TiRed obserwował wejście do ruin, ale od dwustu uderzeń serc nic podejrzanego się nie wydarzyło.
Jak widzę, odwagę zostawiłeś w osadzie. Szkoda, że nie mnie. Długo zamierzasz tu sterczeć? – zapytało Quri.
TiRed nie odpowiedział. Po chwili otrzepał się z pustynnego piasku i ruszył w stronę grobowca.
Zaskakujące! Myślałam, że podwiniesz macki i…
Nosiciel przestał zwracać uwagę na utyskiwania Quri. Pierwszą pułapkę, cieplną, spostrzegł zaraz za wejściem. Wyzwoloną. Obok leżał szkielet piaskowego lwa. Ostrożnie przestąpił nad resztkami i ruszył dalej.
Kopnij go! Kopnij! Pokaż, że to my tu rządzimy!
Po otwarciu trzeciego oka ciemność przestała być przeszkodą dla TiReda. Tyreńczyk schodził w głąb ruin, aż dotarł do krzyżujących się korytarzy.
To koniec. Trzy drogi. Nie dasz rady. Bez mapy? Bez takiego przewodnika jak ja? Zaraz! Ty masz takiego przewodnika, jak ja! Co za przypadek! Co za szczęście!
Ruszył prosto, w dół.
Kolejna pułapka nie była zbyt wymyślna. Potykacz. Ostrożnie przestąpił nad stalową, pordzewiałą już linką.
Jestem pod wrażeniem! Twój intelekt, siła, zręczność, krzywe plecy i… Z prawej!
TiRed zareagował błyskawicznie, gdy tylko w tonie Quri pojawiła się zmiana i odskoczył. Ze szczeliny runął na niego piaskowy lew. Z pleców Nosiciela wystrzeliły dwie czarne macki, jakby z dymu. Jedna rozpłaszczyła się, tworząc barierę, od której stwór się odbił. Druga trafiła w locie opadające zwierzę i z mocą cisnęła nim o mur.
Trzasnęły kości, krew trysnęła, a lew wydał głuchy jęk. I skonał, zmieniając się w piach.
Zapomniałeś, że piaskowe lwy zawsze chadzają parami? Nie. Spokojnie. Nie dziękuj. To przecież tylko jakiś setny raz, gdy ratuję ci…
– Zamknij się już! – warknął Tyreńczyk, chowając macki. – Każdemu przysięgnę, że kapłani łżą! To żadna symbioza, grzybie! Jesteś pasożytem!
Quri umilkło, obrażone. Nienawidziło, gdy nazywano je grzybem.
Nosiciel westchnął i poszedł niewielkim korytarzem, gdy przepaść przecięła drogę do widocznego już celu. TiRed rozpostarł ramiona, a cztery potężne, długie macki pojawiły się za nim, tworząc wielkie X. Tyreńczyk stał chwilę, jakby chciał się pokazać wszelkim zagrożeniom i zmusić je do ucieczki samym wyglądem.
W końcu skierował dłonie ku górze jaskini, a Quri chwyciło stalaktyty, wgryzło się w skałę. Chwyt za chwytem, przeniosło go na drugą stronę po wznoszącym się stropie. Tyreńczyk spojrzał w dół. Daleko. Puścił się, kierując ręce ku ziemi. Ramiona grzyba uderzyły w posadzkę, a TiRed dostojnie opuścił się przed ostatnią przeszkodą.
Zaparł się dwoma mackami w podłożu, a pozostałe skierował przed siebie. Wielkie kamienne wrota komnaty grobowej ustąpiły pod potężnymi uderzeniami Quri. Wewnątrz niewielkiej komnaty nosiciel spostrzegł jedynie otwarty sarkofag.
– RaBeni się mylił… Wszystko wzięło w łeb – rzekł cicho.
To niemożliwe – szepnęło Quri. – Już po nas.
TiRed przez grzeczność nie zaprzeczył.
*
– Panie… – Żołnierz skinął głową przed dowódcą. Rozpoznał go jedynie po zielonym hełmie pancerza. W lustrzanym froncie dostrzegał wyłącznie własny, szary hełm. Posłaniec łapał się na tym, że w odbiciu widzi odbicie, w którym widzi odbicie… Nieskończoność…
– Baczność! – warknął dowódca. – Twoje zachowanie przestało mi się podobać, ale o tym później. Raport!
Przybyły zadrżał. Powinien bardziej się pilnować. Nie przy nim, nie przy…
– Przybyło wsparcie, jesteśmy gotowi.
– Doskonale! – Zielone lustro przestało wpatrywać się w żołnierza. Ten odetchnął niezauważalnie. – Już niedługo pozbędziemy się tutejszych klanów. – Dowódca kierował słowa bardziej do siebie. – Zdobędziemy wzmacniacz. Ale damy mu jeszcze trochę czasu. Może się uda. Wtedy… – Naraz spojrzał na posłańca, który wyprężył się służbiście. – Odmaszerować!
*
RaBeni oddychał z trudem. Droga ku świątyni z każdym dniem wydawała się dłuższa i trudniejsza. A to po prostu on był coraz starszy. I robiło się coraz goręcej. Oba serca waliły nierówno, duże pod gardłem, a małe w podbrzuszu. RaBeni, wyrównując ich bicie, obserwował osadę. Pustynna Ostoja, niegdyś jedno z największych skupisk w Tyrenii, obecnie chyliła się ku upadkowi. Jak cała Tyrenia. Jak cały świat.
Westchnął, podejmując podróż. Mijał niewielu Tyreńczyków, jeszcze mniej w wieku młodym. Wszyscy kłaniali się mu z szacunkiem. Większość drewnianych chat stała pusta. Część pobratymców zginęła w wojnach, a część opuściła Ostoję, podejmując ryzykowną wędrówkę na północ, w poszukiwaniu chłodu i wody. Wszystko na nic. RaBeni to wiedział. Istniała tylko jedna, niewielka szansa na przetrwanie.
W świątyni skierował się do zbioru. Tylko w księgach znajdzie pocieszenie. Młody akolita otworzył przed nim drzwi. Był jednym z trzech tutejszych nosicieli, którzy przetrwali wojnę.
RaBeni sięgnął po historyczne dzieło starożytnych kapłanów i na długo się zaczytał.
– Myliłeś się, kapłanie.
Tyreńczyk nie poruszył się, choć serca ponownie straciły synchronizację. W jego wieku to śmiertelnie niebezpieczne.
– Wróciłeś – rzekł w końcu, odkładając księgę. Obrócił się do przybysza i otworzył oko na czole.
TiRed stał w kącie pomieszczenia. Nosiciel miał wyjątkowo podłużną głowę. Patrzył na niego czujnie wszystkimi oczami. Jedno kolano miał wygięte w przód, drugie w tył. Pozycja gotowości. Lewa ręka zgięta w łokciu o dwie ćwierci koła, tak, że dłoń wystawała mu z tyłu, nad ramieniem. W prawej ręce, z dwoma rzędami czterech przeciwstawnych palców, trzymał ozdobną okładkę księgi. Samą okładkę.
– Wróciłem – odrzekł TiRed. – Ale z niczym. Ktoś mnie uprzedził.
– Niemożliwe – wyszeptał kapłan. – Kto jeszcze mógł znać miejsce spoczynku arcykapłana Quri, RoTabene? Przecież odkryliśmy to wspólnie tutaj!
– Nie wiem. Ale czekało tam kilka niespodzianek. Ostatnia przy sarkofagu wybuchła mi w twarz. Gdyby nie Quri… Zamknij się!
Kapłan zachichotał.
– Co powiedziało?
– Że jesteś starym dziadem i nie powinno cię to interesować! I że jest samicą.
Roześmiali się jednocześnie. Quri siebie uważały za samców lub samice, ale Tyreńczycy zawsze traktowali grzyba bezosobowo.
RaBeni szybko spoważniał.
– Czyli cała wyprawa na nic. Tyle czasu.
– Tak. Ktoś przede mną otworzył wrota, wyciął księgę z okładki i zabrał namnażacz.
W zapadłej ciszy niemal słychać było bicia czterech serc.
RaBeni westchnął, odkładając księgę.
– Chodź za mną. – Ruszył w stronę Korytarza Historii.
Gdy stanęli przed pierwszym obrazem, kapłan spojrzał na nosiciela.
– Pamiętasz?
– Przybycie. Nasi przodkowie zasiedlili to miejsce. Nie wiemy, skąd się tu wzięliśmy, ale Przybycie miało miejsce.
– A to dzieło?
– Pierwsza Symbioza, setki wymian temu. Spotkanie z Quri… Milcz, grzybie! My też żałujemy, że nie podpaliliśmy wtedy całego lasu!
– Trafiliśmy na niezwykłego pasożyta. – Kapłan z trudem utrzymał powagę. – Pożerał emocje do tego stopnia, że nikt nad tym nie panował. Niektórzy oszaleli, bo nic nie czuli. Mordowali bez mrugnięcia okiem, nawet własne rodziny. Wbrew nazwie, daleko wtedy było do symbiozy. Całe wymiany zajęła nam modyfikacja grzybni, aby stała się posłuszna.
– Wtedy Tyreńczycy podbili większą część świata.
– Tak. Tu mamy Zatrucie. – RaBeni wskazał inny obraz.
– Najgorsze, co mogło wystąpić. Po tym Quri stało się złośliwe.
– Niestety, nie doceniliśmy grzyba. – Kapłan się uśmiechnął. – Mutował w nieznane nam sposoby. Nowe, niebezpieczne odmiany pojawiły się bardzo szybko. Do tego Quri się rozrosło i spowszedniało tak, że prawie każdy podbity klan stworzył nosicieli. Zwykle szalonych. Był to czas największych wojen, jakie widział świat. Nie mieliśmy wyjścia.
– Zatruliście rośliny, a one powietrze. W ciągu kilku wymian zginęło całe Quri i nosiciele na świecie. Poza kilkoma ziarnami, jakie zachowaliście. Musieliście ratować akurat pyskatą odmianę?
– Namnażacze, nie ziarna. A oto Wieszczenie. – Starzec, ignorując przytyk, podszedł do kolejnego obrazu.
– Tak. Zapowiedź zagłady naszej rasy. An–De–On.
– Wiesz, co to znaczy?
TiRed milczał chwilę.
– Nigdy nie dopuściłeś mnie do starożytnego języka.
– To znaczy „Zaświeci Niebo”. Na obrazie widać jasną plamę. Dwa z trzech naszych słońc świecą coraz mocnej. Świat zmienia się w pustynię. Pamiętasz, co było po Wieszczeniu?
– Wojny. Klany, zamiast się zjednoczyć, zaczęły walczyć o zasoby.
– Tak. Tyrenia, kolebka cywilizacji tego świata, upadła w kilkadziesiąt słonecznych wymian. Najpotężniejsi nosiciele, nawet o dwunastu mackach, stanęli do walk. Wybiliśmy się.
– Wiem, starcze! Patrząc na Pustynną Ostoję widzimy ostatni obraz: Nędza i rozpacz! Świat zmierzający ku zagładzie. Bez wody, bez roślin. Coraz więcej piasku. Wysłałeś mnie na gorące południe. Miałem zdobyć namnażacz i księgę, mówiącą, jak go użyć. Po co? Co to miało zmienić?
Kapłan spojrzał badawczo na dawnego ucznia.
– Namnażacz znacząco przyspiesza wzrost grzyba…
– Quri mówi, że sam jesteś grzybem.
– Poza tobą mamy dwóch nosicieli. Gdyby każdy z was dysponował chociaż pięcioma dłuższymi mackami, moglibyśmy spróbować przeprawy przez Przepaść Północną. Być może uratowalibyśmy nasz lud. Niestety, obecnie nie jesteście w stanie pokonać rozpadliny.
– Co teraz? Skoro nie możemy?
– Nic. – Starzec się zasmucił. – Wszelkie znaki wskazują, że An–De–On nadejdzie w ciągu najbliższych dni. Nie pojmuję tego!
– Quri pyta, jak możesz nam przewodzić, skoro niczego nie rozumiesz. Mówi, że chętnie przejmie twoją rolę. W czym rzecz?
– Słońca świecą coraz mocniej, fakt, ale to długotrwały proces! Nie wiem, dlaczego wszystkie znaki się zgadzają, że „to już”. Być może ma z tym coś wspólnego ostatni obraz, którego nikt nie potrafi zrozumieć. Jasna i czarna plama. Jasność identyczna, jak na Zaświeci. Ciemność jak… – RaBeni się zawahał. – Spotkałem kiedyś wieszcza Le–Ro–Pa, który nazwał to Spotkaniem.
TiRed milczał, ale po chwili uśmiechnął się łagodnie, ukazując długie, niebieskie i ostre zęby.
– Czegoś mi nie mówisz, kapłanie. Coś wiesz. O co ci chodzi? Co jest za Przepaścią?
– Chłód i woda. – RaBeni zamilkł.
– Twoja sprawa – rzekł cicho TiRed. – Całe życie wskazywałeś mi drogę. Pytam: co teraz?
– Powinniśmy uciec – szepnął starzec. – Nie przejdziemy przez rozpadlinę, ale na chłodnej północy są jaskinie, dokąd uciekła część naszych. Pomóż nam przy ewakuacji, TiRedzie. Nie poradzimy sobie bez ciebie. Tyle od ciebie zależy!
– Pójdziesz z nami?
Spojrzenie kapłana stwardniało.
– Moje miejsce jest tutaj, ja nie zamierzam…
– Albo idziemy wszyscy, albo macką nie kiwnę, aby komukolwiek pomóc.
Kapłan spoglądał na niego podejrzliwie.
– Przecież ja ledwie żyję. Do czego mnie potrzebujesz?
– Tyreńczycy w ciebie wierzą. Twoje modlitwy pomogą setkom nie mniej niż moje Quri. Ci co zostali, to najbardziej uparta część naszego klanu. Bez ciebie nikt stąd nie ruszy.
Po chwili wahania starzec skinął głową.
– Jeśli moja obecność ma pomóc, niech tak się stanie.
*
TiRed wspierał pobratymców. Wielu z nich nie wierzyło w zagrożenie, ale słuchało kapłana. Przeniesienie dobytku całego życia było niemożliwe. Brali rzeczy niezbędne, głównie zapasy wody i żywności. Większość rogatego bydła musieli pozostawić, podobnie jak juczne zwierzęta. Jeden garbaty orteg mógł nieść większość pakunków rodziny, ale potrzebował dużo więcej wody.
Niemal wszyscy Tyreńczycy posiadali sześcionogie kotałki, niewdzięczne zwierzęta o czterech uszach i dwóch grzbietach, które uwielbiały figle, głaskanie i drapanie, nie dając nic w zamian, poza okazyjnym łapaniem szkodników. TiRed nie rozumiał tego uczucia, ale pozostali nie chcieli się rozstać z pupilami.
Nosiciel westchnął. Już pięciokrotnie pomagał ściągać kotałki z dachów domostw i drzew. Poza tym przeniósł setki pudeł i pakunków. Gdyby nie on i pozostali nosiciele, Ostoja stałaby w miejscu.
Ale ty jesteś dobry! – powiedziało Quri. – Ale mógłbyś być dobry beze mnie? Jestem zbyt potężna na bycie dobrą dla kotałków.
TiRed nie słuchał. Wiedział, że może liczyć na grzyba. Zawsze go ostrzeże, pomoże, obroni. Nie zawiedzie i wykona każde polecenie. Westchnął i spojrzał w niebo, wprost w palące słońca.
I wtedy Quri w nim wierzgnęło.
Uważaj!
W powietrzu wezbrał huk. Z nieba spadało coś płonącego. Coraz więcej Tyreńczyków wskazywało tajemniczy obiekt. Niektórzy zaczęli krzyczeć i uciekać, ale część patrzyła, jak urzeczona.
„Niemożliwe! To za szybko!” – pomyślał zrozpaczony TiRed. – „Nie tak miało być!”
Po nieskończenie długiej i jednocześnie krótkiej chwili zasyczało i ciemny, nieco większy od tutejszych chat kształt uderzył w ziemię w centrum Ostoi, jednak dużo wolniej, niż się zapowiadało. W jednej ze ścian pojawił się otwór, z którego wyskoczyło kilkanaście postaci, przypominających Tyreńczyków.
– Tu de left, tu de left!
– Szilds redi! Lejsers redi!
– Fajer! Fajer et łil!
Z dziwnymi okrzykami istoty rzuciły się do ataku. Wokół nich zaczęły rozbłyskiwać światła. Każdy trafiony Tyrenin padał. Starcy i młodzi.
– Potwory! An–De–On nadeszło! – krzyczał ktoś, uciekając, ale zaraz runął, trafiony światłem w plecy.
Straż klanu zaatakowała. Szczęknęły kusze, w ruch poszła broń biała. Jednak ataki odbijały się od pancerzy napastników, rozbłyskujących niebieskawo. Nawet cieplne włócznie, rozgrzewające się tym bardziej, z im większym oporem miały do czynienia, nie były w stanie przebić tarcz.
Spóźnił się! TiRed czuł wściekłość, jakiej nawet Quri nie mogło mu zabrać. Wyrzucił ręce na boki, a macki wystrzeliły z pleców. Wbiły się w podłoże i uniosły go. Nosiciel zaczął przemieszczać się z prędkością przekraczającą możliwości wyścigowych ortegów. W pobliżu napastników zeskoczył na ziemię, przeturlał się.
W prawo!
Wbił jedną z macek w pobliską chatę i odciągnął się w bok, gdy skierowano w niego broń. Rozpłaszczył drugie ramię przed sobą i wszystkie światła zniknęły w czarnym dymie.
Przeciwnicy zawahali się tylko na chwilę.
– Kil him, kil him nał!
Promienie światła uderzały w osłaniającą go mackę, ale nic nie mogły mu zrobić, podobnie, jak bełty i miecze strażników nie wyrządzały szkody potworom w kulistych hełmach.
To trochę łaskocze, wiesz? – sarknęło Quri. – Chyba nie chcesz, abym umarła ze śmiechu? Więc rusz się i coś zrób!
TiRed zaparł się dwoma mackami w podłożu, objął czarnym ramieniem załadowany wóz i cisnął go w napastników. Potworny ciężar rozbił ich tarcze, rozrzucił. Jeden pechowiec zginął przygnieciony ładunkami.
Nosiciel wskoczył między przeciwników. Zawirował, rozrzucając dwie macki jak najszerzej. Trzy istoty zostały zmiecione. Słyszał ich krzyk. Odbił się od ziemi, przeskakując nad pozostałymi. Z góry zobaczył, jak do walki dołączają pozostali nosiciele.
Naprzemiennie osłaniał się przed światłem i atakował. Napastnicy byli nieustępliwi, nie znali strachu. Do chwili, gdy chwycił jednego z nich w dwie macki i rozdarł. Dziwna, czerwona krew i wnętrzności zabarwiły ziemię, a TiRed cisnął resztkami ciała w przeciwników. Wtedy wrzasnęli.
Za to cię lubię. Za twoje poczucie humoru. Padnij!
TiRed przetoczył się między napastnikami, którzy zaatakowali czymś przypominającym miecze ze światła. Jeden przeleciał mu nad głową. Tyreńczyk poderwał się, wybił za pomocą grzyba w górę. W najwyższym punkcie gwałtownie rozpostarł macki.
Miał wrażenie, jakby czas zwolnił. Widział podziw pobratymców, gdy tak na dwa uderzenia serc zawisł na niebie. Wskazywali go mimo paniki. Przypominał im bohaterów z dawnych lat, mimo, że jego Quri było wielokrotnie mniejsze i krótsze. Nawet wrogowie zapatrzyli się na niego. Błąd!
Lądując przyszpilił mackami dwóch napastników. Wili się z bólu, gdy powoli spływał na ziemię w chwale Quri. Choć żołnierze skupili się głównie na nim, to zauważył, jak jeden z pozostałych nosicieli padł, trafiony światłem w plecy.
Warcząc, uderzył wroga. Jego tarcza zabłysła, Quri poczuło opór, ale przeszło. Przebity mężczyzna zwisł bezwładnie na wznoszącej go macce.
Drugiego TiRed chwycił za nogę i zacisnął Quri. Krzyk. Uniósł i grzmotnął ofiarą o chatę, burząc ją. Podniósł jeszcze innego trupa z ziemi i szedł tak w stronę ostatnich atakujących, trzymając demonstracyjnie ciała, osłaniając się czwartą macką.
Drugi nosiciel zabił jednego z napastników w chwili, gdy TiRed cisnął w nich trzema ciałami. Nieprzyjaciel upadł, wtedy wreszcie strażnicy przebili jego tarczę energetyczną cieplnymi włóczniami. Ostatni wróg wycelował w TiReda, ale nie zdążył. Cztery macki chwyciły cztery kończyny. Przeciwnik wrzasnął.
Cztery, to moja ulubiona liczba! Podziel go na cztery!
– Skończ już – mruknął TiRed uspokajając się. Trzepnął jednym ramieniem napastnika w głowę.
Hełm spadł, odsłaniając dziwną, bladą twarz. Z małego, sterczącego nosa sączyła się czerwona krew. Obcy miał tylko dwoje oczu. Były otwarte. Nieruchome.
Obok nosiciela stanęło kilku strażników. Przyglądali się wrogowi. Choć inni wyglądali nieco podobnie, to stawy kolanowe i łokciowe zginały im się tylko w jedną stronę. Jeden z Tyreńczyków dźgnął zwłoki włócznią. Inny sięgnął po jego broń, za pomocą której z taką sprawnością…
TiRed uniósł się w powietrze za pomocą Quri i rozejrzał. Kilkaset ofiar. Samców i samic. Starych i młodych. Ledwie wyklutych. To nie tak miało wyglądać!
Wśród narastających wiwatów zaczął się przemieszczać. Tyreńczycy skandowali jego imię. Krzyczeli, że pokonał ich zgubę.
Po kilkuset krokach TiRed opadł koło kapłana. RaBeni wyglądał na przerażonego, ale sprawnie wznosił piaskowe modlitwy, ratując rannych. Jednak na widok nosiciela szerzej otworzył oczy.
– An–De–On nadeszło. Czy to koniec? Kim oni są?
TiRed nie odpowiedział. Patrzył na nauczyciela.
– Pomogłeś nam – rzekł RaBeni. – Na bogów, pomogłeś! Myślisz, że zwyciężyliśmy? Myślisz…
Przerwał mu wzbierający grzmot. Spojrzeli w niebo. Ujrzeli tam setki spadających kapsuł, identycznych, jak ta wciąż dymiąca, w centrum osady.
A niebo przesłonił przeogromny kształt. Jeszcze nigdy nie widziano czegoś tak wielkiego. Obiekt przypominał żelazny dysk ze szklanym środkiem, który naraz rozbłysnął światłem tak jasnym, że nawet trzy słońca wydały się blaknąć.
Tyreńczycy przestali wiwatować. Zgroza sprawiła, że umilkli. Niektórzy szlochali, część podjęła ucieczkę.
– An–De–On. Zaświeci Niebo. Przegraliśmy – szepnął kapłan. – Chociaż nas nie zdradziłeś, jak podejrzewałem, jednak przegraliśmy. Nie rozumiem tylko…
W tym momencie macka Quri owinęła się wokół gardła kapłana i uniosła go. RaBeni sapnął zaskoczony. Chwycił duszącego go grzyba i spojrzał w przerażającą, wściekłą twarz TiReda.
– Dlaczego chciałeś mnie zabić? – syknął nosiciel.
*
– Generale Anderson! – Żołnierz zasalutował przed dowódcą. Był pewien, że zginie, gdy przekaże wieści. Głos mu drżał. Jego poprzednik został wysłany na planetę z resztą… – Melduję, że nasz elitarny oddział… został pokonany.
Dowódca zdjął zielony hełm. Na posłańca, co zaskakujące, spoglądała całkiem życzliwa twarz siwowłosego dziadka, kochającego swe wnuki. Żołnierz jednak nie pozwolił sobie na pomyłkę. Wiedział, że zaraz umrze.
– Widziałem. – Głos generała był spokojny. Zadowolony. O co chodzi? – Ciekawiło mnie, co miejscowi potrafią. Choć oddział Alfa poległ chwalebną śmiercią, moje oczekiwania się potwierdziły.
Do kajuty wbiegł kolejny posłaniec. Anderson cenił osobiste spotkania ponad rozmowy za pomocą interkomów. Lubił „oddziaływać” na podkomendnych.
– Generale – żołnierz lekko dyszał – desantowaliśmy dwieście pięćdziesiąt oddziałów Beta. „Londyn” jest także na pozycji. Laserowe działo uzbrojone, w dziesięcioprocentowej gotowości do strzału w miejsce oporu. Tylko… – W głosie przybysza pojawiła się niepewność. – Tylko jeden z obcych macha flagą Anglii.
Anderson się uśmiechnął.
*
– Dlaczego?! – krzyknął Tyreńczyk do trzymanego w górze RaBeniego.
Obok wylądował drugi nosiciel, spoglądając gniewnie na TiReda. Dwie macki Quri wystrzeliły w jego stronę, jednak TiRed był szybszy. Jego dwa ramiona przechwyciły zbliżającą się śmierć, a ostatnia przybrała kształt grotu. Dwukrotnie przebiła młodego kapłana, trafiając w serca w podbrzuszu i w gardle.
Nosiciel zacharczał, wypluł błękitną krew i padł. Strażnicy Pustynnej Ostoi zaatakowali, ale TiRed nie miał litości. Trzy macki chwytały, miażdżyły i dźgały niemal bez udziału woli. Gdy padło kilka trupów, reszta rozbiegła się w popłochu. Tyreńczyk poderwał kapłana i umknął na trzech ramionach, zatrzymując się przed świątynią.
– Puść… – wycharczał RaBeni.
Nosiciel posłuchał i postawił starca, ale nie puścił gardła.
– Mów!
– Nie zabijaj mnie!
– Mów!!!
– Le–Ro–Pa wiedział. Wiedział, że zdradzisz! – Kapłan w końcu odzyskał głos. – Że wychowam ucznia, który wyróżni się opanowaniem Quri, jak na te czasy. Zabronił nauczać starożytnego języka, gdybyś trafił na namnażacz. Nakazał mi się przygotować. Aby cię zabić.
– To ty spenetrowałeś grobowiec RoTabene! To ty zabrałeś księgę i namnażacz. I to ty zastawiłeś tamte pułapki! Wysłałeś mnie tam na całe słoneczne wymiany, licząc, że zginę! Dlaczego?!
– Bo wiem, czyje Quri zderza się z jasnością na „Spotkaniu”! Teraz mam pewność! – W głosie kapłana pojawiła się siła. – Kim oni są?!
– Nazywają się ludźmi. – TiRed spojrzał w niebo na coraz jaśniejszy dysk. – A ty sprowadziłeś na nas zagładę! Jesteś zły, rozumiesz? Twój egoizm, wyższość i poczucie wiedzy o przyszłości zgubiło nas!
– Ja? Ja jestem zły?!
– Tak! Niczego nie rozumiesz, starcze! Próbujesz ratować świat, który nie ma przyszłości! On umiera! Nie widzisz tego? Oni udowodnili, że nie jesteśmy w stanie go uratować! Jeszcze kilkadziesiąt wymian i zniknie woda, a reszta z nas wyrżnie się w walce o nią! Ale nasz świat nie jest jedyny! Są ich tysiące! Ludzie pokazali mi to!
– Jak się spotkaliście? Zawierzyłeś wrogowi?
– To bez znaczenia! Oni obiecali, że zobaczę inne niebo! Że przetransportują nas tam, dzięki czemu przeżyjemy! Że dostaniemy cały, nowy świat! Ja dostanę cały świat! Za jeden namnażacz, którego potrzebują do własnych wojen! Jedna grzybnia za pokój! A ty ukryłeś go przede mną. Gdzie on jest?! – Nosiciel potrząsnął RaBenim.
– Jesteś głupcem, TiRedzie – stęknął kapłan. Serca biły coraz mniej równo. – Jak chcesz przeżyć na tym jakimś innym świecie? Jak długo ich znasz? Dlaczego w ogóle im wierzysz?
– Obiecali mi, że będę mógł zabrać tyreńskie samice i młodych! Ilu zechcę! Rozumiesz? Porwaliście mnie z innego klanu! Myślałeś, że się nie dowiem? Że się nie zemszczę?! Zrobiłeś ze mnie nosiciela i skazałeś na wieczny pobyt z głosem w głowie! Twoja religia zabroniła mi zbliżeń i potomstwa! Ustaliłeś całe moje życie! Ale ja się nie zgadzam! Opuszczę to umierające miejsce! Gdzie masz ziarno?!
Quri ścisnęło szyję kapłana. RaBeni zacharczał. TiRed skoczył z nim w powietrze. Wylądował wśród uciekinierów, zadeptując jednego kotałka. Chwycił dwóch młodych Tyreńczyków i jedną samicę. Podniosły się błagalne krzyki. Młody niezdarnie machał rękami i patrzył na nosiciela z niemą prośbą. Chwilę temu go podziwiał.
TiRed skręcił mu kark.
– Ty potworze! Morderco! – RaBeni wierzgnął się i zapłakał.
– Szybko, starcze! Albo zabiję wszystkich! – warknął nosiciel.
– Dlaczego nie powiedziałeś mi o spotkaniu?
– Zbyt wierzysz. Nigdy nie zgodziłbyś się oddać Quri! Nie chciałeś go oddać nawet innym klanom! Gdzie ziarno?! Mogę zabijać ich bez końca!
Głowa płaczącej Tyrenki została zmiażdżona. RaBeni szlochając, wskazał jedną z większych chat. TiRed w pośpiechu cisnął ostatnim młodym. Nie widział, jak drobne ciałko uderza w kamień, jak pęka kręgosłup i rozlewa się krew. Zerwał dach, rozbił ściany. Kapłan zaprowadził go do ukrytego przejścia, prowadzącego do świątyni. Tam odnaleźli ziarno.
– Teraz zdradź mi – rzekł lodowatym głosem nosiciel – co jest za Północną Przepaścią!
*
– Wstrzymać ogień i oddziały Beta! Niech wracają do kapsuł i ewentualnie ich bronią! – krzyknął Anderson do interkomu.
Żołnierze spoglądali na niego osłupiali.
– Zrozumiałem, generale – rzekł odpowiedzialny za laserowe działo pułkownik, jego przyjaciel. – To ten którego spotkałeś cztery lata temu?
– Tak.
– Jak wy w ogóle się zrozumieliście?
Anderson się uśmiechnął.
– Żądza władzy i chciwość to uniwersalne języki. Rozumieliśmy się doskonale – odparł generał, po czym spojrzał na posłańców. – Nie zabijemy ich. Być może dostaniemy to, na czym nam tak zależało. Zaaranżujemy drugie spotkanie. I zobaczymy, czy dotrzymamy słowa.
*
TiRed spoglądał na rozpościerającą się przed nim dżunglę z drzewa przerastającego go dziesiątki razy. Gęstwina zachęcała do użycia Quri, do przemieszczania się w szaleńczym tempie, jak robił to już od jednej wymiany.
Źle. Oni mówili: dwa ziemskie lata.
Spojrzał w górę, ale gęste chmury zapowiadały kolejną burzę i deszcz. Nie miał szans dojrzeć jedynego słońca, jakie świeciło nad tym całkowicie innym niebem. W dole pod nim była praktycznie przepaść. Grzyb zabierał strach. I wyrzuty sumienia.
Radość i ekscytacja przebijały się jednak przez zobojętnienie! Przechytrzył starca!
Tysiące głosów. Ptactwo. Owady. Tak tu inaczej! Ta dżungla żyła, pełna setek zwierząt, z których część była śmiertelnie niebezpieczna. Zginęło już dziewięciu Tyreńczyków i ośmiu ludzi.
Zeskoczył. Spadał między olbrzymimi konarami, gdzieniegdzie odbijał się za pomocą Quri, w końcu złapał powykręcaną gałąź. Wyrzuciło go w powietrze, a on przeleciał między drzewami. W locie strącił małe, rude zwierzątko z wielką kitą, które z piskiem poleciało w dół. Nosiciel zaśmiał się, okręcił wokół pnia, skierował macki w dół i grzmotnął z nimi w ziemię, spowalniając lądowanie.
Czerwony kurz uniósł się w inaczej pachnące powietrze. Tyreńczyk patrzył chwilę zafascynowany, po czym ruszył po ofiarę, a gdy ją odnalazł, wgryzł się w drobne ciałko.
To wiewiórczak, czy jakoś tak – rzekło Quri. – Smakuje ci? Powinieneś spróbować ludzkich dzieci. Ponoć smakują jak kurczak.
– Skończ – mruknął TiRed, idąc w stronę osady. – Nigdy nie jadłem kurczaka.
Spróbuj dziecka. Podobno są najlepsze. Zaraz po mnie.
Gdy TiRed stanął przed grodem Tyrenia, schował Quri. Straże otworzyły mu wrota. Ludzie i Tyreńczycy padli na kolana. Król wkroczył do swego miasta, zamieszkałego obecnie przez ponad ośmiuset Tyreńczyków i pięciuset ludzi.
– Królu – dopadł go Alfred, człowiek. Był lokajem i zoologiem, ale niegrzecznie przepchnął się przed jego samice. – Niestety, kolejny raz nie udało się skrzyżować naszych kotów z waszymi kotałkami i…
Macka wystrzeliła z pleców TiReda i uderzyła lokaja w twarz, łamiąc mu kark. Zgromadzeni zaszlochali i wbili czoła w czerwonawą ziemię.
– Zawiodłeś mnie po raz trzeci, Alfredzie. Twój następca zrobi to lepiej! Mój lud pragnie więcej kotałków!
Jesteś taki ludzki. Podnieca mnie to.
TiRed czule przywitał samice i ruszył do lokalnej świątyni.
– Mów, Tyreńczyku! – rzekł król do kłaniającego mu się kapłana.
Młodzieniec zadrżał, ale z dumą wyciągnął przed siebie pojedynczą, malutką mackę Quri. Pierwszą, którą udało im się wyhodować.
– Panie, miałeś racje. Notatki kapłana Quri pomogły rozwinąć mi własną grzybnię – rzekł cichutko, mając nadzieję, że kapryśny mistrz go nie zabije. – Starożytnego języka jeszcze całkowicie nie rozgryzłem, ale potwierdziłem słowa RaBeniego za pomocą odczytów z ludzkich skanerów.
– Północna Przepaść?
– Tak. Rzeczywiście, pełno tam zatrutych roślin, zabijających Quri.
Ostatnie słowa RaBeniego były więc kłamstwem. Nie znalazłby tam ratunku. Gdyby udało się im tam dotrzeć, gdyby weszli między tamtą roślinność, Quri i nosiciele umarliby, a ludzie nie dostaliby grzyba w swoje ręce. Nie doszłoby do rozmów. I wtedy nie ulitowaliby się nad Tyreńczykami. Nikt by nie przeżył.
TiRed westchnął, gdy przypomniał sobie pierwsze spotkanie z Andersonem. Oszołomili go jakimś gazem, ale i tak zabił dwunastu jego ludzi, zanim go obezwładnili. Po długich próbach porozumienia i przetrzymywania w niewoli zobaczył swój świat z wysokości. Pustynia. Wszędzie. Tylko na północy malowało się nieco zieleni.
Tak bardzo kusiło go, aby tam wylądować. Później, po ataku na Ostoję także. Ale nie ufał namowom kapłana.
TiRed uśmiechnął się. Tak. Nosicielowi udało się przechytrzyć starca i spełnić swoje pragnienia. Przetrwał zagładę, uznano go za wybawiciela, miał w końcu samice!
Skończ mędrkować. Nudzę się. Zajmij mnie czymś, bo zacznę śpiewać. A wiesz, że nie umiem.
– Jak moje dzieci?
– Panie, one… nie wyglądają dobrze. Są skażone Quri. Umierają w boleściach. Stare prawa zabraniały…
– Nie przestanę! I jeszcze raz usłyszę o zabranianiu, a nabiję cię na pal – syknął Nosiciel, aż kapłan się przygarbił. TiRed odetchnął. – Czy opracujemy własny namnażacz?
– Może dzięki ludzkim urządzeniom się uda. Ale nadal potrzebujemy odpowiednich roślin jako wstępnej pożywki dla grzybni. Do tej pory tylko jedna się nadała.
– Zdobędę ją. Nie przerywaj pracy. – TiRed wyszedł na zewnątrz.
Wszyscy, którzy go zobaczyli, padli na twarz.
Piękny zwyczaj!
Tyreńczyk uśmiechnął się ponuro, po czym wyrzucił ramiona w bok, a cztery potężne macki Quri wyrosły. Nosiciel pozwolił się podziwiać.
Ale się gapią! Jakby ci ptak na plecy nasrał.
– Jestem tu bogiem! – warknął TiRed, ruszając.
Chwytał mackami dachy budynków, słupy, nieliczne pnie, przemieszczając się w stronę wielkiego ostrokołu. Przeskoczył nad nim z łatwością. Nie rozumiał tłumaczeń Andersona, ale był tu dwukrotnie lżejszy niż na swoim świecie.
Ponownie wspiął się na wielkie drzewo. Patrzył. Ten świat go kusił. Czekał na niego. Niebezpieczeństwa, skarby, tajemnice. A tych ponoć tu nie brakowało.
Podobno za pomocą lunet można było ujrzeć stąd rodzimy świat ludzi. Zmienili go tak bardzo, że musieli z niego uciekać, ale opanowali technologię, pozwalającą zmieniać inne światy w miejsca nadające się do zamieszkania.
TiRed rozejrzał się po mrocznej, wszechobecnej dżungli, ponoć nieprzebytej i niezbadanej. Jej gwałtowny rozrost zaskoczył ludzi. Było w niej coś przejmującego grozą. Niegdyś czerwona, pustynna planeta, teraz tętniła życiem. Anderson obiecał, że spróbują uratować świat Tyreńczyków, ale zanim to nastąpi, muszą tu przetrwać dziesiątki lat. Do tego czasu nosiciel rozwinie swoje Quri. A Anderson jeszcze zacznie mu służyć.
TiRed uśmiechnął się złowieszczo. Otworzył trzecie oko, wyciągając macki Quri.
– Groza, to ja.
Tyreńczyk ruszył w głąb dżungli.