- Opowiadanie: Sajmar - Sajmarskie Bajania - Rozdział III - IV

Sajmarskie Bajania - Rozdział III - IV

Oceny

Sajmarskie Bajania - Rozdział III - IV

ROZDZIAŁ TRZECI – NOWINKA

 

Arunia patrzył za znikającym w oddali Lowkickiem targany mieszanymi uczuciami. Cała ta historia nie dawała mu spokoju. Zagadnięty przy kolejnej kromce chleba bez omasty o jego zadanie, Maćko stał się wyjątkowo powściągliwy w słowach. Wymamrotał coś pod nosem o poszukiwaniach Mospana, ale nic więcej nie chciał powiedzieć:

Rozkazy z samej góry, Dziedzicu. Nieoficjalne, rozumiesz – dodał z dumą.

Nieoficjalne. Lowkick nie należał do najświetniejszych agentów Gildii, ale do agentów jednak należał. Jeśli chodziło tylko o eliminację bandyty, można było wysłać kogokolwiek ze szturmówki, ba, nawet cały oddział. Paladynowicz zmrużył oczy. Nie chciało mu się wierzyć, że ktoś z Gildii mógł powierzyć Lowkickowi misję większego kalibru. Na to jednak wyglądało. Interesujące, ale i niepokojące. Czego Gildia mogła chcieć od podrzędnej zbójeckiej bandy? Ludzi od brudnej roboty im przecież nie brakowało, można to było załatwić w cywilnych ciuchach, jeśli chodziło o jakąś prowokację. Tomasz Cornamusa nie takich specjalistów miał w swoim wydziale. Ale Lowkick?

Kiedy Maćko zniknął wraz ze słońcem pomiędzy drzewami, Grafitowy Dziedzic westchnął ciężko i zawrócił w stronę domu. Być może trzeba będzie się temu przyjrzeć, popytać trochę po starych znajomych. Sprawa była bardzo nietypowa, a jemu, pomimo upływu lat, sprawy Gildii nadal leżały na sercu. W tym momencie miał jednak bardziej naglące zmartwienie. Wszedł do chaty najciszej jak potrafił.

Sajmonella oddychał miarowo, pogrążony w głębokim śnie. Arunia obserwował go przez chwilę, upewniając się, że nie udaje. Usatysfakcjonowany, wyszedł bezszelestnie z salonu, zamykając za sobą drzwi. W kredensie w kuchni miał jeszcze resztki bimbru z pszenicy, na czarną godzinę. Usiadł na ziemi, twarzą w kierunku wejścia. Pociągnął spory łyk. Pszenicówka przyjemnie koiła natrętne myśli, a po całym dniu miał o czym myśleć. Wrócił wspomnieniami do wydarzeń tego poranka…

 

Byli już po drugim pęcie swojskiej kiełbasy, kiedy usłyszeli krzyk dochodzący ze stodoły. Ryk nawet. Wybiegli z domu w mgnieniu oka. Na spękanym klepisku boiska leżał nieruchomo Sajmonella. Twarz miał koloru podnoszącej się mgły, na ustach pozostałości piany. Jego ubranie było w strzępach, z rąk i nóg broczył krwią. Brony leżały kilka metrów dalej, pęknięte na pół. Gdy ocucili go siarczystym policzkiem, chłopak zaczął wierzgać resztkami sił, charcząc coś pod nosem półprzytomnie, rzucając po pomieszczeniu oszalałe spojrzenia. Arunia nie zrozumiał wszystkich słów, ale rozpoznał melodię języka – mowa półmroku z bagien Toab.

– Ver damalav…  – bełkotał Sajmonella słabnącym głosem. – ver… shens shemdeg moval…

Złapali go za ręce i nogi, próbując opanować miotające nim spazmy. Maćko starał się uspokoić chłopaka, szeptając mu do ucha nieco nerwowym półgłosem:

– Ciii… ciiicho, no już, oddychaj, Sajmonella, oddychaj… – Młodzieniec cisnął się jeszcze kilka razy, po czym nagle znieruchomiał, wywrócił do góry oczami, a białka zaszły mu szarą mgłą. Stary fajter rzucił Paladynowiczowi zaniepokojone spojrzenie. – Arunia, co do…

– Do domu – rzucił sucho Grafitowy Dziedzic, starając się opanować drżenie głosu. – Natychmiast.

 

Arunia pociągnął kolejny łyk pszenicznego bimbru. Taaak, to był długi poranek. Przenieśli zesztywniałego Sajmonellę ze stodoły do domu, rzucili na wysłużoną pryczę i zabrali się za opatrywanie ran. Paskudnie to wyglądało. Ramiona i nogi poharatane o stalowe zęby bron czekała długa rekonwalescencja. Całe ciało było posiniaczone, chłopak musiał szalenie miotać się po klepisku zanim do niego dotarli. Grafitowy Dziedzic na całe szczęście pół piwnicy miał zawalone różnego rodzaju maściami i medykamentami od leśnych ludzi. Od czasu pogryzienia przez jadowitego Ixodesa w leki był akurat dobrze zaopatrzony. Owad co prawda zdechł chwilę potem pod ciężkim butem Dziedzica, ale jad zdążył się już na dobre zadomowić w stawach. W tamtym czasie bez naparów z ziół i mazideł jego leśnych znajomych nie przespałby ani jednej nocy. Okazały się jak znalazł na rany Sajmonelli.

Paladynowicz opróżnił butelkę. Nic się nie trzymało kupy. Ver damalav, shens… jak to było… shemdeg moval? Dlaczego mieliby go szukać? I po co? Odłożył puste już naczynie i przetarł oczy. Czas spać, dzisiaj i tak już niczego nie wymyśli. Pomagając sobie rękami, podniósł się niezdarnie z podłogi i nieco chwiejnym krokiem ruszył do sypialni.

ˑˑˑˑˑ

Sajmonella nabierał powoli kolorów, choć nadal nie wracał jeszcze do świadomości. Arunia nie wydawał się tym przesadnie zaniepokojony, doglądał tylko młodzieńca regularnie. Widywał już ludzi nawiedzonych po raz pierwszy przez cienie Toabu. Powinno minąć kilka dni, zanim chłopak się ocknie, potwornie głodny, prawdopodobnie nie pamiętając w ogóle, lub tylko szczątkowo, co się stało. Lepiej, żeby nie pamiętał nic, przemknęło mu przez myśl.

W międzyczasie Paladynowicz zabijał czas i wiewiórki. Na odludziu w najbliższej okolicy Dziedzicówki siłą rzeczy niewiele się działo, był to jednak rewelacyjny teren do treningu. Arunia był człowiekiem dokładnym i skupionym, cierpliwym, przyzwyczajonym do niedogodności losu. Nie zapomniał niczego z fajterskiego szkolenia, choć od jego odejścia z Gildii minęło już kilka lat. Nadal trenował regularnie i równie zapamiętale co niegdyś. Starał się także wymyślać sobie nowe trudności, przekraczać kolejne granice, aby być coraz lepszym we wszystkim, co robił – pociąg do perfekcji był silniejszy od niego. Kiedy w okolicy brakowało już szerszeni, które można by nadziać w locie na widły, gołymi rękami pomagał bobrom ociosywać pnie drzew, zmiatał orzechami wiewiórki z drzew z odległości kilkudziesięciu metrów, ścigał się z wilkami, siłował na łapy z niedźwiedziami i pływał na czas z łosiami.

Był z naturą za pan brat, a odkąd zapędy jego serca pohamowała pewna młoda dama, preferował czworonożne towarzystwo od ludzkiego. Słowem, przeżywał prawdziwie złotą jesień życia, choć przyszła ona na niego nadspodziewanie wcześnie. Wyglądało jednak na to, że choć usilnie starał się zapomnieć o przeszłości, ta najwyraźniej nie zapomniała o nim. Co więcej, stała się znów nachalna jak podteksty w powieściach Sajmara. Przeklęty Lowkick, pomyślał dwa dni po wyjeździe Maćka, dopalając popołudniowego papierosa na drewnianej ławeczce przed chatą. Było już tak statecznie.

ˑˑˑˑˑ

W trzecią noc po wydarzeniach w stodole, Arunię obudziło łomotanie do drzwi chałupy. Na zewnątrz lało jak z cebra, jednostajny szum deszczu niemal zagłuszył kolejne uderzenia pięści o dębowe wrota. Paladynowicz poderwał się z siennika jednym, płynnym ruchem. Na zewnątrz stał Lowkick.

– Zabiłem go! Zabiłem! – Maćko wpadł do chaty jak przemoczony ptak, szlochając od progu. Był tak rozdygotany, że Dziedzic postanowił tym razem machnąć ręką na pozostawiony przez gościa błotny ślad, ciągnący się od wejścia w stronę kuchni. Ten jeden raz. Nalał staremu fajterowi podwójnej herbaty, gdy ten opadł ciężko za kuchennym stołem z twarzą ukrytą w dłoniach. Blask zapalonej świecy tańczył z cieniami po kątach, nadając pomieszczeniu aurę zamkowego lochu. Maćko nagle wyprostował się i ujął drżącymi dłońmi podany mu kubek.

– No to co, że zabiłeś? Nie takie było twoje zadanie? – zaczął Arunia, z nieco zaskoczonym wyrazem twarzy. – Lowkick, czego beczysz, kuźwa?!

– Naszego zabiłem, rozumiesz?! Naszego! – Maćko utopił zasmarkaną twarz w kubku z herbatą. Wypił wszystko jednym haustem. – Mospan to był agent Gildii!

Paladynowicz zmarszczył brew i spojrzał na przyjaciela jakby ten był niespełna rozumu.

– Nasz… – Lowkick rzucił okiem na drzwi pokoju, w którym spał Sajmonella i zniżył głos, choć nadal nie mógł opanować jego drżenia. – Kazał mi zabić naszego! Ja nic nie wiedziałem! Ja naprawdę… ja nie chciałem… ja…

– Czekaj, czekaj, uspokój się – przerwał mu Arunia, starając się panować nad tonem głosu. – Jesteś pewien, że był z Gildii? Kazali ci załatwić dezertera? Przecież jest od tego cały zespół…

– Nie dezertera, ja nie wiedziałem, on… – urwał, przełykając ostatnią łzę. Lowkick zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Po chwili odezwał się znowu, nieco już spokojniej. – Wytropiłem go kilka kilometrów stąd, nad strumieniem. Jego banda spała w chacie, jest tam taka stara rudera po smolarzach, pewnie znasz.

Paladynowicz skinął głową w zamyśleniu. Kilka kilometrów stąd? Tak blisko? W głowie począł układać mu się pewien zawoalowany jeszcze scenariusz.

– Obserwowałem chatę z zarośli, zastanawiałem się jak to ugryźć. Patrzę, a tu Mospan we własnej osobie wychodzi w krzaki – Maćko zająknął się, urywając na chwilę. – Pomyślałem, lepszej okazji nie będzie, bardziej samego go nie znajdę. No i ruszyłem. Zaszedłem go z boku, deszcz jeszcze nie zaczął padać. Wypadłem na niego, przyłapując go… no… in flagranti.

Lowkick dolał sobie herbaty. Żar świecy zdążył osuszyć już nieco jego ubranie, parujące teraz jak ziemia po letniej mżawce. Arunia mimowolnie uśmiechnął się pod nosem na myśl o minie bandyty.

– Wycelowałem lepiej kuszę, zacząłem mu cicho recytować prawa, tak, żeby ci z chaty na pewno nie usłyszeli – ciągnął dalej Lowkick. – Doszedłem może do połowy zdania, a on, rozumiesz, rzucił się na mnie, tak jak stał. Ja… ja dotychczas znałem takie akcje tylko z treningów, powinienem go obezwładnić, dać w mordę czy coś… ale odruchowo nacisnąłem spust…

– To nie miałeś go dopaść i wyeliminować? – wszedł mu w słowo Grafitowy Dziedzic.

– No miałem, taki dał mi rozkaz, ale… – Maćko zawahał się. – Mospan nosił charakterystyczny naszyjnik, pamiątka po kochanku czy coś. Rozpiąłem mu koszulę na piersi, żeby go zerwać na dowód, a on… on miał nasze znamię. To był nasz człowiek!

– Lowkick, wiesz, że to się kupy nie trzyma? – zaczął Paladynowicz. – Miałeś zlikwidować aktywnego agenta? Przecież macie od tego specjalistów. Kto…

Arunia przerwał w pół zdania. Na zewnątrz nadal padało, coś jednak zakłóciło jednostajny rytm kropel, przykuło jego słuch. Maćko spojrzał na przyjaciela szeroko otwartymi oczami.

– Też to słyszałeś? Czy to nie nasz… – zaczął, odstawiając powoli kubek z herbatą.

– Chodu! – szepnął Paladynowicz, gwałtownym ruchem gasząc świecę. – Do spiżarni!

 

Rygwach ze Świdnika zaklął pod nosem, przecierając zalewaną deszczem twarz. Od pół godziny mókł z częścią swojego oddziału w zaroślach, czekając aż zwiadowcy wrócą z resztą agentów. Ciągnęli za Lowkickiem do samej Dziedzicówki, ale po drodze kilku żołnierzy pocięło się o linki pozawieszane między pniami drzew. Gdy dotarli na miejsce, wysłał dwóch najszybszych tropicieli z powrotem – mniej doświadczona część drużyny została tej nocy przy koniach, o kilka kilometrów dalej. Rudowłosy kapitan ze Świdnika nie był zachwycony obrotem spraw, ale nagłe straty w zespole musiały być uzupełnione, nawet żółtodziobami, nawet ludźmi. W takiej akcji każda para rąk była na wagę złota. Zwłaszcza, że nie był pewien, czy kusze w takim deszczu w ogóle wystrzelą. Pogoda zepsuła się nagle, w bezpośredniej okolicy celu, choć prognozy wieszczów aury zapowiadały suchą noc w całym regionie. Rygwach westchnął cicho. Co za noc.

W izbie od frontu chaty, pewnie w kuchni, wciąż paliło się słabe światło świecy. Kiedy zwiadowcy wrócili z resztą drużyny, kapitan ustawił zespół w szyku i gestem dał sygnał do szturmu. Byli o kilka metrów od budynku, gdy któryś z kaprali zahukał, naśladując puszczyka. Rygwach zamknął na moment oczy, wypuszczając powietrze przez nos. Przed akcją wyraźnie nakazał nie wydawać komend sygnałowych. Kurwa, kurwa, kurwa! – zaklął w myślach, gdy światło świecy w chacie nagle zgasło. Gwizdnął przeciągle.

Pięciu szturmowców podbiegło gęsiego do ściany przy drzwiach wejściowych. Stojąca na czele dwójka zmiotła dębowe wrota taranem, następnych dwóch wpadło do środka budynku niemal równocześnie, rozbiegając się na prawo i lewo z zarepetowanymi kuszami. Pozostała trójka deptała im już po piętach, pozostawiwszy taran na zewnątrz. Dwie pozostałe grupy otoczyły budynek i stodołę. Było podejrzanie cicho. Rygwach wszedł do chaty.

Żołnierze zorientowawszy się, że w środku nie ma żadnego z fajterów, odpalili pochodnie. Świdnicki kapitan był człowiekiem, nie widział w ciemności tak dobrze jak Curuxa, którymi dowodził. Na stole w kuchni dym z knota unosił się jeszcze nad kubkiem niedopitej herbaty. Z pokoju obok żołnierze wynosili właśnie nieprzytomnego młodzieńca. Rygwach odetchnął w duchu. Mieli przynajmniej chłopaka.

– Przeszukać porządnie chatę! Podłogi, ściany, meble – huknął. – Musi tu być jakieś sekretne przejście, nie rozpłynęli się przecież w powietrzu!

 

 

ROZDZIAŁ CZWARTY – RUDY AZOR

 

Wypadli w noc jak partyzanci – szybko, zwinnie, niepostrzeżenie. Gnali przed siebie pędzeni gniewem. I strachem. Gdyby dali się pojmać, może sprawy potoczyłyby się inaczej, ale ucieczka w takiej sytuacji oznaczała tylko jedno. Po zabiciu ich człowieka, agenci Gildii Fajterów będą najpierw strzelać, potem zadawać pytania. Paladynowicz nie zamierzał jednak oddawać się w ręce Cornamusy jak zwykły bandzior. Westchnął w duchu. Cała ta sprawa śmierdziała mu od samego początku. 

Tunel prowadzący od spiżarni kończył się kilometr dalej, nad strumieniem. Wyjście było zamaskowane gęstymi zaroślami, rosnącymi między pniami zwalonych wiatrem i wiekem drzew. Ostatnio w te rejony nie zapuszczały się nawet wilki, ale Arunia wolał dmuchać na zimne. Od wejścia do tunelu fajterzy nie zamienili ani słowa. Najważniejsze było biec, gnać jak Dziki Gon. Dopiero nad potokiem Maćko zatrzymał się na moment, żeby złapać oddech. Cała sytuacja zaczynała go przerastać. Nie dam rady, pomyślał. Chyba nie dam rady.

– Arunia… zaczekaj chwilę – sapnął Lowkick, zginając się w pół i opierając dłonie na kolanach. Wziął głęboki oddech. – Zaczekaj chwilę. Muszę Ci coś powiedzieć.

– Maćko, kurwa. – Paladynowicz przystanął, w napięciu nasłuchując pogoni. – Teraz?!

Gdzieś w oddali dało się słyszeć trzask łamanych pod ciężkimi butami gałązek. Grafitowy Dziedzic ruszył natychmiast w dół potoku, nie czekając na odpowiedź. Kilka sekund później, Lowkick pobiegł w ślad za nim ze skwaszoną miną.

Po kilkuset metrach potok zakręcał na północ, minąwszy pozostałości kamiennego mostu. Maćko pamiętał to miejsce. Arunia pokazał mu kiedyś całą trasę ewakuacyjną, od włazu w spiżarni po bobrowisko za zakrętem strumienia. Na wszelki wypadek, wiesz jak jest, może się kiedyś przyda, może nie. Trzeba być optymistycznym pesymistą. Po drugiej stronie mostu, z prawej, była niegdyś bobrza tama. Zwierzęta wyprowadziły się już dawno, ale szkielet konstrukcji pozostał. Ledwo widoczna ścieżka prowadziła stamtąd na drugą stronę wzgórza i dalej, do wsi Grzmiąca, malowniczo posadowionej nad jeziorem.

Ścigani nie dotarli jednak nawet do starego bobrowiska.

Czekali na nich już przed mostem.

ˑˑˑˑˑ

Bezksiężycowa, deszczowa noc była ciemna, ciemniejsza niż zwykle. Czarna jak jego myśli. Jak pręgi na karku Curuxa. Jak sam skurwysyn. Kiedy trafili na wąski tunel pod podłogą spiżarni, pomknęli nim z prędkością spadającej gwiazdy. Nie było czasu do stracenia, ścigani i tak mieli już nad nimi sporą przewagę. Rygwach zaklął pod nosem, kiedy w ucho boleśnie trzepnął go wystający ze ściany korzeń. Miał nadzieję, że ten podziemny korytarz nie miał zakrętów – nie mogli zapalić pochodni, biegł więc zupełnie po ciemku, przywiązany liną do jednego z żołnierzy. Czuł wilgoć i chłód – musieli być niezbyt głęboko pod ziemią. Po kilku minutach poczuł na twarzy delikatny powiew świeżego powietrza. Nareszcie, westchnął w duchu z ulgą – nigdy nie lubił ciasnych pomieszczeń.

Zwiadowcy, którzy pobiegli przodem, czekali na resztę przycupnięci w zaroślach pomiędzy zwalonymi pniami drzew. Nieco poniżej wyjścia z tunelu szemrał strumień. Kapitan ze Świdnika zawahał się. Ruszenie w górę potoku, w las, byłoby cwane, wbrew podręcznikowej zasadzie pierwszego odruchu, ale fajterzy na pewno nie widzieli w ciemności tak sprawnie jak Curuxa. Musieliby zwolnić, a do tego Lowkick nigdy nie był wybitny kondycyjnie. Po krótkim czasie zapewne można byłoby już tropić ich na słuch. Rygwach sprawdził czy miecz gładko wychodzi z pochwy i skinął na zwiadowców. Oddział ruszył w dół strumienia.  

ˑˑˑˑˑ

Tuż przed mostem Arunia dostrzegł ruch pomiędzy drzewami. Po latach spędzonych w stankowskich lasach widział w ciemności całkiem nieźle, a czego nie widział, wyczuwał niezawodnym instynktem. Przy kamiennej przeprawie zauważył dwa cienie, trzy kolejne przemykały między pobliskimi drzewami jak wilki. Przez chwilę nie był pewien, czy to zasadzka, czy niefortunny zbieg okoliczności. Kiedy jednak wokół zapłonęły pochodnie, jego wątpliwości uleciały wraz z dymem żagwi. Naliczył szybko trzynastu agentów. Byli otoczeni.

– Brawo, panie Lowkick, koncertowa robota – odezwał się stojący przy moście mężczyzna w granatowym płaszczu. – Doskonale pan sobie poradził. Podziwiam zdolności aktorskie, bo pewnie nie było łatwo przekonać przyjaciela.

Grafitowy Dziedzic spojrzał z niedowierzaniem na rzekomego przyjaciela. Maćko wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać.

– Musiałem, przepraszam – wymamrotał przygarbiony, spuszczając wzrok. Paladynowicz nie zaklął nawet w duchu. Ściągnął wargi i przeniósł lodowaty wzrok na człowieka przy moście.

– Szuarri – prychnął. – Za moich czasów, takie szumowiny jak ty się ścigało, a nie zatrudniało. Widzę, że w Gildii sporo się zmieniło, odkąd mnie nie ma.

– Sporo, to prawda. Jak widzisz, na lepsze – Szuarri uśmiechnął się cynicznie. Obrzucił szybkim spojrzeniem resztę agentów. Już prawie. – Jak to rozegramy, panie Paladynowiczu? Wiesz, komu mam cię dostarczyć, drogę znasz. Pójdziesz po dobroci, czy mamy ci pomóc?

Arunia zacisnął pięści, patrząc w milczeniu na tajniaka. Wątpił, żeby miał być gdziekolwiek doprowadzony – skoro był tu płatny zabójca, najpewniej za kilka metrów skończyłby z nożem w plecach „podczas próby ucieczki”. Szuarri przechylił głowę i westchnął teatralnie.

– Milczysz, hm? Skąd ta wrogość, mości Dziedzicu? Przecież nic ci nie zrobiłem. – Spojrzał znacząco na Arunię. – Jeszcze.

Za plecami Paladynowicza zachrzęściły rozdeptane liście. Zacieśniali krąg. Wokół cichutko zaszeleściły wysuwane z rękawów sztylety. Maćko zadreptał nerwowo w miejscu. Arunia wziął głęboki oddech i zamknął oczy. Uśmiechnął się pod nosem, rozluźniając pięści.

– I to był twój największy błąd – odpowiedział półgłosem, otwierając oczy.

 ˑˑˑˑˑ

Rygwach podciągnął oddział tak blisko mostu, jak tylko się dało bez zwracania na siebie uwagi. Podczas odprawy nie było mowy o drugim oddziale pościgowym, a przed sobą widział w blasku pochodni odzianych w uniformy Gildii agentów. Naliczył trzynastu, w tym tego, który mówił. Wysoki mężczyzna w granatowym płaszczu. Miał wrażenie, że gdzieś natknął się już na tę twarz, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie dokładnie. Na pewno nie był to stały bywalec kwatery głównej. Może jakiś agent polowy incognito? Gildia miała ich w końcu całkiem sporo, rozsianych po najdziwniejszych zakamarkach kraju. Dlaczego jednak nikt go nie poinformował. Czyżby nie dotarły jakieś spóźnione rozkazy? Wahał się, czy wkroczyć, czy czekać na rozwój wypadków. Na razie przyczaił oddział w zaroślach, wydał szeptem wstępne polecenia. Zdecydował, że zaczeka. Coś było nie tak. Tymczasem agenci przy moście ustawili się w szyku, ale jeszcze nie ruszali. Mężczyzna w płaszczu powiedział coś z uśmiechem, Paladynowicz odpowiedział, ale kapitan ze Świdnika nie dosłyszał, co. I wtedy się zaczęło.

Pierwszy padł na ziemię Lowkick, ugodzony sztyletem przez jednego z bezpieczniaków. Gdy upadał na kolana, na jego twarzy malowało się kompletne zaskoczenie. Chyba zupełnie nie spodziewał się ataku na siebie. Dla kontrastu, Grafitowy Dziedzic zdawał się spodziewać wszystkiego. Gdy tylko skończyli rozmawiać, jeszcze nim Maćko padł na ziemię, gwałtownie przykucnął. Kiedy wyprężył się płynnie z powrotem do pionu, trzech nadbiegających agentów zafurkotało w powietrzu. Sekundę później grzmotnęli o ziemię z nożami w gardłach wbitymi aż po rękojeść. Czwarty puginał, wydobyty z cholewy buta, utkwił w piersi człowieka, który ugodził Lowkicka. Mężczyzna w płaszczu wykonał kilka kroków w tył, aby zrobić miejsce dla reszty napastników. Paladynowicz na ten widok rzucił się między drzewa. Ośmiu ludzi pognało za nim jak stado wilków. Rygwach w przeciągu następnych dwóch minut naliczył osiem zduszonych okrzyków dochodzących z ciemności, w której zniknęli. Gdy w blasku dogasających na ziemi pochodni zamajaczyła postać Aruni, świdnicki kapitan uznał, że najwyższy czas interweniować. Gwizdnął krótko i ruszyli. Od ściganych dzieliło ich jakieś 30 metrów, ale nim oddział dotarł na miejsce, mężczyzna w płaszczu już płonął, przybity pochodnią do ziemi. Po Paladynowiczu nie było ani śladu.  

ˑˑˑˑˑ

Mężczyzna skończył czytać raport Rygwacha. Mimo wszystko, z satysfakcją. Pechowo się złożyło, że Grafitowy Dziedzic umknął, ale przynajmniej mieli chłopaka. No i udało się zatrzeć ślady jak należy, Maćko zginął. W tym momencie to najważniejsze, na Paladynowicza przyjdzie jeszcze czas, pomyślał. Nie bez powodu wybrał do akcji właśnie Lowkicka – średniej klasy agent, ale skuteczny, a przede wszystkim dobry aktor. Za dobry. Trzeba go było zlikwidować, tak na wszelki wypadek, zanim rozmyśliłby się w tym swoim miękkim serduszku. Już samo przekonanie go do wywabienia Paladynowicza z kryjówki było trudne, czasochłonne, nie obyło się bez szantażu. Nie było też do końca takie oczywiste, że stary fajter nie złamie się w kluczowym momencie.

Mężczyzna wstał od biurka i podszedł do okna. Na dziedzińcu oddział szturmowców zbierał się właśnie do wyjazdu na patrol. Żołnierze mieli grobowe miny. Wieść o zdradzie Grafitowego Dziedzica rozeszła się szybko w szeregach. Było co prawda wielu, którzy nie chcieli wierzyć w oficjalną wersję wydarzeń, większość jednak dała się przekonać, że Paladynowicz działał na szkodę Gildii. Ba, we współudziale z obcym wywiadem. Im większa i szlachetniejsza legenda, tym łatwiej ją potem obalić, mężczyzna wiedział to z doświadczenia. Zawistnych i małodusznych ludzi jest w końcu najwięcej. Odprowadził wzrokiem znikających za bramą konnych, po czym westchnął ciężko i wrócił do biurka. Już niedługo. Uśmiechnął się do swoich myśli. Niedługo.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

 

W tej części akcja wartko poszła naprzód. :)

Bardzo podobały mi się ćwiczenia kondycyjne Dziedzica, szczególnie te z szerszeniami, bo zmagam się z tymi złośliwymi owadami prawie co roku. :)

Jak widać, nikomu nie można ufać do końca. Przykry wniosek, tak często pojawiający się po lekturze tutejszych forumowych opowiadań.

Im większa i szlachetniejsza legenda, tym łatwiej ją potem obalić (…). Zawistnych i małodusznych ludzi jest w końcu najwięcej – kwintesencja przy surowej ocenie ludzi. 

 

Z technicznych:

Kilka sekund później, Lowkick pobiegł w ślad za nim ze skwaszoną miną. – bez przecinka

 

Pomarudzę też swoim zwyczajem nad brakiem uprzedzenia w Przedmowie o użyciu wulgaryzmów.

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

@bruce

A witam :) cała pierwsza część idzie dość wartko, taki był zamysł – mam nadzieję, że akcja nie toczy się zbyt “sprawnie” :) w drugim tomie jest już bliżej dynamice z piosenki “W niebie” pewnego zespołu z Rybnika, ale nie powinno być nudno ;)

Grafitowy Dziedzic, prywatnie i w pozasajmarskiej rzeczywistości, to taki właśnie ‘”kozak” z południa, w pozytywnym znaczeniu tego słowa :) w tamtym roku nabił szerszenia na widły – było w tym trochę szczęścia, ale i baza do postaci w książce przednia, bo to nie jedyna taka sytuacja w jego życiu :)

 

Pozdrawiam i zapraszam do następnych rozdziałów ;)

Volenti non fit iniuria

Dzięki, rozumiem. :)

Masz super pomysł, a ja tradycyjnie już oczami wyobraźni widzę doskonały film, nakręcony na podstawie tych rozdziałów, czego serdecznie Ci życzę. :)

Zajrzę w przypływie wolnej chwili, dziękuję Ci bardzo, pozdrawiam, miłej niedzieli. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka