- Opowiadanie: mcraptorking - Ostatnie polowanie

Ostatnie polowanie

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Ostatnie polowanie

Nastał brzask. Dwóch mężczyzn przemierzało dno doliny pogrążone w półmroku.

Obydwaj mieli na sobie wysokie buty i kapelusze. Na plecach nieśli torby z prowiantem oraz amunicją. Dzierżyli strzelby. Wtem młodszy z nich, idący na przedzie, zatrzymał się. Nadstawił uszu. Starszy także zaczął się rozglądać. Padł wystrzał.

Przepiór nie zdążył umknąć między zarośla. Pokiereszowany przez ołów drgał w przedśmiertnych konwulsjach. Myśliwi zbliżali się do martwego zwierzęcia.

– Dobry strzał Danielu! – krzyknął starszy, pozostawiony w tyle przez towarzysza.

– Dziękuję za uznanie Charlie – odparł młodszy, wciąż patrząc przed siebie i dziarsko stawiając kroki. Dotarłszy do ptaka, chwycił go za ogon i uniósł do góry.

– Ładna sztuka! – stwierdził Charles. Gdy dogonił przyjaciela, ten przywiązał już sobie przepióra do szelki. Pierwsza śmierć dzisiejszego dnia.

Daniel stał prosto, położył ręce na biodrach. Światło wschodzącego słońca zalewało blaskiem jego bladą twarz, odbijało się w czarnych oczach. Emanowała od niego aura tajemnicy, tak nęcącej, że trudno było oderwać wzrok. 

Charles pokręcił głową, otarł pot z twarzy.

– Może chwilę odsapniemy? – zaproponował.

– Jasne, możemy. – Daniel wyraził aprobatę beznamiętnym głosem, po czym wskazał grupkę sosen nieopodal. Ruszyli w tamtą stronę. 

Po przejściu tego odcinka Charlie usiadł pod drzewem wyczerpany. Dzisiejsze polowanie w pełni uzmysłowiło mu, jak bardzo się zestarzał. Ledwo mógł złapać oddech, płuca paliły niczym po milowym biegu, z nogami nie było lepiej. Lęk ściskał mu gardło. Spojrzał na przyjaciela. Położył rękę na piersi.

Słońce leniwie wspinało się po nieboskłonie, zsyłając promienie na dolinę.

– No, chyba czas ruszać – stwierdził Daniel, odwracając się w stronę siedzącego.

Charlie milczał, nie zdejmował dłoni z klapy kurtki.

 

***

 

Pies ujadał. Charles Duwald wybudził się z popołudniowej drzemki, w którą zapadł, siedząc w fotelu i spisując przeżycia z kilku ostatnich dni.

Przełożył zeszyt z kolan na biurko. Pióro spadło na podłogę. Nie miał ochoty się teraz po nie schylać. Otarł twarz. Czuł nieprzyjemne otępienie, sztywność wszystkich mięśni. Odchylił głowę, zamknął oczy z nadzieją na ponowne nadejście snu. Wtem rozległo się pukanie do drzwi. Charles wyprostował się, odchrząknął.

– Proszę! – zawołał z fotela. 

Drzwi do gabinetu otworzył stary parobek. 

– Szeryf coś od pana chce. Na dole w kuchni siedzi.

– Szeryf? – Charlie zmarszczył czoło.

– Ano. – Joseph wzruszył ramionami. – I jeszcze jeden facet. Łysy, nie znam go. 

Charles stanął na równe nogi. Nie dowierzał w to, co usłyszał. Szeryf i jakiś nieznajomy? Czego od niego chcą? Może wcale się nie obudził? Rozejrzał się zaniepokojony. Jego uwagę zwróciły niedbale nakreślone zdania. Skrawek życia spisany w zeszycie za pięć centów:

 

„Miałem wrażenie, że co chwilę zapomina o mojej obecności. Rozmowa toczyła się bardzo wolno. Kilka razy musiałem mu przypominać, o co pytałem. Odpowiadał jakby od niechcenia. Cieszyłem się na to spotkanie, jednak…”

 

To nie sen. Przynajmniej nie taki, z którego może wyrwać szturchnięcie w ramię lub szczekanie psa. Charlie zamknął pamiętnik. 

Podążył na parter za Josephem. Weszli do kuchni. Przy starym, dębowym stole rzeczywiście siedziało dwóch mężczyzn. Szeryf Simon Gaggs był jeszcze młody, ale czarny wąs dodawał mu powagi. Obok niego siedział ów tajemniczy jegomość, którego nawet stary Joe nie kojarzył. W takim razie musiał przybyć z daleka. Miał pociągłą twarz i wygoloną głowę. 

Szeryf wstał, przywitał się z Charlesem:

– Dzień dobry, panie Duwald! – Wskazał na wygolonego. – To jest Cyrus Plummer.

– Miło mi pana poznać, panie Duwald. – Plummer zerwał się z miejsca, podał dłoń Charlesowi.

– Dzień dobry panom – powiedział gospodarz, uśmiechając się niepewnie. – Kawy, herbaty?

 Obydwaj przybysze grzecznie odmówili. Plummer spytał za to, czy mógłby zapalić. Charles wyraził zgodę i podsunął mu popielniczkę. Joseph najwidoczniej uznał, że dalsza część rozmowy nie powinna go obchodzić i wyszedł z domu.

Pozostała trójka usiadła.

– Co cię do mnie sprowadza, Simonie? – Charles zwrócił się do Gaggsa. 

Szeryf położył ręce na blacie, nerwowo zastukał palcami. 

– Po kolei… – Rzucił porozumiewawcze spojrzenie w stronę łysego mężczyzny. Ten skinął.

– Zna pan Daniela Greenfelda bardzo dobrze, nieprawdaż? – zapytał Gaggs.

– Słucham? – Duwald się zdziwił. – To znaczy… kiedyś byliśmy ze sobą blisko.

– Kiedy ostatnio rozmawialiście?

– Trzy dni temu. Nie rozumiem za bardzo o co…

– Ile razy odwiedził go pan, odkąd wrócił do domu? – wtrącił się Plummer.

– Raz. Byłem u niego raz.

– I o czym rozmawialiście? Mówił panu, gdzie bywał przez te wszystkie lata?

Charlie głośno przełknął ślinę. Co to za przesłuchanie? Kłęby dymu przesłaniały przenikliwy wzrok Plummera. Gaggs tępo wpatrywał się w blat stołu.

– No cóż… – Duwald podjął po chwili. – Tak, rozmawialiśmy o tym. Podróżował po Ameryce Południowej, później po Meksyku i południu Stanów.

– Jakie pan odniósł wrażenie? Pański przyjaciel zmienił się, czy może nie? – dopytywał wygolony.

– Moim zdaniem jest odrobinę przybity. Może to kwestia powrotu po latach. Nie wiem… Trudno się z nim teraz dogadać. 

– Często się zamyśla? Siedzi w bezruchu? Mało co go śmieszy, zajmuje? Wytwarza wokół siebie specyficzną aurę?

Charles zmarszczył brwi.

– No tak, zgadza się, ale co z tego? Simonie wytłumaczysz mi, o co chodzi? Czemu ten człowiek wypytuje o samopoczucie Greenfelda?

Szeryf uniósł wzrok. Nabrał powietrza, jakby chciał coś powiedzieć, jednak zaniechał.

– No do rzeczy panowie! – Duwald podniósł głos. – Będziecie stroić miny, czy powiecie, o czym my w ogóle rozmawiamy? Jeśli chcecie wiedzieć, jak Daniel się ma, trzeba było iść prosto do niego, a nie mi zawracacie głowę!

Milczeli. Charles patrzył to na jednego to na drugiego. 

Wygolony w końcu się odezwał:

– A tak na pierwszy rzut oka, coś pana zdziwiło w wyglądzie Greenfelda?

– To znaczy?

– Pierwsza myśl, jaka panu przyszła do głowy, kiedy zobaczył pan przyjaciela, po ilu? Siedmiu latach?

– Cholera jasna, nie pamiętam! Ucieszyłem się? To na pewno, ale… – Wrócił wspomnieniami do tamtej chwili. Nie było to trudne, jakąś godzinę temu utrwalał ją w pamiętniku. Coś go tknęło. – Dobrze się postarzał. To mój rocznik, a wygląda, jakby lat mu nie przybyło podczas tych jego wycieczek. Tylko trochę zmarniał.

Szeryf złapał się za głowę. Plummer zgasił niedopalonego papierosa, wstał. Podszedł do okna. Patrząc na podwórze, rzekł:

– Pański przyjaciel kłamie. Nigdy nie dotarł do Ameryki Południowej. Sześć lat spędził w Meksyku. Niespełna półtora roku temu wrócił do Stanów.

– Skąd pan o tym wie?

Plummer odwrócił się, spojrzał Duwaldowi prosto w oczy.

– Tropiłem go. 

– Ale… ale… że co proszę?

– Panie Duwald – Szeryf zwrócił się do niego. – Daniel Greenfeld to bardzo groźny przestępca. Wiem, że zna go pan od dawna i może się to panu wydawać niedorzeczne, ale on się… on się zmienił. Bardzo się zmienił.

Charles milczał. Serce biło mu jak młotem. Wygolony dodał jeszcze:

– Jego ostatnia ofiara to dziewczyna z Southweck. Stało się to trzy tygodnie temu.

Charlie słyszał wieści o młodej kobiecie rozerwanej na strzępy. Daniel dopuściłby się czegoś takiego? 

Plummer wrócił do stołu, ale nie siadał. 

– Potrzebujemy pana pomocy, panie Duwald – rzekł, nachylając się w stronę gospodarza.

Charlesowi zaschło gardle. Podniósł się chwiejnie. Na szafce obok stał blaszany dzbanek. Nalał sobie z niego wody do szklanki.

– Któryś z panów?

Gaggs uniósł dłoń. Gospodarz napełnił drugie szkło, podał je szeryfowi. Sam, wsparty o szafkę, łapczywie wypił kilka łyków. Czuł, że Plummer, czekając na odpowiedź, śledzi każdy jego ruch. Najpierw dostał pytanie:

– A pan kim jest, że może sobie pan tak kogoś tropić?

– Należę do rządowej agencji… łowców… – przerwał, spuścił oczy, jakby się zawstydził.

– Łowców? Znaczy się łowców nagród? Nie wiedziałem, że was upaństwowiono.

Nieznajomy sięgnął za pazuchę. Wyjął stamtąd skórzane etui, podał je Charlesowi. W środku była legitymacja. Nad zdjęciem i danymi personalnymi Cyrusa Plummera widniała nazwa organizacji: Narodowa Agencja Łowców Legend. W rogu przybita została pieczątka: orzeł z rozpostartymi skrzydłami w szponach lewej nogi trzymał strzały, w szponach prawej gałązkę. Tułów ptaka osłania tarcza, przyozdobiona gwiazdkami i pasami. Wielka Pieczęć Stanów Zjednoczonych.

Duwald odczuwał coraz większą dezorientację. Dosłownie kręciło mu się w głowie.

– Łowcy Legend? Daniel Greenfeld stał się jakąś legendą? 

– W pewnym sensie. Ale nie chodzi tu o legendę w znaczeniu człowieka, który wiele dokonał. – Plummer przerwał, przełknął ślinę. Widać było po nim, że się waha, szuka słów. – Chodzi o to, że mało kto uwierzy w jego istnienie.

Simon Gaggs dopił duszkiem resztę wody. Westchnął ciężko.

– Po prostu mu powiedz – rzucił w stronę łowcy. – I tak nie uwierzy, choćbyś nie wiem, jak go przygotowywał.

Plummer przymknął oczy, zaczął miarowo oddychać przez nos. Chyba próbował się uspokoić. 

– Daniel Greenfeld jest wampirem – wypowiedział te słowa tak szybko, jakby parzyły go w język.

Duwald uniósł brwi. Wampirem? Ta niedorzeczność zaklinowała się między trybikami jego mózgu. Poczuł, jak ze zgrzytem hamują, szarpiąc całym mechanizmem, aż zapiszczało w uszach. Nagle otoczenie utraciło realność. Widział stół, szeryfa oraz łowcę niewyraźnie, jak przez zaparowaną szybę. Wydawało mu się, że go tam nie ma. To jednak sen! Zamknął oczy z przeświadczeniem, że gdy je otworzy, będzie z powrotem w swoim gabinecie.

– Ja też nie dawałem w to wiary! – Szeryf zaczął mówić, nim Duwald rozchylił powieki. – Ale wysłałem telegram do biura gubernatora. Wszystko potwierdzili! Ci łowcy istnieją, wampiry istnieją i Bóg jeden wie, co jeszcze… – głos mu się załamał.

Charlie zamrugał, wypił łyk wody.

– Panowie… jestem… jestem zmęczony – wymamrotał. – Jutro się do was zgłoszę. Dzisiaj… Muszę to przemyśleć.

– Nie wierzy nam pan – stwierdził Plummer z nutą goryczy w głosie.

Charlie wzruszył ramionami.

– Szczerze to… nie wiem. Ale skoro Simon za pana ręczy… – Spojrzał na Gaggsa. Ten drgnął, wyprostował się, skinął głową. – To nasz szeryf. Ufam mu. 

Przybysze popatrzyli po sobie.

– Dobrze, w takim razie jutro z samego rana to my wrócimy tutaj – zdecydował łowca. Najwyraźniej to on przewodził operacji, nie szeryf. – Wolelibyśmy, żeby pan się nigdzie nie ruszał do tego czasu.

– Skoro tak… – Charles machnął ręką.

Pożegnali się z nim i opuścili dom. Widział przez okno, jak wsiadają na konie i odjeżdżają. Pies omal nie zerwał łańcucha, oszczekując ich na do widzenia.

Duwald przetarł zimny pot z czoła. Wychylił kolejną szklankę wody, potem poszedł na piętro. 

Jego mózg stale mielił jedno zdanie: „Daniel Greenfeld jest wampirem”. Mechanizm nie poradził sobie z tym twardym odłamkiem absurdu. Tryby trafił szlag.

Poczucie oderwania od rzeczywistości potęgowało się, im dłużej Charles pozostawał rozproszony. Wówczas wszystkie myśli lgnęły do odłamka niczym opiłki żelaza do magnesu. Musiał się skupić na czymś konkretnym, skoro kazali mu tu czekać do jutra rana.

Ciekawe, czy Plummer obserwuje jego dom? A gdyby tak spróbować ostrzec Daniela? Greenfeld mordercą, wampirem… To niemożliwe… kompletna bzdura! Charlie znał go tyle lat… A jednak Gaggs poświadczył… Może tych dwóch wcale tu nie było, może dopiero co się obudził…

Podniósł pióro z podłogi, pochylił się nad zeszytem. Kontynuował wpis.

 

***

 

Od ponad tygodnia żyłem tym dniem, aż w końcu nastał. Zaczął się jak najzwyklejsza środa. Na śniadanie jajecznica popita kawą. Po śniadaniu trochę pisałem, ale niedużo (listy). Ten pamiętnik też zaniedbuję i później dopiero po tygodniu piszę o czymś ważnym. Spisuję wspomnienia, gdy już prawie zapomniałem. Coraz trudniej znaleźć czas. 

Wyruszyłem do miasta. Po drodze nic nie rzuciło mi się w oczy, ale może zbytnio wybiegałem myślami do wieczora i coś przeoczyłem. 

W mieście każdy zajęty swoimi sprawami, wpatrzony w czubek własnego nosa. Zastanawiało mnie, czy Daniel powiadomił o swoim powrocie kogoś jeszcze. Nikt nie napomknął o tym w rozmowach. Niektórym znajomym Greenfeld chyba zupełnie wyleciał z głów przez te lata. Sam nic nie rozpowiadałem. Skoro ich nie informował, to pewnie stał za tym jakiś powód.

Byłem ciekaw, jakie historie przywiezie ze sobą z odległych krain. Słowo daję, przez podekscytowanie nie mogłem skupić się na liczeniu banknotów. Pani Beckett, ta stara złośnica, dała mi do wiwatu, bo źle wypisałem czek.

Po skończonej zmianie załatwiłem sprawunki i pojechałem do domu. Joe powitał mnie z miotłą w ręce. Skubaniec pewnie wziął się za zamiatanie ganku, dopiero gdy dostrzegł mnie na horyzoncie. Czasami zadaję sobie pytanie: wypominać mu te zaniedbania? Wiem, że niejeden na moim miejscu, by się go po prostu pozbył. Ja nie potrafię. Ile lat mu zostało. Dwa? Trzy? Rodzina staruszka rozjechała się po kraju. Niech chłopina chociaż czuje się potrzebny. Albo niech ma satysfakcję z wciskania mi kitu. 

Ostatnio opowiedział mi żart, całkiem śmieszny:

„Pastor odprawia pogrzeb, ale nie wie co powiedzieć o zmarłym. Zwraca się do zgromadzonych:

– Nie znam tego człowieka, sami musicie go powspominać. Niech ktoś powie o nim coś dobrego.

Wszyscy patrzą po sobie, wzruszają ramionami. Nastaje długa, krępująca cisza. Wreszcie z tyłu kościoła odzywa się głos:

– Jego brat był gorszy!”

Resztka wolnego czasu zeszła mi na czytaniu „Moby’ego Dicka”. Doprawdy niezła lekturka. Sprawia przyjemność, nawet za trzecim podejściem. Być takim wielorybnikiem, pływać po morzach, walczyć z bestiami, to dopiero żywot!

Do rezydencji Greenfeldów wybrałem się zaraz przed zachodem słońca. Po drodze ledwo byłem w stanie usiedzieć w siodle. Duchem rwałem naprzód, by ujrzeć przyjaciela.

 Drzwi otworzyła mi czarnoskóra kobieta. Najwidoczniej Daniel, zaraz po przyjeździe, najął sobie służbę. Zaprowadziła mnie do salonu. Całe wieki nie byłem w tym miejscu. Meble ze złoconymi wstawkami, pstrokata terakota, marmurowe kolumny i rzeźby nadal wprawiały w osłupienie. Ile warta była ta tandeta? Gdzie Greenfeld senior miał głowę?

Daniel siedział rozparty na kanapie, stojącej przy pustym kominku. Sterczałem w progu salonu przez kilka chwil, czekając, aż mnie zauważy. Nawet nie spojrzał w moim kierunku. Wzrok utkwił gdzieś w przestrzeni, zdawał się nieobecny. Zrobiłem krok naprzód i wykrzyknąłem powitanie. Głos załamał mi się od nagromadzonych emocji. Daniel powitał mnie. Nie wstawał.

Ruszyłem w stronę kanapy. Zbliżając się i widząc jego twarz coraz dokładniej, doznałem lekkiego oszołomienia. Mój umysł tak długo traktował Daniela jako swego rodzaju wyobrażenie, że kiedy zobaczyłem go w rzeczywistej postaci, nastąpił szok. Coś przewróciło mi się w żołądku, na zmianę chciałem uciekać stamtąd i skakać ze szczęścia. W końcu cały zesztywniały zatrzymałem się nad Greenfeldem z wyciągniętą ręką. Popatrzył na nią, pokiwał głową. Nie podał mi swojej, lecz wskazał fotel naprzeciwko kanapy. Usiadłem, speszony tą dziwną reakcją.

 Był blady i wychudzony, ale przy tym w pewien sposób dostojny. Szlachetny i pewny w tych zdawkowych ruchach – tak bym go opisał.

Milczeliśmy, aż zwrócił się do mnie: „Co tam słychać w okolicy?”.

Zaśmiałem się nerwowo. „Od czego by tu… jakby to…” – mamrotałem z początku. Co się ze mną działo? Skąd te okropne uczucie skrępowania?

Po chwili nieco zelżało. Opowiedziałem mu o mojej pracy, o tym, że kościół spalił się trzy lata temu, ale wybudowali nowy i że Joe nadal żyje. Potem sam zacząłem wypytywać o jego doświadczenia.

Miałem wrażenie, że co chwilę zapomina o mojej obecności. Rozmowa toczyła się bardzo wolno. Kilka razy musiałem mu przypominać, o co pytałem. Odpowiadał jakby od niechcenia. Cieszyłem się na to spotkanie, jednak finalnie wyszło, jak wyszło. Greenfeld okazał się wampirem.

Nie byłem w stanie myśleć jasno i mówić otwarcie. Drażnił mnie swoją apatycznością. Miałem ochotę naskoczyć na niego: Co z tobą Danielu? Dlaczego jesteś taki gburowaty? Zamiast tego siedziałem i uśmiechałem się głupio. Urok? HIPNOZA? Wampiry i to potrafią? Łowca wspomniał o czymś podobnym. Może to i lepiej, że się nie uniosłem? Jeszcze by mnie ukatrupił.

Opowiadał trochę o amazońskiej dżungli, o Meksyku. Frazesy z książeczek podróżniczych. Po co to zapisywać? 

Wyczuwałem fałsz już wtedy, lecz zlekceważyłem intuicję. Dziwne zachowanie Greenfelda tłumaczyłem zmęczeniem po podróżach, cokolwiek miałoby to oznaczać. Sam sobie zarzuciłem przesadny entuzjazm, natarczywość. A tu proszę – mój najlepszy przyjaciel to krwiopijca z legend. Mityczna bestia. Nie potrafię objąć tego rozumem. Wydaje mi się, że to jakaś bajeczka, że całe życie to teatrzyk, a ja jestem jedną z pacynek.

Chcą, żebym go zabił? Taką rolę mam odegrać? Nie, to nie ma sensu. Prędzej będę robił za przynętę, a łowca załatwi sprawę profesjonalnie.

Ta dziewczyna – służąca. Mam nadzieję, że nie zrobił jej krzywdy.

Jutro dowiem się więcej. Opiszę ciąg dalszy, o ile wyjdę z tego w jednym kawałku.

 

***

 

Remington pocket, kaliber trzydzieści jeden. Duwald zważył rewolwer w dłoni. Miniaturka w sam raz do damskiej torebki albo rękawa zadziornego pokerzysty. To ma poskromić wampira? Charles posłał łowcy pytające spojrzenie.

– Kule mają w sobie domieszkę srebra – wyjaśnił Plummer.

Charlie wyjął bębenek ze szkieletu. 

– Jedna się nie błyszczy – stwierdził.

Łowca uśmiechnął się krzywo:

– No tak… Ta domieszka ma swoją cenę. Ale proszę się nie denerwować, to w zupełności wystarczy. Będę nad panem czuwać. – Kiwnął w stronę winchestera z lunetą przytroczonego do siodła gniadej klaczy. – Szczerze wątpię w to, że w ogóle będzie musiał pan strzelać. 

Z kieszeni spodni wyciągnął paczkę papierosów oraz zapałki. Wypuściwszy z ust niebieskawy obłok, zapytał:

– Właśnie, jak pańskie obycie z bronią, panie Duwald?

– Swego czasu regularnie polowałem – odparł Charles.

– A do człowieka pan kiedyś strzelał?

– Ah… tak… – Zmieszał się, zastanowił, odchrząknął. – Kiedyś, kiedyś uczestniczyłem w obławie na bandę Czarnego Rogera Mellona. Słyszał pan o nim?

– Szczerze przyznam, że nie. Kiedy to było?

Charlie podumał. Mina zrzedła mu jeszcze bardziej.

– Wychodzi na to, że… ponad dwadzieścia lat temu. – Z trudem wyrzekł te słowa.

– Trafił pan kogoś? – drążył Plummer.

– To była obława. Wszyscy jednocześnie pruliśmy do tych sukinsynów. Moi bracia… i Daniel też. Zgłosiliśmy się razem. Połowa miasta się zgłosiła. Nie dało się stwierdzić, kto trafił, w co trafił, czy zabił… ale widziałem kilku podziurawionych.

– A poza tym? Nic?

– Nic…

Umilkli. Łowca dopalał papierosa. W Charlesie narastało napięcie.

 – Zresztą, co to ma do rzeczy? – wycedził.

– Słucham? – Plummer przymrużył oczy.

– Co ma do rzeczy to, czy strzelałem do ludzi? – Duwald uniósł wzrok na twarz łowcy. – Jeśli już to będę strzelał do wampira – Parsknął śmiechem. – Będę strzelał do wam-pi-ra… wam-pi-ra… – Powtarzał sam do siebie, coraz ciszej.

– Wszystko w porządku, panie Duwald?

Charles zrobił zasępioną minę. Odszedł kilka kroków. Spojrzał na skały, jaśniejące w słońcu, na wyrastające między nimi wysuszone krzewy oraz nieliczne drzewa, na wzgórza otaczające całą tę przestrzeń. Wszystko tak samo nierealne, płaskie niby namalowane na płótnie.

Plummer wdeptał niedopałek w kamienistą glebę.

– Dobrze więc – podjął. – Zapamiętał pan, co ustaliliśmy? Czy mam coś powtórzyć?

– Pamiętam…

 

***

 

Moje przewidywania się spełniły. Mam zwabić Greenfelda do doliny pod pretekstem polowania. Przyczajony na wzniesieniu Plummer w odpowiednim momencie zrobi użytek z winchestera oraz srebrnego naboju. Jeżeli sytuacja wymknie się spod kontroli (Daniel wyczuje zagrożenie, przeżyje postrzał lub zaatakuje pierwszy) mogę sięgnąć po rewolwer. Gdzieś w pobliżu ukryje się także Gaggs ze swymi ludźmi. Nie będą uzbrojeni w srebro (akcja ma zbyt niski budżet), ale łowca powiedział, że zdołają spowolnić wampira zwykłym ołowiem, gdyby ten zaczął uciekać.

A co jeśli nie zacznie uciekać? Ilu zdąży rozszarpać, nim Plummer ponownie wyceluje? Czy Daniel w decydującej chwili wspomni stare czasy i zlituje się nad przyjacielem? Domyślam się odpowiedzi na niektóre z tych pytań. Przypuszczenia te nie napawają optymizmem, wcale a wcale.

Podobno światło słoneczne osłabia wampira, dlatego łowca wyznaczył dolinę na miejsce zasadzki. Brzmiało to sensownie, nawet nieco uspokajająco. Jednak przygaszone wątpliwości szybko znów się zatliły. Próbowałem dociec, jaką siłą na ogół dysponują krwiopijcy, ile średnio zajmuje im wyssanie kogoś do cna, czy łamią kości jak zapałki i tak dalej. Prosiłem też o konkretniejsze opisanie działania promieni słonecznych. Jakiej ilości mocy pozbawią one Daniela? Połowy? Ćwierci? Jednej dziesiątej? 

Zamiast wyjaśniać, Plummer robił ze mnie głupka. Uśmiechał się dziwnie, kiwał głową, zapewniał, że wszystko będzie dobrze, albo wygłaszał wymyślne teorie. Słońce odbiera wampirowi energię, ponieważ plugawe byty, z którymi związał swoją duszę, za słońcem nie przepadają, koniec kropka. Absurd. Cholerny absurd.

Wampirzy węch to drugi powód wybrania rozległego obszaru. Plummer nie zdołałby zakraść się do domu Greenfelda, by bez pardonu zastrzelić go w salonie. Daniel wyczułby intruza z trzystu jardów. Co gorsza, istnieje ryzyko, że ścigana legenda wie, jak pachnie łowca. 

Tymczasem w dolinie widoczność jest wyśmienita, a wiatr rozwieje wszelkie wonie. Trzeba tylko przyprowadzić tu niespodziewającego się niczego Daniela. Reszta to kwestia jednej kuli.

Niegdyś polowaliśmy tam we dwóch, bliscy sobie niczym bracia, ja i Daniel Greenfeld. Teraz przyszedł czas na nasze ostatnie spotkanie. Kto mógł przewidzieć takie okoliczności? Chyba tylko jakiś marny pisarzyna.

W ciągu ostatnich dni często kwestionowałem swoją poczytalność. Od „wyrwania z kontekstu” podczas wizyty Plummera i Gaggsa nie dawały mi spokoju myśli oraz przeświadczenia natury egzystencjalnej. Jakie inne sekrety skrywa świat? Człowiek, którego znałem tak długo, mordercą, dosłownie potworem? Kim jestem ja pośrodku tej wielkiej niewiadomej?

Nijak nie potrafię uporać się z dylematami serwowanymi przez umysł. Jestem wytrącony z równowagi, momentami powraca wrażenie, że śnię na jawie. 

Cóż innego mogę począć, jeśli nie kontynuować granie roli w tym pieprzonym teatrzyku? Uciec? Dokąd? Ci Łowcy Legend to rządówka. Znajdą mnie i poniosę, Bóg wie jakie, konsekwencje zawalenia planu.

Nie, nie. Zrobię to. Strzelę Greenfeldowi prosto w serce, gdy zajdzie taka potrzeba. Ciekawe, czy w ogóle bije?

Będzie tak, jakby nigdy nie wrócił. I dobrze. Ostatni tydzień najchętniej wymazałbym z życiorysu – chciałbym zapomnieć o wampirach, łowcach. Tęsknie za spokojnym, prostym życiem bez tego szaleństwa dookoła, bez tego szaleństwa we własnej głowie.

Jutro wszystko się rozstrzygnie. Ciąg dalszy nastąpi?

 

***

 

Charles mrużył oczy, ponieważ oślepiały go jasne promienie, choć wcale nie powinny, skoro Daniel przysłaniał słońce. Niepokój, wywołany przez to zjawisko, stawał gulą w gardle.

– To co, ruszamy? – Na bezkrwistej twarzy wampira tkwił lekki uśmiech.

Charlie jedynie drgnął, nic nie odpowiedział. Nie opuszczał dłoni. Palcami wyczuwał twardą rękojeść rewolweru.

Nagle oczy krwiopijcy błysnęły przebiegle.

– Myślisz, że nie wyczuwam srebra za twoją pazuchą? – Jego głos obniżył się o kilka tonów.

Duwald westchnął z przestrachu. Daniel mówił dalej:

– Przeciągnęli cię na swoją stronę, nim usłyszałeś, co mam ci do zaoferowania.

– O czym ty?…

– Dołącz do mnie, Charlie. – Greenfeld nachylił się nad siedzącym. – Wyzwól się z okowów nędznej egzystencji. Choroby, smutki, starość. Złudzenie, że jest to cokolwiek warte. Zakosztuj siły i mądrości. Wybrałem cię, rozumiesz? Możesz otrzymać wielki dar, jeśli tylko zechcesz…

Czarne oczy sięgały w głąb świadomości Charlesa. Szlachetne, mądre, piękne oczy… 

Rozległ się świst. Pocisk przeciął powietrze tuż nad nimi. Z trzaskiem wbił się w pień drzewa. Ułamek chwili potem w oddali zahuczał wystrzał. 

Daniel spojrzał na sosnę, w którą trafiła kula, następnie znów utkwił wzrok w Duwaldzie. Charles wydał z siebie cichy jęk. Twarz wampira przechodziła metamorfozę. Wydłużała się, siniała. Spod górnej wargi wyrosły kły. Powiększające się źrenice niemalże zakryły białka oczu. 

Wampir ściągnął torbę i zerwał sznurek z przepiórem. Odrzucił balast na bok. Rozpostarł ramiona, stanął w rozkroku. Zaczął lewitować. Zawisł kilka stóp nad ziemią, kołysał się niespokojnie.

Przy każdym gwałtowniejszym ruchu bestii Charles wzdrygał się i zamykał oczy, myśląc, że ta zaraz rzuci się na niego.

Kolejny świst a po nim huk. Pocisk przedarł się przez gałęzie i poleciał hen ku wzgórzom. Wampir wyszczerzył kły, zaniósł się śmiechem.

– Możecie próbować! – wycharczał. – Moi mistrzowie czuwają nade mną. Chroni mnie potęga Ośmiu Wrót!… – Przerwał, obejrzał się przez ramię, powęszył.

Z daleka dobiegał tętent końskich kopyt. Gaggs i jego ludzie pędzili na pomoc. Greenfeld pokręcił głową z politowaniem.

– Doprawdy… Sami się o to prosicie…

Obrócił się, odleciał w kierunku nadciągających jeźdźców. Nagle wykonał zwód. Kula minęła go o włos, wbiła się w ziemię, wznosząc tuman kurzu. 

Charlie siedział w bezruchu zlany zimnym potem. Patrzył na plecy oddalającej się bestii. Ludzie Gaggsa gnali wprost na nią. Padły strzały. Daniel wykonywał błyskawiczne uniki, kluczył, ale wciąż był coraz bliżej grupy konnych. Wreszcie spotkali się pośrodku skalistej doliny. 

Rozbrzmiały wrzaski przerażenia, rżenie spłoszonych koni.

 

***

 

Tym miałem się stać? Potworem niosącym pożogę i śmierć? Apatycznym, bladym sukinsynem, który myśli, że stoi ponad zwykłymi śmiertelnikami? Do tego wybrał mnie Daniel?

Gdy tylko usłyszałem krzyki, zerwałem się. W ułamku chwili odeszły wszelkie wątpliwości. Opadła senna mgła przysłaniająca rzeczywistość. Wyciągnąłem remingtona zza pazuchy i biegłem. Biegłem, jakbym znów miał dwadzieścia lat.

Widziałem parę koni uciekających w stronę horyzontu, widziałem też konie powalone i miotające się w męczarniach. Widziałem fontannę krwi tryskającą ku niebu. Widziałem Daniela, jednym ruchem ręki odpychającego dorosłych mężczyzn niczym szmaciane lalki.

Pocisk przeleciał mi nad głową. Plummer trafił. Nareszcie trafił. Wampir dostał w ramię i to zatrzymało go na moment. Z kurzawy wyłonił się Simon Gaggs, cały we krwi własnej lub jednego z towarzyszy. Stanął naprzeciw bestii. Kilkukrotnie wypalił z rewolweru. 

Dla Greenfelda ołowiane naboje były jak kuksańce – ledwo nim szarpały. Trzymał się na nogach, tylko nieco zgarbiony. Rana po srebrze dymiła.

Wtem wybił się z miejsca. Jednym susem doskoczył do szeryfa, pochwycił go i zanurzył kły w krtani. Nigdy nie zapomnę wycia Gaggsa.

 Dobiegłem za późno. Daniel wypuścił z ramion bezwładne ciało. Można było tego uniknąć. Gdybym nie dał opętać się wampirzemu spojrzeniu, gdyby potem nie sparaliżował mnie strach…

Zatrzymałem się na miejscu masakry. Wtedy myślałem, że zabił wszystkich, ale tak naprawdę prócz szeryfa zginęło tylko dwóch ludzi z siedmiu oraz trzy konie. Reszta albo straciła przytomność, albo uciekła.

Greenfeld odwrócił się w moją stronę. Jego fizjonomia na powrót przyjęła ludzkie rysy. Blada skóra kontrastowała z czerwienią krwi, ale przynajmniej przypominał człowieka, którego niegdyś zrównywałem z rodzonymi braćmi. Spojrzałem mu w oczy po raz ostatni.

Rozłożył ręce i lekko się ukłonił. Najwyraźniej rozpierała go duma. Rozchylił usta. Chciał coś powiedzieć. Nie pozwoliłem mu.

Wystrzelałem cały magazynek, celując w serce. Chwilę później stanąłem nad dymiącymi zwłokami bestii. Rozpuszczał się – ciało odchodziło od kości, przemieniając się w białą maź. 

Chciałem rzec jeszcze: „Idź do diabła”, lecz zabrakło mi tchu. Musiałem przysiąść.

Po kilku minutach nadjechał Plummer. Na widok łowcy wezbrała we mnie wściekłość. Obiecywał, że będzie nade mną czuwał, że unieszkodliwi Daniela od razu. Tymczasem strzelał, jak zwykły amator i przez to zginęli ludzie. I czemu nie raczył wspomnieć o tym, że wampiry wyczuwają srebro? Co ze słońcem? Nie wzeszło zbyt wysoko? Jeżeli to miał być osłabiony wampir, trudno wyobrazić sobie spustoszenie wyrządzone przez bestię w pełni sił. 

Rzuciłbym się na łysego sukinsyna i zmusił do wygadania prawdy, ale mdlałem z wyczerpania. Pomógł mi wdrapać się na konia. Wróciliśmy do miasta.

W drodze ręczył, że Agencja ureguluje formalności, a wszyscy biorący udział w zasadzce otrzymają rekompensaty. Rzecz jasna, w przypadku poległych, rodziny dostaną pieniądze. Minęły dwa tygodnie, a ja wciąż czekam na swoją dolę.

Nazwał nas bohaterami. Przyznam szczerze, że wolałbym nie mieć okazji by się takowym stać. Wolałbym, żebyś trafił i szybko to zakończył łowco legend. A najbardziej pragnąłbym, żeby Daniel nie został wampirem.

Rozstaliśmy się tego dnia i już ani razu nie spotkałem Cyrusa Plummera. Nie jest mi z tego powodu żal, wcale a wcale.

Trudno to wyjaśnić, ale pomimo makabrycznych przeżyć, ostatnimi czasy jakoś lżej mi na duchu. Coś się zmieniło. Odnoszę dziwne wrażenie, że na lepsze. Nie nudzę się, nie złoszczę, nie dokuczają mi żadne wydumane pytania. Oprócz jednego:

Śmierć niewinnych ludzi była konieczna, bym w końcu zrozumiał pewne sprawy? To przeznaczenie? Mistyczny plan? Zwykły przypadek? Nie wiem, najzwyczajniej w świecie nie wiem.

Nie powróciłem do dawnego życia. Nie wyprę wampirów i łowców ze świadomości, nie wyprę obawy przed tajemnicami świata. Nie wyzbędę się wspomnienia o tym, co zaszło w dolinie wraz z nastaniem brzasku. Nie chcę i nie muszę tego robić, ponieważ odkryłem w sobie wielkie pokłady siły oraz dobrej wiary. Wiem, że jeśli usłyszę zawodzenie krzywdzonych, zerwę się do biegu. Stawię czoła bestii.

Lecz jednocześnie żywię nadzieję, że nigdy nie będzie to konieczne. Nie wiem jak lepiej ująć to w słowa.

 

***

 

Pewnego ranka parobek Joseph zastał swego chlebodawcę – Charlesa Duwalda, siedzącego na ganku z zeszytem na kolanach i piórem w dłoni. 

Gospodarz uniósł wzrok.

– Czołem, Joe!

– Czołem, panie Duwald! – Staruszek uśmiechnął się serdecznie. – Tak wcześnie i już pan nie śpi? Co z pana taki ranny ptaszek ostatnio, he?

– Jakoś tak… Więcej czasu na wszystko.

– Ano… – Joe pokiwał głową.

Duwald wrócił do pisania. Naskrobał kilka słów, postawił kropkę. Zamknął kajet.

– No to co? Kawa? – zapytał, wstając.

– Się robi!

Weszli do domu.

Charles zajął miejsce przy stole. Westchnął ciężko, przypomniawszy sobie, kto kilka tygodni temu siedział na krześle obok.

Tymczasem Joe rozpalał ogień pod kuchnią. W pewnym momencie zagaił:

 – A słyszał pan o poborcy, któremu zabrakło trzech centów? 

– Nie, nie słyszałem.

– Poborca kupuje tytoń i zabrakło mu trzech centów. Pyta się sprzedawcy: „Może przymknąłbyś na to oko, przecież to tylko trzy centy”. Sprzedawca się nie zgadza. Poborca podsuwa mu kopertę z dwudziestoma dolarami w środku i pyta: „A teraz?”

Charlie parsknął śmiechem, po czym otworzył zeszyt.

– Poczekaj, zapiszę to.

Koniec

Komentarze

Doczytałem do połowy i stwierdziłem że najlepszym narzédziem do dokonania zamachu jest artyleria rakietowa:) KASSAM! Idę dalej czytać. Saudyjczycy to leszcze. Nie zabiją Prezydentem umgabe Putin. Zajebiste! Czytam dalej!

Cieszę się, że się podoba.

Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...

To jest oczywiście bardzo dobrze, a momentami wręcz wyśmienicie napisane. Bogactwo językowe aż się wylewa z treści. Dostrzegam jednak pewien rozjazd pomiędzy niespiesznymi fragmentami, które czyta się fantastycznie, a scenami akcji, które są w moim odczuciu potraktowane nieco po łebkach (mnie wynudziły). Całość zdecydowanie godna polecenia i cieszę się, że znalazłem chwilkę, aby na to rzucić okiem.

"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski

Zdanie “Mechanizm nie radził sobie z tym twardym odłamkiem absurdu.” powaliło mnie.

Całość ciekawa.

Lożanka bezprenumeratowa

Opowiadanie czyta się bardzo przyjemnie, zgrabnie wplotłeś w narrację fragmenty pamiętnika, pozwalające lepiej poznać bohatera. Dla mnie najbardziej wyrazisty jest w opowiadaniu motyw człowieka walczącego ze swoimi słabościami, który pomimo wątpliwości stara się postąpić słusznie. Fajnie też oddałeś relację Charlesa i Joego. 

 

Hej,

 

fajny tekst. Ciekawy motyw wampiryzmu połączony z Dzikim Zachodem i motywami z “Wywiadu z wampirem” ;) Do ostatniego zdania oczekiwałem, że Charlie też zostanie wampirem, Twoja końcówka chyba jest lepsza :)

 

Mam sporo uwag i czepianek, wypisałem poniżej:

 

Nastał brzask. Dwóch mężczyzn przemierzało dno doliny pogrążone w półmroku.

Włożyli kapelusze i wysokie buty. Na ramiona zarzucili torby z prowiantem oraz amunicją. Dzierżyli strzelby. Wtem młodszy z nich, idący na przedzie, zatrzymał się. Nadstawił uszu. Starszy także zaczął się rozglądać. Padł wystrzał.

 

Będę się czepiał – rażą mnie te zdania bez wykonawcy czynności, mało to dynamiczne: “nastał brzask, padł wystrzał”.

 

Kręcę też nosem na te zdania: “Włożyli kapelusze i wysokie buty. Na ramiona zarzucili torby z prowiantem oraz amunicją. Dzierżyli strzelby.” Ja to widzę tak, że stanęli na polance i zaczęli wkładać te kapelusze buty itd. Dodatkowo “dzierżyli strzelby” psuje logikę – następuje pomieszanie czasowników niedokonanych z dokonanymi.

 

Daniel stał prosto, położył ręce na biodrach.

Mam niesmak jak wyżej – propozycja: “Daniel wyprostował się i położył ręce na biodrach”.

 

Emanowała od niego aura tajemnicy, tak nęcącej, że trudno było oderwać wzrok. 

Ja tego zupełnie nie widzę, co stanowiło tę aurę tajemnicy? Sama aura tajemnicy nie jest czymś fizycznym, trudno mi to sobie wyobrazić, potrzebuję jakiegoś punktu zaczepienia.

 

– Szeryf coś od pana chce. Na dole w kuchni siedzi.

To stylizacja, tak? No bo trochę szyk i odmiana “coś” kuleją…

 

Wytwarza wokół siebie specyficzną aurę?

Czyżby aurę tajemniczości? :P

 

Jeśli chcecie wiedzieć, jak Daniel się ma, trzeba było iść prosto do niego, a nie mi zawracacie głowę!

Przydałoby się uzgodnić czas, więc: “Jeśli chcecie wiedzieć, jak Daniel się ma, powinniście iść prosto do niego, a nie mi zawracacie głowę!”, albo: “Jeśli chcieliście wiedzieć, jak Daniel się ma, trzeba było iść prosto do niego, a nie mi zawracać głowę!”

 

Tylko trochę zmarniał.

Co to znaczy, że zmarniał? Podobnie jak z aurą tajemniczości, nie potrafię sobie tego wyobrazić.

 

Duwald zamarł.

A wcześniej był w ruchu? ;)

 

Ta niedorzeczność zaklinowała się między trybikami jego mózgu. Poczuł, jak ze zgrzytem hamują, szarpiąc całym mechanizmem, aż zapiszczało w uszach. Nagle otoczenie utraciło realność. Widział stół, szeryfa oraz łowcę niewyraźnie, jak przez zaparowaną szybę. Wydawało mu się, że go tam nie ma. To jednak sen! Zamknął oczy z przeświadczeniem, że gdy je otworzy, będzie z powrotem w swoim gabinecie.

Fajny ten fragment z trybikami yes

 

– Ale wysłałem telegram do biura gubernatora. Wszystko potwierdzili! Ci łowcy istnieją, wampiry istnieją i Bóg jeden wie, co jeszcze… – głos mu się załamał.

Aaaa, no tak, jak z biura gubernatora potwierdzili, to okej, można wierzyć :D

Trochę naiwne…

 

Mechanizm nie poradził sobie z tym twardym odłamkiem absurdu. Tryby trafił szlag.

Oj, nie wiem, czy to nie za dużo, pociągnięcie tego dalej ;)

 

Niektórym znajomym Greenfeld chyba zupełnie wyleciał z głów przez te lata.

Kontrowersyjne w odniesieniu do osoby, raczej stosowane w stosunku do rzeczy.

 

Słowo daję, przez podekscytowanie nie mogłem skupić się na liczeniu banknotów. Pani Beckett, ta stara złośnica, dała mi do wiwatu, bo źle wypisałem czek.

To czek czy banknoty w końcu?

 

Resztka wolnego czasu zeszła mi na czytaniu „Moby’ego Dicka”

Ja bym odmienił “Moby Dicka”, podobnie jak “Rob Roya”.

 

 Być takim wielorybkiem, pływać po morzach, walczyć z bestiami, to dopiero żywot!

“Wielorybnikiem”, tak? Chyba autokoretka tutaj wjechała :D

 

Po chwili nieco zelżało.

Co zelżało? Atmosfera tajemniczości?

Przepraszam ;)

 

 

Odpowiadał jakby od niechcenia. Cieszyłem się na to spotkanie, jednak finalnie wyszło, jak wyszło. Greenfeld okazał się wampirem.

O kurde, skąd nagle taki osąd? Ja rozumiem, że to jest ten sam fragment, który bohater pisał zanim przyszedł szeryf z łowcą, kumam to, mimo wszystko zbyt wielki to dla mnie przeskok. Brakuje mi fazy myślenia, przeżywania tej informacji.

 

Ta dziewczyna – czarnoskóra służąca. Mam nadzieję, że nie zrobił jej krzywdy.

Ludzki pan. Nie wiem, czy na pograniczu dbało się o takie sprawy…

 

– Trafił pan kogoś? – drążył Plummer .

Zbędna spacja przed kropką.

 

– Pamiętam

Ja bym dał kropkę, no bo dlaczego trzy kropki?

 

Mam zwabić Greenfelda do doliny pod pretekstem polowania. Przyczajony na wzniesieniu Plummer w odpowiednim momencie zrobi użytek z winchestera oraz srebrnego naboju. Jeżeli sytuacja wymknie się spod kontroli (Daniel wyczuje zagrożenie, przeżyje postrzał lub zaatakuje pierwszy) mogę sięgnąć po rewolwer. Gdzieś w pobliżu ukryje się także Gaggs ze swymi ludźmi. Nie będą uzbrojeni w srebro (akcja ma zbyt niski budżet), ale łowca powiedział, że zdołają spowolnić wampira zwykłym ołowiem, gdyby ten zaczął uciekać.

Nagle czas teraźniejszy nam wjechał wespół z czasem przyszłym, hmmm. Propozycja:

 

“Miałem zwabić Greenfelda do doliny pod pretekstem polowania. Gdy wampir się pojawi, przyczajony na wzniesieniu Plummer zrobi użytek z winchestera oraz srebrnego naboju. Jeżeli sytuacja wymknie się spod kontroli (Daniel wyczuje zagrożenie, przeżyje postrzał lub zaatakuje pierwszy) będę mógł sięgnąć po rewolwer. Gdzieś w pobliżu ukryje się także Gaggs ze swymi ludźmi. Nie będą uzbrojeni w srebro (akcja ma zbyt niski budżet), ale łowca powiedział, że zdołają spowolnić wampira zwykłym ołowiem, gdyby ten zaczął uciekać.”

 

Można by też użyć stwierdzeń w stylu: “Plan był taki”, “Ustaliliśmy”. Warto zadbać o spójność czasów.

 

Kto mógł przewidzieć takie okoliczności? Chyba tylko jakiś marny pisarzyna.

 

 

Od „wyrwania z kontekstu” podczas wizyty Plummera i Gaggsa nie dawały mi spokoju myśli oraz przeświadczenia natury egzystencjalnej.

Co? Zupełnie nie rozumiem, za trudny język :D

Jaki kontekst, jakie wyrwanie?

 

Cóż innego mogę począć, jeśli nie kontynuować granie roli w tym pieprzonym teatrzyku? Uciec? Dokąd? Ci Łowcy Legend to rządówka. Znajdą mnie i poniosę, Bóg wie jakie, konsekwencje zawalenia planu.

Nie mógł odmówić? Nie mógł nie uwierzyć? Eeeee…

 

Charles mrużył oczy, ponieważ oślepiały go jasne promienie, choć wcale nie powinny, skoro, stojący nad nim, Daniel przysłaniał słońce. Niepokój, wywołany przez to zjawisko, stawał gulą w gardle.

Cóż za skomplikowany opis :/

 

Wampir ściągnął torbę i zerwał sznurek z przepiórem.

Okej, to mnie naprowadziło, że wróciliśmy czasowo do chwili z pierwszego akapitu, wspólnego polowania. Dla mnie to nieco zbyt wiele, nie jest jasne, kiedy dzieją się poszczególne sceny. Może pierwszy akapit oznaczyć jako prolog? Trochę dużo skakania w czasie, mój prosty umysł tego nie ogarnia, trybiki się blokują ;)

 

W drodze ręczył, że Agencja ureguluje formalności, a wszyscy biorący udział w zasadzce otrzymają rekompensaty.

Jakie znowu formalności?

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Dzięki za uwagi. Niektóre uwzględniłem. Chyba za bardzo na czuja piszę te teksty, stąd to zamieszanie z czasami, no i niektóre zdania wydają mi się oczywiste do odczytania a tymczasem nieco się to wszystko gmatwa.

Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...

Okej, fajnie, że coś trafiło ;) Myślę, że szczególnie warto popracować nad pierwszymi zdaniami, tak generalnie na przyszłość. Wg mnie to one decydują o tym, czy czytelnik (recenzent, wydawca) będzie czytał dalej.

Pozdrawiam!

 

Che mi sento di morir

Nieźle opowiedziana historia, a umieszczenie jej w Ameryce przydało opowieści fajnego  klimatu, przywołującego wspomnienia o Dzikim Zachodzie. Bardzo się tu przydał pamiętnik Charlesa, albowiem dobrze było poznać ciąg zdarzeń widzianych nie tylko okiem narratora, ale i bezpośredniego uczestnika ostatniego polowania.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia, ale mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc udać się do klikarni. :)

 

Dwóch męż­czyzn prze­mie­rza­ło dno do­li­ny po­grą­żo­ne w pół­mro­ku. Wło­ży­li ka­pe­lu­sze i wy­so­kie buty. Na ra­mio­na za­rzu­ci­li torby z pro­wian­tem oraz amu­ni­cją. Dzierżyli strzelby. ―> Kiedy włożyli kapelusze i buty? Kiedy zarzucili torby? Bo odnoszę wrażenie, że zrobili to przemierzając dolinę, nie wypuszczając przy tym strzelb z rąk.

 

Po­kie­re­szo­wa­ny przez ołów drgał w po­śmiert­nych kon­wul­sjach. ―> Po­kie­re­szo­wa­ny przez ołów drgał w przedśmiertnych kon­wul­sjach.

 

uzmy­sło­wi­ło mu, jak bar­dzo się ze­sta­rzał. Ledwo mógł zła­pać od­dech, płuca pa­li­ły go ni­czym po mi­lo­wym biegu, z no­ga­mi nie było le­piej. Lęk ści­skał mu gar­dło. Spoj­rzał na sto­ją­ce­go nad nim przy­ja­cie­la. ―> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Char­lie mil­czał, nie zdej­mo­wał dłoni z klapy ma­ry­nar­ki. ―> Poszedł na polowanie w marynarce? Kurtka byłaby wygodniejsza.

 

Jo­seph naj­wi­docz­niej stwier­dził, że dal­sza część roz­mo­wy… ―> Raczej: Jo­seph naj­wi­docz­niej uznał, że dal­sza część roz­mo­wy

 

Cięż­ko się z nim teraz do­ga­dać. ―> Trudno się z nim teraz do­ga­dać.

 

Nie­speł­na pół­to­ra roku temu wró­cił do sta­nów. ―> Nie­speł­na pół­to­ra roku temu wró­cił do Sta­nów.

 

Sam, wspar­ty o szaf­kę, wypił kilka łap­czy­wych łyków. ―> Łyki nie są łapczywe.

Pewnie miało być: Sam, wspar­ty o szaf­kę, łapczywie wypił kilka łyków.

 

orzeł z roz­po­star­ty­mi skrzy­dła­mi w lewym szpo­nie trzy­mał strza­ły , w pra­wym ga­łąz­kę. ―> Szpon to pojedynczy pazur. Nie można czegoś trzymać jednym szponem.

Proponuję: …orzeł z roz­po­star­ty­mi skrzy­dła­mi, w szponach lewej nogi trzy­mał strza­ły , w prawej ga­łąz­kę.

 

Char­lie za­mru­gał, wziął łyk wody. ―> Char­lie za­mru­gał, wypił łyk wody.

Łyków się nie bierze.

 

Ile warta był ta tan­de­ta? ―> Literówka.

 

Da­niel po­wi­tał mnie uprzej­mie. Nie wsta­wał. ―> Skoro nie wstał, aby przywitać gościa, zachował się lekceważąco, więc nie powitał gościa uprzejmie.

 

Ah… tak… ―> Ach… tak

Ah to symbol amperogodziny.

 

Od­szedł o kilka kro­ków. ―> Od­szedł kilka kro­ków.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dałabym fragmenty pamiętnika kursywą, bo momentami się gubiłam i nie wiedziałam, co jest pamiętnikiem, a co fabułą.

Czytało się nieźle, pomysł prosty, ale całkiem fajny.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Poprawione. Mieliście rację, trochę głupio brzmiały te opisy ze wstępu.

Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...

Cieszę się, Mcraptorkingu, że uznałeś uwagi na przydatne. Zgłosiłam opowiadanie do Biblioteki. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Historia fajna, niektóre pomysły interesujące – pożenienie wampira z Dzikim Zachodem, dylemat moralny przyjaciela.

Pierwszy dialog wydał mi się strasznie sztywny.

Aha, przy wołaczach, drogi Mcraptorkingu, stawiamy przecinki. Obustronnie.

Babska logika rządzi!

Dzięki za przeczytanie i komentarz. Cieszy mnie, że chociaż trochę się podobało, droga Finklo ;p

Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...

No. Jeszcze kropka na końcu zdania i będzie git :-)

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka