli temat obcych i zasady rządzące światem przedstawionym, zostało zepchnięte na margines i stanowi jedynie tło. Kiedy pojawił się motyw snu z psem, to odniosłam wrażenie, że kryje się za tym jakaś tajemnica, ale potem nic z tego nie wynikło. Nie wiem, co właściwie chciałeś tu opowiedzieć. 

Technicznie jest kiepsko, zwłaszcza interpunkcja została zaniedbana. Sprawdź zasady stawiania przecinków przed “a”. Ewidentnie brakuje też didaskaliów dialogowych w niektórych momentach. Poniżej kilka uwag technicznych, ale to tylko przykłady, bo mankamentów jest zdecydowanie więcej.

Rysiek wkłada palec do kubka, obraca nim po ściankach, wyciąga i oblizuje. Plastikowy kubek trzeszczy.

Powtórzenie. “Obracać” tu nie pasuje.

Rysiek wzdycha. Wychyla się i patrzy w sień, na gołe stopy Alfonsa. Palce ma sine i brudne, a pięty fioletowe.

To kto miał te gołe stopy? Z tego zapisu wynika, że Rysiek.

Wsadza język pomiędzy zęby i go zaciska tak samo jak pięści.

Zaciska język czy zęby?

– Osiem lat tu siedzę w oczekiwaniu na ten dzień – ciągnie Rysiek – i wiem co nadchodzi. Od ośmiu lat wiem, że dzisiaj przyjdzie mi zemrzeć. Ale myślałem o tym, – kończy. Podciąga bluzę i pokazuje im trzonek pokaźnego noża. Wyciąga go i kładzie na zimnym piecyku. Nie przyda mi się.

Błędny zapis dialogu.

Ponad prawią brwią pulsuje mu żyła.

Literówka

No nic, mówi i urywa kolejne słowo.

To trzeba by zapisać jak dialog.

 

Ten tekst zupełnie nie trafia w mój gust, ale życzę powodzenia w pisaniu. 

Fajnie widać po naszych komentarzach, Alicello, jak gusta mogą być różne :) Owszem, tekst ma sporo mankamentów, i pewnie będę jednym z nielicznych go chwalących, ale tak już mam, że cenię lekkość i swojskość pisania, którą tu doświadczyłem. Bez niej również uznałbym, tak jak Ty, że za mało tu konkretów, akcji i wyjaśnień. No ale jak mi się coś dobrze czyta, to wybaczam niektóre rzeczy. Koniec offtopu :P

Rysiek łapie za chleb, odrywa kawałek i macza go w zupie.

– Wielki psi łeb – kontynuuje (PLUS KROPKA) Z zębami grubymi jak butelka i kozimi źrenicami.

– Przecież żyje.

Wydaje mi się, że to mówi Rysiek, więc: żyję.

 

– Wielki psi łeb – kontynuuje Rysiek (PLUS KROPKA)Zajrzał tu nam przez okno.

Poradnik zapisywania dialogów.

 

Uciekaj, bo twój czas się kończy (PLUS PRZECINEK) a ich się zaczyna.

 

Masz tam więcej tego typu problemów.

 

Mam mieszane uczucia, z jednej strony masz dobry naturalistyczny opis i dialog, ale z drugiej strony – zabrakło mi rozwinięcia, wyjaśnienia, gdzie właściwie nas zabierasz i co się tam dzieje, czyli krótko mówiąc: fabuły.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Bardzo dziękuje za komentarze oraz za wskazanie problemów :) 

Pozdrawiam

No cóż, choć dość realistycznie opisałeś to, co dzieje się w baraku, nie umiem się domyślić, co miałeś nadzieję opowiedzieć. Brakło mi też fantastyki.

Wykonanie, niestety, nie należy do najlepszych, ale skoro nie poprawiłeś usterek wskazanych przez wcześniej komentujących, nie robiłam łapanki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem do końca… bo zaciekawił mnie styl. I w sumie mógłbym napisać, że fajne, ale…

pozostałem w konfuzji. Nie wiem: dlaczego. Nie przedstawiłeś świata tak, bym zrozumiał mechanizmy nim rządzące.

Z drugiej strony, jeśli traktować to jako obrazek/scenę – owszem przyzwoity – dopraszam się o rozwinięcie.

Hmmm. Naturalistyczne opisy na plus, ale pozostałam z niedosytem. Nie wiem, co dzieje się w Twoim świecie, skąd wzięli się ci z młotkami, dlaczego pozostali godzą się z sytuacją… Mamy tu jakieś postapo i fajnie byłoby poznać naturę katastrofy.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka