– Przyszedłeś sam? – zagadnął postawny elf o wyjątkowo jasnej cerze, spoglądając z ukosa na rudego, barczystego krasnoluda, który wypluwał kolejne łuski słonecznika. W pobliżu bladoskórego zgromadził się przynajmniej tuzin jemu podobnych, wysokich i posępnych. Większość z nich taksowała wzrokiem przybyłego im na spotkanie brodacza.
Ryżawy nie odpowiedział. Włożył palce do ust i zagwizdał przeciągle. Z okolicznych sklepów, kafejek i straganów zaczęli wyłaniać się jego pobratymcy. Niektórzy nosili brody splecione w fantazyjne warkocze, inni rozpuszczone. Stanęli w pobliżu wejścia do baru, którego witryna już na pierwszy rzut oka zdradzała parszywy charakter miejsca.
– A zatem zaczynajmy – powiedział elf, zamaszystym gestem wskazując krasnoludowi drzwi wejściowe.
Rudobrody strzyknął śliną przez zęby i nieśpiesznie ruszył do środka. Za nim wszedł przywódca elfów, a następnie pozostali łypiąc na siebie ze sporą dozą nieufności.
Szefowie zasiedli przy stoliku naprzeciwko siebie, a ich komilitoni na ławach z tyłu. Podano jedzenie i napoje. Jak przystało na mordownię z prawdziwego zdarzenia królował nie pierwszej świeżości gulasz oraz konkretny samogon. Elfy jadły i piły w milczeniu, zaś krasnoludy co chwilę intonowały jakąś sprośną piosenkę. Sala tonęła w odmętach papierosowego dymu.
Bladoskóry wyciągnął bogato inkrustowany puginał o zakrzywionej rękojeści. Spojrzał wymownie na siedzącego przed nim krasnoluda, który również sięgnął do pasa, wyjmując zabrudzony kordzik. Obaj cięli się spokojnym ruchem w wewnętrzną część dłoni. Wymienili uścisk. Wyższy z mężczyzn nakreślił czerwony szlaczek na mapie miasteczka Catalhoyuk, które dotychczas było areną ich krwawych porachunków. Rudobrody skinął głową.
– Żadnych kobiet i dzieci! – rzucił elf podniesionym głosem.
– Burdele muszą zostać. – Krasnolud uśmiechnął się kwaśno, po czym podniósł ociekającą krwią rękę. Jego towarzysze umilkli.
– Zostają, ale musicie to ucywilizować. Nierządnice pracujące dobrowolnie są akceptowalne.
– Dobra, krewetkarzu. Tylko nie nasyłaj mi żadnych kontrolerów. Twoje chłopaki nie potrafią się bawić.
Rudobrody wstał i ryknął:
To się powiedzie, pójdzie dobrze nam
W ręku topór mam, pije wódki dzban
Krasnoludzka część sali tupała i waliła metalowymi kubanami o blat. Ich herszt kontynuował:
Rudy pysk, w oku błysk, robię tu raban
Chłop na schwał, wszystkim radę dam
Ram tam tam ram tam tam ram tam tam
Ram tam tam ram tam tam ram tam tam
***
Życie na posterunku toczyło się wyjątkowo leniwie. Dwóch policjantów grało w kości, a reszta konsumowała puszyste wypieki. Z oddali dawało się od czasu do czasu słyszeć brzęczenie muchy. Odgłos owada przypomniał jednemu z jedzących o podsłuchanej przed godziną rozmowie komendanta. Otyły funkcjonariusz odłożył pączka i wstał, przeciągając się ociężale.
– No i byłbym zapomniał. Szef rozmawiał rano z burmistrzem i dostaniemy wsparcie – powiedział spokojnie.
– Ciekawe, kogo nam tu wrzucą? Mam tylko nadzieję, że nie jakąś babę. W Epsom już kilka pracuje i same z nimi kłopoty – odparł gorączkowo jeden z uczestników kościanej rozgrywki.
– Na szczęście czasy się zmieniają, Millington. Niestety nas wszawą obecnością zaszczyci Musznik.
Pozostali spojrzeli po sobie. Millington splunął, drugi z grających się przeżegnał. Trzeci funkcjonariusz zrobił zdziwioną minę.
– Jesteś pewien?
– Jestem. Komendant też nie był zadowolony. To musi być rozkaz z najwyższej góry.
– No to ja zmykam na chorobowe. I wam radzę to samo. – Millington impulsywnie odgonił muchę, która przyleciała chwilę wcześniej, zwabiona przez okruchy lukru. – Chociaż w sumie ktoś musi zostać, żeby szef się nie pieklił. Nowy! Wypadło na ciebie.
– Nie widzę problemu – odrzekł Nowy. – Nie wiem też, czemu tak zanieczyściliście zbroje. Co to w ogóle za Musznik?
– Człowieku, przecież to totalny psychopata. Ponoć ostatnio zepchnął staruszkę z urwiska, bo gonił bandytę, a ta babinka przechodziła akurat przez trasę pościgu. – Millington znów odpędził natrętnego owada. – W dodatku to kurewski pomiot czarcich rytuałów.
– To akurat fakt – rzucił beznamiętnie grubas. – Jego matka połknęła jakąś przeklętą muchę i tak zaszła.
– Przecież to bujdy! – Nowy uśmiechnął się pod wąsem. – Bajeczki dla niegrzecznych dzieci, które siedzą z otwartą buzią.
– No i tu się Nowy niestety mylisz – odparł ponurym głosem łysiejący policjant, który wcześniej przeżegnał się na słowa o Muszniku. – Ale to nie wszystko. Ciąża, mimo że zapoczątkowana ekstraordynaryjnie, przebiegała stosunkowo normalnie. Jednak Musznik nie urodził się jak każdy z nas. Matka go… – urwał w pół zdania.
Drzwi posterunku otworzyły się i policjantom ukazał się niewysoki, gładko ogolony czarnowłosy mężczyzna. Ubrany był zupełnie zwyczajnie, ale uwagę przykuwała umieszczona za jego plecami włócznia. Długa na około półtora metra i wykonana z przedziwnego materiału przypominającego kość słoniową. Broń była zwieńczona ponacinanym grotem, pod którym znajdowało się siedem zadziorów. Przybysz wkroczył energicznie do środka.
– Detektyw Setanta Silaiciffo. Policja kryminalna z Navan. Skierowano mnie tutaj. Gdzie moje biurko? – powiedział sztywnym głosem.
– Nie przygotowaliśmy się na pana przybycie – odpowiedział Nowy. – Ale mogę odstąpić swoje miejsce. – Ochoczo wskazał na mebel znajdujący się pod oknem.
Silaiciffo podszedł do blatu. Dobył włóczni i oparł ją o ścianę. Trzymaną w ręce aktówkę postawił w równej odległości od krzesła. Następnie zaczął porządki. Wszystkie papiery przeniósł na jeden stos, a porozrzucane ołówki ułożył według rozmiaru. Okruszki ledwo widoczne gołym okiem pozbierał na rękę i wyrzucił do śmietnika. Spojrzał na krajobraz po sprzątaniu i usiadł przy biurku. Wyjął akta z teczki, rozłożył je i oddał się lekturze. Reszta posterunku obserwowała go w milczeniu.
Detektyw przewracał kolejne kartki, a pozostali policjanci wrócili do swoich standardowych zajęć, czyli nicnierobienia. Irytująca mucha gdzieś odleciała. Najwyraźniej wystraszyła się przybycia odrodnego kuzyna.
Nagle Musznik wstał i ruszył ze złowieszczą miną w kierunku Millingtona, który rozparty w krześle błądził myślami po znikających elementach ubioru nowo poznanej sąsiadki. Silaiciffo poprawił po drodze krzywo wiszącą tabliczkę, wyrażającą wdzięczność mieszkańców za pomoc przy odbudowie spalonej sali zabaw tanecznych. Przystanął przed Millingtonem i chrząknięciem wyrwał go z błogiego letargu.
– Który z was zajmuje się sprawami gangu z Moonhall oraz południowej mafii? – zwrócił się wprost do Millingtona.
– To będę ja – odparł grubas. – Oraz Kodżak – dodał, wskazując na łysiejącego.
– Przy czym, panie detektywie, te sprawy póki co pozostają w zawieszeniu. Rzeczone bandy zawarły rozejm i wedle naszej wiedzy nie sprawiają żadnych problemów – wtrącił się Kodżak.
Musznik omiótł wzrokiem załogę posterunku. Zatrzymał się na otyłym.
– Otrzymałem notatkę sporządzoną przez wysokiej rangi urzędnika państwowego. Wynikało z niej, że w waszym mieście dwie zorganizowane grupy prowadzą działalność przestępczą, zaś lokalna policja jest całkowicie bierna. Czy pan to potwierdza? – Głos Musznika był pozbawiony emocji.
Grubas przełknął ślinę i spojrzał na kolegów. Millington liczył plamy na podłodze, a Nowy uśmiechał się głupkowato. Z opresji wybawił go Kodżak.
– Panie detektywie – powiedział uprzejmym tonem, robiąc pauzę na głębokie westchnięcie. – Oni się naprawdę pojednali. W mieście jest cisza i spokój. Co więcej Caballo od południowców wymógł na krasnoludach, żeby ci skończyli z przymuszaniem dziewczyn. Żadna się nie skarży od kilku miesięcy, a przecież co jakiś czas je przesłuchujemy.
– Zbrodnia jest zbrodnią, bez względu na to, że wszyscy są zadowoleni – odrzekł niewzruszony Musznik. – Handlują narkotykami i prowadzą domy publiczne pod waszymi nosami. To niedopuszczalne.
– Ależ wszystko jest w najlepszym porządku. Dziewczyny pracują z własnej woli i trzeba przyznać, że kurewsko dobrze im się powodzi. Dilerzy sprzedają tylko dorosłym. A przecież chcącemu nie dzieje się krzywda! – wypalił Nowy.
– Za takie opinie podam was do raportu. Dobrze, że się tu zjawiłem. Zaprowadzę w mieście porządek!
***
Parkowe alejki Moonhall, jeszcze całkiem niedawno cieszące się złą sławą miejsca mordu i rozpusty, oblegane były aktualnie przez matki z dziećmi, nastolatków grających w piłkę i pary podążające zakochanym krokiem, by nakarmić łabędzie. Równo przystrzyżona trawa zachęcała do piknikowania, zaś lekka jeziorna bryza przynosiła ulgę w upalne dni.
W zacienionej części parku Thoth Papio, zwany Bazaltem, przywódca gangu z Moonhall, kończył właśnie skręcać papierosa z bakunu. Stojący nieopodal krasnolud podsunął szefowi odpaloną zapałkę i Papio mógł uraczyć się intensywnym smakiem ciężkiego tytoniu.
– Mógłbym palić najlepsze cygara zwinięte na spoconych udach namiętnej gnomicy, ale te skręty z machorki przypominają mi stare, dobre czasy. Byliśmy biedniejsi, ale to było życie. We krwi buzowała adrenalina. A teraz? – spytał z nostalgią Papio.
Siedzący obok Utu Amonelli alias Caballo, boss południowej mafii, spojrzał przenikliwie na wspólnika.
– Teraz zaprowadziliśmy harmonię w naszym pięknym mieście. Popatrz na te dzieci – powiedział elf z entuzjazmem.
– Może i tak, choć przede wszystkim napchaliśmy sobie kieszenie. Muszę przyznać, że interesy idą znakomicie, odkąd przestaliśmy ze sobą walczyć.
– Zawsze ci powtarzałem, że to kooperacja, a nie dezintegracja, przyniesie najlepsze efekty. Ty chciałeś na nas wypróbować swoją legendarną siłę, ale ostatecznie nadtopiliśmy trochę waszego wosku. Mogliśmy was skończyć, lecz pojawiłby się ktoś nowy, zapewne jeszcze bardziej brutalny. Dlatego rozejm.
– Tak, tak. Rozejm, rozejm. – Papio zamrugał nerwowo. – Nie wszystkim się to u mnie podoba, ale trzymam ich w ryzach.
Caballo skierował wzrok na rozpościerające się wokół połacie zieleni, gdzie sielankowy nastrój wyłaniał się spod niemalże każdego źdźbła trawiastej wykładziny. Jedni uprawiali sport, inni wypoczywali na kocach lub toczyli ożywione rozmowy, siedząc na ławeczkach. Dzieci strzelały do siebie z zabawkowych proc, używając szyszek jako amunicji.
Niespodziewanie długowłosy elficki chłopiec podbiegł do gangsterów i wycelował szyszkowy nabój w kierunku Bazalta. Nie zdążył jednak odpalić, bo sam dostał w plecy od roześmianej dziewczynki, której wygląd zdradzał mieszanych rodziców z rasy ludzi i krasnoludów. Chłopczyk ruszył dziarsko za koleżanką.
– Masz rację! – krzyknął Papio. – Zrobiliśmy dobrą rzecz. Możemy być z siebie…
Krasnolud nie dokończył, bo tuż obok jego głowy przeleciała ze zgrzytliwym świstem metalowa kulka wielkości przepiórczego jajka. Po chwili nadleciał kolejny pocisk, który rozerwał gardło jednego z południowców. Trafiony elf złapał się za szyję, ale fontanna świeżej posoki tryskała jak wzburzony szampan. Następny strzał doszczętnie rozbił czoło krasnoluda, który jeszcze przed kilkoma minutami użyczał ognia swojemu szefowi.
Reakcje postronnych były naturalne, czyli kompletnie chaotyczne. Matki wrzeszczały na dzieci, łapiąc w przelocie piknikowe koszyki, a zakochani, mocniej ścisnąwszy dłonie, rozglądali się nerwowo w poszukiwaniu źródła szaleństwa, które zakłóciło im magiczne chwile. Jedynie nieświadomi zagrożenia nastolatkowie beztrosko kontynuowali mecz.
Caballo i Bazalt przywarli do ziemi, bacznie obserwując okolicę. Pozostała przy życiu obstawa zrobiła to samo. Dalsze pociski jednak nie nadleciały.
– Wspominałeś coś o niezadowoleniu w szeregach? – wysapał Amonelli, którego skóra iskrzyła się pulsująco.
– Dowiem się, kto za tym stoi i porozwieszam ich okrężnice na drzewach tego parku! – warknął Papio, zaciskając zęby. – A ty mi tu, kurwa, tylko nie eksploduj!
– Spokojnie, przyjacielu – powiedział elf, odzyskując miarowość oddechu. Jego ciało przestało emitować poświatę. – Ja też sprawdzę swoich żołnierzy. Może któremuś z moich zamarzył się zbyt szybki awans. Spotkajmy się jutro w „Ante” i wymieńmy spostrzeżenia. Zamów też broń przez Kulana. Przeczuwam nadciągający kataklizm.
***
– Proszę usiąść – powiedział komendant posterunku w Catalhoyuk, posiwiały mężczyzna o księżycowatej twarzy.
Przed wykonaniem polecenia Musznik przesunął krzesło, aby znajdowało się w idealnej odległości od biurka. Po uważnej lustracji dystansu zajął wskazane mu miejsce.
– Panie detektywie, od czego by tu zacząć? – Komendant westchnął ciężko. – Może od tego, że tak nie można tutaj robić. Ludzi straszyć, po domach chodzić. Co też panu strzeliło do głowy?
– Otrzymałem informację, że w chacie przy Kotle Czarownic przebywa inkryminowany Ole Bentzen pseudonim Mortus – odparł Silaiciffo. – Udałem się pod wskazany adres i…
– Tak, tak. Wiem, co pan tam nawywijał! – przerwał obcesowo komendant. – Jedne wyważone drzwi, jedna zbita doniczka z paprotką oraz wreszcie jedna zanieczyszczona bielizna damska plus sukienka. Do diaska, detektywie! Wdowa Medb ma prawie osiemdziesiąt lat, a jej jedyną przewiną może być co najwyżej niedzielne bingo!
– Bingo jest u was nielegalne? – zapytał szybko Musznik.
– Ech… Nieważne. Ma pan dać spokój tej kobiecie i pozostałym mieszkańcom.
– Otrzymałem wyraźne informacje od pańskich ludzi.
– Zakpili z pana. Wymyślili Mortusa i podsunęli panu lewy cynk.
– Ale w aktach…
– Spreparowali akta. – Komendant wstał z wysiłkiem. – Oni zresztą też dostaną po uszach. O ile nie umarli ze śmiechu. Dość już o tym. Nie mam wystarczającej władzy, aby pana stąd wykurzyć, ale nie będę tolerował nękania moich obywateli. Jeżeli zrozumiano, to odmaszerować!
Musznik zabrał się do wyjścia, jednak szef posterunku powstrzymał go ruchem ręki.
– Aha, byłbym zapomniał. W dwójce czeka jakiś tajemniczy elegant. Ma kwity z resortu i chce rozmawiać tylko z panem. A ja mam nadzieję, że przyjechał, aby odwołać te cholerne przenosiny.
***
Po sali przesłuchań oznaczonej numerem drugim przechadzał się mężczyzna w podeszłym wieku, o wysokim czole, krogulczym nosie i srebrnych włosach gładko zaczesanych do tyłu. Ubrany był w czarny, dwurzędowy surdut, a całość jego elegancji wieńczył ciasno zawiązany fontaź.
Musznik zwrócił uwagę jednak nie na wyszukany styl nieznajomego, lecz na krzesło wzorcowo odsunięte od jesionowego blatu oraz nienagannie porozkładane ryciny, przedstawiające dwóch krasnoludów oraz jednego elfa.
– Proszę się nie krępować. Wszystko przygotowałem tak, jak pan lubi, detektywie.
Silaiciffo usiadł i przyjrzał się rysunkom.
– Pewnie zastanawia się pan, co ze mnie za ptaszek. – Wytworny mężczyzna lekko skinął głową. – Levi Atanovich, do usług.
Musznik przez chwilę patrzył wnikliwie na swojego rozmówcę, lecz żadna szufladka w jego pamięci nie zawierała akt dotyczących zagadkowego jegomościa. Detektyw wrócił więc do przeglądania grafik.
– Mamy wspólnych znajomych – kontynuował Atanovich. – Przykładowo pana szef, nadinspektor Ness, to mój kolega z czasów wojskowych. Wymieniamy od czasu do czasu różne informacje i przysługi.
– Jest pan policjantem? – spytał Musznik, nie odrywając wzroku od obrazków.
– Możemy tak to określić. Działam jednak na nieco wyższym poziomie wtajemniczenia. Pana i mnie łączy natomiast wróg, którym bezwzględnie trzeba się zająć, ponieważ niszczy on zdrową tkankę tej wspaniałej społeczności. Powinien pan zacząć od wizyty u niego. – Atanovich dotknął palcem wizerunku krasnoluda o krótko przystrzyżonej, szpakowatej brodzie. – To Kulan Manx, kowal. Na pewno zamówią za jego pośrednictwem broń po dzisiejszym ataku.
– Ataku? – zdziwił się Musznik.
– Tak, ataku. Kiedy pan plądrował domy bogu ducha winnych staruszek, w parku Moonhall doszło do małej strzelaniny. Proszę się jednak nie martwić. Niewinni nie ucierpieli zanadto. Może ktoś doznał lekkiego skrzywienia psychiki, nic więcej – powiedział Atanovich spokojnym tonem. – Zginęło za to kilku bandytów. Nie ma jednak sensu zaprzątywać tym głowy tutejszego komendanta. On i jego ludzie to przecież leniwi nieudacznicy.
– Lokalna policja akceptuje działania zorganizowanych grup przestępczych. Zamierzam to zgłosić do centrali! – odparł z emfazą Silaiciffo.
– Spokojnie, detektywie. Zanim komunikat dotrze do osób decyzyjnych, upłynie mnóstwo czasu i wówczas komuś uczciwemu może stać się realna krzywda. Poza tym jestem tu ja. Na lepsze wsparcie nie może pan liczyć. – Atanovich uśmiechnął się szelmowsko.
– Dobrze. To co mam zrobić?
– Proszę niezwłocznie odwiedzić kowala i przesłuchać go na ostro. To bardzo, bardzo zły krasnolud.
***
Musznik zbliżał się powoli do położonej za miastem chaty, której adres podał mu Atanovich. Podchodząc do płotu, zobaczył żółtą tabliczkę, jednak pokrywająca ją rdza uniemożliwiła przeczytanie napisu. Pociągnął mosiężną antabę w kształcie złowrogiego wilczura, ale brama była zamknięta. Sprężystym ruchem przeskoczył więc przez dwumetrowy parkan i wylądował miękko po drugiej stronie.
Zanim jednak zdążył się dobrze rozejrzeć, podleciał do niego czarny pudel z wywieszonym ozorem. Pies zaczął biegać i skakać wokół nóg Musznika, który niezdarnie starał się odgonić zwierzaka, cofając się w stronę ogrodzenia. Po chwili czworonóg podgryzł delikatnie kostkę detektywa, który stracił równowagę i runął na plecy.
Pies natychmiast wykorzystał okazję i skoczył na leżącego, zabierając się do niepohamowanego lizania. Silaiciffo spróbował go odepchnąć, ale pudel nie dawał mu spokoju, bombardując szorstkim jęzorem twarz detektywa.
Nagle Musznik dostrzegł kątem oka biegnącego ku niemu krasnoluda z toporem w dłoni. Niewiele myśląc złapał jedną ręką za szczękę, a drugą za żuchwę czworonoga, ciągnąć je w przeciwne strony. Zwierzę nie zdążyło nawet zaskomleć. Mocne szarpnięcie rozerwało psią czaszkę na dwie części.
Musznik zrzucił z siebie truchło i wstał energicznie. Nadciągający Kulan Manx dyszał w paroksyzmie wściekłości.
– Ty skurwysynie! – wykrzyczał krasnolud, zamierzając się na Musznika.
Detektyw zrobił szybki unik, jednocześnie wyciągając włócznię zza pleców, zaś broń kowala przecięła powietrze.
Stanęli naprzeciwko siebie. Manx zaatakował. Musznik wykonał taneczny obrót, płynnie umykając przed ciosem, a następnie wyprowadził błyskawiczny kontratak wbijając grot w tylną część stawu kolanowego krasnoluda. Kulan podparł upadek, lecz Musznik kopnął go w głowę i jeszcze raz dźgnął, tym razem w okolicę nerki. Kowal padł na twarz i dygotał w konwulsjach.
Policjant rozejrzał się spokojnie w oczekiwaniu na kolejnych przeciwników, jednak nikt nie nadchodził. Butem przewrócił krasnoluda na plecy i przyłożył mu włócznię do gardła.
– Detektyw Setanta Silaiciffo. Policja kryminalna z Navan. Potrzebuję informacji o dostawie uzbrojenia dla lokalnych gangów – powiedział Musznik oficjalnym tonem.
– Bydlaku pierdolony! Zabiłeś mi psa! – Manx krztusił się, wypluwając krew zmieszaną z piaskiem.
– Nie chciałem – odrzekł spokojnie Musznik. – Ciebie oszczędzę, ale musisz współpracować.
– Oby cię wychędożyły piekielne ogary! Oby twoje dzieci…
– Nie mam dzieci – przerwał detektyw, przenosząc grot na czoło Kulana. – W chacie trzymasz zapewne bandaże i jakiś antyseptyk. Mogę to przynieść i cię uratować albo wiercić powolutku. – Musznik obrócił włócznię niespiesznym ruchem, a po twarzy kowala spłynęła czerwona strużka.
– Dobrze, kurwi synu, zanieś mnie do domu! – warknął krasnolud.
Musznik złapał Kulana za rękę i zawlókł go do budynku. W środku rzucił rannego na pryczę stojącą pod oknem.
– Niedługo się wykrwawisz. Popatrz na te nacięcia na grocie – powiedział detektyw, z dumą prezentując włócznię w świetle dogasających świec. – Gdzie masz jakieś szmaty i coś do odkażania?
– Przynieś mi wódki – wymamrotał krasnolud zbolałym głosem. – Szafka obok drzwi.
Musznik podszedł do wskazanego miejsca i wyciągnął butelkę. Po drodze zabrał jeszcze metalowy kubek stojący na stole. Postawił wszystko przed łóżkiem.
– Bandaże?
– Najpierw polej – odparł Manx.
Policjant nalał gorzały do naczynia. Kowal podźwignął się z trudem, po czym złapał flaszkę i pociągnął siarczyście z gwinta. Potem wypił drugi łyk, tym razem mniejszy.
– Pytaj, gnoju – wystękał.
– Co z tymi bandażami? – zapytał detektyw.
– Pytaj o dostawę, idioto! – Krasnolud padł na posłanie.
– Co to za dostawa?
– Broń miotająca. I kilka systemów alarmowych.
– Kiedy?
– Za tydzień.
– Gdzie?
– Doki Wielkiego Kanału.
– Gdzie bandaże?
– Całuj mnie w rzyć, pomiocie szpetnej kurwy! Pytaj, co wiem jeszcze – odrzekł kowal, przymykając oczy.
– Co wiesz jeszcze? – zapytał chłodno Musznik.
– Jutro po zmroku wszyscy będą w „Ante”. Moonhall i południowcy. Ale musisz pójść sam, bo miejscowi są z nimi zblatowani. – Kulan splótł ręce na brzuchu.
– Mogę spróbować cię teraz opatrzyć – powiedział policjant sztywnym głosem.
– Wypierdalaj! – syknął kowal. – Tylko zdmuchnij najpierw te cholerne świeczki.
***
– Wczoraj odwiedziłem tę rudą Jenny – oznajmił tubalnym głosem masywny krasnolud, wypuszczając dym powstały po nakarmieniu płuc. – Prawdziwy ogień!
– Tylko się Krater nie zakochaj – odparł wesoło długowłosy elf, odganiając przelatującą chmurę. – Chyba sobie zdajesz sprawę, że to zasobność twojego portfela pozwala ci na takie igraszki.
– Lubię też z nią rozmawiać. Ale tylko pod koniec wizyty!
Obaj wartownicy roześmiali się rubasznie.
– Na moje oko przyszedł czas na zmienników. Nudna ta dzisiejsza… – Krater nie dokończył, bo w tej samej chwili stanął przed nim niski, czarnowłosy mężczyzna. – Coś ty, kurwa, za jeden?!
Detektyw nie odpowiedział, tylko wsadził grot prosto w oczodół elfa, przebijając czaszkę na wylot. Drugi z wartowników spróbował wydobyć oręż, ale Silaiciffo był szybki jak wąż. Musznik uderzył przeciwnika w grdykę nasadą dłoni, a Krater złapał się odruchowo za szyję. Musznik wyszarpał włócznię i wprowadził jej zakończenie w podbrzusze krasnoluda. Krater padł, wijąc się w agonii.
Policjant otworzył drzwi pubu „Ante”. Jego oczom ukazał się długi, prowadzący w dół korytarz, najpierw szeroki jak rozwarta paszcza, a następnie tak wąski, że niemożliwym byłoby się minąć bez ścisku. Z końca ziało piekielnym zaduchem. Musznik bez namysłu ruszył przed siebie.
Doszedł do ściany wyłożonej porfirem, ale nigdzie nie mógł znaleźć przejścia. Obejrzał uważnie przeszkodę. Emanowała ciepłem i dziwną aurą. Popukał w kilka wyróżniających się punktów. Bez rezultatu. Umieścił włócznię za plecami i cofnął się kilka metrów. Wziął rozpęd i wbiegł w mur, uderzając go czołem. Purpurowa ściana pękła i Musznik przebił się do środka.
Znalazł się w ogromnej, dwupoziomowej sali rozświetlonej dziesiątkami smukłych lampionów zwisających z sufitu niczym stalaktyty. Spod podłogi wydobywały się gęste opary, pachnące jak pudełko zapałek. Przy ławach ustawionych w podkowę siedziało kilkudziesięciu elfów i krasnoludów, którzy poderwali się na widok intruza, gwałtownie chwytając miecze i topory.
Silaiciffo przeszedł na środek areny. Lodowatym wzrokiem obserwował nieprzyjaciół, którzy powoli zaczęli otaczać policjanta. Musznik zaczekał, aż okrąg zostanie domknięty i dopiero wtedy dynamicznym ruchem wyciągnął broń. Kiedy zbliżyli się na mniej niż dwa metry, detektyw obrócił się z impetem i szaleńczo zaatakował. Dźgał kolejnych przeciwników, w ekwilibrystyczny sposób unikając ciosów. Jego oblicze zaczęły zniekształcać osobliwe skurcze, a nienaturalna poświata oświetlać makabrycznie zjeżone włosy. Prawe oko wysunęło się do przodu, lewe zapadło w głąb oczodołu. Mięśnie policjanta poruszały się w tanecznym rytmie, a ruchy cechował kompletny automatyzm. Walczył bez wytchnienia, zaś włócznia z każdym uderzeniem tworzyła coraz bardziej przeraźliwą melodię.
Stojący na pierwszym piętrze Thoth Papio dał sygnał krasnoludowi, który zaczął naciągać arbalest. Wystrzelony po chwili bełt trafił Musznika w plecy, ale nie zdołało go to nawet spowolnić. Detektyw pozostawał w morderczym szale, uśmiercając kolejnego elfa błyskawicznym sztychem w okolice serca. Bazalt nakazał strzelać bez komendy i udał się do przeszklonego biura.
Kusznik ponownie wypuścił strzał, tym razem pudłując. Silaiciffo zadźgał kolejnego wroga, a następnie sprężystym ruchem rzucił bronią jak oszczepem, przebijając gardło strzelającego. Musznik wskoczył na kontuar i wybił się, lądując momentalnie obok konającego snajpera. Do detektywa podbiegło dwóch krasnoludów, ale ten dzierżył już włócznię, która przeszła gładko przez brzuch jednego, a za chwilę klatkę piersiową drugiego z przeciwników. Policjant spojrzał na dół, lecz żaden z niedobitków nie wykazywał chęci, by stanąć do dalszej walki.
Musznik ruszył w kierunku pomieszczenia, za którego szybą, żywo gestykulując, rozmawiali Papio i Amonelli. Nagle krasnolud odepchnął elfa i kopnięciem otworzył drzwi. Silaiciffo złapał mocniej za drzewce i stanął w gotowości. Papio splunął i sięgnął po oręż. W jego dłoniach pojawił się ciężki labrys o jesionowym stylisku i ostrzach uformowanych w kształt półksiężyców.
Rozpoczął się długi taniec pełen odskoków, uników i blefów. Musznik starał się wykorzystać przewagę zasięgu, ale krasnolud sprawnie kontrolował przestrzeń, wykonując zamaszyste uderzenia toporem. Detektyw wyprowadził szybkie ciosy w stronę brzucha, szyi i oczu rywala, jednakże bez skutku. Bazalt kontrował w półdystansie, ale Musznik w akrobatyczny sposób uchylał się od trafień. Nie pomagały sztuczki i nagłe zmiany kierunków. Potyczka dwóch równorzędnych przeciwników wydawała się nie mieć końca.
Amonelli patrzył na wszystko zza okna. Na jego twarzy zaczęły pojawiać się ciemne plamy o nieregularnych kształtach, które wędrowały od czoła po podbródek. Skóra elfa lśniła, robiąc się na przemian żółta, pomarańczowa i ciemnoczerwona. Caballo wyszedł z biura i powolnym krokiem skierował się w stronę walczących.
Bazalt zerknął na Amonelliego i wymamrotał przekleństwo. Wiedział, co zaraz nastąpi, więc ruszył do desperackiej szarży. Zaczął wywijać toporem, nacierając jak rozjuszony szerszeń. Musznik nie cofnął się jednak, tylko wykonał obrót, uderzając tylną częścią pięty poniżej kostki krasnoluda. Papio stracił równowagę. Silaiciffo zamierzył się na leżącego rywala, jednak Amonelli złapał go za przedramię. Ręka detektywa zaczęła się żarzyć niczym rozgrzana stal. Musznik wrzasnął, wyrwał się z uścisku i skoczył bezwiednie na niższą kondygnację. Nastąpił rozbłysk. Fala uderzeniowa targnęła policjantem jak szmacianą kukłą.
***
– Szefie, znalazłem go! – wykrzyczał dobrze zbudowany mężczyzna o mongoloidalnej twarzy, po czym otarł z czoła kropelki potu. Z uwagi na panującą we wnętrzu temperaturę nosił tylko przepaskę na biodrach. Na kolanach miał wytatuowane ośmioramienne gwiazdy, zaś na klatce piersiowej dżina wychodzącego z butelki.
– Dawaj go tu, Miszka! – opowiedział Atanovich, który pomimo duchoty nie zdejmował marynarki.
Miszka wygrzebał Musznika spod gruzu i zarzucił go sobie na plecy. Ciało detektywa było zabarwione na perłowo, przedramię zwęglone, zaś prawy oczodół pusty.
– Zawieź go migiem do Eisenheima – zarządził Atanovich.
***
Musznik otworzył lewe oko, niemrawo podnosząc ociężałą powiekę. Wokół panował półmrok i przyjemne zimno. Policjant spróbował się poruszyć, lecz bezskutecznie. Jego mięśnie były sztywne jak trzonek siekiery.
– Witamy pana detektywa wśród żywych. – Atanovich klasnął w dłonie. – Doktor Eisenheim to prawdziwy magik.
Silaiciffo próbował coś powiedzieć, ale brak jednego z narządów mowy wykluczał artykulację.
– Proszę się nie martwić. Język potrafimy przeszczepić. Na skórze zostaną blizny, za to uratujemy wszystkie funkcje motoryczne. Jest pan w końcu wyjątkowy. Z okiem nic się nie da zrobić, lecz to tylko wzbudzi większą grozę u przeciwników. Świetna robota. Będzie medal, pochwały i jakaś niezgorsza premia. Wiedziałem, że zakończy pan sprawę w pojedynkę. Założyłem się z kolegami z zarządu, że tak właśnie będzie.
Atanovich uśmiechnął się szeroko i ruszył na przechadzkę po szpitalnym pokoju.
– Ten cały Caballo był wyjątkowo niebezpiecznym zbójem, gotowym wybuchnąć w chwili kryzysu, zaś jego prymitywny wspólnik nie zasłużył nawet na takie epitafium – kontynuował. – Na szczęście teraz my zaopiekujemy się tym miastem. Miszka to dobry chłopak. Do tego świetny procarz. Może kiedyś znów ruszycie na wspólną misję, ale na razie on i jego ekipa muszą odbudować zniszczenia i zaprowadzić tu nowy ład. Proszę wracać do zdrowia, detektywie, bo na pewno będzie mi pan jeszcze potrzebny.