- Opowiadanie: adamele - Stacja polarna

Stacja polarna

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Stacja polarna

Wychyliłem się zza lodowej bryły. Nic, cisza i zimny jednostajny spokój. Jeżeli mój przeciwnik był inteligentny, a takie miałem przeczucie, to mógł przygotować dla mnie jakąś niespodziankę; pewnie ukrył się za którymś z porozrzucanych tu i tam bloków skalnych.

Na prawo miałem wysoką, ostro zakończoną granitową ścianę, więc uznałem za niemożliwe, aby poszedł tamtędy. Oblodzona krawędź wieńcząca skałę dodatkowo utrudniała wspinaczkę. Nie mógł pójść w lewo, ponieważ szeroka szczelina przecinała teren jak nóż ciało. Próba przeskoczenia na pewno skończyłaby się tragicznie. Był agresywny, ale na pewno nie głupi.

Doszedłem do wniosku, że idąc prosto prawdopodobnie wejdę mu w paszczę. Po plecach popłynęły mi krople potu. Do spotkania dojdzie na jego warunkach. Nie podobało mi się to. A jeżeli nie zdążę wystrzelić?

Na ścieżce na wprost moich oczu dostrzegłem ślad łapy; zmrożony śnieg zapadł się pod ciężarem jego ciała. Głębokość i rozmiar tropu świadczyły o masie samca; naprawdę musiał być olbrzymi, gdy go wczoraj obserwowałem przez lornetkę nie miałem halucynacji.

Czyli szedł tędy… Przyspieszyłem kroku, żeby go zaskoczyć. Podniecony oblizałem wargi, krew pulsowała mi w skroniach, adrenalina sprawiała, że czułem się świetnie: nic dziwnego, że niektórzy uważają polowanie za zajęcie ciekawsze od seksu.

Kilkaset kroków dalej wyszedłem na otwartą przestrzeń. Teren był tu jedynie lekko pofałdowany, sporadycznie pokryty grubymi kawałami lodu i rzadko rozrzuconymi granitowymi głazami. Przyszła mi do głowy myśl, że idąc skosem w górę, wejdę na wzniesienie i będę miał większą szansę zaskoczyć go. Spojrzałem na ścieżkę. Za plecami miałem wiszące nisko nad horyzontem słońce; cień mnie wyprzedzał, a to źle, bardzo źle. Kiedy podchodziłem do najbliżej leżącej skały, bardzo ostrożnie stawiałem kroki, aby skrzypieniem puchu nie zdradzić mojej obecności.

Rzuciłem się do przodu z bronią przygotowaną do strzału. Olśniły mnie promienie słońca, odbite od leżącego na stoku skarpy firnu. Nie przewidziałem tego. Zmrużyłem oczy, ale nie zamknąłem ich nawet na chwilę, mimo że porażone światłem szybko zaczęły łzawić.

Cholera, nie wziąłem z bazy okularów, zakląłem w myślach.

Szybko przestałem rzucać mięsem, uznałem, że szkoda czasu na przeklinanie własnej głupoty. Widziałem jednak poprzez łzy drogę przed sobą, dwa głazy i wąskie przejście między nimi.

Wszedłem do kanionu, jak nazwałem to miejsce na własny użytek. Posuwałem się wolno, ponieważ obawiałem się ataku. Rzut oka w górę… Na szczęście nie czekał na skale. Zrobiło mi się gorąco, więc żeby się ochłodzić i uspokoić oddychałem szeroko otwartymi ustami. Po każdym wydechu, ciepłe powietrze z płuc tworzyło chmurę mgły.

Dotarłem do końca kanionu, prawie wyszedłem na otwartą przestrzeń. Prawie, bowiem musiałem jeszcze sprawdzić boki. Nic… Dziwne… A przecież na początku polowania odniosłem wrażenie, że obaj zamierzamy wziąć w nim udział. Każdy z nas miał ochotę zapolować na drugiego, ale żaden nie planował być ofiarą. Nigdy nie byłem mistykiem, dlatego nie lubiłem przypisywać zwierzętom ludzkich cech i pragnień, lecz gdy pierwszy raz, na lodowcu, zobaczyłem tego samca, odniosłem wrażenie zawiązania się między nami czegoś na kształt cienkiej nici porozumienia, układu między myśliwym a zwierzyną.

Tylko, że do końca polowania nie było ustalone, kto będzie myśliwym, a kto ofiarą.

Nie zrezygnował, tego byłem pewien.

Przeszedłem następne kilkaset kroków i znalazłem się na otwartej przestrzeni. Zimny wiatr owiał moje ciało; spojrzałem w górę, na niebie leniwie płynęły postrzępione obłoki. Po lewej stronie wznosił się łagodnie stok lodowca, nie dostrzegłem na powierzchni firnu śladów pazurów. Śnieg nie padał od miesiąca, chłodne arktyczne lato było w pełni, a blade słońce  i brak silnego mrozu sprawiły, że powierzchnia puchu łatwo pękała pod ciężarem. Postawiłem stopę na zboczu, aby się upewnić, but zapadł się aż do kostki.

Po prawej stronie rozpościerała się przede mną gładka tafla lodu. Naga, pozbawiona śniegu równina była dobrym szlakiem dla kogoś, kto nie chce pozostawić śladów. Przypomniałem sobie zdjęcie satelitarne; kilkaset metrów dalej lśniąca płaszczyzna urywa się nagle, tworząc wysokie urwisko. A w dole sterczały skały i przelewały się fale wzburzonego morza. Jeżeli zna swoje terytorium, to nie da się tak głupio zamknąć w pułapce.

Ruszyłem prosto. Idąc musiałem uważać, aby nie poślizgnąć się. Teren lekko wznosił się w stronę wysokich szczytów lodowców, powierzchnia puchu lśniła niemiłosiernie, oczy cały czas łzawiły. Po powrocie do Stacji będę musiał zrobić sobie okłady. Najbardziej bałem się białych ciemności, słońce miałem za plecami, a roztopiony ciepłym powietrzem śnieg odbijał ukośnie padające promienie prosto w moją stronę.

Stopniowo z pola widzenia znikały bryły lodu i zaspy. Widziałem coraz gorzej, powoli cały obraz zlewał się w jedną białą ścianę. Uderzyłem nogą o skałę. Byłem przestraszony, że teraz to on łatwo zapoluje na mnie. Musiałem wyciągnąć przed siebie rękę, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie uderzę głową o ścianę lodowca. Poprzez szum wiatru usłyszałem chrzęst pękającej skorupy. Tak pęka firn pod ciężarem dużego osobnika.

Wpadłem w panikę.

Cholera, nic nie widzę – zakląłem w myślach.

Lęk narastał we mnie, stawał się coraz mocniejszy. Był prawie fizycznie bolesny.

Obróciłem głowę, aby choć słuchem określić kierunek, z którego prawdopodobnie zbliżał się napastnik.

Chrzęst, cisza. Znów chrzęst, znów cisza. Dźwięki powtarzały się rytmicznie, jak kroki. Gdzieś z boku, a więc po wyjściu z kanionu, musiał pójść w prawo, schował się za którymś z głazów.

Cholera… Trzeba było sprawdzić – zakląłem w myślach.

Oczy łzawiły coraz mocniej. Zasłoniłem twarz rękawicą, żeby choć na chwilę ochronić wzrok przed jaskrawymi promieniami.

Chrzęst i znów cisza. Nie śpieszył się. Podchodził mnie powoli, badał teren i ofiarę jak wytrawny myśliwy. Jedną rękę trzymałem przy twarzy, drugą sprawdzałem przestrzeń przed sobą. Zacząłem biec przed siebie, byle dalej, byle znaleźć cień.

Kroki za mną przyspieszyły.

Byłem cały mokry, serce waliło jak młot, tętnice w skroniach pulsowały niesamowicie mocno. Rozpędzony wpadłem do szczeliny w lodowcu, głową mocno uderzyłem w przeciwległą ścianę, na chwilę straciłem wzrok, przed oczami zawirowały mi czarne plamy. Z góry usłyszałem ryk, prawdopodobnie zdenerwował się, gdy stracił mnie, swoją zwierzynę, z oczu. Wygrzebałem karabin ze śniegu, oceniłem swoje położenie, błękitna plama, to niebo, czyli leżałem na plecach. Na szczęście rozpadlina nie była głęboka, a ja spadając musiałem się obrócić, dlatego teraz moje nogi były w górze.

Ścisnąłem mocno karabin, aż zabolały mnie palce. Ryk się przybliżał. Mgła znikała powoli, stopniowo odzyskiwałem ostrość widzenia.

Cholera muszę widzieć, żeby nie odstrzelić sobie stóp, dalej kląłem w myślach.

Jest. Szarość na tle błękitu nieba. Strzeliłem. Usłyszałem ryk wściekłości.

Szara plama przybliżyła się. Prawdopodobnie przewiesił się przez krawędź, żeby dosięgnąć mnie uzbrojoną w ostre pazury łapą.

Żeby nie skoczył, pomyślałem rozpaczliwie.

Strzeliłem drugi raz, celowałem w okolice głowy. Krótki bolesny ryk, urwany jakby napastnik stracił oddech. Poczułem na twarzy krople czegoś ciepłego. Następny strzał w to samo miejsce. A potem straciłem panowanie nad sobą, naciskałem spust raz za razem, aż metaliczny trzask iglicy oznajmił mi brak amunicji.

Przetarłem twarz, zbliżyłem dłoń do łzawiących oczu, krew, jego krew. Odczekałem kilkanaście minut. Nic, żadnego ruchu. Ostrożnie obróciłem się, zaparłem nogami. Na ścianach szczeliny znalazłem zagłębienia i pęknięcia, które udało mi się wykorzystać, jako naturalne stopnie. Wyszedłem na górę.

Śnieg lśnił mocno, zmrużyłem oczy, aby lepiej widzieć. Na krawędzi rozpadliny leżał olbrzymi niedźwiedź polarny. Obejrzałem zdobycz. Tułów zalegał na płaszczyźnie, ale łapy samca zwisały w dół, jakby próbował – nawet po śmierci – dopaść mnie w tej szczelinie. Zmierzyłem ciało krokami: był dużo większy niż te, które do tej pory upolowałem. Usiadłem na zwłokach. Nie lubiłem rozczulać się nad sobą, ale teraz, kiedy powoli opadały emocje  i obniżał się poziom adrenaliny, miałem chęć sobie popłakać.

Drgnąłem, gdy zacharczał głośnik krótkofalówki. Przyłożyłem aparat do ucha.

– Cześć. Czekamy na ciebie już pół godziny. Masturbujesz się na lodowcu? – Skądś znałem tego człowieka, ale nie mogłem sobie przypomnieć skąd. W tle usłyszałem śmiech drugiego mężczyzny. Pierwszy głos spoważniał. – Mamy dla ciebie gościa, przyjdź szybko, musisz pokwitować odbiór.

Wyrównałem oddech, żeby normalnie mówić, po czym odpowiedziałem:

– Tak, już idę… Zaraz będę na dole.

Powiesiłem aparat na pasku, otrzepałem ubranie. Postanowiłem później wrócić po skórę. Znalazłem w lodzie zagłębienie, położyłem karabin i dokładnie przysypałem go śniegiem.

* * *

Stanąłem na krawędzi skały i spojrzałem w dół – tam w dolinie między wzniesieniami stała moja Stacja. Składała się z budynku centralnego i dwóch skrzydeł, które połączone ze sobą tworzyły literę „C”. W lewym ramieniu znajdowały się pomieszczenia techniczne z generatorem, systemem podtrzymania życia, zapasem wody pitnej i żywności, a prawe zajmowały laboratoria, banki danych i centrum łączności. Najbardziej lubiłem budynek centralny: tam znajdowały się pokoje mieszkalne i kuchnia z jadalnią, i było też coś w rodzaju świetlicy z biblioteką, gdzie można było posiedzieć po pracy i poczytać. Wszystkie budynki pomalowano na biały kolor, dlatego zlewały się z otoczeniem, były prawie niewidoczne dla patrzącego ze wzgórz i gdyby nie okna, to wyglądałyby jak śnieżne zaspy o prostopadłych ścianach.

W powietrzu przed zabudowaniami unosił się mały kilkuosobowy pojazd. Trwał zawieszony nieruchomo kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. Dysze napędu wzbijały w powietrze tumany śniegu, a gorące powietrze z silników falowało na tle lodowego krajobrazu. Drzwi pojazdu były otwarte. Przy burcie maszyny zauważyłem ubranego w biały zimowy kombinezon i drepczącego nerwowo w miejscu Argo, dowódcę patrolu. Pilot cały czas siedział za sterami, zgodnie z regulaminem nie mógł opuścić stanowiska, zaciekawiony wyglądał jedynie przez okno i gdy zobaczył mnie stojącego na krawędzi, pomachał ręką. Dowódca patrolu dalej niecierpliwie tupał w miejscu i patrzył w moją stronę, uśmiechając się.

 Ruszyłem na dół ścieżką biegnącą ukośnie wzdłuż zbocza.

Kiedy znalazłem się na równej powierzchni, gdzie mogłem bezpiecznie stawiać stopy, przyspieszyłem kroku. Gdy byłem blisko, Argo spoważniał, pokazał ręką na moje oblicze.

– Przewróciłeś się na twarz, czy zjeżdżałeś na niej z górki? – zapytał i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Argo lubił błyszczeć dowcipem.

Nic nie odpowiedziałem.

Potarłem skronie dłonią – pot był zabarwiony na czerwono. Idąc do bazy, wymyłem się śniegiem i dokładnie wytarłem ubranie, widocznie jednak zrobiłem to niestarannie. Pod kapturem, na włosach, musiały zostać jeszcze resztki krwi niedźwiedzia, a gdy zmieszały się z potem wypłynęły na czoło i sprawiły, że wyglądałem jakbym sam był ranny.

Regulamin zabraniał polowań na terenach okalających stację, więc musiałem kłamać.

Uśmiechnąłem się rozbrajająco.

– To nic wielkiego, skaleczyłem się wczoraj, widocznie, opatrunek się zsunął – powiedziałem wymijająco. Zajrzałem do kabiny. – Kogo macie teraz? Daleki zasięg, czy czasowy? – udałem duże zainteresowanie.

Wewnątrz kabiny dostrzegłem skulonego mężczyznę. Siedział wciśnięty w kąt jak kawałek nieszczęścia; zawinięty w elektrycznie podgrzewany koc wyglądał jak nieżywy. Długie, dawno niemyte włosy, w trudnym do określenia kolorze, zasłaniały twarz. Wzrok wbił w oparcie fotela pilota, o ile mogłem zauważyć w panującym półmroku, miał zabandażowane obie dłonie. Argo podał mi teczkę z dokumentami.

– To antropolog, przez wiele lat mieszkał z miejscowymi.

Teraz ja zrobiłem zdziwioną minę. Regulamin był w tych sprawach bardzo konkretny: wszelkie próby nawiązywania bliskich kontaktów z tubylcami były zakazane.

– Masz go przechować, aż do przylotu statku. Mają problemy i przylecą dopiero za kilka tygodni. Spróbuj go trochę podleczyć. Wiesz, żeby doszedł do siebie – Argo zrobił zakłopotaną minę, jakby bardzo mi współczuł.

Za długo go znałem, aby dać się nabrać na jego gierki, poza tym rozkaz przyszedł z dowództwa, więc nawet gdybym dał mu mordę i tak by to nic nie zmieniło.

– Dobra – powiedziałem krótko, bo nie chciało mi się z nim dyskutować.

 Pokwitowałem odbiór dokumentów i gościa. Pokazałem przybyszowi drogę do budynku ukrytego między zaspami śniegu. Poszedł ścieżką bez słowa, a ja ruszyłem za nim.

* * *

Zaraz po przyjściu przygotowałem pokój z łazienką i zaprowadziłem do niego swojego gościa, żeby nie błądził po całej Stacji. Mężczyzna idąc wyłożonym brązowymi panelami korytarzem powłóczył nogami jak stary człowiek. W środku, w świetle lampy, widać było wyraźnie, że jest w złym stanie fizycznym i psychicznym. Usiadł na krześle, skulił się, ramiona mu opadły nisko. Kubek trzymał pewnie w brudnych, zabandażowanych dłoniach, ale miałem wrażenie, że nie zdawał sobie z tego sprawy; jego myśli były daleko stąd. Nie golił się od dawna, zaniedbana broda opadała na pierś, czuć było od niego potem i brudem. Wzrok wbił w stół, jakby widział we wnętrzu drewna obrazy lub ludzi. Brązowe oczy nie wyrażały niczego, były absolutnie puste. Ręce drżały mu nieznacznie. Milczał jak człowiek nieznający żadnego języka i niemający nawet chęci opanować mowy. Kiedy zdjął z ramion koc zobaczyłem liczne rany pokrywające plecy. Większość była już w miarę dobrze zagojona, lecz kilka jeszcze trochę krwawiło.

Wszedłem do łazienki, włączyłem prysznic, nastawiłem temperaturę wody. Nie lubię nikomu usługiwać, dlatego między innymi wybrałem pracę na Stacji Polarnej, gdyż tu mogłem być w znacznym stopniu niezależny, ale musiałem pomóc swojemu gościowi. Gdy mu kazałem, poszedł do umywalni. Po chwili dobiegł mnie z jej wnętrza odgłos kąpieli.

Udałem się do swojego pokoju. Usiadłem przy stole, włączyłem lampkę, bo zrobiło się ciemno, zapadła noc. Za oknem, na czarny nieboskłonie widać było leniwie mrugające gwiazdy. Otworzyłem teczkę personalną mężczyzny, przyjrzałem się zdjęciu, przeczytałem życiorys. Moją uwagę przykuła adnotacja na ostatniej stronie: Stwierdzono nieprawidłowy wpływ na społeczność tubylczą.

Uznałem ten wpis za ciekawy, choć zarazem dziwny.

Zamknąłem teczkę i wyłączyłem światło, posiedziałem chwilę sam w mroku, lubiłem medytować w samotności. Ten mężczyzna miał w sobie coś, co mówiło mi, że jest kimś ważnym i dobrym jednocześnie. Kimś, kto potrafi zrobić wrażenie na ludziach nawet będąc w depresji; emanowała od niego jakaś siła i powaga.

Przez otwarte drzwi usłyszałem, że wyłączył prysznic i wyszedł z łazienki. Poszedłem założyć mu opatrunki i pomóc w ubieraniu.

* * *

Przez pierwsze dwa tygodnie wypowiedział ledwo kilka słów. Bardziej od mojego towarzystwa wolał rozmowy ze sobą lub z kimś, kto gościł w jego jaźni. Kilka razy widziałem, jak poruszał ustami, zapatrzony w ścianę, sprawiał wrażenie mistyka poszukującego zagubionego boga. Nie zmuszałem go do pracy, chciałem jedynie, aby wykonywał podstawowe czynności w pokoju albo w kuchni; mężczyzna poruszał się powoli jak lunatyk, wykonywał polecenia, ale robił to z pewnym ociąganiem. Na wszelki wypadek przejrzałem raporty dotyczące jego zdrowia fizycznego: nie stwierdzono żadnych chorób fizjologicznych. Było to w pewnym stopniu pocieszające, ale dowodziło, że jego problemy miały podłoże psychiczne, a ja nie lubiłem grzebać w cudzym umyśle, zbyt często widziałem na własne oczy efekty pomyłek. Podałem mu jedynie antydepresanty i postanowiłem poczekać na efekty ich działania.

Moja placówka nie była przystosowana do prowadzenia terapii i leczenia ludzi obłożnie chorych. Właściwie to obiekt, którym zarządzałem spełniał przede wszystkim różne funkcje związane z tranzytem z i na planetę. Specjalnie został zbudowany na pustkowiu, z dala od jakichkolwiek siedzib ludzkich i szlaków migracyjnych, aby można było lądować lub startować, bez zwracania na siebie uwagi tubylców.

* * *

Na początek trzeciego tygodnia zaplanowane miałem prace w otwartym terenie i zamierzałem uporządkować otoczenie Stacji. Normalnie unikałem działań, które mogłyby zwrócić uwagę krajowców, ale uznałem, że nam obu przyda się trochę fizycznego ruchu. Praca nie była ciężka, ale pozwalała poruszać się na dworze i pobyć na słońcu, wchłonąć trochę światła i pooddychać świeżym powietrzem. Przy okazji miałem nadzieję wciągnąć go w rozmowę. Temat nie był ważny, byleby zaczął mówić całymi zdaniami i choć trochę otworzył się na mnie i moje próby nawiązania kontaktu, które jak do tej pory skończyły się niczym.

A ja nie lubiłem przegrywać.

Praca była prosta: należało ustawić antenę średniego zasięgu i zamocować odciągi do zatopionych w lodzie uchwytów. Planowałem także rozstawić kilka instrumentów pomiarowych przysłanych przez meteorologów. Maszt miał stanąć na placyku między budynkami a wszystkie przyrządy na zewnątrz zabudowań na okalających nas wzniesieniach.

Szybko obeszliśmy okoliczne wzgórza i rozstawiliśmy aparaty, większość z nich miała własne, przygotowane już miesiąc temu podstawy, wystarczyło jedynie przykręcić śruby i po robocie.

Wróciliśmy do Stacji i próbowaliśmy ustawić antenę. Słońce świeciło niezbyt mocno jak na tę porę roku, więc nie musieliśmy nosić okularów ochronnych. Wiał lekki wiatr, a niebo było czyste i niebieskie. Maszt nie był ciężki, więc miałem nadzieję, że we dwóch damy radę go postawić, ale nasze próby spełzły na niczym. Okazało się, że razem nie mieliśmy tyle siły, aby sprostać zadaniu i potrzebowaliśmy pomocy. Nie chciałem jednak ściągać z zewnątrz nikogo, kto mógłby zakłócić spokój i wtargnąć z butami w nasze zacisze.

Postanowiłem odłożyć stawianie kratownicy na później i zająć się oczyszczaniem terenu przed budynkiem centralnym z resztek śniegu, pozostałości po ostatnich zimowych opadach. Mój gość nie był tym zainteresowany. Dlatego więc ja machałem łopatą, a on siedział na ławce pod ścianą i wygrzewał się w promieniach słońca.

Budynki Stacji były rozstawione w ten sposób, że powstał między nimi plac, i kiedy  w południe słońce stało wysoko, to między barakami było ciepło i bardzo przyjemnie, więc gdyby nie widok śniegu i lodu na okolicznych wzgórzach, to można było prawie zapomnieć  o zimie.

Zerknąłem na mężczyznę z ukosa. Siedział pogodny, zdawał się być zadowolony z siebie i życia. Uznałem to za dobry moment, aby zagaić rozmowę i wciągnąć go w szczerą konwersację o sprawach osobistych. Przerwałem pracę. Podszedłem do ławki i usiadłem obok niego. Na wszelki wypadek nie za blisko, żeby go nie spłoszyć i nie stracić dogodnej okazji, jaka długo mogła się nie powtórzyć. Mój współpracownik oddychał spokojnie przez usta, z których ulatywała mgła ciepłego powietrza; twarz mężczyzny nabrała rumieńców i wyglądała teraz zdrowo i czerstwo. Zauważył moje zainteresowanie. Miałem wrażenie, że na krótką chwilę oblał się rumieńcem, jakby speszył się moim wzrokiem. Oparłem się wygodnie o mur i popatrzyłem na widoczne w przerwie między barakami wzgórza, o tej porze roku pokryte śniegiem i plamami zieleniącego się między skałami mchu.

Nie wiedziałem, jak zacząć. On mi pomógł.

– Pytaj. Co chcesz wiedzieć? – rzucił spokojnie.

Uśmiechnął się nieśmiało patrząc się na mnie spod lekko przymkniętych powiek. Spojrzałem na niego zaskoczony, ale nie straciłem rezonu.

– Co robiłeś między nimi? – zapytałem i kiwnąłem głową w stronę horyzontu.

Nie powiedziałem, kogo mam na myśli, bowiem uznałem, że sam zrozumie, o kim mówię.

– Nie wiesz? Nie było tego w moich aktach? – odpowiedział pytaniem z odrobiną sarkazmu w głosie.

Skinąłem głową na potwierdzenie. Zauważyłem ironiczny uśmiech na jego ustach.

– Nie robiłem nic specjalnie ciekawego… Po prostu spędziłem kilka lat życia między tubylcami. – Zawiesił na moment głos. Po chwili zastanowienia dokończył – Wiesz, że oni mają bardzo ciekawe poglądy na otaczający ich świat?

Nie wiedziałem, zresztą nie zastanawiałem się nigdy nad filozofią, jaką wyznają mieszkańcy tej planety. Byłem tylko administratorem Stacji, czasami lekarzem pierwszego kontaktu, ale nie filozofem.

– Skąd te rany? – zapytałem wskazując brodą na jego zabandażowane dłonie.

Milczał przez dłuższą chwilę i patrzył spokojnie na pokryte resztkami śniegu otaczające nas wzgórza. Nie powiedział nic. Nie naciskałem, ale czułem, że ma coś do powiedzenia i to coś bardzo go uwiera, wręcz ciśnie się mu na usta.

– Pomogę ci – powiedział po długiej chwili milczenia.

Poszedł po drugą łopatę i gdy wrócił zabrał się do pracy. Kopał szybko i zawzięcie, ale teraz ja siedziałem i patrzyłem na jego plecy. Pomyślałem, że dobrze będzie trochę podrażnić się z nim. Może to sprawi, że straci panowanie nad sobą i otworzy się. Miałem rację. Po kilkunastu minutach, odwrócił się do mnie i zapytał z przekąsem:

– Sam mam odśnieżać? Nie wiedziałem, że jako gość muszę odpracować moje wyżywienie.

Zaskoczył mnie. Nie spodziewałem się, że stać go na sarkazm. Cały czas myślałem o nim jako o człowieku chorym na depresje, a nie o zwykłym gościu, który przybył do mnie, żeby odpocząć przed dalszą drogą. Wykrzywiłem usta w uśmiechu, wziąłem do ręki łopatę i przyłączyłem się do niego. Po kilku godzinach pracy w całkowitym milczeniu byłem na tyle zmęczony, że odłożyłem szuflę z uczuciem ulgi i poszliśmy na obiad.

Jadalnia nie była duża, mieściła ledwo trzy stoły, a przy każdym z nich stały cztery krzesła. Na ścianie wisiał duży monitor do oglądania filmów. Lubiłem tu jadać. Ściany pomalowane na jasnozielony kolor sprawiały, że mogłem zapomnieć o otaczającym mnie śniegu i lodzie. Poczuć się prawie jak w domu, na rodzinnej planecie. Na obiad przyrządziłem rybę z gotowanymi warzywami. Smakowała wyśmienicie, a po jedzeniu podałem gorący napój, który autochtoni mieszkający na południu nazywają pu-erh.

Po obiedzie przeszliśmy do świetlicy, zajęliśmy miejsca na kanapach i próbowaliśmy rozmawiać. Początkowo wymiana zdań nie kleiła się, gdyż mój gość wyraźnie coś ukrywał, ciągle błądził wzrokiem po ścianach, przyglądał się obwolutom książek w bibliotece. Jakiś szczegół dręczył go, a jednocześnie nie pozwalał powiedzieć na głos, opowiedzieć o problemach. Nie chciałem być nachalnym, by nie spłoszyć rozmówcy, ale dręczyła mnie wizja uszkodzonych rąk, ran na plecach i przebitego boku. Nie wytrzymałem, w końcu zapytałem go o te obrażenia. Długo milczał i patrzył w ścianę, miałem wrażenie, że pytanie zadałem za wcześnie – obaj jeszcze nie dojrzeliśmy to poruszenia tego tematu.

– Chcesz wiedzieć… Wiedziałem, że w końcu, zadasz to pytanie. Ale naprawdę chcesz wiedzieć? Czy tylko postępujesz tak, jak nakazują ci procedury?

Milczałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć.

Siedziałem przez dłuższą chwilę w bezruchu, więc żeby zamaskować swą bezradność podszedłem do kuchni po coś do picia. Gdy wróciłem, tkwił z ramieniem na oparciu kanapy, a jego głowa była przechylona na bok. Miałem wrażenie, że śpi, ale okazało się to tylko złudzeniem. Poruszył głową, chrząknął i po chwili namysłu przemówił cichym głosem:

– Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć, co się stało i skąd mam te rany? – bardziej stwierdził niż zapytał.

Milczałem dalej. Byłem ciekawy, kiedy pęknie i sam zdecyduje się opowiedzieć swoją historię. Nie jestem szczególnie wścibski, ale ta sprawa naprawdę mnie zaintrygowała, a ja nie lubię, gdy coś nie daje mi spokoju.

Zająłem miejsce na kanapie na prawo od niego, aby siedząc naprzeciwko nie tworzyć wrażenia konfrontacji. Nie odzywałem się i czekałem na jego słowa.

Po dłuższej chwili przemówił:

– Nie wiem, w którym momencie zaczęła się moja historia: wtedy, gdy wylądowałem na tej planecie, czy wtedy, gdy uzmysłowiłem sobie, jakie zło mam przed oczami, każdego dnia, gdy patrzyłem na ten świat i jego mieszkańców. Nigdy wcześniej nie znałem tego uczucia, a poznałem w swoim życiu wiele światów i na kilku z nich widziałem rzeczy, które niejednego by przeraziły, jednak dopiero tu doznałem potrzeby działania. Nie wiem, skąd to się we mnie wzięło, ale postanowiłem wpłynąć na tubylców – powiedział głosem człowieka śmiertelnie zmęczonego, znużonego życiem, w którym całkowicie wypaliła się wiara w sens bytu.

Słuchałem milcząc, nie chciałem stracić okazji usłyszenia na własne uszy jego historii. Podejrzewałem, że taka okazja więcej się nie powtórzy, bowiem trudno jest zbudować nastrój, tak jak ten, który nam towarzyszył, do zwierzeń szczerych aż do bólu. I miałem rację, choć nie wiem, skąd to się wzięło, on też musiał to poczuć, narodziła się między nami więź, niespecjalnie mocna, ale bardzo intymna i wiotka. Ulotna jak myśl.

Siedziałem obok, widziałem profil jego twarzy z proporcjonalnymi rysami, brązowe oczy i wysokie czoło pod długimi włosami. Patrzyłem, jak otwiera się na swoje przeżycia i określa doznania, do których nie chciał się wcześniej przyznać, nawet sam przed sobą.

– Wiem… Wiem, co powiesz, że to naruszenie regulaminu i takie tam… Owszem, nie mówię, że nie, ale sam powiedz, czy nie zdarzyło ci się mieć dość sztywnych reguł i przepisów, i zrobić coś po swojemu, bez oglądania się na Dowództwo?

Przed oczami stanęła mi scena sprzed trzech tygodni: atak niedźwiedzia polarnego  i moja rozpaczliwa walka o przeżycie. Na wszelki wypadek, wolałem przemilczeć sprawę, więc tylko mruknąłem pod nosem:

– Cóż, nieraz miałem różne plany i przyznam ci się, że niektóre nawet zrealizowałem.

Spojrzał na mnie z uśmiechem. Skinąłem głową na znak, żeby mówił dalej.

Mężczyzna rozpoczął swą opowieść. A ja jestem pewien, że dla kogoś patrzącego z boku wyglądaliśmy i zachowywaliśmy się jak starzy przyjaciele, jakby mówienie o naszych małych grzeszkach za plecami dowództwa połączyło nas jakąś szczególną nicią porozumienia.

– Właśnie. Wkrótce zacząłem wprowadzać w życie swoje pomysły. Zadanie miałem ułatwione, ponieważ byłem sam. Musiałem tylko, od czasu do czasu, napisać jakiś meldunek dla przełożonych. Ale jak sam wiesz, raport wszystko przyjmie.

Uśmiechnąłem się porozumiewawczo, a on opowiadał dalej.

Słuchałem jak urzeczony jego słów i nie mogłem uwierzyć w to, co słyszałem. Oto miałem przed sobą człowieka, który wierzył w to, co robił i starał się wprowadzić w życie swoje wyidealizowane plany i to całkiem na serio, bez strachu o konsekwencje. Poczułem do niego sympatię.

Tak… ideały są siłą napędową naszego istnienia, niektórzy nie potrafią bez nich żyć i dopiero cel, który staje im przed oczami sprawia, że życie nabiera rumieńców. Cel jest tym, co określa nasze istnienie – bez celu nie ma życia, szczególnie w przypadku kogoś, kto, jak mój gość miał to nieszczęście, że ideały stały się sensem jego życia.

Twarz mojego rozmówcy zmieniła się, policzki nabrały rumieńców. Widać było, że bardzo przeżywa to, co mówi, jest bardzo zaangażowany i nie potrafi zdystansować się od zdarzeń, które mi opowiadał.

– Więc wiesz już jak to się zaczęło, niby niewinnie, ale ważne było, że do swoich celów wykorzystałem jeden z głównych mitów plemienia zamieszkującego tereny w okolicach dużego śródlądowego morza. Niby nic wielkiego, ale w efekcie w pewien sposób stałem się bardzo popularny – ostatnie zdanie wyrzucił z siebie szybko, jakby bał się, że ktoś mu przerwie.

Zerknął na mnie z ukosa i wyraźnie czekał na moją reakcję. Upił łyk z kubka i przez chwilę delektował się smakiem.

– W jaki sposób? –  zapytałem zaintrygowany.

Coś chodziło mi po głowie, ale chciałem, żeby sam powiedział, co dokładnie miał na myśli mówiąc: bardzo popularny.

– W taki, że stałem się bogiem – odpowiedział cicho.

Gwizdnąłem przez zęby. On opuścił głowę i się roześmiał.

– Tak, dosłownie. Stałem się bogiem, przybrałem nawet nowe imię – zakłopotany chichotał jak małe dziecko.

Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, więc tylko patrzyłem, jak mój rozmówca, skrępowany swoimi słowami, drżącymi rękoma poprawia włosy i ubranie.

Siedziałem naprzeciwko niego i nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem, on sam jeden założył nową religię. Kiedy w dowództwie dowiedzą się wszystkiego, to, tego jestem pewien na sto procent, kogoś trafi szlag. To pewne.

Pękałem w duchu ze śmiechu.

Jednocześnie stało się dla mnie jasne, dlaczego przywieziono go, dlaczego znajdował się w tak złym stanie fizycznym i psychicznym. Każde następne, dlaczego sprawiało, że miałem coraz lepszy obraz sytuacji. Tego człowieka uratowano i przeniesiono na statek w ostatniej chwili, na moment przed śmiercią. Gdyby nie nasi ludzie od teletransportu, to teraz, leżałby w grobowcu jako zawinięty w płótno zimny, gnijący powoli na katafalku, trup.

Wiedziałem, że to nie koniec tej specyficznej spowiedzi, ale miałem także wrażenie, że on przekroczył jakiś próg. I to na moich oczach. Niechcący stałem się świadkiem czegoś intymnego i bardzo bolesnego: otworzenia na prawdę.

Siedzieliśmy przez dłuższą chwilę w milczeniu. Zamigotała żarówka, prawdopodobnie znów jakiś problem z agregatem. Zacząłem modlić się w duszy, aby nie przestał pracować teraz, w tym bardzo wyjątkowym momencie.

Podniosłem się z krzesła, poszedłem do kuchni wynieść brudną szklankę i przynieść coś do jedzenia. Gdy wróciłem, mój rozmówca siedział nieruchomo na kanapie i wpatrywał się w ścianę, jakby szukał na niej odpowiedzi na ważne pytania. Chrząknąłem, żeby zaznaczyć swoją obecność, ale on dalej tkwił w bezruchu. Wtedy zrozumiałem, że nasza rozmowa potrwa do późna.

Mówił długo, rzeczywiście bardzo długo, nawet jak na kogoś, kto stał się samoistnym bogiem. Tej nocy nabrałem do niego dużo szacunku.

* * *

Po północy zepsuł się agregat prądotwórczy, zgasły żarówki i zaczęły stygnąć nagrzewnice. Byłem jedynym, który znał się na instalacji elektrycznej Stacji, więc musiałem poszukać przyczyny awarii. Najpierw udałem się do swojego pokoju po latarkę. Stamtąd poszedłem korytarzem do skrzydła, w którym mieściły się wszystkie systemy podtrzymania życia i sterowania Stacji. Gdy wszedłem do pomieszczenia z agregatami, od razu poczułem zapach spalenizny – w pierwszym momencie uznałem, że przepalił się jakiś bezpiecznik. Wymiana zajęła jedynie kilka minut, ale odniosłem wrażenie, że o czymś zapomniałem. Pomyślałem, że ten zapach spalenizny, to nie był tylko przepalony bezpiecznik, ale coś więcej. Dokonałem pobieżnego przeglądu i zauważyłem, że spalił się jeden z przewodów sterowania generatora. Zakląłem pod nosem i poszedłem uruchomić zespół rezerwowy. Na szczęście silnik zawarczał całkiem miło, bez problemów, mimo że stał bezczynnie od kilku miesięcy. Odetchnąłem z ulgą. Postanowiłem rano wymienić przewody sterownicze głównego zespołu prądotwórczego.

Wróciłem do świetlicy. Mężczyzna nadal siedział w tej samej pozycji, jakby w ogóle nie zauważył braku światła i mojego wyjścia, albo nie chciał tego zauważyć i wolał pozostać w swoim świecie. Nie miałem chęci wyciągać go stamtąd za uszy i wystawiać na działanie lamp. Pomyślałem, że takie brutalne działanie może mu tylko zaszkodzić. Jednak chciałem iść spać, a intuicja mówiła mi, że obaj wyczerpaliśmy już dzienny limit wzajemnego zaufania.

Chrząknąłem niepewnie. Wiem, zachowałem się jak idiota, ale jedynie taki sposób przerwania ciszy przyszedł mi do głowy. Chrząknąłem ponownie i gdy podniósł głowę zapytałem, czy nie chce mu się spać. Spojrzał na mnie półprzytomnie, jakby zobaczył mnie pierwszy raz. Ale wstał, choć zachwiał się trochę. Po chwili odzyskał równowagę i przeciągnął się.

– Może to dobry pomysł, może trzeba się wyspać. Może to coś pomoże – powiedział monotonnym głosem.

Zirytowało mnie to kilkukrotne może, ale milczałem, aby go nie urazić. Nie chciałem okazywać negatywnych uczuć, żeby nie wziął ich do siebie i nie wpadł w jeszcze głębszą depresję. Poszedł korytarzem powłócząc nogami. Ociągał się jak idący do łóżka starzec, przekonany, że więcej nie wstanie. Pogasiłem światła w jadalni i w pokoju gościnnym, zamknąłem starannie drzwi na dwór. Nie byłem przesądny, nigdy nie wierzyłem w legendy o zemście zabitych zwierząt, a miałem ich trochę na sumieniu, odkąd zacząłem kierować tą placówką, ale wolałem się zabezpieczyć. Zanim poszedłem spać, sprawdziłem także blokady okien i działanie systemu podtrzymania życia. Robiłem to zawsze. Taki nawyk, który wszedł mi w krew w czasie lat pracy na stacjach orbitalnych.

* * *

Szybko zapadłem w sen; miałem silne wrażenia zanurzenia się w głęboką i ciasną studnię – wydawało się, że bezdenną. Otoczyła mnie ciemność, mroczna i gęsta, oraz hałas cisnącego się wkoło, agresywnego, rzucającego przekleństwa tłumu. Stopniowo przejrzałem na oczy, wróciła mi zdolność widzenia; okalający świat odzyskał barwy i odcienie, postacie ludzkie nabrały kształtów, budynki odnalazły formy.

Kłębiący się pod ścianami domów ludzie krzyczeli z nienawiścią w głosach, wyrzucali z siebie wyzwiska i obelgi. Nie wiem, dlaczego chcieli mnie zabić. Wierzyłem, że jestem niewinny i byłem tego całkowicie pewien, a jedynie gdzieś na skraju świadomości czaiła się myśl o winie i odpowiedzialności. Jestem winny? Czemu? Temu, że się urodziłem, czy temu, że żyję? Nie znalazłem w swojej pamięci odpowiedzi na to pytanie.

Ani w jego świadomości.

Jego, czyli czyjej?

Nie wiem, kiedy dokładnie zrodziła się we mnie ta myśl, że to nie moja jaźń, że jestem jedynie gościem, a właściwie, z nieznanego mi powodu, tkwiącym w cudzym mózgu widzem. Nie było to przyjemne uczucie, jednak trwałem tak w środku czyjegoś bytu i bezradnie obserwowałem otoczenie.

Tłum nienawidził mnie/go coraz bardziej. Nie mogąc dostać nas w swoje ręce ryczał obelgi i ciskał, czym popadnie. Ja/on nieraz dostaliśmy w głowę lub w klatkę piersiową kawałkiem kamienia, czy wydrapanego ze ściany tynku. Gawiedź miała tysiące rąk, które wyciągały się w moją/jego stronę gotowe szarpać i niszczyć. Tysiące nóg czekało, żeby nas kopać lub deptać. Nie wiem skąd brało się tyle nienawiści, w tej chmarze szarych, przeciętnych, śmierdzących swoimi niedomytymi ciałami ludzi.

Szliśmy w górę, wąską drogą. Pod stopami widziałem ledwo ociosane kamienie udające bruk. Moje/jego nogi były brudne, pokryte plamami spływającej z pleców krwi. Cały czas czułem na barkach ogień, ramiona paliły płomieniem, jakby ktoś polał je żrącą substancją. Żar wciskał się przez pory skóry grzbietu do mojego/jego mózgu. Bolał mnie/go każdy mięsień, każde zakończenie nerwu. Nie wiem, jak on mógł to wytrzymać. Słaniał się na nogach, a moje/jego plecy uginały się coraz bardziej pod ciężarem drewna; nieporadnie trzymał w słabnących rękach zakończenie jednej z belek krzyża.

Wiedział, że to krzyż, i wiedział, że skończy na nim. Nie bał się tego, miał świadomość, że czeka go śmierć i nie robił nic, żeby jej uniknąć, lub choć odwlec moment egzekucji.

Czuł radość, że pokaże im jak należy poświęcać się dla innych, jak należy cierpieć i nie odczuwać chęci odwetu. Miał poczucie misji i wiedział, że jego życie, dopiero tu, na tej ostatniej, prowadzącej na stracenie drodze, ma sens.

Teraz im pokaże. Da im przykład.

Niech patrzą i się uczą.

Niech się uczą.

Pachniał krwią i uryną. Jego/moje stopy były brudne od łajna rzucanego przez rój ludzi stłoczonych pod ścianami domów o pobielonych ścianach z małymi oknami wyglądającymi jak oczy ślepca. Całkowicie ślepe oczy, jednocześnie zapatrzone przed siebie, jakby gapienie się w nicość było jedyną czynnością, do jakiej zostały stworzone. Okna śledziły scenę na drodze, pożerały widok i sprawiały, że każda sekunda ciągnęła się w wieczność.

Modlił się w duchu, modlił bardzo żarliwie i pokornie, ale nie o życie, a o śmierć. Żeby ta ofiara dała im, właśnie tym prostym ludziom, to, o czym marzył od dawna, od czasu, kiedy przybył na tę planetę, dała wyzwolenie od nienawiści i agonii.

Bo tylko tak można było zbawić ten świat – przez cierpienie i poświęcenie.

Przez śmierć na krzyżu.

* * *

Obudził mnie jakiś stłumiony, odległy hałas. Coś upadło, ale nie byłem pewny, czy rzeczywiście coś stuknęło, czy tylko mi się śniło. Na wszelki wypadek postanowiłem to sprawdzić. Z żalem wygrzebałem się z ciepłej pościeli. Trochę trwało, nim założyłem ubranie i jeszcze dłużej potrwało, nim przestałem szczękać zębami z zimna; odzież była wychłodzona, gdyż centralny komputer na noc ograniczał ogrzewanie i temperatura w pomieszczeniach dość mocno spadała.

Idąc korytarzem świeciłem sobie pod nogi latarką, świadomie nie włączyłem górnego oświetlenia, żeby nie niepokoić mojego gościa. Obejrzałem dokładnie stołówkę i pokój dzienny, ale tam nic się nie stało. Sprawdziłem stan agregatu prądotwórczego i instalacji elektrycznej – tam też było wszystko w porządku. Zaciekawiło mnie nawet, czy nie ma kogoś na dworze, więc włączyłem oświetlenie zewnętrzne Stacji i zlustrowałem otoczenie kamerami, jednak nie dostrzegłem niczego ciekawego. Jedyne, co pozostało do skontrolowania to pomieszczenia laboratoryjne i pokój gościa. Nie chciałem go budzić niepotrzebnie, więc wizytę u niego zostawiłem na koniec. Obszedłem laboratorium, zajrzałem nawet do pomieszczenia na sprzęt czyszczący, ale niczego dziwnego nie znalazłem. Wszędzie panował ten sam spokojny arktyczny chłód, który potrafi niepostrzeżenie przeniknąć do wnętrza człowieka i sprawić, że będzie miał wrażenie zamarzania serca wraz z duszą.

Zapukałem do pokoju mojego gościa i poczekałem. Nic, brak odpowiedzi. Zapukałem drugi raz i ponownie odpowiedziała mi cisza. Poruszyłem klamką. Drzwi były zamknięte na klucz. Poczułem niepokój. Lęk zjeżył mi włosy na głowie i karku. Dopiero teraz stojąc na korytarzu, pomyślałem o tym, czego obawiałem się najbardziej.

 Miałem cichą nadzieję, że to się nie stało.

Naparłem na drzwi ramieniem, ale nie ustąpiły. Pobiegłem po jakieś narzędzie do ich wyważenia lub wyłamania zamka. Jedyne, co w pośpiechu znalazłem to dźwignia od ręcznego napędu podnośnika. Chwyciłem ją szybko i pobiegłem korytarzem, pasowała doskonale, bez wysiłku wyłamałem zamek drzwi. Wpadłem do oświetlonego słabym światłem nocnej lampki pokoju. Ujrzałem niezaścielone łóżko, krzesło przy stoliku oraz niezasłonięte okno, przez które widać było biel śniegu zalegającego przeciwległy stok wzgórza.

Spojrzałem w bok. To, co zobaczyłem na ścianie, na lewo od drzwi, zmroziło mnie. Stanąłem w miejscu, nie miałem siły poruszyć nogą ani ręką, nie miałem mocy wydać z siebie choćby najmniejszego dźwięku.

Jedynie moje oczy mogły bezradnie patrzeć na kiwające się ciało. Na szyi mojego gościa zawinięte było prześcieradło, a jego drugi koniec przywiązany został do biegnącej pod sufitem rury.

Obok stóp wisielca leżało przewrócone krzesło.

Szybko podszedłem do ciała i sprawdziłem puls, ręka była ciepła i wiotka, ale nie wyczułem tętna. Rozejrzałem się za czymś, co nadawało się do przecięcia pętli. Na stoliku obok łóżka zobaczyłem nóż, więc użyłem go. Ciało opadło mi na ręce, a ja musiałem klęknąć, żeby je utrzymać i nie uszkodzić sobie przy okazji kręgosłupa. Nie wiem, ile czasu zajęło mi dojście do siebie, nie wiem, ile mogłem tak trwać z trupem na kolanach, ale jednego jestem pewien, wielkiego żalu, jaki poczułem wtedy po śmierci tego mężczyzny, którego spotkałem przez przypadek i który otworzył przede mną swoją duszę. Znałem go krótko, ale zdążyłem polubić jako sympatycznego człowieka i nabrać do niego dużo szacunku za odwagę.

Jeszcze raz poszukałem tętna. Nie było wyczuwalne ani na nadgarstku, ani na szyi.

Położyłem ciało na podłodze i usiadłem pod ścianą. Zamknąłem oczy, zrobiłem kilka głębokich wdechów. Trochę pomogło, więc zacząłem myśleć, co zrobić dalej i jak wyjaśnić tym na górze przyczynę tego samobójstwa. Miałem pewność, że niczego nie zrozumieją i będą zadawać dużo pytań. Bardzo dużo pytań, na które nie potrafię odpowiedzieć logicznie, aby w zrozumiały dla przeciętnego człowieka sposób wyjaśnić postępowanie tego mężczyzny.

Jedyne, co mogłem, to mieć nadzieję, że może kiedyś w przyszłości ktoś go zrozumie.

Rozejrzałem się po pokoju – standardowe wyposażenie: jedno łóżko, obok niego stolik i drugie krzesło. Na blacie stolika zostały resztki jedzenia i szklanka z wodą. Pod nią leżała kartka. Dostrzegłem na niej równo i starannie wykaligrafowane litery, jakby piszący do końca zachował całkowity spokój, mimo że był w pełni świadomy tego, co zrobi po zakończeniu pisania. I nie boi się tego.

Wziąłem kartkę w ręce, i przeczytałem: Jeśli poświęcić się, to naprawdę, do końca.

Odkryłem sens, mojego koszmarnego snu, był telepatyczną projekcją jego przeżyć. Oni go nienawidzili, a on chciał dla nich umrzeć.

I umarł. Tu, w mojej Stacji dopełnił się jego los.

* * *

Siedziałem w pokoju na podłodze, aż za oknem zrobiło się jasno. Byłem sam, całkowicie sam, skazany na samotność i musiałem uporać się ze wszystkimi problemami w pojedynkę. W takich chwilach, zdarza mi się zatęsknić do czyjegoś towarzystwa, nieważne czyjego. Mogłoby to być nawet zwierzę, byleby było, bylebym miał do kogo otworzyć usta. Niestety, nie dane mi było zaznać pocieszenia w rozmowie z kimkolwiek. Długo trwało, nim zebrałem się w sobie i zająłem się przygotowaniem do nieoficjalnego pogrzebu i pożegnania. Pożegnania kogoś, kogo mimo krótkiego czasu znajomości miałem chęć uznać za starego przyjaciela.

Później będę musiał napisać raport dla swoich przełożonych.

Ciało zapakowałem do worka transportowego, w jaki wyposażona jest każda placówka na wypadek problemów, takich jak śmierć mieszkańca lub gościa. Pakunek złożyłem w magazynie laboratorium między pojemnikami z preparatami biologicznymi i poszedłem doprowadzić się do porządku. Wykąpałem się, ogoliłem i zmieniłem przepoconą bieliznę. Nie chciałem i nie mogłem nic jeść, więc poszedłem do łóżka z pustym żołądkiem. Sen, to jedyna czynność, która mnie pociągała.

Obudziłem się po południu. Nie odpocząłem, nadal czułem się zmęczony, jak po wyczerpującym biegu. Długo leżałem w łóżku obserwując pełzające po kołdrze plamy słońca  i grę cieni w załomach pościeli. Potem ubrałem się powoli i wyszedłem na dwór, żeby sprawdzić, jaka pogoda panowała na zewnątrz, jak na ironię była wspaniała. Słońce stało wysoko nad horyzontem i świeciło mocno, a niebieskie niebo było czyste i wyjątkowo piękne. Daleko nad wzgórzami dostrzegłem klucz lecących na południe dzikich kaczek.

Poszedłem do laboratorium po ciało i wyciągnąłem je na dwór.

Zdecydowałem się pochować tego człowieka, nie chciałem zostawić go w magazynie laboratorium, jak zwykły worek albo kawałek zwierzęcego mięsa. Miejsce na grób wybrałem niedaleko zabudowań Stacji, na tyle blisko, żebym nie musiał martwić się obecnością padlinożernych zwierząt i żebym nie miał kłopotu z transportem. Ziemia była zamarznięta, nie dało się kopać łopatą, więc miałem do wyboru zostawić ciało na powierzchni gruntu i jedynie przysypać je śniegiem mając nadzieję, że nie zostanie wykopane przez zwierzęta lub zaciągnąć z powrotem do laboratorium i zrezygnować z pochówku.

 Stałem przez dłuższą chwilę bezradnie patrząc przed siebie. Dzikie kaczki zniknęły za horyzontem. Zostałem sam z ciałem. Miałem ochotę rzucić to wszystko, pójść przed siebie i nie myśleć o niczym.

W końcu wygrzebałem w zaspie dużą dziurę i wepchnąłem w nią worek ze zwłokami, przysypałem i ubiłem śnieg rękoma, aby utrudnić zwierzętom znalezienie ciała. Nie wiedziałem, jak oznaczyć miejsce pochówku. Początkowo zamierzałem postawić jakiś znak albo figurę, ale nie chciałem tworzyć nic banalnego w postaci jakiegoś ozdobnego kamienia lub drzewa.

Gdy tak stałem nad grobem przyszło mi na myśl, żeby uhonorować go symbolem jego śmierci.

Wróciłem do budynku. Znalazłem w magazynie dwa kawałki rury, skrzyżowałem je  i połączyłem klejem. Krzyż wbiłem w nagrobek, w miejscu, gdzie znajdowała się głowa zmarłego. Jestem pewny, że każdy przechodzący w okolicy, nawet patrząc z daleka wyraźnie widział kopiec ze śniegu, więc musiał się zastanowić, kogo kryje ten grób i co znaczy ten dziwny symbol. Ale o to chodziło, aby każdy przybysz, choć przez chwilę pomyślał. Pozostało mi jedynie mieć nadzieję, że nawet, kiedy mnie już nie będzie na tej planecie, ten znak w formie krzyża będzie pamiętany.

Poszedłem do Centrum Łączności nadać wiadomość do Dowództwa. Przez całą drogę myślałem, jak opisać ostatnie wypadki. Ostatecznie zdecydowałem się na formę zwięzłego raportu. Gdy zasiadłem do komputera, krótko zrelacjonowałem wydarzenia, które miały miejsce w Stacji, dołączyłem charakterystykę medyczną mojego gościa i zamyśliłem się nad formularzem danych osobowych zmarłego.

Popatrzyłem na ekran i migocący kursor, który hipnotycznie przyciągał mój wzrok.

 Postanowiłem podać w raporcie imię, którego używał, kiedy zbawiał świat.

Rubryka: Imię.

Wpisałem: Jezus z Nazaretu.

Wypełniłem pozostałem pozycje, ale gdy zbliżyłem się do końca raportu zabrakło mi odwagi. Spojrzałem na ostatnią rubrykę, zrobiłem głęboki wdech jak przed zanurzeniem, nim podjąłem decyzję.

Rubryka: Przyczyna zgonu.

Powinienem napisać prawdę – i to był pewien problem. Informacje powinny być zwięzłe i konkretne, jednak nie wszystkie słowa dobrze oddawały sens tego, co się zdarzyło w tym miejscu. Szczególnie te użyte w pozycji: Przyczyna zgonu. Niby proste, wystarczy napisać: Śmierć przez zadzierzgnięcie. Jednak taki wpis nie oddawał dobrze istoty tego, co się wydarzyło na mojej placówce, czego byłem świadkiem. Taki prosty tekst, niczego tak naprawdę nie mówił, wręcz zaciemniał sprawę.

Potrzebowałem określenia, które lepiej pasowałoby do sytuacji i dokładniej oddawało sens tego, co się stało. Jak zahipnotyzowany patrzyłem na ekran monitora, na migający kursor edytora. Dopiero po dłuższej chwili znalazłem sformułowanie, które najlepiej opisze, tym na górze, śmierć tego człowieka. Nie lubię być cyniczny, ale pomimo całego szacunku, jaki do niego żywiłem nie mogłem zapomnieć o scenach ze snu. Przed oczami miałem obraz dyszących z nienawiści ludzi, czułem na plecach zadane z premedytacją rany, nie mogłem zapomnieć tego bólu, jaki towarzyszył mojej/jego ostatniej drodze.

Rubryka: Przyczyna zgonu.

Wpisałem: Nadgorliwość.

Podpisałem raport: Satan, dowódca Stacji Polarnej.

Zamknąłem meldunek i wysłałem go do dowództwa.

Nie wiem, ile czasu zajmie im zrozumienie tego wpisu i tak samo nie wiem, czy w ogóle ktoś pozna jego sens, ale nie miałem chęci rozpisywać się bardziej. Zresztą, nie mam do tego głowy, moim ulubionym zajęciem jest polowanie. Odkąd przybyłem na ten świat, wiele czasu spędziłem na łowach z bronią w ręku, wędrując przez lodowce i śnieżne zaspy. Mam nadzieję, że uda mi się upolować jeszcze wiele zwierząt. Właściwie tylko to można na tej planecie robić i tylko to jest naprawdę interesującym zajęciem. Nie mam chęci, tak jak mój gość, zajmować się zbawianiem krajowców i ratowaniem ich dusz.

To zajęcie nie dla mnie.

Wstałem od konsoli komputera i poszedłem do siebie. Ubrałem się ciepło. Postanowiłem pójść na wzgórza, na których kilka dni temu, patrząc przez lornetkę, dostrzegłem niedźwiedzia. I był to dość duży okaz. Zatem zapowiada się ciekawe polowanie, z sporą dozą ryzyka i adrenaliny.

Właściwie tylko to się w życiu liczy.

Adrenalina.

Koniec

Komentarze

Wrócę tutaj z komentarzem, bo na razie rzuciłem okiem i mam wrażenie, że to dobry tekst jest.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Witaj

Nieco dziwnym wydaje mi się wspomnienie, że zakazane są polowania, skoro główny bohater musiał przecież użyć broni w obronie własnej – był atakowany przez olbrzymiego niedźwiedzia.

 

Kurczę, potęgować grozę to Ty umiesz! Czytałam, jak zahipnotyzowana. Zmroziło mnie pierwsze wspomnienie o ranach gościa na boku, plecach i rękach. Niesamowita historia. Czyli tak wyglądało realne spotkanie „Satana” z Jezusem… Brawa za pomysł i opisy wrażeń głównego bohatera. I za sen. Świetna sprawa.

 

Z technicznych:

Każdy z nas, miał ochotę zapolować – wydaje mi się, że tu przecinek jest zbędny

a roztopiony ciepłym powietrzem śnieg, odbijał ukośnie – tu podobnie

W powietrzu przed zabudowaniami, unosił się mały – i tu

różne funkcje związane z tranzytem, z i na planetę – i tu

powiedział głosem, człowieka śmiertelnie zmęczonego – tu też

Na wszelki wypadek, wolałem przemilczeć – i tu

podobnie w innych miejscach, warto sobie przejrzeć cały tekst pod tym kątem

patrzył w moją stronę się uśmiechając.

Za oknem na czarny nieboskłonie

– Pomogę ci. – Powiedział – bez kropki i małą literą

Podobnie dalej, warto spojrzeć w link o zapisywaniu dialogów

skazany na samotność i musiałem uporania się ze wszystkimi problemami

 

Pozdrawiam.

 

 

 

Pecunia non olet

Dziękuję za komentarz. Postaram się poprawić te błędy.

To tylko moje sugestie, spojrzyj sam jeszcze na te sprawy, bo sama treść i pomysł – świetne! 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Przeczytałam i tak po prawdzie, to nie wiem, co myśleć o Stacji polarnej, bo nic mi się tu kupy nie trzyma. Opowiadanie jest dość długie, ale, niestety, nie znalazłam tu wiele zajmującej treści.

Rozumiem, że Stację założyli mieszkańcy innej planety, ale nie rozumiem, jak trafił do niej pokaleczony mężczyzna; jego zabandażowane dłonie i wzmianka o ranie w boku, od razu dały do myślenia. Nie do końca pojmuję relację pracownika Stacji i mężczyzny. Nie przemawia do mnie opisany sen bohatera, ale ja w ogóle nie lubię, kiedy pewne sprawy rozwiązuje się w snach.

Nie wiem natomiast, jakie znaczenie dla tej historii ma dość obszerna scena podchodów z niedźwiedziem.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

Wy­chy­li­łem się zza lo­do­wej bryły nic, cisza i zimny jed­no­staj­ny spo­kój. Je­że­li mój prze­ciw­nik był in­te­li­gent­ny a takie mia­łem prze­czu­cie to mógł przy­go­to­wać dla mnie jakąś nie­spo­dzian­kę: pew­nie ukrył się za któ­rymś z po­roz­rzu­ca­nych tu i tam blo­ków skal­nych.

Na prawo mia­łem wy­so­ką, ostro za­koń­czo­ną gra­ni­to­wą ścia­nę, więc uzna­łem za nie­moż­li­we, aby po­szedł tam­tę­dy kli­no­wa­ta kra­wędź wień­czą­ca skałę do­dat­ko­wo utrud­nia­ła wspi­nacz­kę. Nie mógł pójść w lewo – sze­ro­ka szcze­li­na prze­ci­na­ła teren jak nóż ciało próba prze­sko­cze­nia na pewno skoń­czy­ła­by się tra­gicz­nie. Był agre­syw­ny, ale na pewno nie głupi. ―> W tych akapitach używasz półpauzy jak przecinka, a to sprawia, że tekst staje się mniej czytelny. Nie najwłaściwiej też używasz dwukropka. Proponuję:

Wy­chy­li­łem się zza lo­do­wej bryły. Nic, cisza i zimny jed­no­staj­ny spo­kój. Je­że­li mój prze­ciw­nik był in­te­li­gent­ny, a takie mia­łem prze­czu­cie, to mógł przy­go­to­wać dla mnie jakąś nie­spo­dzian­kę; pew­nie ukrył się za któ­rymś z po­roz­rzu­ca­nych tu i tam blo­ków skal­nych.

Na prawo mia­łem wy­so­ką, ostro za­koń­czo­ną gra­ni­to­wą ścia­nę, więc uzna­łem za nie­moż­li­we, aby po­szedł tam­tę­dy. Kli­no­wa­ta kra­wędź wień­czą­ca skałę do­dat­ko­wo utrud­nia­ła wspi­nacz­kę. Nie mógł pójść w lewo, bo sze­ro­ka szcze­li­na prze­ci­na­ła teren jak nóż ciało. Próba prze­sko­cze­nia na pewno skoń­czy­ła­by się tra­gicz­nie. Był agre­syw­ny, ale na pewno nie głupi.

 

Kiedy zbli­ża­łem się do naj­bli­żej mnie le­żą­cej skały, bar­dzo ostroż­nie sta­wia­łem kroki, aby skrzy­pie­niem puchu nie zdra­dzić mojej obec­no­ści. ―> Nie brzmi to najlepiej. Czy konieczne są oba zaimki?

Proponuję: Kiedy podchodziłem do naj­bli­żej le­żą­cej skały, bar­dzo ostroż­nie sta­wia­łem kroki, aby skrzy­pie­niem puchu nie zdra­dzić mojej obec­no­ści.

 

Wsze­dłem do ka­nio­nu, jak na­zwa­łem to miej­sce na wła­sny uży­tek. ―> Dlaczego kursywa?

 

Po każ­dym wy­de­chu, cie­płe po­wie­trze z płuc two­rzy­ło chmu­rę mgły w zim­nym ark­tycz­nym po­wie­trzu. –> Powtórzenie. Ponieważ wiadomo, gdzie rzecz się dzieje, może wystarczy: Po każ­dym wy­de­chu, cie­płe po­wie­trze z płuc two­rzy­ło chmu­rę mgły.

 

Prze­sze­dłem na­stęp­ne kil­ka­set kro­ków i wy­sze­dłem na otwar­tą prze­strzeń. ―> Powtórzenie.

Proponuję: Prze­sze­dłem na­stęp­ne kil­ka­set kro­ków i znalazłem się na otwartej przestrzeni.

 

Przy­po­mnia­łem sobie w pa­mię­ci mapę… ―> Brzmi to fatalnie.

Może: Zwizualizowałem sobie z pa­mię­ci mapę

 

two­rząc ponad pięć­dzie­się­cio­me­tro­we urwi­sko. ―> …two­rząc ponadpięć­dzie­się­cio­me­tro­we urwi­sko.

 

Teren lekko uno­sił się w górę… ―> Masło maślane – czy teren mógł unosić się w dół?

Wystarczy: Teren lekko się wzno­sił

 

zle­wał się w jedną białą ścia­nę… Po­tkną­łem się o coś. Prze­stra­szy­łem się, że… ―> Lekka siękoza.

 

le­ża­łem na ple­cach. Na szczę­ście roz­pa­dli­na nie na­le­ża­ła do tych… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Może: …le­ża­łem na ple­cach. Na szczę­ście roz­pa­dli­na nie należała do tych

 

wąska za­nie­dba­na broda opa­da­ła mu na pier­si… ―> …wąska za­nie­dba­na broda opa­da­ła mu na pier­ś

Mężczyzna ma jedną pierś.

 

i pomóc ubrać się w czy­ste ubra­nie. ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …i pomóc ubrać się w czy­stą odzież. Lub: …i pomóc włożyć czy­ste ubra­nie.

 

Spe­cjal­nie zo­stał zbu­do­wa­ny na od­lu­dziu, z dala od ja­kich­kol­wiek sie­dzib ludz­kich… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Spe­cjal­nie zo­stał zbu­do­wa­ny na pustkowiu, z dala od ja­kich­kol­wiek sie­dzib ludz­kich

 

za­kłó­cić nasz spo­kój i wtar­gnąć z bu­ta­mi w nasze za­ci­sze. ―> Czy oba zaimki są niezbędne? Może wystarczy: …za­kłó­cić spo­kój i wtar­gnąć z bu­ta­mi w nasze za­ci­sze.

 

napój, który au­to­chto­ni miesz­ka­ją­cy na po­łu­dniu na­zy­wa­ją Pu-Erh. ―> …napój, który au­to­chto­ni miesz­ka­ją­cy na po­łu­dniu na­zy­wa­ją pu-erh.

Nazwy napojów piszemy małymi literami: http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

na­ro­dzi­ła się mię­dzy nami więź, nie spe­cjal­nie mocna… ―> …na­ro­dzi­ła się mię­dzy nami więź, niespe­cjal­nie mocna

 

Sie­dzia­łem obok niego, wi­dzia­łem pro­fil jego twa­rzy… ―> Może wystarczy: Sie­dzia­łem obok, wi­dzia­łem pro­fil jego twa­rzy

 

– Cóż, nie raz mia­łem różne plany… ―> – Cóż, nieraz mia­łem różne plany

 

mó­wie­nie o na­szych ma­łych grzesz­kach za ple­ca­mi Do­wódz­twa… ―> Dlaczego wielka litera?

 

– Właśnie… Wkrótce zacząłem wprowadzać w życie swoje pomysły. Zadanie miałem ułatwione, ponieważ byłem sam. Musiałem tylko, od czasu do czasu, napisać jakiś meldunek dla przełożonych… Ale jak sam wiesz – raport wszystko przyjmie… ―> Unikaj dodatkowych półpauz w dialogach, sprawiają że zapis staje się mniej czytelny.

 

wy­rzu­cił z sie­bie szyb­ko, jakby bał się, że ktoś mu prze­rwie Zer­k­nął na mnie z ukosa, i wy­raź­nie cze­kał na moją re­ak­cję. ―> Nadmiar zaimków.

 

– W jaki spo­sób? –  Za­py­ta­łem za­in­try­go­wa­ny. ―> – W jaki spo­sób? –  za­py­ta­łem za­in­try­go­wa­ny.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

Ale wstał na nogi, choć za­chwiał się tro­chę. ―> Czy istniała możliwość, aby wstał inaczej, nie na nogi?

Może wystarczy: Ale wstał, choć za­chwiał się tro­chę.

 

 Ja/on nie raz do­sta­li­śmy w głowę… ―> Ja/on nieraz do­sta­li­śmy w głowę

 

miał świa­do­mość, że umrze i nie robił nic, żeby jej unik­nąć lub choć od­wlec mo­ment eg­ze­ku­cji. ―> Czy tu aby nie miało być: …miał świa­do­mość, że czeka go śmierć i nie robił nic, żeby jej unik­nąć, lub choć od­wlec mo­ment eg­ze­ku­cji.

 

zaj­rza­łem nawet do po­miesz­cze­nie na sprzęt… ―> Literówka.

 

Wszę­dzie pa­no­wał jeden i ten sam spo­koj­ny ark­tycz­ny chłód… ―> Wszę­dzie pa­no­wał ten sam spo­koj­ny ark­tycz­ny chłód

 

a ja mu­sia­łem przy­siąść na ko­la­na… ―> Jak można przysiąść na własne kolana???

 

Nie­ste­ty, nie­da­ne mi było za­znać… ―> Nie­ste­ty, nie­ da­ne mi było za­znać

 

na wy­pa­dek ja­kichś pro­ble­mów, ta­kich jak śmierć ja­kie­goś miesz­kań­ca… ―> Powtórzenie.

 

Po­sta­no­wi­łem podać w ra­por­cie imię, któ­re­go uży­wał, kiedy za­ba­wiał świat. ―> Czy tu aby nie miało być: …kiedy z­ba­wiał świat.

 

czu­łem na pla­cach za­da­ne z pre­me­dy­ta­cją rany… ―> Pewnie miało być: …czu­łem na ple­cach za­da­ne z pre­me­dy­ta­cją rany

 

Ubra­łem się cie­pło i spraw­dzi­łem broń. ―> Rozumiem, że miał wiele sztuk broni. Podczas poprzedniego polowania zostawił broń w śniegu, a nie było wzmianki, że ją przyniósł.

 

przez lor­net­kę wi­dzia­łem niedź­wie­dzia. Z da­le­ka było widać… ―> Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za uwagi, postaram się na przyszłość nie popełniać błędów. Być może nowe opowiadanie, nad którym pracuję będzie lepsze.

Bardzo proszę, Adeamele, i życzę, aby każde opowiadanie, które napiszesz, było lepsze od poprzedniego.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Poprawiłem błędy, dziękuję za uwagi.

Cześć!

 

Teren był tu jedynie lekko pofałdowany, sporadycznie pokryty grubymi kawałami lodu i rzadko rozrzuconymi granitowymi głazami. Przyszła mi do głowy myśl, że idąc skosem w górę, wejdę na wzniesienie i będę miał większą szansę zaskoczyć go.

Brzmi jakbyś miał zaskoczyć teren. Pasuje doprecyzować podmiot w drugim zdaniu. 

 

Olśniły mnie promienie słońca, odbite od leżącego na stoku skarpy firnu.

Może oślepiły? Niby sjp dopuszcza, ale brzmi kulawo IMHO.

 

Cholera, nie wziąłem z bazy okularów, zakląłem w myślach.

Zapis myśli bohatera – polecam poradnik: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/ – rozdział 3. Sam korzystam ;]. 

 

 

Posuwałem się wolno, ponieważ obawiałem się ataku. Rzut oka w górę… Na szczęście nie czekał na skale. Zrobiło mi się gorąco, więc żeby się ochłodzić i

Zsiękozowawszy się ;].

 

Postawiłem stopę na zboczu, aby się upewnić, but zapadł się aż do kostki.

Po prawej stronie rozpościerała się przede mną gładka tafla lodu.

I tu.

 

kilkaset metrów dalej lśniąca płaszczyzna urywa się nagle, tworząc wysokie urwisko. A w dole sterczały skały i przelewały się fale wzburzonego morza. Jeżeli zna swoje terytorium, to nie da się tak głupio zamknąć w pułapce.

Ruszyłem prosto. Idąc musiałem uważać, aby nie poślizgnąć się. Teren lekko wznosił się w stronę

No dobra, siękozujesz na całego :D. Ciekawe hobby. Jest tego ponad 250 sztuk na 46k znaków. Niby niedużo, a jakoś Ci się pokleiły w stada ;]. Warto popracować na tymi kawałkami. 

 

gdy stracił mnie, swoją zwierzynę, z oczu. Wygrzebałem karabin ze śniegu, oceniłem swoje położenie,

Powtórek.

 

 

Udałem się do swojego pokoju. Usiadłem przy stole, włączyłem lampkę, bo zrobiło się ciemno, zapadła noc. Za oknem, na czarny nieboskłonie widać było leniwie mrugające gwiazdy. Otworzyłem teczkę personalną mężczyzny, przyjrzałem się zdjęciu, przeczytałem życiorys.

Dobra, dojechałem dotąd i przysnąłem. Sprawozdanie. Zrobiłem to, potem to, a na koniec tamto. 

 

włączyłem lampkę, bo zrobiło się ciemno, zapadła noc.

Fascynujące XD.

 

Przez pierwsze dwa tygodnie wypowiedział ledwo kilka słów. Bardziej od mojego towarzystwa wolał rozmowy ze sobą lub z kimś, kto gościł w jego jaźni. Kilka razy widziałem, jak poruszał ustami, zapatrzony w ścianę, sprawiał wrażenie mistyka poszukującego zagubionego boga. Nie zmuszałem go do pracy, chciałem jedynie, aby wykonywał podstawowe czynności w pokoju albo w kuchni; mężczyzna poruszał się powoli jak lunatyk, wykonywał polecenia, ale robił to z pewnym ociąganiem

O, a tu narracja całkiem interesująca. Dało się? :D

 

Wróciliśmy do Stacji i próbowaliśmy ustawić antenę. Słońce świeciło niezbyt mocno jak na tę porę roku, więc nie musieliśmy nosić okularów ochronnych. Wiał lekki wiatr, a niebo było czyste i niebieskie. Maszt nie był ciężki, więc miałem nadzieję, że we dwóch damy radę go postawić, ale nasze próby spełzły na niczym. Okazało się, że razem nie mieliśmy tyle siły, aby sprostać zadaniu i potrzebowaliśmy pomocy. Nie chciałem jednak ściągać z zewnątrz nikogo, kto mógłby zakłócić spokój i wtargnąć z butami w nasze zacisze.

 

Wykończysz mnie XD.

 

– Skąd te rany? – zapytałem wskazując brodą na jego zabandażowane dłonie.

 

Poszedł po drugą łopatę i gdy wrócił zabrał się do pracy. Kopał szybko i zawzięcie, ale teraz ja siedziałem i patrzyłem na jego plecy.

zabandażowane dłonie, ale Kopał szybko i zawzięcie – a to ci symulant jeden XD!

 

Resztę do końca już tylko przeleciałem wzrokiem. Przepraszam, ale nie dałem rady. Spróbowałeś sprzedać ciężkawą obyczajówkę pod płaszczykiem opowiadania s-f. Sorry, mnie nie kupiłeś. Może dlatego, że nie mam cierpliwości do takich tekstów. 

Na plus:

– scena polowania – fajnie wybite akcenty: akcja, niepewność, uczucie zagrożenia. Stylistycznie nie było szału, ale czytało się przyjemnie.

– opisówki stacji i lodowego pustkowia – aż czułem w kościach to zimno i lodowaty wiatr. Chyba najlepszy punkt. 

 

Minusy:

– dłuuuuuugaaaaaaśneeeeee makarony nudnej narracji – poważnie, można było skrócić to opo do 15k znaków i byłoby bardziej strawne. Nie musisz pisać kroniki.

– drewno w dialogach – jak chcesz się bawić w obyczajówki to podstawa. Inaczej wychodzi “W-11”. Ćwiczyć! :D

 

Czekam na następne opo ;].

 

 

pozdro

M.

 

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Trochę by się skrócić przydało. Może nie od razu do 15 k, ale masz tam sporo dłużyzn. Podobał mi się opis polowania, dość szybko domyśliłam się, kim jest tajemniczy mężczyzna. Masz trochę rzeczy, które przydałoby się powyjaśniać. Po cholerę w ogóle ta stacja? No dobra, są przesiadki, ale jeśli ci kosmici wszystkie cywilizacje traktują w ten sposób, to po co w ogóle bywać na innach planetach?

Jezus jest postacię historyczną, urodził się, choć niepokalane poczęcie jest tu już kwestią dyskusyjną ;) Miał matkę,ojca, rodzeństwo. Co się w takim razie stało z tym prawdziwym Jezusem, skoro jego miejsce zajął kosmita?

Nie ma połączenia między sceną połowania, a historią tajemniczego mężczyzny. Możliwe, że chciałeś przeciwstawić sobie dwie osobowości, jeśli tak – nie widać tego. Czytało się jednak nieźle :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka