- Opowiadanie: dantes - Czekan

Czekan

Chyba coś o przebaczeniu, o przeszłości, która nas ściga i przygniata. O nienawiści też. Zresztą, zobaczcie sami.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Czekan

 

Było coraz ciemniej i coraz mocniej śmierdziało trupami. Szedł, oświecając latarką zatęchłe korytarze. Pod nogami chlupotała woda, przez wybite okna wpadał jesienny wiatr. Księżyc, jakby zmęczony tym, co widział, schował się gdzieś za chmurami. Mężczyzna szukał złota, bez różnicy czy złotych zębów, czy monet – wojna płaci różną walutą, zawsze wymienialną i to po dobrym kursie. Czasem to będzie worek mąki, czasem kiełbasa, czasem czyjeś ciało, innym razem pieniądze. Może być nawet dziewczyna, która błaga by nie donosił żandarmom, że kradnie słoninę. Różne rzeczy widział, o innych słyszał. Trupy też widział. Coś błysnęło na podłodze, schylił się wierząc w szczęście.

To była jednak tylko łuska pocisku. Czarny Franek zaklął. Stał w błocie, oddychał trupim powietrzem, zgnilizną, moczem i zakrzepłą krwią. Szukał złota, pieniędzy. Coś musieli tutaj szwaby zostawić. Poświecił latarką. Twarz martwego żołnierza uśmiechała się do niego wyszczerzonymi zębami. Mundur SS-mana był poprzecinany, jakby ktoś skłuł go bagnetem. Do ostatniej chwili próbował się bronić, zabandażowaną ręką zasłaniał brzuch. Inny żołnierz, z urżniętą nogą, leżał twarzą w kałuży. Przyglądał się tym trupom, oceniając czy warto grzebać im w kieszeniach.

Wtedy wyciągnęły się po niego palce: długie, szponiaste, powykręcane i brudne. Palce z długimi paznokciami, zakrwawione, chciwe śmierci. Nie widział tego. Nie widział też, jak powoli sięgały mu do gardła. W ciemnościach piwnicy trudno było dostrzec cokolwiek, nawet parę oczu świecących jak w gorączce. Dopiero w ostatniej chwili Czarny Franek ich zobaczył. Byli we dwóch, zachodzili go z boków. Nawet nie krzyknął, nie zdążył sięgnąć po pistolet, kiedy palce zgniotły mu szyję, oddał mocz w spodnie i widział tylko gorączkowy blask oczu. Potem zapadł w ciemność.

 

***

 

– Słyszałeś, że Czarny Franek zniknął? – Staszek podrapał się za uchem. Zawsze tak robił, gdy mówił o czymś ważnym, co go podniecało.

– I co z tego? Cholera go wzięła, skurwysyna. Albo Ruskie. A najpewniej to jakieś interesy robi i wróci za niedługo – Czekan nienawidził takich jak Czarny Franek, którzy za Niemca żyli lepiej niż przed wojną. Robili interesy, a walczyć nie chcieli.

– Myślę, że to Ruskie – Staszek jeszcze raz podrapał się w głowę. – Słyszałem, że on pomagał, szpiegował Szkopów. Jednego nawet na strzał wystawił. Polowali na niego podobno tamci, a teraz czerwone pająki. – Czekan wzruszył ramionami, wyciągnął bibułkę i zaczął skręcać papierosa. Nic jeszcze dziś nie jedli, więc chciał zagłuszyć głód. Tak robili w lesie, kiedy nawet grzybów już nie było, a bromu nie chcieli dawać.

Z piskiem opon przejechał gazik z kilkoma żołnierzami UB. Chłopak zaklął, zacisnął pięści. Czas było do pracy, ulice same się nie odgruzują, a tam dostanie chociaż chleba z masłem i czarnej, słodkiej kawy. Z tamtymi jeszcze się policzy. Poprawił szalik, zapiął guzik w kurtce, szło zimno.

 

***

 

Właśnie jesienią ludzie zaczęli znikać. Zniknął Garbaty Zbyszek, niedojda, który zbierał złom i jakieś łachmany. Zniknął pan Feliks i tego samego dnia panna Marianna. Żona pana Feliksa nie próbowała go szukać. Powiedziała tylko sąsiadkom, że dobrze „kurwiarzowi i kurwie”. Zniknął też Maurycy Kottek, który za okupacji był granatowym policjantem, ale nikt go nie ruszał, bo pomagał akowcom.

Ktoś, gdzieś rzucił, że wszyscy oni chodzili „do hrabiego”, czyli do pałacu, gdzie w czasie wojny była siedziba gestapo, a kiedy front się zbliżył, to zrobili tam szpital polowy. Przez dwa tygodnie Niemcy zwozili tam rannych, widać było zakrwawione mundury w kolorze feldgrau, bandaże, zwisające z wozów ręce. I słychać było jęki. Dla „Czekana” i innych mieszkańców brzmiało to wtedy niczym najsłodsza muzyka.

To było w czasie wojny. Teraz, kilka miesięcy po przejściu frontu, panowała tam cisza. Ksiądz proboszcz mówił, żeby tam nie chodzić, żeby dać im spokój i, że teraz jest już czas na przebaczenie. Grzechy jak szkarłat, jak śnieg wybieleją, a zmarłym należy się szacunek. Jezus modlił się za swoich oprawców, a gdy na drzwiach kościoła ktoś przyczepił kartkę, że to byli skurwysyny i hieny, i śmierć im nawet po śmierci, to na kazaniu grzmiał, że nie tylko Jezus, ale i święty Szczepan się modlił, a to był przecież tylko człowiek.

„Lepiej już skupić się na tym, by odbudować miasto. Tyle ścian, nie murów, ale ścian domów czeka na odbudowanie. Tyle zgliszcz jeszcze dymi. Po co tam chodzić? Zbrodniarze ponieśli już zasłużoną karę, zginęli w męczarniach. Człowiek wymierzył sprawiedliwość, a teraz dusze są u Boga i czeka je sąd. In nomine Iesu Christi… Wzywam was bracia, odstąpcie od złych zamiarów.”

Czekan stał w kościele, w najciemniejszym kącie i zaciskał pięści. Zaklął pod nosem, ale tak, że dwie starsze panie się odwróciły.

– Chryste… jak ja bym ich wszystkich…

Ktoś go złapał za ramię. To był wikary, który chodził z nimi do lasu i spowiadał ich.

– Proboszcz musi tak mówić, bo ludzie muszą przebaczyć. Ty też sobie przebacz. Oni już nie żyją, a pamiętaj, że jest nowy wróg.

– Niech mi ksiądz da spokój.

– Ja też byłem w oddziale. Wszystko widziałem. Wyspowiadaj się, ulży ci.

– Niech ksiądz… – „Czekan” zacisnął pięści – … Ksiądz nie strzelał. Nie musiał ksiądz myśleć, co by było, gdyby jednak trafił tamtego Niemca? Wyspowiadać się? Na wszystko macie jedną radę. Może kiedyś.

– Ty też nie chodź do hrabiego.

Czekan już odchodził, ale odwrócił się jeszcze.

– I tak będę.

***

Praca przy usuwaniu gruzów była ciężka, ale nigdzie indziej nie udało się zaczepić. Do szewca Wróbla wrócił syn, u piekarza też nie potrzebowali pracowników. Chcieli ze Staszkiem iść do tartaku, ale właściciela zwinęło UB za pomaganie żołnierzom AK. Przy gruzach brali każdego, nie pytali o to, skąd się przyszło, ani co się robiło w czasie wojny. Mógł poprosić ojca, żeby mu załatwił pracę na kolei, ale nie chciał się odzywać do starego.

Przy gruzach mógł się zmęczyć, nie myśleć. Lubił to, chociaż to była praca dla czerwonych i z czerwonymi, ale powtarzał sobie, że to przecież przy odbudowie miasta. Zresztą, z brygadzisty taki był komuch jak z dupy rakietnica i zawsze żegnał się przed robotą, a jak chodził za potrzebą, to brał „Trybunę”, a potem wracał z pustymi rękami.

– Dziś wyjątkowo zimno. Stańcie tam, przy wejściu. Trzeba odgruzować schody, bo dzisiaj wieczorem jest jakieś plenum. Ma być ładnie i czysto. W południe idźcie na kawę.

Po południu znaczna część pracy była zrobiona. W samą porę, bo właśnie zaczęli zjeżdżać się czerwoni. Czekan przystanął z boku i patrzył, jak do budynku przedwojennego starostwa wchodzili nowi władcy. Jeden, z nalaną czerwoną mordą, w rozpiętym pod szyją mundurze, bo inaczej nie mógłby złapać tchu, gramolił się po schodach. Inny wyglądał nawet na intelektualistę. Niósł pod pachą teczkę i co chwila poprawiał okulary. Trzeci dźwigał stertę papierów i nerwowo rozglądał się na boki. Za chwilę podjechał następny samochód, a potem zaparkował jeszcze jeden. Na koniec zatrzymał się gazik, z którego wysiadł oficer w mundurze oficera Armii Czerwonej.

Czekan patrzył i coraz bardziej świerzbiały go ręce. Myślał o sowieckich bagnetach, które błyszczały za tymi ludźmi. Przypomniał mu się wuj, który był posterunkowym przed wojną, a teraz leżał gdzieś w lesie, pewnie pod Katyniem. Jak żywy stanął mu przed oczami dowódca jego oddziału, major Juliusz Korewicz „Diabeł”, który pojechał na spotkanie z komunistycznymi partyzantami i radzieckimi oficerami, i już z niego nie wrócił. Zawiał jesienny wiatr. Przed wejściem do budynku żołnierze z pepeszami przewieszonymi przez ramię palili papierosy.

– Ej, wy tam… – Czekan spojrzał, skąd dobiegał głos. U dołu schodów stał ten urzędnik, który wcześniej niósł stertę papierów i machał do niego. – Możecie mi pomóc?

Czekan oparł się na trzonku łopaty.

– Chodźcie, chodźcie. I weźcie kolegę. Są ciężkie skrzynie do wtargania, a nie ma mi kto pomóc.

Czekan spojrzał na brygadzistę, który tylko skinął głową, więc wytarł ręce o spodnie, pociągnął Staszka za rękaw kurtki i razem zeszli do człowieka, który ich wołał. Na pace ciężarówki rzeczywiście stało kilka ciężkich, drewnianych skrzyń, zabitych gwoździami.

– Wojaki się nie ruszą… – okularnik mamrotał trochę do siebie, a trochę do chłopaków. – Weźcie je i wnieście na górę.

Skrzynie były ciężkie. Zsunęli je z trudem na ziemię, a potem zaczęli wciągać po schodach. Żołnierze przy drzwiach palili papierosy, pluli od czasu do czasu, oparłszy ręce o przewieszone przez barki pepesze.

– Szto wy tam diełajetie? – jeden z żołnierzy zastąpił im drogę.

– Oni są ze mną – komunista zadyszał się, biegnąc z teczką pod pachą. – Wnieście to jeszcze na pierwsze piętro i postawcie w korytarzu. Potem poczekajcie na mnie na dole, odwdzięczę się – mężczyzna wziął głęboki oddech, a potem pobiegł korytarzem i zniknął za wielkimi drzwiami.

Zostali w wielkim, pustym korytarzu sami. Czekan rozejrzał się, żadnego człowieka, nikogo, kto by choć herbatę sobie parzył, tylko gdzieś daleko słychać było kroki, które zaraz umilkły. Postawili skrzynię. Wysokie, bielone ściany starostwa były popękane. Przed wojną raz przyszedł tutaj z ojcem i pamiętał, jak trzymał go mocno za rękę, żeby się nie zgubić. Pod ścianami czekał tłum ludzi. Pamiętał jakiegoś wieśniaka z żoną i Żyda w chałacie. Ojciec rozmawiał z wysokim, chudym mężczyzną z wąsem, który miał wysoki, piskliwy głos. Chyba się kłócili, bo ojciec cisnął czapką o ziemię, a zaraz potem wyszli.

– Czekan, idziemy? – Staszek drapał się za uchem.

– Trzeba się rozejrzeć.

Przez okno wpadało zachodzące, jesienne słońce, które zdradzało tańczące drobinki kurzu i, szczególna rzecz, oświetlało leżącego na podłodze przedwojennego orła. Róg herbu był odłamany, na szpony narzucone były jakieś szmaty, wszystko pokrył kurz, ale orzeł dalej leżał. Ktoś go chyba odgrzebał i specjalnie tutaj przyniósł, nie wiedząc jeszcze, że z koroną na głowie „kurica” nie może zawisnąć. Wszystko tu było czasem przeszłym, dokonanym.

– Co chcesz zrobić?

– Krzywdę.

Czekan szarpnął za pierwszą klamkę – zamknięte. Podbiegł do następnych drzwi, ale tutaj też nie dało się wejść. Na korytarzu robiło się coraz ciemniej, słońce już zniknęło za ruinami budynków. Znaleźli pod ścianą jakieś papiery, zostawili je. Stanęli przy schodach. Piętro niżej błysnęło światło. Staszek przytrzymał Czekana za rękę, ale ten tylko się szarpnął. Zacisnął pięści i zaczął się skradać, zdecydowany zrobić coś, cokolwiek, byle tylko nie być bezczynnym.

Przed nim były tylko jedne drzwi, jedna cholerna klamka, której nigdy nie należało naciskać. W półmroku panującym w sali zobaczył sylwetki ludzi siedzących nieruchomo pod ścianami. Przez długą chwilę nikt nie wykonał nawet najmniejszego ruchu. Wszyscy mieli oczy utkwione w jeden punkt. Na środku, na stole przykrytym zielonym suknem, stała lampa naftowa, która rzucała słaby blask na sztywne sylwetki.

Czekan stał w progu i patrzył na to dziwne zbiorowisko. Był tam ten okularnik, był grubas, którego wcześniej widział na schodach. Był przewodniczący Rady Narodowej, a obok niego siedział przedwojenny starosta z wielką raną wokół szyi po pętli, którą zarzucili mu Niemcy w listopadzie 1939 roku. Niemożliwe, żeby to był on. W końcu Czekan na własne oczy widział jak starosta dyndał przez trzy dni na wietrze.

Zdawało mu się też, że w migotliwym świetle zobaczył też swojego dowódcę z lasu Korewicza, który przecież zginął kilka miesięcy temu. Siedział w poplamionym krwią mundurze i jako jedyny spojrzał na nich, uśmiechając się wargami nadgryzionymi przez robaki. Dowódca oddziału Gwardii Ludowej, którego Niemcy bili przez tydzień siedział naprzeciwko Korewicza. Jego krzyki było słychać na rynku i nic dziwnego, że on z kolei, nie uśmiechał się. Wszyscy trzymali się za ręce. W milczeniu patrzyli w jeden punkt.

Czekan stał na środku auli. Spojrzał na Staszka, którego oczy były jakby w gorączce.

– Chodźmy stąd…

– Widzisz to samo, co ja?

– Widzę tylko jakieś światło na środku.

– A ludzi? Tych wszystkich ludzi? Korewicza?

Staszek nie zdążył mu odpowiedzieć, bo nagle zrobiło się jasno jak w dzień.

– Co wy tu robicie?! Kim jesteście?! Łapać ich!

Z zakamarków pomieszczenia wyskoczyło kilku żołnierzy. W rękach mieli pistolety. Nie było czasu na zastanawianie się. Czekan odwrócił się na pięcie i rzucił w dół schodów. Staszek biegł tuż za nim, a z drugiej strony budynku nadciągali już kolejni.

– Staaaać!

– Tu, w lewo! – Czekan rzucił się w mały korytarz. Był przekonany, że kolega skręcił razem z nim. Na końcu były drzwi do małej oficyny, chyba kotłowni. Wybiegł na podwórze, potknął się o wiadro, zerwał znów na nogi i popędził na ulicę. Wypadł w mrok, skręcił w lewo. Z tyłu usłyszał tupot nóg, a zaraz potem szamotaninę. Nawet się nie obejrzał, przeskoczył przez mur. Zdążył w ostatniej chwili, grad kul uderzył o cegły.

– Stój, job twoju mać!

Pędził, ile sił w nogach. Myślał, że zgubi ich za torami, ale ścigali go dalej. Cały czas słyszał tupot nóg. Ilu ich było? Może dwóch lub trzech? Za załomem muru wskoczył do leja po bombie. Chwilę nasłuchiwał. Kroki wyraźnie zwolniły. Ten, kto go ścigał, już nie biegł, ale skradał się, oświetlając drogę latarką. Za chwilę pojawiły się drugi, a potem też trzeci snop światła. Za chwilę już tu będą. Nie ma szans, żeby się ukryć, albo walczyć. Trzeba uciekać, ale gdzie?

Zamajaczyła bryła kościoła z przetrąconą wieżą. Wysunął się ostrożnie z dziury, przeczołgał pod murem, a potem ruszył pędem. Wewnątrz paliło się światło, dochodził śpiew. Bez wahania wbiegł po schodach do środka. Rozglądał się, dysząc ciężko. Ktoś złapał go za rękę, chciał się bronić, ale to był młody wikary.

– Chodź!

Otworzył mu drzwi do krypty i niemal siłą tam wepchnął. Czekan wciągnął wilgotne powietrze, pachnące starym drewnem i dawno pogrzebanymi trupami. Nasłuchiwał, a ponieważ nic się nie działo – usnął.

***

Ojciec nie spał. Siedział przy stole, na którym stała niedopita, czarna herbata i czytał gazetę. A może tylko udawał, że czyta, bo gdy tylko zaskrzypiały drzwi, natychmiast podniósł wzrok. Nic nie mówił, patrzył tylko, jak robił zazwyczaj, gdy chciał porozmawiać. Czekan próbował minąć kuchnię bez słowa.

– Gdzie byłeś?

– A gdzie miałem być? Pracowałem.

– Do tej godziny?

– Złapałem jeszcze fuchę.

Ojciec zamieszał herbatę, potem wziął spory łyk. Skrzywił się. Przed wojną uwielbiał pić mocną i słodką herbatę, a teraz cukru brakowało.

– W mieście podobno słychać było strzały. Coś się stało w starostwie. Wiesz, co tam było?

– Skąd ja miałbym to wiedzieć?

Ojciec wstał, ogromne ręce skrzyżował na piersi. Teraz wydawał się jeszcze większy niż zazwyczaj – lata pracy na kolei wyrzeźbiły mu mięśnie. Jego wygląd ciągle budził respekt, choć był już niemłody.

– Dlatego, że cię znam. Wiem, co ci po głowie chodzi. Wiem, z kim się włóczysz i spotykasz. Znów chciałbyś iść do lasu, ale lepiej przestań szukać okazji… Biłeś Niemca i dobrze. Ale teraz są inne czasy.

– Zamiast nazistów mamy komunistów. To jednakowa cholera. Tylko, że tamci pachnieli, dopóki nie zaczęli srać pod siebie ze strachu, a od tych wali potem i gównem od początku.

Ojciec podniósł prawą rękę, ale za chwilę ją opuścił.

– Teraz jest władza ludowa. Nie ma i nie będzie już panów. Pamiętasz, co ze mną robili sanacyjni przed wojną?… Pamiętasz, kim był wtedy Korewicz, którego tak wielbiłeś?

– Pamiętam. I wiem, że teraz przez takich jak ty, żrą go robaki.

Tym razem ojciec zamierzył się na syna pięścią. Spojrzał na matkę, która stanęła w drzwiach. Opuścił rękę, odepchnął Czekana, sięgnął po kurtkę i wyszedł w noc.

***

– Panie majorze, mam wiadomość od ojca.

– Mów.

– Kapitan Pieskow może się spotkać w leśniczówce Izdebskiego. Weźmie ze sobą pięciu ludzi, tylu my też możemy mieć. Chcą omówić plany współdziałania.

– To piętnaście kilometrów stąd – dowódca spojrzał na mapę. – W środku lasu, blisko już Armii Czerwonej – Korewicz poprawił płaszcz na ramionach, zapalił papierosa. – Nie ma wyjścia… Powiedz, że będziemy jutro. Bez pomocy czerwonych nie zajmiemy miasta. Miałem nadzieję, że batalion spadochroniarzy się wycofa, ale chyba organizują tu obronę. Czekan, ufasz informacjom swojego ojca?

Chłopak popatrzył na oficera, pod którym walczył już od trzech lat. Zawdzięczał mu życie.

– Ufam, panie majorze…

– To dobrze. To mi wystarczy.

***

– Towarzyszu majorze… – Pieskow zasalutował, a potem obciągnął brudną kurtkę – Cieszę się, że przyszliście.

Korewicz stał w połatanym mundurze polskiego oficera, był wyższy od Rosjanina niemal o głowę, ręce założył z tyłu. Rozglądał się po polance, szukał jakichś niepokojących sygnałów. Wyglądało na to, że czerwoni dotrzymali umowy i rzeczywiście przybyli tutaj w pięciu.

– Wejdziemy do środka? Zimno tu na dworze, wieje wiatr, trzeba usiąść nad mapami, a nie ma zbyt wiele czasu – Pieskow zatarł ręce.

Drzwi skrzypiały. W leśniczówce panował wieczorny półmrok. W słabym świetle dało się zauważyć panujący bałagan: przewrócone krzesła, stół pocięty nożem i zaplamiony woskiem, jakieś papiery leżące pod ścianą. Na podłodze sczerniała plama krwi. Śmierdziało stęchlizną. Świece dawały niewiele światła, a tylko rzucały na ściany cienie, tańczące upiornego oberka.

– No, warunki takie sobie – Pieskow podniósł jedno krzesło, ale my tu nie dla wygody. Lampa jest, stół jest, można rozmawiać.

Pochylili się z Korewiczem nad mapami, głowa przy głowie. Pogrążeni w rozmowie nie widzieli, jak cienie na ścianach powoli się uspokoiły, jak przybrały ludzkie kształty i przez chwilę przyglądały się dwóm oficerom. Potem zaczęły pełznąć w ich kierunku.

Czekan stał w kącie Sali i chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, tylko łapał powietrze. Cienie zbliżały się powoli, dopełzły do Korewicza i zaczęły się wspinać po jego nodze. Siadły na plecach.

Pieskow tymczasem podniósł się i podszedł do okna. Przez chwilę wpatrywał się w noc, pykając fajkę. Potem odwrócił się i spojrzał na Korewicza pustymi, czarnymi oczyma. Patrzył, jak cienie rozerwały mundur Polaka i wgryzły mu się w plecy…

Czekan się obudził.

 

*****

 

Przez kilka dni Czekan nie pokazywał się na budowie. Wychodził rano, jak zawsze i krążył po mieście. Raz podsłuchał, jak przekupki rozmawiały, że znowu kogoś złapano. Nie miał wątpliwości, że chodziło o Staszka. Bał się przychodzić do domu, bo liczył się z tym, że ktoś go tu będzie szukał. Do późnych godzin wieczornych kręcił się przy kościele. Wracał tylko dlatego, że bez tego nie usnęłaby jego matka.

– Gdzie się tak włóczysz do późna? Stukam w okienko, pukam, a ciebie nie ma. Balladę chciałem śpiewać nawet .

– Kulinicz…?

– Mądrze to tak, po nazwisku? A jakby tu ktoś stał i słuchał?

– Czego chcesz? Wiesz, że mój ojciec, jak cię zobaczy, to doniesie.

– Może nie będzie musiał?

– O czym mówisz?

– Złapali Staszka. To pewnie wiesz? Ale może jeszcze do ciebie nie dotarło, że on zna dużo ludzi. Wie, kto z nami chodził do lasu i kto zrobił tę akcję pod Witowicami. Jest twardy, dużo zniesie, ale w końcu może pęknąć. Wyście się razem kręcili i tamtego wieczora właziliście do starostwa, bo was jakiś komuch zawołał. Po chuj żeście tam łazili?

– Skąd wiesz?

– Wiem, skąd wiem. Trzeba go stamtąd wyciągnąć i to jak najprędzej.

– Jak?

– Ludzi chętnych nie brakuje. Od ręki zbiorę ze dwudziestu. Budynek znamy, potrzeba tylko więcej broni. W czasie odwrotu spod Witowic straciliśmy dwa pistolety maszynowe. Brakuje też granatów.

– Skąd wziąć taką broń?

– Od hrabiego…

Czekan popatrzył na Kulinicza, jakby nie zrozumiał. W mroku nie było prawie widać jego twarzy, zresztą kapral tak się ustawiał, żeby kryć się w najgłębszym cieniu.

– Tam były najpierw koszary, potem szpital, a po ewakuacji części chorych bronili się tam spadochroniarze.

– Jak w wielu innych miejscach.

– Tak, ale tamte budynki nie zostały przeczesane. Nikt tam nie chodził, nie sprawdzał. Tam musi być broń.

– Przecież pilnują – Czekan wyjął z kurtki papierosy.

– Tak pilnują, że ciągle ktoś tam łazi. Ruscy ciągle pijani. Zresztą, jak dasz im bimbru, to cię wpuszczą. Ty też tam chodziłeś… Pójdziesz i teraz.

– Nigdzie nie pójdę – Czekan cofnął się o dwa kroki. – Sam idź.

– Już zapomniałeś jak zginęli Piorun i Modliszka? – Kulinicz przysunął się do Czekana. Czuć było od niego bimbrem. Rękę trzymał w kieszeni płaszcza, zmrużył oczy. – Już nie pamiętasz, kogo trzeba było wyciągać z katowni gestapo? Długo byś jeszcze wytrzymał? A może trzeba było pozwolić, żeby cię tam zatłukli, tylko najpierw wszystkich byś wydał. No! Gadaj! Po chuj lazłeś wtedy na tamtą kolej i po chuj teraz właziłeś do czerwonych, do pałacu? Zawsze jesteś tak samo głupi!

Kulinicz patrzył na Czekana, który zwiesił głowę. Przez chwilę obaj milczeli.

– Masz dług, którzy trzeba spłacić…

– Mam.

Kulinicz się odprężył, poprawił poły kurtki.

– No, zuch. Tylko idź szybko, bo na razie piorą Staszka po pysku miejscowe chamy i nawet nie wiedzą, o co pytać, ale za kilka dni ma przyjechać podobno jakiś prokurator z Warszawy. Staszek jest zawzięty, ale wtedy może pęknąć.

– Pójdę.

***

Noc była jasna, księżycowa. Nie można czekać. Jeśli rzeczywiście było tak, jak mówił Kulinicz, to trzeba było odbić Staszka jak najszybciej. Czekan zakradł się do kuchni i zabrał latarkę ojca. Po chwili wahania wziął też nóż, a na stole znalazł kawałek czarnego chleba.

Do hrabiego nie było daleko. Trzeba było wyjść za miasto i minąć zrujnowany cmentarz, a potem przejść przez aleję parkową. Stare klony i buki stały tak spokojnie w jasnej poświacie. To dziwne, że choć ziemia była dookoła przeorana pociskami artyleryjskimi, to korony drzew były praktycznie nietknięte. Wiał lekki wiatr. Gdzieś z prawej strony błysnęła latarka, to właśnie tam mogli się kręcić radzieccy żołnierze. Wokół było jednak pełno krzewów i rozwalonego, wojskowego sprzętu, gdzie mógł się ukryć. Nie bał się tak bardzo, że zostanie złapany. Bał się tego, co zobaczy w środku.

Czarny obrys wejścia był coraz bliżej i coraz mocniej czuł nieprzyjemny zapach śmierci. Pewnie gdzieś leżą jeszcze nie pogrzebane ciała, walają się butelki lekarstw, gnije jedzenie. Trzeba tam jednak wejść, bo gdzieś w pomieszczeniach, których Rosjanom nie chciało się przeszukać, może być jeszcze broń. Postanowił szukać na strychu.

Podłoga była pokryta kurzem. Pod ścianą, naprzeciwko drzwi stał postrzelany obraz jakiegoś szlachcica w kontuszu. Wielki, stojący zegar był potrzaskany, a na środku sieni stało szpitalne łóżko, zarzucone bandażami. Dalej, na lewo, było wejście na wyższe piętro.

Bał się włączyć latarkę. Pod nogami walały się jakieś cegły i papiery. Pod koniec wojny był tu szpital, a potem jeszcze punkt oporu. Broniła się tutaj cała kompania, z okien strzelały ckm-y, w parku ustawione były działka przeciwpancerne. Jakaś broń musi tutaj być.

Księżyc wyszedł zza chmur, zrobiło się jaśniej. Czekan oddychał szybko, rozglądał się po wielkiej sali. Znieruchomiał, kiedy zobaczył pod ścianą bawiące się dziecko. Miał nadzieję, że tylko mu się przywidziało. Przetarł oczy i spojrzał jeszcze raz. Dziecko tam było, ubrane w żółtą sukienkę, z kokardami we włosach. Nie mógł się pomylić.

Mała dziewczynka trzymała w rękach szmacianą lalkę i przeczesywała jej palcami włosy. Podniosła wzrok. Jej oczy świeciły dziwnym blaskiem, ale to mogło być odbite światło księżyca.

– Dziecko, co ty tu robisz? – głos Czekana stał się chrapliwy.

– Jestem sama. I bardzo się boję – dziewczynka opuściła wzrok i wróciła do zabawy.

Czekan stał na środku pomieszczenia i nie wiedział, co robić. Cała sytuacja wydawała mu się snem, ale przecież wyraźnie słyszał głos dziewczynki. Nie wiedział, co ma zrobić?

– Jak masz na imię? – zapytał, ale tym razem dziewczynka nie odpowiedziała. Podszedł do niej. – Chodź, zabiorę cię stąd – nie wiedział, co ma mówić i co robić.

Podszedł do dziecka i wyciągnął rękę. Dziewczynka podniosła głowę i wtedy zobaczył, że przez jej szyję biegnie czerwona szrama, a na bluzkę ścieka krew. Wzięła go za rękę.

– Chodźmy do innych.

Ruszyła korytarzem, a Czekan bezwolnie poszedł za nią. Przeszli przez dwa niewielkie pomieszczenia i weszli do kolejnej sali. Zatrzymali się w wejściu.

– Spójrz – powiedziała dziewczynka. – Jesteśmy tutaj wszyscy. Dalej nie możemy pójść.

Czekan widział tłum postaci, stojących lub siedzących pod ścianami. Wszyscy patrzyli teraz na nich. Były tam małe dzieci, był stary lekarz, którego zakatowali Niemcy. Piorun i Modliszka wyciągali ku niemu ręce. Widział wyraźnie ich podziurawione brzuchy. Modliszka miał też przestrzelony prawy oczodół. Panna Zosieńka, która przynosiła im leki do lasu, miała porwaną sukienkę i zakrwawione łono. Za nią stał gestapowiec Reinhardt, którego odstrzelili AK-owcy, przysłani z Warszawy. Kilku niemieckich żołnierzy stało obok siebie. Dziewczynka pociągnęła Czekana. Wszedł między zjawy. Wszyscy odsuwali się na boki. Przeszli prawie przez cały pokój. Pod ścianą stało dwóch żołnierzy w polskich mundurach.

– Idź, porozmawiaj z nimi – powiedziała dziewczynka i usiadła pod ścianą.

Żołnierze odwrócili się. Czekan stał z opuszczonymi rękami. Nie był w stanie się bronić, kiedy Korewicz wbijał mu w serce nóż, a Staszek złożył dłonie jak do modlitwy.

– Jest noc, muszę zapalić latarkę i uciekać. To nie jest miejsce dla mnie – pomyślał. Obraz zaczął mu się rozmywać. Nie widział, czy Staszek się uśmiecha, czy płacze. Upadł. Korewicz pochylił się nad nim, zamknął mu oczy i wyszeptał:

– Umieraj. To jest rozkaz.

Koniec

Komentarze

Witaj.

To zdanie jest kwintesencją wszystkiego:

Księżyc, jakby zmęczony tym, co widział, schował się gdzieś za chmurami.

Przerażający opis. Jednak – przecież wojna jest właśnie taka: bolesna, straszliwa, przerażająca, pełna strachu i niepewności, okrutna, niszczycielska, zbrodnicza, zła. Potworne ukazanie wojny z perspektywy młodych ludzi. Oddałeś doskonale ten klimat, te emocje, ten strach. 

 

Z technicznych jest kilka spraw do poprawy, jak choćby interpunkcja i powtórzenia. 

Jak to ja, pomarudzę nieco nad brakiem uprzedzenia o wulgaryzmach. :)

 

 

Pozdrawiam.

Pecunia non olet

Dziękuję :) Chciałem uzyskać klimat napięcia, strachu i niepewności. Cieszę się, że tak to zostało odczytane. Podchodzę do wulgaryzmów w tekście bardzo użytkowo i nawet nie przyszło mi do głowy, żeby uprzedzać, za co przepraszam.

 

Pozdrawiam :)

Hej,

 

bardzo ciekawa historia, fajnie nakreślona atmosfera, ciekawe tło powojenne. Przydałoby się nieco więcej narracji tu i ówdzie – poniżej kilka uwag.

 

Generalnie nie do końca zrozumiałem fabułę – dlaczego umarli kitrali się we dworze, dlaczego zaatakowali Czekana? Skąd się wzięło to zło, dlaczego ludzie nie mogli umrzeć?

 

Uwagi do tekstu:

 

Coś musieli tutaj Szwaby zostawić.

Szyk + ja bym dał: “musiały”: “Szwaby musiały coś tutaj zostawić.”

 

Inny żołnierz, z amputowaną nogą, leżał twarzą w kałuży.

“Amputowana” to mi się kojarzy z czysty, zabiegiem chirurgicznym, do rozważenia czy nie zamienić na “odrąbaną”, “urżniętą”, czy wręcz “ujebaną” ;)

 

„Czekan” nienawidził takich jak Czarny Franek

Dlaczego czekan w cudzysłowie, a czarny Franek już nie? Dałbym bez, po prostu: Czekan, potem już tak masz, jak widzę.

 

Z piskiem opon przejechał gazik z kilkoma żołnierzami UB.

Dobrze byłoby wrzucić kilka słów, gdzie dzieje się akcja w tej scenie. Bo jest zawieszona w próżni – czy rozmawiają na ulicy, w jakiejś szopie czy w domu? 

 

Właśnie jesienią ludzie zaczęli znikać.

Co “właśnie”? Nie pasuje mi to słowo. Może “tamtą jesienią”?

 

Ksiądz proboszcz mówił, żeby tam nie chodzić, żeby dać im spokój i, że teraz jest już czas na przebaczenie.

Nie rozumiem tego motywu. Ktoś się ukrywa w tym dworze? To oczywiste, że trzeba iść i zrobić porządek, przebaczenie, jak dla mnie nie ma tutaj nic do rzeczy. Ja bym sobie nie pozwolił, żeby potencjalny wróg czaił się na mnie we dworze…

 

– Chodźcie, chodźcie. I weźcie kolegę. Są ciężkie skrzynie do wtargania, a nie ma mi kto pomóc.

Czekan spojrzał na brygadzistę, który tylko skinął głową, więc wytarł ręce o spodnie, pociągnął Staszka za rękaw kurtki i razem zeszli do człowieka, który ich wołał. Na pace ciężarówki rzeczywiście stało kilka ciężkich, drewnianych skrzyń, zabitych gwoździami.

– Wojaki się nie ruszą… – okularnik mamrotał trochę do siebie, a trochę do chłopaków. – Weźcie je i wnieście na górę.

Skrzynie były ciężkie.

No cóż… Tak, można się domyślić, że skrzynie były ciężkie i były skrzyniami :D

 

 

mężczyzna wziął głęboki oddech, a potem pobiegł korytarzem i zniknął za wielkimi drzwiami.

Zostali w wielkim, pustym korytarzu sami.

Przydałoby się więcej informacji – gdzie poszli pozostali mężczyźni, co robili żołnierze? Jak dla mnie potem jest zbyt duży przeskok do poniższej sceny:

 

Przed nim były tylko jedne drzwi, jedna cholerna klamka, której nigdy nie należało naciskać. W półmroku panującym w sali zobaczył sylwetki ludzi siedzących nieruchomo pod ścianami. Przez długą chwilę nikt nie wykonał nawet najmniejszego ruchu. Wszyscy mieli oczy utkwione w jeden punkt. Na środku, na stole przykrytym zielonym suknem, stała lampa naftowa, która rzucała słaby blask na sztywne sylwetki.

Pomyśl.

 

 

Przed wojną raz przyszedł tutaj z ojcem i pamiętał, jak trzymał go mocno za rękę, żeby się nie zgubić. Pod ścianami czekał tłum ludzi. Pamiętał jakiegoś wieśniaka z żoną i Żyda w chałacie. Ojciec rozmawiał z wysokim, chudym mężczyzną z wąsem, który miał wysoki, piskliwy głos. Chyba się kłócili, bo ojciec cisnął czapką o ziemię, a zaraz potem wyszli.

Fajna retrospekcja yes

 

– Zamiast nazistów mamy komunistów. To jednakowa cholera. Tylko, że tamci pachnieli, dopóki nie zaczęli srać pod siebie ze strachu, a od tych wali potem i gównem od początku.

Pięknie, podoba mi się yes

 

 

– Panie majorze, mam wiadomość od ojca.

– Mów.

Wg mnie zbyt duży fikołek fabularny, ja bym to zrobił w formie wspomnień Czekana może + dodał jakieś zakorzenienie we współczesnym czasie, np. “Czekan, poszedł do sypialni i rzucił się na łóżko. Księżyc świecił jasno, jak wtedy kiedy z Korewiczem skradali się do leśniczówki.

– Kurwa – rzucił Czekan, nie potrafiąc się obronić przed wspomnieniami.”

Rozpoczynając kolejny akapit z Korewiczem dodałbym jeszcze dodatkową narrację w rodzaju: “Tamtej nocy czekali w rowie niedaleko książęcego lasku. Wreszcie posłaniec się pojawił… itd.

 

Sama koncówka tej retrospekcji – “Czekan się obudził”. To dla mnie stanowczo za mało. Rozważ.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Dziękuję :) Chciałem uzyskać klimat napięcia, strachu i niepewności. Cieszę się, że tak to zostało odczytane. Podchodzę do wulgaryzmów w tekście bardzo użytkowo i nawet nie przyszło mi do głowy, żeby uprzedzać, za co przepraszam.

 

Pozdrawiam :)

 

Cel osiągnięty doskonale, czego gratuluję. :)

Co do wulgaryzmów, to takie moje zrzędzenie, wybacz. :)

 

Pozdrawiam. ;)

Pecunia non olet

Hej Basement Key, dziękuję za uważne przeczytanie i analizę :) Wątków jest sporo, ale:

 

co do wypowiedzi księdza,

Ksiądz proboszcz mówił, żeby tam nie chodzić, żeby dać im spokój i, że teraz jest już czas na przebaczenie.

To było pierwsze zdanie, które pojawiło mi się w głowie w związku z tym opowiadaniem. Być może widać tutaj szwy narracyjne, bo początek i resztę historii dobudowałem do tego zdania. Ludzie nie wiedzą, czy ktoś się tam ukrywa. Chodzą tam, żeby coś wyszabrować, chędożyć (Maurycy Kottek i panna Marianna) albo jakoś odegrać się na trupach oprawców. Ksiądz proboszcz chciał ich przed tym powstrzymać. Nie chciałem też, żeby z opowiadania wyszło mi coś w stylu “SS-man zombie”, więc tutaj wcisnąłem hamulec i nie opisałem precyzyjnie, że to tak naprawdę były upiory, przez co moje zamiary mogły się stać nieczytelne.

Jeśli chodzi o rozbudowanie narracyjne niektórych miejsc. Często czuję/chcę/wydaje mi się, że powinienem rozbudować opowiadanie (przy różnych okazjach) o jakieś dodatkowe sceny. Być może w przypadku tego tekstu są to właśnie te miejsca :)

 

Jeszcze raz bardzo dziękuję i pozdrawiam :)

Hej :)

 

W pierwszcych dwóch akapitach powtarzasz mnóstwo informacji. Wystarczy raz, bo to naprawdę rzuca się w oczy. Masz przykłady niżej, górny z pierwszego akapitu, dolny z drugiego:

 

Szedł, oświecając latarką zatęchłe korytarze.

Poświecił latarką.

Albo:

Mężczyzna szukał złota, bez różnicy czy złotych zębów, czy monet

Szukał złota, pieniędzy.

Lub też:

 coraz mocniej śmierdziało trupami.

oddychał trupim powietrzem,

 

 

Z piskiem opon przejechał gazik z kilkoma żołnierzami UB. Chłopak zaklął, zacisnął pięści. Czas było do pracy, ulice same się nie odgruzują, a tam dostanie chociaż chleba z masłem i czarnej, słodkiej kawy. Z tamtymi jeszcze się policzy.

Co za chłopak? Staszek czy Czekan? Nie wiadomo. I z kim się policzy? Kim są tamci? To, mam nadzieję, będzie gdzieś dalej wyjaśnione.

 

Jezus modlił się za swoich oprawców, a gdy na drzwiach kościoła ktoś przyczepił kartkę, że to byli skurwysyny i hieny, i śmierć im nawet po śmierci, to na kazaniu grzmiał, że nie tylko Jezus, ale i święty Szczepan się modlił, a to był przecież tylko człowiek.

Tutaj podmiot zgubiłeś, bo chodziło ci o proboszcza, a wychodzi na to, że grzmiał Jezus :)

 

Czekan stał w kościele, w najciemniejszym kącie i zaciskał pięści. Zaklął pod nosem, ale tak, że dwie starsze panie się odwróciły.

Dlaczego wcześniej był “Czekan” a teraz już jest Czekan bez cudzysłowu?

 

– Ej, wy tam… – Czekan spojrzał, skąd dobiegał głos. U dołu schodów stał ten urzędnik, który wcześniej niósł stertę papierów i machał do niego.

Z tego zdania mi wychodzi, że urzędnik wcześniej niósł stertę papierów i wcześniej do niego machał, a nie o to Ci chodziło pewnie.

 

Ojciec rozmawiał z wysokim, chudym mężczyzną z wąsem, który miał wysoki, piskliwy głos.

Źle to brzmi.

 

Przez okno wpadało zachodzące, jesienne słońce, które zdradzało tańczące drobinki kurzu

Dziwnie to brzmi – zdradzać drobinki kurzu :-/

 

Zdawało mu się też, że w migotliwym świetle zobaczył też swojego dowódcę z lasu Korewicza, który przecież zginął kilka miesięcy temu.

Powtórzenie. No i czym jest las Korewicza? ;)

 

Czekan stał na środku auli.

Chwilę wcześniej piszesz, że stał na progu, a teraz jest już na środku auli? To znaczy wlazł tam i stanął obok lampki? Nie zgadza mi się to z tym, co dzieje się chwilę później.

 

Czekan odwrócił się na pięcie i rzucił w dół schodów. Staszek biegł tuż za nim, a z drugiej strony budynku nadciągali już kolejni.

Niby jest OK, ale piszesz, o tym, że Czekan ucieka, potem dodajesz, że obok niego biegnie Staszek a po chwili, że z drugiej strony nadciągali kolejni i pewnie chodzi Ci o tych ścigających, ale w tym zdaniu to nie gra, bo wcześniej podmiotami miałeś ściganą dwójkę przyjaciół.

 

Czekan rzucił się w mały korytarz. Był przekonany, że kolega skręcił razem z nim. Na końcu były drzwi do małej oficyny, chyba kotłowni.

Powtórzenie.

 

Za chwilę pojawiły się drugi, a potem też trzeci snop światła. Za chwilę już tu będą.

To powtórzenie celowe?

 

Zamajaczyła bryła kościoła z przetrąconą wieżą.

Rym.

 

– No, warunki takie sobie – Pieskow podniósł jedno krzesło, ale my tu nie dla wygody. Lampa jest, stół jest, można rozmawiać.

Popraw zapis wypowiedzi i didaskaliów.

 

Pieskow tymczasem podniósł się i podszedł do okna. Przez chwilę wpatrywał się w noc, pykając fajkę. Potem odwrócił się i spojrzał na Korewicza pustymi, czarnymi oczyma. Patrzył, jak cienie rozerwały mundur Polaka i wgryzły mu się w plecy…

Czekan się obudził.

Siękloza.

 

Mała dziewczynka trzymała w rękach szmacianą lalkę i przeczesywała jej palcami włosy.

Wynika z tego, że dziewczynka przeczesywała włosy palcami lalki. Tak miało być?

 

Czekan stał na środku pomieszczenia i nie wiedział, co robić. Cała sytuacja wydawała mu się snem, ale przecież wyraźnie słyszał głos dziewczynki. Nie wiedział, co ma zrobić?

– Jak masz na imię? – zapytał, ale tym razem dziewczynka nie odpowiedziała. Podszedł do niej. – Chodź, zabiorę cię stąd – nie wiedział, co ma mówić i co robić.

Znów się powtarzasz.

 

Wypisane powyżej błędy nie są jedynymi, ale większość z tych rzeczy na szczęście nie zepsuła odbioru, bo opowiadanie jest całkiem ciekawe fabularnie. Masz też dość gęsty klimat, całkiem fajnie prowadzisz czytelnika coraz głębiej w fabułę, przez co całość czyta się szybko i bezboleśnie, pomimo kiksów.

Pomysł na upiory w budynkach, które widziały wiele śmierci jest dość sztampowy, ale Tobie udało się zaintrygować, bo pokazane upiory nie są bezmyślnymi zombiakami, ale mają swoje motywy, i w dodatku nawet indywidualnie odnoszące się na koniec do postaci Czekana. Podoba mi się też ta estetyka powojennego miasta, niedługo po walkach, jeszcze nie odbudowanego.

Wyszło Ci zdecydowanie mroczne opowiadanie, całkiem ciekawe fabularnie, jednak te niedociągnięcia, o których pisałem wcześniej powodują, że nie do końca mogłem się cieszyć lekturą. Ale i tak jest nieźle :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Mroczne to opowiadanie, Dantesie, bo i mroczne czasy opisujesz. Mimo licznych usterek czytało się tę historię całkiem dobrze, choć nie ukrywam, że długo zastanawiałam się, gdzie tu jest fantastyka. Zastanowiło mnie to, co Czekan zobaczył w sali urzędu, ale pomyślałam, że może miał jakieś omamy… Jednak finał rozwiał wszelkie wątpliwości  i opowiadanie okazało się całkiem satysfakcjonujące.

Szkoda, że do tej pory nie poprawiłeś usterek wskazanych przez wcześniej komentujących.

 

Coś mu­sie­li tutaj Szwa­by zo­sta­wić. ―> Słowo szwaby jest tu użyte w formie pogardliwego określenia Niemców, więc: Coś mu­sie­li tutaj szwa­by zo­sta­wić.

 

Inny żoł­nierz, z am­pu­to­wa­ną nogą, leżał twa­rzą w ka­łu­ży. Przy­glą­dał się tym tru­pom, oce­nia­jąc czy warto grze­bać im w kie­sze­niach. ―> Czy dobrze rozumiem, że żołnierz bez nogi, leżący twarzą w kałuży, przyglądał się trupom?

 

Wtedy wy­cią­gnę­ły się po niego palce: dłu­gie, szpo­nia­ste, po­wy­krę­ca­ne i brud­ne. Palce z dłu­gi­mi pa­znok­cia­mi… ―> Czy to celowe powtórzenia?

 

Cho­le­ra go wzię­ła skur­wy­sy­na. Albo Ru­skie. ―> Podobnie jak szwaby, słowo ruskie jest tu użyte w formie pogardliwego określenia Rosjan, więc: Cho­le­ra go wzię­ła, skur­wy­sy­na. Albo ru­skie.

 

„Cze­kan” nie­na­wi­dził ta­kich jak Czar­ny Fra­nek… ―> Cze­kan nie­na­wi­dził ta­kich jak Czar­ny Fra­nek

Domyślam się, że Czekan to pseudonim, więc cudzysłów jest zbędny.

 

in­te­re­sy robi i wróci za nie­dłu­go… ―> …in­te­re­sy robi i wróci nie­dłu­go… Lub: …interesy robi i wróci za jakiś czas

 

– Myślę, że to Ru­skie – Sta­szek jesz­cze raz po­dra­pał się w głowę. ―> – Myślę, że to ru­skie. – Sta­szek jesz­cze raz po­dra­pał się w głowę.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

– Sły­sza­łem, że on po­ma­gał, szpie­go­wał Szko­pów. ―> – Sły­sza­łem, że on po­ma­gał, szpie­go­wał szko­pów.

 

od­stąp­cie od złych za­mia­rów.” ―> …od­stąp­cie od złych za­mia­rów”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

– Niech ksiądz… – „Cze­kan” za­ci­snął pię­ści – … Ksiądz nie strze­lał. ―> – Niech ksiądz… – Cze­kan za­ci­snął pię­ści. – Ksiądz nie strze­lał. Lub: – Niech ksiądz… – Cze­kan za­ci­snął pię­ści – …ksiądz nie strze­lał.

 

roz­ma­wiał z wy­so­kim, chu­dym męż­czy­zną z wąsem, który miał wy­so­ki, pi­skli­wy głos. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Chyba się kłó­ci­li, bo oj­ciec ci­snął czap­ką o zie­mię… ―> Skoro rzecz działa się w urzędzie, to raczej: Chyba się kłó­ci­li, bo oj­ciec ci­snął czap­ką o podłogę

 

Cze­kan szarp­nął za pierw­szą klam­kę – za­mknię­te. ―> Cze­kan szarp­nął pierw­szą klam­kę – za­mknię­te.

 

Był prze­wod­ni­czą­cy Rady Na­ro­do­wej… ―> Był prze­wod­ni­czą­cy rady na­ro­do­wej

 

Oj­ciec za­mie­szał her­ba­tę, potem wziął spory łyk. ―> Oj­ciec za­mie­szał her­ba­tę, potem wypił spory łyk.

Łyków się nie bierze.

 

Cze­kan stał w kącie Sali i chciał krzy­czeć… ―> Dlaczego wielka litera?

 

Bal­la­dę chcia­łem śpie­wać nawet . ―> Zbędna spacja przed kropką.

 

Noc była jasna księ­ży­co­wa. Nie można cze­kać. Jeśli rze­czy­wi­ście było tak, jak mówił Ku­li­nicz, to trze­ba było odbić… ―> Lekka byłoza.

 

Pew­nie gdzieś leżą jesz­cze nie po­grze­ba­ne ciała… ―> Pew­nie gdzieś leżą jesz­cze niepo­grze­ba­ne ciała

 

na­prze­ciw­ko drzwi stał po­strze­la­ny obraz ja­kie­goś szlach­ci­ca w kon­tu­szu. Wiel­ki, sto­ją­cy zegar był po­trza­ska­ny, a na środ­ku sieni stało szpi­tal­ne łóżko… ―> powtórzenia.

 

z okien strze­la­ły ckm-y… ―> …z okien strze­la­ły CKM-y/ cekaemy

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Outta Sewer, regulatorzy – bardzo dziękuję za wskazanie błędów i każe, życzliwe słowo :). Postaram się najszybciej poprawić wszystkie niedociągnięcia.

 

Pozdrawiam serdecznie,

dantes

Bardzo proszę, Dantesie. I życzę powodzenia w dalszej pracy twórczej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, dantes,

opowiadanie nie w moim guście, lecz czytało się całkiem całkiem. Wygrywa tutaj mroczny, duszący czasem klimat i sposób, w jaki prowadzisz czytelnika przez fabułę. To drugie bardzo często sprawia właśnie, że teksty się z jakiegoś powodu podobają. Trochę za mało fantastyki, ale mnie to nie przeszkadzało. 

 

 

Może być nawet dziewczyna, która błaga[+,] by nie donosił żandarmom, że kradnie słoninę.

 

 Dowódca oddziału Gwardii Ludowej, którego Niemcy bili przez tydzień[+,] siedział naprzeciwko Korewicza. 

 

– Masz dług, którzy trzeba spłacić…

“który”

 

 

Powodzenia w dalszym pisaniu!

Nie wysyłaj krasnoluda do roboty dla elfa!

Hej LanaVallen dziękuję za przeczytanie, komentarz i wskazanie błędów :) Bardzo zwracam uwagę na fabułę właśnie i prowadzenie narracji, więc tym bardziej cieszę się, że się podobało :)

 

Pozdrawiam!

Hmmm. Na pewno fajny klimat.

Część realistyczna przedstawiona dobrze, a z częścią fantastyczną mam problem. No, Czekan widzi zmarłych. W różnych miejscach? I? Nie rozumiem, do czego oni dążą, jak wiążą się z komunistami, dlaczego chcą zabić Czekana… A może wcale nie jego personalnie, tylko każdego, kto się napatoczy. Korewicz nie trzyma się jednego miejsca, jak uczciwy duch, tylko pojawia tu i tam. Nie widzę logiki w tym zachowaniu.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za przeczytanie :) A co do tych nielogiczności w fabule – piszę czasami instynktownie, nie wszystko jest wykalkulowane. Zmarli? To obraz ścigającej Czekana przeszłości, która pobrzmiewa też w rozmowie z Kuliniczem. Czekan, będąc w partyzantce, zachował się nieodpowiedzialnie, a dodatkowo Korewicz poszedł na spotkanie z komunistami, będąc zapewnianym o bezpieczeństwie przez ojca Czekana.

Przeszłość (partyzantka) i przyszłość (komuniści) – jednakowo niszczą głównego bohatera.

A co do przywiązania ducha do miejsca – no tak, na ogół tak to wygląda :) Jakoś nie przyszło mi do głowy, że tak powinno być ;)

 

Pozdrawiam,

dantes

Nowa Fantastyka