- Opowiadanie: adamele - Ocean słów

Ocean słów

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Ocean słów

Dusiłem się… Kolejny raz spróbowałem zrobić wdech. Nic, żadnej reakcji, jakby płuca odmówiły współpracy albo ściśnięta krtań nie pozwalała zaczerpnąć powietrza. Ból promieniował z mostka na całą klatkę piersiową, spływał w dół wzdłuż lewej ręki, paraliżował palce dłoni – jak pająk oplatał ciało. Otworzyłem usta, histerycznie próbowałem ratować się, gdyż podświadomość podpowiadała, że jeżeli nic nie zrobię, to będą ostatnie sekundy mojego życia. Przed oczami wirowały mi czarne plamy. Jak przez mgłę widziałem, leżącą na biurku prawie czystą kartkę, włączony notebook z mrugającym, trójwymiarowym logo Windows 10. Po raz pierwszy w swoim krótkim życiu miałem do czynienia z tak przerażającym doznaniem; jeszcze nigdy dotąd nie czułem się tak bezradny. Długopis wypadł mi z dłoni. Chwyciłem się biurka jak tonący brzytwy; w ten naiwny sposób próbowałem powstrzymać śmierć. Przypomniał mi się Rysiek – kolega z liceum, który ukończył medycynę i który za każdym razem, gdy mnie widział, klepał mój brzuch powtarzając jak papuga: Ten kołdun cię zabije, jak Boga kocham, ten śmietnik cię wykończy.

Głowa opadła mi na klatkę piersiową; bezradnie obserwowałem kołdun – głównego winowajcę, sprawcę nieszczęścia. Jednak resztką świadomości usprawiedliwiałem się sam przed sobą – przecież było tyle książek do przeczytania, a jeszcze więcej do napisania. Tracenie czasu na sport wydawało mi się zawsze dużym marnotrawstwem. Ostatkiem sił podniosłem głowę, leżące na stole kartki wirowały, słowa zlewały się w jedno. Chwila po chwili, sekunda po sekundzie, obracały się coraz szybciej, wciągały mnie. Otworzyłem usta, powiedziałem: aaaaaaaaa i zapadłem się w ciemność.

* * *

Musnęło mnie coś śliskiego. Fala ciepła opływająca ciało delikatnie pieściła skórę; było cicho, nieco parno – ale tak miło, przytulnie. Otworzyłem oczy, w poszukiwaniu światła lub innej wskazówki, która pomogłaby określić moje położenie, nazwać przestrzeń.

Nic. Pustka.

Gdzieś przede mną, prawdopodobnie w górze, jasna poświata lekko odcinała się od ciemnego tła. Zdałem sobie sprawę, że tkwię zawieszony w płynie, w jakiejś nieokreślonej cieczy. Otworzyłem usta, które wypełniła woda. Posmakowałem. Była słona. Nie mając innego wyjścia, popłynąłem w kierunku plamy światła. Wraz z narastającym przerażeniem coraz szybciej młóciłem wodę rękoma. Poświata jaśniała coraz bardziej: zmieniała kolor z ciemnozielonego poprzez jasną zieleń, aż do jasnego błękitu. Kiedy w końcu wypłynąłem na powierzchnię, odetchnąłem z ulgą. Prychnąłem, wyplułem wodę z ust; wyciągnąłem szyję, na ile mogłem, żeby się rozejrzeć. Przed oczami miałem płaszczyznę morza pokrytą niskimi, płaskimi falami. Lustro wody było spokojne, prawie nieruchome, aż po widnokrąg, w którym jasnobłękitne niebo łączyło się z lazurową wodą. W górze krążyło kilka białych mew. Niektóre z nich, wypatrzywszy ofiarę, składały skrzydła i rzucały się w dół. Po chwili wracały na powierzchnię z drobną rybą w dziobie. Nigdy nie byłem dobry z biologii, ale coś mi mówiło, że skoro w tej okolicy polują ptaki, to prawdopodobnie w pobliżu musi znajdować się stały grunt. Nigdy dobrze nie pływakiem, jednak teraz unosiłem się na wodzie bez problemów. Wykonywałem płynne ruchy, by nie opaść zbyt szybko z sił. W końcu postanowiłem obserwować ptaki, by z kierunku ich lotu odnaleźć drogę na suchy ląd.

Wkrótce mewy, jakby czytając w moich myślach, przestały polować; zatoczyły w powietrzu krąg, zbiły się w stado i odleciały. Nie mając innego wyjścia ruszyłem za nimi. Nie wiem jak długo płynąłem. Bez zegarka nie potrafiłem określić godziny. Czasami patrzyłem w górę, ale miałem wrażenie, że słońce stoi nieruchomo. Kiedy na horyzoncie pojawiła się ciemna linia lądu przyspieszyłem; ramiona i nogi pracowały bez wysiłku i sprawnie jak jeszcze nigdy dotąd. A wewnątrz czułem radość życia, jakbym narodził się na nowo. Ziemia przybliżała się, stopniowo zacząłem rozróżniać szczegóły: wąski biały pasek plaży wyraźnie odcinał się od czarnych skał klifu. Odległość zmniejszała się szybko, momentami miałem wrażenie, że fale popychają mnie.

Gdy uderzyłem kolanami o grunt zakląłem pod nosem. Wstałem na nogi. Drobne, białe kamyki pokrywające plażę sprawiały w dotyku przyjemne wrażenie. Szczęśliwy, nabrałem w dłoń garść żwiru, żeby sprawdzić, czy nie jest złudzeniem. Dłuższy czas stałem zdezorientowany; łagodne fale muskały moje stopy, a ciepły wiatr delikatnie owiewał mokre ciało. Plaża ciągnęła się w nieskończoność w obu kierunkach, nie mogłem określić jak daleko sięga. Za to jej szerokość oceniłem na jakieś dziesięć do piętnastu metrów. Dalej ponure granitowe skały pięły się w górę, uniemożliwiając zbadanie reszty terenu. Kilka chaotycznie rozrzuconych czarnych głazów zalegało nieruchomo na białym żwirze. Wąski pasek niewysokich, zielonych trzcin oddzielał taflę morza od plaży. Rozchyliłem sitowie, wszedłem na plażę. Ale coś się nie zgadzało! Biologia nigdy nie była moim konikiem, ale czułem, że w całej tej scenie jest coś absurdalnego, coś, co rzuca się w oczy, ale trzeba było trochę czasu, by dotarło do mnie, że te trzciny nie pasują do reszty krajobrazu. Sprawdziłem dłonią ich realność. Jasnozielone liście były miękkie, soczyste. Złamałem jeden z nich. Biały sok kapał do wody, tworząc mleczną plamę na powierzchni. Przypomniałem sobie ból w klatce piersiowej, uczucie zapadania się w ciemność, wirujące słowa na kartkach.

Rozejrzałem się. Tak wygląda niebo? Czy może piekło? Miałem silne wrażenie, że nie otrzymam odpowiedzi.

– To niemożliwe! – krzyknąłem w stronę morza.

– Dlaczego? – pytanie doleciało od strony pionowych skał.

 Drgnąłem przestraszony, szybko się obróciłem. Na czarnym głazie siedział drobny staruszek. Mocno opalony, z siwymi włosami okalającymi głowę, kiwał nogą przeglądając jakieś dokumenty. Był przeraźliwie chudy, skóra opinała kości i mięśnie, lecz pod nią nie było widać ani grama tłuszczu; łopatki sterczały jak dwie rafy koralowe wystające z wody atolu. Dałbym sobie głowę uciąć, że jeszcze chwile temu go tam nie było.

Speszyłem się na myśl, że jestem goły jak święty turecki, jednak nie mając innego wyjścia ruszyłem w jego stronę.

– Pan wie, gdzie jestem?

Skinął głową w milczeniu, a potem dalej studiował dokumenty.

Zirytowałem się.

– To może mógłby mi pan wyjaśnić… – przerwałem widząc jego ironiczne spojrzenie.

– Jesteś tu, gdzie chciałeś być – odrzekł.

Zaczął przekładać kartki. Znalazł właściwą stronę, zaczął czytać na głos:

Chciałbym poznać istotę słów, by nauczyć się w prostych zdaniach wyrazić więcej niż inni wyrażają w opasłych tomach. Chciałbym móc zrozumieć ich znaczenie, poznać ich genezę i przyszłość.

Skończył czytać, wyciągnął rękę, podsunął mi tekst pod same oczy.

– Poznajesz?

Wbiłem wzrok w papier. Poznałem. Moje bazgroły były nie do podrobienia. Napisałem to zdanie kilka dni temu, po jednej z popijaw w gronie kolegów, na której topiłem w wódce swoją chwilową, twórczą impotencję. Później zapomniałem o tym rękopisie. A teraz miałem chęć sprać siebie po pysku.

Staruszek odłożył kartki na głaz, przycisnął je kamieniem.

– Idź za mną – ruszył żwawo w stronę granitowej, czarnej ściany.

Zauważył moje niedowierzanie.

– Chodź… Przecież to tylko słowa: morze, plaża, ściana…

Nim zdążyłem się zdziwić, wszedł w ścianę. Był jedynym człowiekiem, jakiego spotkałem, więc nie mając innego wyjścia ruszyłem za nim. Uderzył mnie panujący (za lub w ścianie) hałas i mnogość barw. W jednej chwili znalazłem się w przestrzeni żywcem przeniesionej z dzieł Gigera: przed oczami miałem schizoidalne formy pełne życia; struktury nieistniejące w normalnej jaźni. Dobra chwila minęła, nim moje zmysły dostosowały się do otoczenia. Starzec dziarsko kroczył przodem. A ja podążałem za nim, mając wrażenie, że urósł, że przybyło mu dostojeństwa. Słowa ustępowały mu z drogi, grzecznie kłaniały się.

– Widzisz… – zwrócił się do mnie. – Nie jesteś pierwszym, który tu zawitał. Sienkiewicz, Dostojewski, Hemingway, Eco, długa jest lista twoich poprzedników… – prowadził mnie drogą między słowami w stronę tronu.

Idąc za nim rozglądałem się. Terminy mocne, stateczne zalegały w dole tworząc podłogę. Pojęcia trwałe i wzniosłe stały jak filary podtrzymujące sufit ze słów górnolotnych. Obok tronu warowały wyrazy wściekłe, wulgarne, ciskane w chwilach złości. Widząc mnie zaczęły szarpać się na smyczach utkanych ze znaczeń wiążących i zobowiązujących. Stanąłem niepewny, co powinienem robić.

Starzec zasiadł na tronie.

– Jednak to my słowa, decydujemy, kogo obdarzymy swoją miłością, a wy ludzie często chcecie zmusić nas, byśmy wam służyły. To się zawsze źle kończy. Słyszałeś o niejakim Geobbelsie? – zadał pytanie, ale nie poczekał na moją odpowiedź. – Żonglował nami jak wytrawny polityk.

Na prawo od tronu stał rząd klatek. W jednej z nich tkwił mały chudy człowieczek, podobny do starego Żyda. Wił się, jego ciało szarpały słowa bolesne, nienawistne i ostre jak brzytwy.

– Słowa mogą boleć mocniej od zwykłych ciosów – kontynuował niezrażony moim milczeniem. – Dlatego pamiętaj, będziemy cię obserwować. Każda litera, jaką postawisz na papierze, będzie nam znana, każde słowo będzie odczytane.

Przyjrzałem się dokładnie klatkom. Wszystkie były zajęte. W końcu zacząłem poznawać twarze. Teraz wykrzywione bólem, ale kiedyś dumne i znane całemu światu: Stalin, Hitler, Torquemada; wszyscy wielcy cenzorzy tego świata.

– Prawda jest naszym życiem, cenzura zaś jest śmiercią słów. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak cierpimy, gdy jesteśmy skreślane, wymazywane z papieru.

W kącie sali, niezrażone monologiem starca, słowa erotyczne oplatały się ramionami, całowały i pieściły. Słowa wulgarne krążyły wkoło nich, próbując zohydzić wszystko, co piękne. Starzec pogłaskał wyrazy wściekłe, przez chwile bawił się ich sierścią. Wyraźnie ważył coś w myślach.

– Dam ci szansę. Uważnie przestudiowałem to, co stworzyłeś do tej pory, widać, że stopniowo się rozwijasz, dążysz do czegoś, szukasz. Powodzenia… – skinął ręką, kiedy zauważył, że chciałem o coś zapytać.

Komnatę zalała fala ciemności, słowa znów tańczyły i wirowały. A ja poczułem, że zapadam się w głąb, w nicość…

* * *

Podobno przed zapaścią zdążyłem wykręcić numer sto dwanaście i wycharczeć do mikrofonu parę słów. Po kilku godzinach obudziłem się w szpitalu, kiedy światło poraziło moje oczy. Przez łzy patrzyłem dookoła próbując zrozumieć, gdzie jestem. Szary sufit, popękany tynk, stara lamperia – chwilę trwało, nim zrozumiałem, że trafiłem do placówki publicznej opieki zdrowotnej.

Nachyliła się nade mną jakaś biała postać z siwymi włosami.

– Dzień dobry, Królu… – wyszeptałem spękanymi ustami.

– Siostro, piętnaście miligramów. Jeszcze nie wyszedł z szoku.

Oblicze zbliżyło się nieco. Zobaczyłem pogodną męską twarz: siwe włosy pokrywające czaszkę i ciemne okulary w rogowej oprawie, podkreślające owal twarzy. Po zastrzyku zapadłem w sen. Widziałem mewy. Ścianę z czarnego granitu, plażę wysypaną białym żwirem… I słyszałem ostatnie słowo: powodzenia.

* * *

Po wyjściu ze szpitala rzuciłem się w wir zajęć. Wbrew zaleceniom kardiologa, który widząc moje ożywienie spuścił okulary na koniec nosa i patrząc troskliwie mruczał pod nosem: pan tu wróci, oj pan tu prędko wróci, nie odpoczywałem. Na początku odwiedziłem księgarnię, by zorientować się, co na rynku słychać. Potem godzinami grzebałem w sieci Internetu. W ciągu dwóch miesięcy stworzyłem Życiodajcę powieść S-F, trochę w stylu Ramy, ale o wiele lepszą, bogatszą, bardziej barokową. Rozeszła się na całym świecie w nakładzie kilku milionów egzemplarzy. Wydawcy wydzwaniali całymi dniami żądając drugiego tomu. Ugruntowałem swoją pozycje na rynku Ekskomuniką. Poprawiłem Synem Życiodajcy. Mając pieniądze mogłem pozwolić sobie na poważniejsze produkcje. Napisałem cykl esejów o człowieczeństwie i boskości. Zanim się spostrzegłem, miałem wyrobioną opinię autora szalonego, ale genialnego jednocześnie. Przymiotnik szalony lekceważyłem, przymiotnik genialny przyjemnie łechtał moją próżność. W przerwach w pisaniu piłem do utraty przytomności, wędrowałem z kolegami i z przygodnie poznanymi kobietami po knajpach Warszawy. W ramach promocji książek zwiedziłem pół świata. Dwa scenariusze dla Hollywood zasiliły moją kasę pokaźną sumą pieniędzy. Zajęty tworzeniem popadałem stopniowo w egotyzm. Zatracałem kontakt z rzeczywistością.

Dlatego byłem zdziwiony, kiedy pewnego dnia słuchając nad ranem radia usłyszałem komunikat:

PAP podaje: nowe prowokacje na granicy polsko-rosyjskiej. Oddziały specjalne Rosji zaatakowały…

Wysłuchałem wiadomości do końca. Odstawiłem szklankę z drinkiem na nocny stolik. Halina, moja nowa przyjaciółka, poderwana dwa dni temu w Ambasadorze, chrapała przez sen. Przykryłem jej pulchny tyłek kołdrą. Podkręciłem klimatyzator. Poddałem się rozmyślaniom. Pięć lat. Minęło pięć lat od spotkania ze starcem. Nikomu nie mówiłem o tamtym spotkaniu. Nie bałem się śmieszności, tylko sam nie potrafiłem nazwać tego starego mężczyzny – Bóg, czy tylko król jakiegoś równoległego świata? Jedno jest pewne: jeszcze nigdy nie pisało mi się tak dobrze, jak w ciągu ostatnich lat. Miałem talent, tak pisali krytycy. A nowe serce pracowało spokojnie, rytmicznie. Transplantacja w Szwajcarii zrobiła swoje.

Podszedłem do okna. Warszawa zapadała w sen. Z wysokości siedemdziesiątego szóstego piętra, na którym znajdował się mój apartament, doskonale widziałem, jak gasły światła w oknach domów. Stopniowo malał ruch samochodowy. Poprzecinana mostami Wisła odbijała światła spokojna i majestatyczna; widziana z daleka wyglądała jak srebrna wstęga rozcinająca miasto na pół.

Kilka razy miałem wrażenie bliskiego kontaktu z nim. Pierwszy raz tu w Warszawie, w zeszłym roku, na targach książki. Szedłem wzdłuż stoisk wydawnictw, a słowa przemawiały do mnie, szeptały, drażniły mój słuch tonami i półtonami. Przy stoisku niemieckim mówiły twardo, przy rosyjskim zaciągały śpiewnie. A ja szedłem oszołomiony mnogością form jakie przybierały. Jednocześnie cały czas miałem wrażenie, że jestem obserwowany, wręcz fizycznie czułem na plecach czyjś wzrok. Obróciłem się gwałtownie. Gdzieś między ludźmi mignęła mi twarz starca. Próbowałem go dogonić, by jeszcze choć raz z nim porozmawiać. Ludzie patrzyli na mnie jak na wariata, ustępowali z drogi – zapewne uważali, że jestem pod wpływem narkotyków. Później jeszcze kilka razy miałem wrażenie zbliżania się, próby nawiązania kontaktu z jego strony. Za każdym razem jednak wystarczyło moje spojrzenie, ruch głowy, by wystraszyć go jak płochliwego ptaka.

Przysunąłem fotel bliżej okna. Nalałem sobie drugiego drinka. Lubiłem Warszawę. Paryż północy rozrastał się, rozkwitał; pośrednicząc w handlu pomiędzy północą i południem, wschodem i zachodem Europy, stolica bogaciła się, nabierała barw. Postanowiłem kiedyś to opisać. Wiem, że trudno jest opisać miłość do miasta, szczególnie tak ogromnego, ale w przyszłości na pewno spróbuję.

Moje myśli krążyły gdzieś na pograniczu jawy i snu. Wyrwany z letargu przez chwilę nie mogłem dojść do siebie. Wyły syreny alarmowe. Za oknem wstawał świt. Słońce wychylało się zza drapaczy chmur centrum miasta. Przyciemniłem szyby, żeby ochronić oczy przed falą jasnego światła. Halina usiadła na łóżku. Nie do końca rozbudzona i do tego skacowana po przepiciu wyglądała blado i żałośnie. Przestraszona rozglądała się bezradnie.

– Palimy się? – zapytała zachrypniętym od papierosów głosem.

 Pokręciłem głową. Zwykłe syreny przeciwpożarowe brzmią inaczej. Znałem ich jęk, gdyż kiedyś przechodziłem próbny alarm w tym budynku.

 Włączyłem radio, głos spikera grzmiał donośnie:

Dziś o godzinie trzeciej rosyjskie wojska przekroczyły polską granicę. Kolumny pancerne posuwają się w kierunku na Lubaczów, Sandomierz…

Oczy Haliny rozszerzyły się. Kilka minut siedziała naga na łóżku, oniemiała ze zdziwienia. W końcu wstała – goła tak ją Pan Bóg stworzył. Rzuciłem jej ubranie. Sam próbowałem działać: chwyciłem walizkę, zacząłem pakować rzeczy. Kiedy była prawie pełna, zdałem sobie sprawę z absurdalności swojego zachowania – przecież i tak nie mam, dokąd uciekać. Wszystko co mam, jest tu w Warszawie. Cały mój świat.

Halina stała w drzwiach, czekała na mnie. Kiedy zobaczyła, że spokojnie wyjmuję rzeczy z walizki, ze zdziwienia otworzyła usta.

– Co ty, nie uciekasz?! – zastygła na chwilę w nadziei, że usłyszy jakieś wyjaśnienia.

Zamiast coś powiedzieć, odstawiłem walizkę do szafy. Usiadłem w fotelu.

– Daleko nie uciekniemy. A poza tym, jeżeli wszyscy będą uciekać, to kto tu zostanie?

Zdawałem sobie doskonale sprawę z patetyczności tej sceny. Prawdopodobnie każdy, kto by nas wtedy usłyszał, parsknąłby śmiechem. Halina wybiegła z mieszkania. Przez kilka sekund słyszałem ginący w tumulcie stukot pantofli, po chwili zagłuszył go płacz dziecka, lament kobiet. Mieszkańcy bloku ogarnięci paniką tłoczyli się na klatce schodowej. Zapewne przerażeni szukali drogi ucieczki.

– A więc to ciebie niepokoiło… – powiedziałem bardziej do siebie niż do starca. Wiem, że nie było go przy mnie, ale jestem pewien, że i tak mnie usłyszał.

* * *

Pająk starannie tkał sieć oplatając nią program wartowniczy unieruchomiony przy półprzezroczystej ścianie kanału. Z przejęciem patrzyłem na szybkie ruchy odnóży, podziwiałem ich szybkość. Po skończeniu pracy zwierzę obróciło się do mnie, mrugnęło okiem. Miałem wrażenie, że uśmiechnął się szczerząc szczękoczułki. Potem poszedł przodem, rozglądając się na boki, jednocześnie odnóżami starannie badał ściany kanału. Odwłok pająka lśnił metalicznie w świetle błękitnych gigabajtów mknących pod sufitem. Robiło się coraz luźniej i jaśniej. Gdy doszliśmy do skrzyżowania magistrali, zobaczyłem wielkie bloki danych tworzących miasto drapaczy chmur. Między nimi krążyły stada bezpańskich programów. Całe skrzyżowanie było wypełnione ruchem. Czerwone linie sieci informatycznych falowały poruszane wiatrem wolnych bajtów nie powiązanych z żadnymi programami; grupy wirusów krążyły dookoła bloków danych próbując ugryźć ich metalizowaną powłokę. Pająk-przewodnik przeistoczył się w motyla o wielkich błękitno-szmaragdowych skrzydłach, pociągnął mnie za sobą. Cały czas byłem przywiązany do niego za pomocą liny z kilku prostych ciągów binarnych, umożliwiających przepływ danych. Motyl spłynął w dół, zgrabnie skręcił w prawo, swoim lotem kierował płynnymi ruchami skrzydeł, zręcznie omijał grupy wirusów, programy policyjne i tory lotów innych motyli. Zbliżyliśmy się do ściany skrzyżowania wyglądającej jak ser szwajcarski. Z tysięcy kanałów, bez przerwy wypływały lub do nich wpływały, terabajty informacji. Motyl bez wahania wybrał jeden z otworów. Zagłębiliśmy się w nim powoli, ostrożnie. Zafascynowany patrzyłem jak płynący przodem owad teraz przeistoczył się w żuka o wielkich szczypcach przystosowanych do cięcia barier ochronnych. Kanał na początku prosty, stopniowo wznosił się w górę, po czym skręcił w lewo. Pulsujące jasnozielonym światłem ściany oznaczały, że trafiliśmy do strefy używanej przez wojsko. Powoli, ostrożnie zbliżyliśmy się do zakrętu. Żuk przystanął na chwilę, odwrócił się w moją stronę. W jego oczach zauważyłem czający się lęk. Patrzył na mnie swoimi wielkimi oczami, jakby oczekiwał wsparcia, odrobiny otuchy. Nie mogłem mu pomóc. Chyba domyślił sie tego sam, więc odwrócił się tyłem i ruszył przed siebie. Nagle moje oczy poraził strumień światła, wypełnił bólem cały mózg, aż straciłem zdolność widzenia; czarne plamy przysłoniły widok na otaczającą mnie wirtualną rzeczywistość. Usłyszałem trzask pękającego metalu, poczułem na swoim cybernetycznym ciele powiew żaru. Oparłem się rękoma o ścianę kanału, żeby nie stracić równowagi pod wpływem drgań przeszywających przestrzeń. Kiedy po chwili odzyskałem wzrok, z trudem rozróżniałem przedmioty. Najpierw dostrzegłem żuka-przewodnika stojącego na tylnych odnóżach, który swym pancerzem podbrzusza zasłaniał drogę czemuś, co wyglądało jak skrzyżowanie prostopadłościanu z jeżem. Pysk stwora wyposażony był w komplet narzędzi pozwalających rozpruć prawdopodobnie każdą powłokę cybernetyczną. Kolce stworzenia poruszały się, drgały przy każdym ruchu, sprawiały nieprzyjemne wrażenie żywych. Przezroczysta powłoka opinająca korpus stwora ukazywała jego wnętrze, całą sieć połączeń i mechanizmów. Za to w prawym boku mojego przewodnika ziała wielka czarna dziura, z której wyciekały krople energii i bajtów. Kapały na podłogę, po czym natychmiast znikały wchłonięte przez sieć. Jedno ze szczypiec zwisało luźno ucięte promieniem wiązki energetycznej. Prawdopodobnie to pierwszy atak z zaskoczenia tego czegoś spowodował tak rozległe zniszczenia. Na szczęście następne uderzenia zostały odparte przez żuka. Teraz byłem świadkiem, jak to coś uniosło swój tułów, naprężyło się, a kolce zaczęły płynąć w naszą stronę. Żuk zadrżał, obrócił głowę w moją stronę; widziałem wyraźnie, jak w jego oczach narasta paniczny strach. Wskazałem ręką wyjście z tunelu. Żuk skinął głową.

Jeszcze nigdy nie poruszałem się tak szybko. Przesuwające się przed moimi oczami barwy zlewały się ze sobą, tworzyły jednolitą smugę światła. Całą przestrzeń przebyliśmy błyskawicznie, budząc po drodze setki systemów wartowniczych, ale w tej chwili nie miało to dla nas większego znaczenia. Mknęliśmy przed siebie nie zważając na nic. Przerażeni szukaliśmy najkrótszej drogi ucieczki. Cały czas czułem na plecach oddech potwora.

A potem był niesamowity ból w mózgu, jakby za chwilę miał eksplodować. I ostre światło!

– Andrzej… Cholera, powiedz coś… – poznałem głos Rafała.

Otworzyłem oczy. Widok bladej, przerażonej twarzy kolegi uzmysłowił mi, że chyba na dłuższą chwilę straciłem przytomność. Poruszyłem głową. Bolała, ale była cała, za to oczy piekły jak wszyscy diabli. Rozejrzałem się. Tkwiłem na podłodze, rozciągnięty jak kłoda, a nad sobą miałem okopcony sufit. Dwa metry dalej leżał Pająk – spocony oddychał ciężko, z nosa sączyła mu się strużka krwi. Jego bladą twarz zasłaniały mokre od potu, jasne włosy. Bałem się poruszyć, czekałem, aż chłód podłogi otrzeźwi mnie nieco. Pająk jęknął cicho, uniósł ręce do oczu, obejrzał je z bliska. Zadowolony z obdukcji zaklął głośno.

– Kurwa mać, Andrzej, nigdy więcej, choćbyś złotem płacił, nigdy więcej – przerwał, by bez skrępowania wyrzygać się w rogu piwnicy.

Z trudem usiadłem. Dopiero wtedy zauważyłem, że stojący na stole sprzęt Pająka wygląda bardzo żałośnie. Obudowa serwera była popalona, smugi spalenizny sięgały wysoko, aż do sufitu. Hełm wirtualny eksplodował od przeciążenia. Jedynie monitor sprawiał wrażenie nienaruszonego. Ocalał chyba tylko, dlatego że go nie włączyliśmy. Widząc moje zdziwienie, Pająk odwrócił głowę. Czułem, że coś ukrywa, więc wpatrywałem się w jego głowę, by zmusić go do mówienia. Zrozumiał od razu, że mu nie odpuszczę.

– Tydzień temu Gonzo powiedział mi, że Rosjanie ulokowali w swojej sieci nowy program wartowniczy, ale myślałem, że wstawia kit – wyszeptał tonem usprawiedliwienia, a ja poczułem budzące się we mnie mordercze instynkty; z trudem zacisnąłem zęby, żeby nie posłać mu wiąchy mocnych słów.

Rafał nie odzywał się. Za to działał. Szybko spakował do torby Pająka ocalałe dyski. Wyjął z szafy kanister, postawił go na środku piwnicy; uruchomił przyklejony do niego samoprzylepną taśmą elektroniczny zapalnik. Pomógł nam wstać. Natomiast ja miałem chęć nakopać Pająkowi w dupę. Przez niego straciliśmy szanse na dostanie się do Biuletynu Informacyjnego Armii Rosyjskiej, gdzie według planu mieliśmy zamieścić artykuły propagandowe. Sam byłem ich autorem, pracowałem nad nimi kilka nocy. Pająk miał za zadanie tylko zbadać sieć, stworzyć odpowiednie Trojany, które umożliwiłyby mi dotarcie do banku danych. A dziś diabli wzięli cały plan. Teraz Rosjanie tak zakodują swoją sieć, że prawdopodobnie przez dłuższy czas będziemy mogli tylko pomarzyć o dostępie do niej.

Palant… pomyślałem zaciskając zęby ze złości. Jednak nie powiedziałem tego na głos, ponieważ Pająk był najlepszym hakerem, jakiego znałem. I możliwe, że w przyszłość jeszcze będę potrzebował jego talentów, mimo że tym razem spieprzył robotę. Rafał wyprowadził Pająka na korytarz, a potem w kierunku schodów. Poszedłem za nimi. Ładunek zapalający, który zostawiliśmy eksploduje za dwie minuty. Jak obliczyłem, wystarczy nam czasu, by oddalić się na bezpieczną odległość.

Wyszedłem na podwórze. Oślepiony słońcem zmrużyłem oczy; potknąłem się o stertę nieuprzątniętego gruzu. Popołudniowe słońce rozświetlało ruiny kamienicy, długie cienie leżały na stosach cegieł. Rafała i Pająka nie było nigdzie widać, zapewne uznali, że skoro jestem najlżej kontuzjowany, dam sobie radę sam, dlatego poszli, nie czekając na mnie. Potruchtałem w swoją stronę, lawirując między górami gruzu, a wypełnionymi wodą lejami po bombach burzących, które spadły na tę dzielnicę Warszawy w pierwszych dniach wojny. Takie opuszczone przez mieszkańców zgliszcza stanowiły doskonałą kryjówkę dla naszej działalności. Rosyjskie patrole unikały tych rejonów, bały się strzelających zza węgła dzieciaków z ruchu oporu. W ocalałych piwnicach kamienic można było bezpiecznie rozstawić sprzęt VR i podłączyć się do ocalałej sieci elektrycznej i nieuszkodzonych światłowodów Internetu. Za plecami usłyszałem stłumiony huk eksplozji. Odetchnąłem z ulgą. Trochę czasu potrwa, nim rosyjskie służby specjalne znajdą miejsce, skąd dostaliśmy się do sieci, a i tak spalone pozostałości sprzętu niewiele im o nas powiedzą.

Wyszedłem z bramy na ulicę. Idący chodnikiem starszy mężczyzna zerknął na mnie podejrzliwie, po czym ominął z dala jak trędowatego. Spojrzałem w dół na swoje buty i spodnie – były brudne, jakbym przed chwilą wyczołgał się z kupy gruzu. Cofnąłem się w ruiny i starannie otrzepałem ubranie.

Kamienice wzdłuż Marszałkowskiej ziały wypalonymi oczodołami. W nielicznych, które ocalały przed pożogą, trzepotały w oknach strzępy firan; kawałki szkła trzeszczały pod butami. Nawet ranne drzewa wyglądały tragicznie; poskręcane konary sterczały w niebo, niczym kości zabitych. Powietrze pachniało spalenizną i ceglanym pyłem. Idąc patrzyłem ze smutkiem jak niegdyś kwitnąca Warszawa przeistoczyła się w Warszawę żałosną i zrozpaczoną – Paryż północy wyraźnie przygasł. Zburzone w czasie nalotów domy straszyły przechodniów swoim widokiem, a zasypane gruzem ulice miejscami przypominały kaniony wyżłobione między skałami przez nurt rzeki. Wystraszeni przechodnie przemykali pod ścianami spalonych kamienic. Gdzieniegdzie brygady polskich jeńców uprzątały gruzowiska, zasypywały leje po bombach.

Odruchowo przyspieszyłem kroku.

W całej Warszawie szalała cenzura i policja polityczna FSB. Od kolegów wiedziałem, że jestem na liście poszukiwanych. Na szczęście dzięki znajomemu hakerowi zmieniłem dane personalne, by móc bez problemów poruszać się po ulicach, poprzecinanych posterunkami ukraińskiej i rosyjskiej policji, które czytnikami sprawdzały dowody osobiste i prawa jazdy.

Uśmiechnąłem się do swoich myśli. Kiedy stało się jasne, że upadek Warszawy jest bliski, urzędnicy ratusza opublikowali w sieci Internetu kody wejścia do Rejestru Ludności. Ta z pozoru absurdalna decyzja pozwoliła hakerom, w ciągu tygodnia, zanim okupant się zorientował, przerobić dane personalne prawie połowy mieszkańców Warszawy. Podobno rekordziści przetwarzali do dwóch setek życiorysów na dobę. A potem tworzyli tak zwane martwe dusze, dzięki czemu na każdym rogu można było kupić dowód osobisty na nazwisko nieistniejącego człowieka.

Ustawiłem się w kolejce do kontroli dokumentów. Przede mną stała tęga baba w futrze i kilku mężczyzn ubranych w podobne szare kurtki. Wspólnie czekaliśmy, aż dwóch sołdatów skończy kontrolę przerażonej kobiety z dzieckiem. Na środku skrzyżowania tkwił transporter opancerzony, lufa wieżyczki była skierowana w naszą stronę. Od początku okupacji Rosjanie robili wszystko, by pokazać, że to oni są panami życia i śmierci. Trzech innych sołdatów stało opartych o pojazd i beznamiętnie obserwowało otoczenie. Wszyscy mieli karabiny przerzucone niedbale przez ramię, zakurzone buty. Jeden z nich – starszy, śniady i nieogolony, palił papierosa cały czas mrucząc coś pod nosem. Z wnętrza transportera wyglądała znudzona załoga.

Nagle zobaczyłem, jak pod pojazdem zapłonęła czerwona kula, podobna do krwawego słońca, powiększyła się, a potem błyskawicznie zakwitła jak olbrzymi kwiat. Podmuch rzucił mną o ścianę. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, a plecy strasznie mocno zabolały od uderzenia. Osunąłem się na chodnik; nie wiem, ile czasu leżałem. Ale chyba nie długo. Kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem, że w miejscu, gdzie stał transporter, ziała czarna dziura. Wrak pojazdu tkwił kilka metrów dalej; przewrócony do góry kołami, płonął, prawdopodobnie wraz z załogą. Przechodnie rozbiegli się szybko, przerażeni szukali miejsc w bramach, by uniknąć represji wojsk okupacyjnych. Odłamki gruzu i kawałki blach zabębniły o bruk, wypełniły panującą ciszę łomotem podobnym do grzechotu gradu na blaszanym dachu. Gdzieś daleko zawyły syreny. Po dwóch sołdatach nie było śladu. Leżący obok mnie mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu, pokazał palcami znak V.

– Konspira… – szepnął konfidencjonalnie, zadowolony, jakby to on sam dokonał zamachu.

Odczekałem, aż w panującym zamęcie będzie okazja zniknąć niepostrzeżenie. Skręciłem kilka razy, sprawdziłem, czy nie jestem obserwowany. Cały czas szedłem ulicami pustoszejącymi przed godziną policyjną. Na skrzyżowaniu z Alejami Ujazdowskimi przeszedłem jeszcze jedną rosyjską kontrolę. Chcąc ominąć następne, ruszyłem skrótami przez Park Łazienkowski.

Wczesna jesień zabarwiła liście drzew. W zapadającym zmierzchu czerwone i brązowe konary szumiały delikatnie, poruszane powiewami jesiennego wiatru. Poprawiłem kołnierz, by osłonić się od wiatru. Z przyjemnością zanurzyłem się w szumie drzew. Ściemniało się coraz bardziej, więc przyspieszyłem kroku, żeby zdążyć do domu przed godziną policyjną. Pierwsze opadłe liście szeleściły pod stopami. Powietrze pachniało tu inaczej niż na ulicy. Nie czuło się w ogóle spalenizny, momentami można było zapomnieć o toczącej się wojnie.

Z mroku wynurzyła się mała, drobna osoba. Siedziała na ławce, więc byłem przekonany, że to jakiś staruszek zasiedział się w parku; zatopiony we wspomnieniach, zapomniał o upływie czasu.

– Andrzej! – szept dobiegł od strony nieznanego mężczyzny.

Drgnąłem przestraszony, ponieważ aktualnie posługiwałem się imieniem Michał. Napiąłem mięśnie gotowy do skoku. Nie mogłem się zdecydować czy rzucić się do ucieczki, czy tylko odpowiedzieć i tym samym przyznać się do swojej tożsamości. Przystanąłem czekając na rozwój wypadków. Postać uniosła głowę. Poznałem go, chociaż od naszego ostatniego spotkania zmienił się bardzo, zbladł i zmizerniał.

– Andrzej, giniemy! Pomożesz? – wyszeptał.

Usiadłem obok, popatrzyłem w jego szare, smutne oczy.

– Witaj! Dlaczego jesteś sam? A twoi wierni? – zawahałem się nie mogąc znaleźć odpowiedniego określenia dla jego poddanych.

Chyba zrozumiał bez wyjaśnień.

– Giniemy, cenzura nas zabija, z każdym dniem jesteśmy słabsi, potrzeba kogoś, kto by nas poprowadził, dał wsparcie, moralne wsparcie… – mówił coraz ciszej przechylał się do przodu. Objąłem go ramieniem, by nie upadł.

– Widziałeś? – ręką wskazałem tę stronę miasta, w której miała miejsce eksplozja.

– Nie o to chodzi – spojrzał mi głębiej w oczy – Trzeba walczyć, ale inaczej!

Zapanowała cisza, w której słyszałem szelest spadających liści.

– Można naprawdę zginąć, bomby to nie dla nas. Trzeba walczyć tam! – wskazał ręką w górę.

Ciemność gęstniała wokół nas; dość szybko z szarości późnego wieczoru przeszła w czerń matową, by potem stopniowo przekształcić się jeszcze bardziej: w czerń głęboką, mroczną, przerażającą. Drzewa, trawa, ławki nie zniknęły, ale zmieniły swoje formy. Z przedmiotów materialnych przeistoczyły się w pojęcia, w zawieszone w ciemności znaczenia. Z tego ponurego mroku zaczęły wynurzać się postacie, jakby żywcem wzięte z obrazów Boscha – blade, kościste indywidua o oczach wypełnionych przerażeniem i pustką; poruszające się powoli, anemicznie jak zjawy. Płynęły w powietrzu – zawieszone w czerni i przestrzeni niczym duchy z filmów grozy. Wynurzały się zza drzew, wypływały z najczarniejszych plam ciemności bezszelestnie, bezdźwięcznie poruszały ustami, jakby chciały niemym krzykiem wyrazić swoją rozpacz. Poznałem niektóre z nich – te same słowa widziałem tam na wyspie, kiedy po zawale po raz pierwszy spotkałem tego starego mężczyznę. Ale wtedy były piękne i wspaniałe; emanowały jakąś wewnętrzną siłą. Zdezorientowany spojrzałem na starca. Chciałem usłyszeć z jego ust wyjaśnienie, choćby najprostsze, bylebym mógł znaleźć punkt oparcia dla swego umysłu, ponieważ miałem wrażenie, że z każdą chwilą pogrążam się coraz bardziej w chorobie.

Mężczyzna poklepał mnie po ramieniu.

– To nie choroba – powiedział cicho.

Speszyłem się. Zapomniałem, że on czyta moje myśli niczym książkę. Chciałem go przeprosić, ale skinął tylko zniecierpliwiony ręką. Pierwszy raz w życiu zdałem sobie sprawę ze znaczenia słowa samotność. Byłem otoczony postaciami, ale czułem się osamotniony jak nigdy dotąd. Nawet gdy pisałem, będąc sam w pokoju, miałem poczucie obecności postaci z książek. Nie byłem paranoikiem ani schizofrenikiem. Nigdy nie używałem narkotyków ani halucynogenów, jednak potrafiłem wczuć się w życie postaci. Dzięki temu mogłem podróżować po całym świecie nie ruszając się z domu, odkrywać planety jeszcze nieodkryte. Były momenty, że fizycznie czułem zimno marsjańskich pustyń lub żar afrykańskiego słońca. Kiedy zamykałem oczy, słyszałem wycie wiatrów na Saturnie, szepty komet lub krzyki eksplozji supernowych.

Nagle zostałem sam. Starzec zniknął. Niepewnie wstałem z ławki. Jak każdy człowiek odczuwałem atawistyczny lęk przed nieznanym. Jednak zrobiłem krok do przodu. Jedno ze słów wyciągnęło do mnie ręce. Chude palce zacisnęły się na mojej dłoni. Przyjrzałem się dokładnie. To była miłość, ale nie pożądliwa ani zazdrosna czy zachłanna. Tylko normalna, ciepła miłość, braterska i przyjazna, kojarząca się z ciałem kobiety i z poczuciem bezpieczeństwa. Poddałem się uczuciom, otoczony słowami czułem, jak wyciągają ręce, by mnie dotknąć. Panowała ciemność, ale kontakt z nimi sprawił, że moje zmysły funkcjonowały intensywniej niż zwykle. Przekroczyły zakres normalnej percepcji, zbliżyły się do granicy możliwości ludzkiego mózgu. Dostrzegałem rzeczy takimi jakie są. Bez zahamowań i ograniczeń. Nie miało to nic wspólnego z rzeczywistością wirtualną. Wręcz przeciwnie, cała nowoczesna technika nie potrafiła oddać siły wrażeń, których doznawałem w każdej sekundzie bytu. Wzrok, słuch, węch i dotyk, wszystkie zmysły rejestrowały ten sam bodziec – strach. Bowiem słowa bały się panicznie. Po zwierzęcemu odczuwały strach, który u normalnego człowieka mógłby wywołać stan katatonii. Szukałem przyczyny. Analizowałem otoczenie, gdy z ciemności wyłoniły się słowa agresywne, potworne, gotowe popełnić każdą zbrodnię, żeby zawładnąć człowiekiem. Za nimi kroczyły słowa fałszywe, wredne, pomawiające. Wtedy pojąłem, dlaczego starzec czekał na mnie. Był zbyt słaby, by walczyć. Całe tysiąclecia bronił się sam, bez oparcia, bez pomocy. W końcu musiał się wypalić. Chciałem mu pomóc. Ale nie znałem sposobu. Wtedy dotarło do mnie, że tam na wyspie starzec dał mi broń.

Więc zacząłem tworzyć. Ustawiałem terminy i wyrazy starannie w zdania pełne otuchy i siły. Budowałem eseje, wiersze, poematy. Nie ograniczałem się do jednej konkretnej formy. Tworzyłem lekko, swobodnie, momentami improwizowałem. Zafascynowany swoimi możliwościami, rozpiętością poruszanych tematów, poświęciłem się kreowaniu nowych światów, które zapalałem i gasiłem, jak gwiazdy na niebie. Do każdego słowa dodawałem nowe znaczenia, określenia, wartości. Poczułem spory przypływ energii, gdy uświadomiłem sobie, że słowa akceptują mnie takim jakim jestem. Bez ograniczeń i zahamowań. W końcu pozwoliłem im, by walczyły same, a ja stanąłem z boku, przyglądałem się zmaganiom. W mroku dostrzegłem słowo Polska. Stało w kącie wynędzniałe, zeszmacone od ciągłego nadużywania. Wystraszone, nie potrafiło podnieść się z dna. Podałem mu rękę. Niepewnie spojrzało na mnie. Po co? Czy jest ktoś, kto wierzy we mnie?

Wyciągnąłem drugą rękę. Ja wierzę…

* * *

Szczęk klucza. Zgrzyt zamka. Drzwi otworzyły się po cichu. Słowa wyczuły zagrożenie, pierzchły wystraszone. Do celi wszedł wysoki oficer, z twarzą niewyrażającą żadnych uczuć. Barczysty jak niedźwiedź, z wielką czapą na głowie i w błyszczących butach. Rozejrzał się po celi, jakby szukał kogoś. W końcu skinął ręką.

– Nu, pajdziom.

Poprowadził mnie w dół, w kierunku piwnic. Kiedy znaleźliśmy się na najniższym poziomie, w miejscu, w którym rutynowo przeprowadzano egzekucje polskich więźniów, milcząc rozpiął kaburę, wyjął pistolet.

– Chocziesz, szto to skazać?

Nic nie powiedziałem. Nie chciałem mu wyjaśniać, że nawet jeśli zginę na Ziemi i tak będę żył w innym świecie.

Jako Król na samotnej wyspie, pośrodku Oceanu Słów.

A wtedy rozpocznę prawdziwą wojnę.

I na pewno wygram.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Zakończenie powalające. Niesie wprawdzie element nadziei, ale i smutek. Cała opowieść to wstrząsające przejścia bohatera, który odkrywa wreszcie swoje powołanie. Czytelnik musi wiele przeżyć, aby wraz z nim przebyć tę trudną drogę. 

Okupacja Warszawy (i – jak rozumiem – wygrana Rosjan w wojnie) oczywiście dodatkowo wstrząsająca. 

Brawa za Polskę. Doskonale oddałeś to, co ostatnio czyni się z tym wyrazem. 

 

Z technicznych sprawdź sobie interpunkcję oraz literówki, bo często są tu rzeczy do poprawy.

 

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Mechatroll najedzony. Zjeść całość i wypluć zaledwie kilka kostek.

Troll leżeć teraz brzuchem do góry i chwilkę odpocząć. W ta oberża to raczej rzadkość. Tutejsze

karczmarze notorycznie próbować otruć troll całymi furmankami opisów dalekich krain i ich mieszkańców, co podlewać dodatkowo sosem nastoletnich emocji. Troll przez to tak schudnąć że nawet gadające węże prawie go nie poznać.

Adamele, dodawanie dzień po dniu dwóch dość długich opowiadań nie jest dobrym sposobem na zyskanie czytelników. Zdecydowanie lepiej wrzucać teksty co kilka, kilkanaście dni.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

 

Ciekawy koncept na opowiadanie. Pierwsza część bardziej mi podeszła, druga trochę mniej. Wizja rosyjskiej inwazji mocno podobna do realiów 2WŚ. Zburzone miasto, posterunki, kontrole… i działający internet. Ale to w końcu fanstasy, więc ok. Bardzo ciekawie przedstawiłeś samo poruszanie się po sieci. Sugestywnie i barwnie, do tego stopnia, że zastanawiałem się, czy aby w tekście czegoś nie zabrakło. Ale potem wszystko zbiegło się i zaczęło pasować.

Poprzecinana mostami Wisła odbijała światła spokojna i majestatyczna; widziana z daleka wyglądała jak srebrna wstęga rozcinająca miasto na pół.

Jak piętnaście lat w Wawie mieszkam, i nierzadko bywam nad Wisłą, to nigdy nie patrzyłem w taki sposób, ale może mam inną wrażliwość. A może to z wiekiem przychodzi?

 

Przydałaby się beta i pomoc kogoś, kto dobrze ogarnia interpunkcję. Jakiś większych błędów nie znalazłem, ale uważność w łowieniu potknięć to nie moja mocna strona ???? Usuń jeszcze proszę tytuł i słowo “Koniec” z tekstu, bo teraz jest podwójnie.

 

Kilka rzeczy, które rzuciły mi się w oczy:

W końcu postanowiłem obserwować ptaki, by z kierunku ich lotu odnaleźć drogę na suchy grunt.

Przekreślone zbędne imho. Grunt zmieniłbym na ląd.

Terminy mocne, stateczne zalegały w dole tworząc podłogę.

Nie rozumiem zdania.

Pojęcia trwałe i wzniosłe trwały jako filary podtrzymujące sufit ze słów górnolotnych.

Powtórzenie. I całe zdanie też trochę dziwne, może warto przeredagować?

W kącie sali, niezrażone monologiem starca, słowa erotyczne oplatały się ramionami, całowały i pieściły.

Trochę dziwne określenie.

Czerwone linie wiązań informatycznych falowały

Co to są wiązania informatyczne?

 

Pozdrawiam i pomyślę nad biblioteką, bo jest pomysł i potencjał, tylko wykonanie trzeba by doszlifować!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć, Adamele :)

Ponieważ widzę, że niedawno założyłeś konto na portalu, podsyłam link do poradnika dla żółtodziobów, autorstwa nieocenionej Drakainy. Tak, jak napisała Ci Reg wyżej, nie jest dobrym pomysłem wstawiać długich tekstów jeden po drugim, gdy czytelnicy nie zdążą zapoznać się jeszcze dobrze z poprzednim. Na portalu publikuje swoją twórczość całe mnóstwo osób, a więc narażasz się na ryzyko, że Twój tekst przejdzie bez echa wśród innych – stanowczo lepiej jest odczekać, przykładowo, dwa tygodnie ;)

Twoja praca nosi tytuł Ocean słów i w mojej opinii to dobre podsumowanie tego, co przeczytałem. Opisy mnie nie powaliły, a ich obszerność momentami sprawiała, że zaczynałem ziewać. Mam wrażenie, że czasami tekst jest przepoetyzowany, jak gdybyś silił się na jakieś wyrafinowane metafory, ale nie zawsze przynosi to zamierzony skutek :( Brakuje bardzo wielu przecinków, co utrudnia lekturę. Często nie stosujesz liter takich jak “ą” czy “ę”, trafiają się literówki. Dodatkowo niektóre akapity byłoby wskazane rozbić na mniejsze partie tekstu, bo takie wielkie, zwarte bloki po prostu czyta się trudno (jak na przykład ze sceną z pająkiem, zamieniającym się w motyla, potem w żuka itd).

Pomysł, niestety, mnie nie porwał, a sens opowiadania do końca nie trafił :( Przedstawiłeś żywot pisarza doświadczającego eterycznych wizji, który dołącza do ruchu oporu w opanowanej przez Rosjan Warszawie. Nie do końca wiem, ku czemu zmierza opowieść, niestety. Mam też wrażenie, jakbyś na siłę upakował kilka pomysłów w jeden i przedstawił je właśnie w formie opowiadania.

Dodatkowo dziwi mnie trochę panika po ogłoszeniu rosyjskiej inwazji. Może byłaby bardziej uzasadniona, gdyby w pobliżu wybuchały jakieś bomby? Na tamten moment wiemy tylko, że Rosjanie przekroczyli granicę i jadą na Lublin :P 

Mam sugestie poprawek – może coś z tego Ci się przyda.

 

Otworzyłem usta, histerycznie próbowałem ratować się, gdyż podświadomość podpowiadała mi, że jeżeli nic nie zrobię, to będą moje ostatnie sekundy życia. Przed oczami wirowały mi czarne plamy.

Czy wszystkie zaimki na pewno są konieczne? Skasowałbym przynajmniej pierwsze mi.

 

Głowa opadła mi na klatkę piersiową; bezradnie obserwowałem swój kołdun – głównego winowajcę, sprawcę mojego nieszczęścia.

Tak samo, jak wyżej. Skasowałbym swój mojego, bo to raczej jasne i nie trzeba tego dodatkowo podkreślać ;)

 

Fala ciepła opływająca ciało delikatnie pieściła skórę; było cicho, ciepło – tak miło, przytulnie.

Powtórzenie – może fala gorąca?

 

Otworzyłem oczy, w poszukiwaniu światła lub innej wskazówki, która pomogłaby mi określić moje położenie, nazwać przestrzeń.

Skasowałbym pierwszy zaimek.

 

Nigdy nie byłem dobry z biologii, ale coś mi mówiło, że skoro w tej okolicy polują ptaki, to prawdopodobnie w pobliżu musi być stały ląd. Nigdy nie byłem też dobrym pływakiem, jednak teraz unosiłem się na wodzie bez problemów.

Nadmiar być. Może coś udałoby się przeredagować?

 

Drobne, białe kamyki pokrywające plaże sprawiały w dotyku przyjemne wrażenie.

Plażę

 

Wąski pasek niewysokich, zielonych trzcin oddzielał tafle morza od plaży.

taflę

 

Słyszałeś o niejakim Geobelsie?

Powinno być Słyszałeś o niejakim Goebbelsie?

 

Na początku odwiedziłem księgarnie

księgarnię

 

Zanim się spostrzegłem, miałem wyrobioną opinie autora szalonego, ale genialnego jednocześnie.

opinię

 

Jednocześnie cały czas miałem wrażenie, że jestem obserwowany, wręcz fizycznie czułem na swoich plecach czyjś wzrok.

Zbędny zaimek.

 

Ludzie patrzyli na mnie jak na wariata, ustępowali z drogi – zapewne uważali, że jestem pod działaniem narkotyków.

Chyba raczej pod wpływem?

 

Moje myśli krążyły gdzieś na pograniczu jawy i snu. Wyrwany z półsnu przez chwilę nie mogłem dojść do siebie

Powtórzenie.

 

Kilka minut siedziała naga na łóżku, oniemiała ze zdziwienia. W końcu wstała – naga tak ją Pan Bóg stworzył

Powtórzenie.

 

(+Przez) kilka sekund słyszałem ginący w tumulcie stukot jej pantofli, po chwili zagłuszył go płacz dziecka, lament kobiet.

 

Po skończeniu pracy owad obrócił się do mnie, mrugnął okiem.

Pająk nie jest owadem ;)

 

Żuk przystanął na chwile

Na chwilę.

 

Patrzył na mnie swoimi wielkimi oczami, jakby oczekiwał ode mnie wsparcia, odrobiny otuchy.

Proponuję skasować zaimek,

 

Cały czas czułem na swoich plecach oddech potwora.

Czy bohater mógł czuć oddech potwora na czyichś innych plecach?

 

które spadły na dzielnicę Warszawy w pierwszych dniach wojny.

Na tę dzielnicę Warszawy.

 

urzędnicy władz miasta opublikowali w sieci Internetu kody wejścia do Rejestru Ludności.

Może po prostu władze miasta/urzędnicy ratusza opublikowali w sieci kody wejścia do Rejestru Ludności?

 

Kiedy zamykałem oczy, słyszałem wycie wiatrów na Saturnie, szepty komet lub krzyki eksplozji Supernowych.

Dlaczego supernowe wielką literą?

 

 

Poprawiłem błędy, dziękuję za uwagi.

 

– Idź za mną – ruszył żwawo w stronę granitowej, czarnej ściany.

Ruszył z dużej litery. Tu poradnik zapisu dialogów, bo błędów tego typu masz więcej.

 

A nowe serce pracowało spokojnie, rytmicznie. Transplantacja w Szwajcarii zrobiła swoje.

Polemizowałabym. Transplantacja i alkohol wyjątkowo się nie lubią.

 

Dziś o godzinie trzeciej rosyjskie wojska przekroczyły polską granicę. Kolumny pancerne posuwają się w kierunku na Lubaczów, Sandomierz…

Hm, tego… Polska graniczy z Rosją tylko na północy, z Obwodem Kaliningradzkim, rosyjską enklawą, odciętą od reszty kraju. A tu wygląda na to, że oni nadchodzą z Ukrainy. Czyżby coś się na politycznej mapie Europy zmieniło?

 

Pająk starannie tkał sieć oplatając nią program…

To długachny akapit. Podzieliłabym.

 

Mocno poszedłeś w patos i fakt, że zafundowałeś Polsce kolejną okupację jeszcze go wzmaga. Wydaje się, że zgodnie z najświętszą polską tradycją znowu walczymy sami, opuszczeni przez wszystkich. I to zamiast wzmacniać przekaz, osłabia go. IMO wyszłoby mocniej, gdybyś zrobił z tego konflikt wewnętrzny – złamanie demokratycznych reguł, przejęcie władzy przez jakąś siłę, która uważa, że wie lepiej.

 

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka