- Opowiadanie: black_cape - Quipu zachodzącego słońca

Quipu zachodzącego słońca

Opowiadanie z ubiegłorocznych “Mitologii gdzie indziej” po remoncie (z podziękowaniami dla drakainy i ninedin za inspirację oraz CM-a, Sagitta i czytelników za cenne uwagi do poprzedniej wersji). Postacią konkursową była Amaterasu, shintoistyczna bogini słońca. Akcja rozgrywa się na terenie dzisiejszego Peru w 1571 roku, pod koniec podboju imperium Inków, za czasów panowania jego ostatniego władcy.

 

Quipu - inkaskie pismo węzełkowe; pęk sznurków z węzełkami używany do zachowywania i przekazywania informacji.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Quipu zachodzącego słońca

Tam w dole trwają przygotowania.

Znów będą ścinać święty cyprys, by wznieść dla niej nowy chram; znów będą recytować modlitwy i zaklęcia, grać dla niej na koto i biwie. Kiedy już zakończą wieloletnie ceremonie, powitają ją ofiarą z ryżu i sake w sanktuarium pachnącym jeszcze świeżym drewnem.

Tym razem przygotowania osobliwie się przedłużają, ale ona czeka cierpliwie. Na Wysokiej Równinie Niebios czas płynie powoli, tak powoli, że śmiertelnym wydałoby się to całą wiecznością. Tam w dole wybuchają wojny, a z klonów osypują się szkarłatne liście; armie ścierają się ze sobą, opustoszałe pola bitwy okrywa śnieg. Mijają lata, mijają pokolenia, mijają rody. Ale tutaj ich świat jest tylko lśniącą perłą kołyszącą się u jej szyi.

Stąd widzi o wiele więcej i o wiele mniej.

Czasami odwraca spojrzenie od krainy swojego ludu i widzi inne lądy migoczące od tych samych iskier. Ale tamte iskry słabną z każdym kolejnym obrotem, gasną całymi tysiącami, rozwiewają się na wietrze. Wraz z nimi cichnie dźwięk jej imienia – ich imion. Tych nielicznych, które jeszcze nie odeszły w zapomnienie.

W końcu słyszy wołanie, bliskie i obce zarazem. Wzywa inne imię niż to, którym nazywa ją jej własny lud; imię, które nie może już odpowiedzieć. Poprzedni cesarze tego imperium przestali oddawać cześć swoim kami: słońcu i księżycowi, ziemi, morzu i deszczowi. A jednak wołanie jest donośne jak bicie bębna taiko.

Tam w dole trwa matsuri. Barwne tłumy wylegają na plac i, niczym efemeryczne kwiaty, chciwie sycą się pierwszym blaskiem świtu.

Amaterasu wsłuchuje się w rytm bicia bębna. Przez kilkadziesiąt uderzeń serca śmiertelnika waży w sobie decyzję.

 

* * *

 

Tuż przed świtem w świątyni zapłonął ogień, jakby tego szczególnego dnia to właśnie on miał być iskrą, od której zajmie się złotym blaskiem całe miasto.

Vilcabamba budziła się do życia po trzech dniach oczekiwania, wypełnionego skromnymi posiłkami z białej kukurydzy, przegryzanego zielem chukam i popijanego źródlaną wodą. Przez całą noc nie odpoczywali tylko kapłani, przygotowujący lamy na ofiarę, i aclla, dziewice słońca, wyrabiające ciasto na chleb. Zarówno ofiara, jak i uczta miały być symboliczne – nie spodziewano się gości z dalekich stron, a w razie wizyty tych nieproszonych zapasy musiały pozwolić im przetrwać. Być może szykowali się na bitwę, być może na oblężenie.

Na główny plac wniesiono królewską lektykę. Górujący ponad orszakiem Sapa Inca dumnie unosił głowę oplecioną kolorową opaską, za którą zatknięto pióra karakary, w prawej dłoni trzymał laskę tupa yauri. Koronowany ledwie księżyc temu, był jak posąg z płynnego metalu, wciąż jeszcze nie w pełni zastygły w swojej nowej roli. Lektyka kołysała się wolno, niesiona na falach barwnych szat, aż osiadła na kamiennym lądzie. Sapa Inca postąpił kilka kroków i przyklęknął, zwracając się ku wschodowi. Długo słuchał, jak pieśń kapłanów coraz bardziej rozjaśnia niebo. Pierwsze promienie słońca wystrzeliwujące zza gór zawsze przypominały mu sznurki quipu, na których zaplątywali węzełki, by pamiętać wszystko, co ważne; zupełnie jakby sam Inti chciał przekazać mu w ten sposób jakąś tajemną wiadomość, zaszyfrowaną według dawno zapomnianych reguł.

Ujął dwa puchary i wzniósł toast ze słońcem. Inti pił chichę, wspinał się wysoko ponad grzbiety Andów, nabierał sił. Światło kładło się na placu jasnymi pasami; lśniły wielkie złote koła zwieszające się po obu stronach kolorowej opaski. Sapa Inca pociągnął łyk i podał puchar dalej. Trunek smakował gorzko, gdy pozostała zaledwie garstka tych, z którymi mógł go dzielić. To jego starszy brat powinien być teraz na jego miejscu, a on sam – rozpalać dziś ogień w świątyni. W świątyni Coricancha, nie tutaj.

To musiało być najbardziej ponure Inti Raymi w dziejach Państwa Czterech Części, ale Túpac Amaru nigdy nie znał innego, tego, które świętował jeszcze jego ojciec. Tego, za sprawą którego co roku biło w rytmie bębnów serce Cuzco, zanim miasta nie zajęli przybysze zza wielkiej wody.

Gdzieś w głębi jego duszy tliła się obawa, że Inti dawno przestał nad nimi czuwać; że nie zagrzewa ich do walki, ale wymierza im sprawiedliwość, a jego nieodgadnione spojrzenie jest tak naprawdę surowe, karzące.

Na szczyt wzgórza odprowadzała orszak muzyka fletów, na chwilę odpędzając cień. Zdawało się, że promienie tworzą świetlisty most zawieszony między niebem a świątynią.

Zdawało się, że słońce zstępuje na ziemię.

 

* * *

 

W sanktuarium panuje półmrok, zupełnie jakby znów skryła się przed światem w Niebiańskiej Jaskini. Tylko na ołtarzu płonie bursztynowy płomień. Przez szczeliny w kamiennych murach sączą się stłumione dźwięki tańca i muzyki; zdawałoby się, że to inni bogowie chcą tym sposobem skłonić ją do wyjrzenia na zewnątrz, by przywróciła ziemi światłość.

Ale to nie jest Niebiańska Jaskinia ani jej ziemski dom pachnący cyprysowym drewnem, ani żadna z wysp Nihon-koku.

Amaterasu unosi wzrok znad wachlarza, słysząc zbliżające się kroki. 

Ten, który przybył, nosi w sercu iskrę Intiego. Jej iskrę. W jego dłoniach dwa złote puchary, w oczach gniewne zdumienie.

– Co tu robisz, aclla? – grzmi, jakby był kapłanem nie jej, a jej porywczego brata. – W wewnętrznej świątyni nie wolno przebywać żadnym śmiertelnikom.

Nie może widzieć delikatnego uśmiechu rozkwitającego za wachlarzem.

– Zatem spotykamy się we właściwym miejscu, tenshi-sama. Nie jestem ani śmiertelniczką, ani wybranką słońca.

Túpac Amaru znów poczuł na sobie tchnienie cienia. Dziwna zjawa, która przycupnęła obok ołtarza, istotnie nie była jedną z aclla. Miała na sobie białą szatę o szerokich rękawach, narzuconą na suknię, która ścieliła się krwistoczerwoną plamą na chłodnym granicie. Twarz osłaniała wachlarzem – nie z piór, ale tkaniny – rozpiętym na rozchodzących się promieniście zbielałych kościach. Miała bladą twarz, jaśniejszą niż twarze przybyszy zza wielkiej wody. Nieludzko bladą.

Nagle wszystko stało się jasne.

– Nie – zakrzyknął, odruchowo cofając się o krok. – Jeszcze nie nadszedł mój czas. A dopóki żyję, żaden najeźdźca nie przekroczy bram Vilcabamby.

– Och, tenshi-sama, czyżbyś nazwał mnie yūrei? – odparła, jakby urażona, a wachlarz w jej dłoni zatrzepotał nerwowo. – Nie, twój czas jeszcze nie nadszedł. Ale musisz się spieszyć: coraz słabiej tli się w tobie jego iskra.

Płomień drży na zdobieniach pucharów.

– Kim ty jesteś, zjawo?  

Wachlarz złożył się nagle, jak skrzydła motyla, który przysiadł na kwiecie orchidei, i opadł na ziemię niby zwiędły liść koki. Túpac Amaru na moment ujrzał skrywany dotąd uśmiech, pełen dostojeństwa i spokojnej pewności.

A potem świątynia utonęła w oślepiającym blasku.

– Inti – zdążył jeszcze wyszeptać, zanim osunął się na kolana.

Kiedy uniósł głowę, komnata na nowo nabierała konturów; płynny blask krzepł na ścianach niby słodki miód. Zdawałoby się, że są teraz w Cuzco, w złotym gmachu Coricanchy. Tak musiała wyglądać wtedy, czterdzieści żniw temu.

Inti. To tylko jedno z ich imion, jeden z promieni ogrzewających ziemię śmiertelnych. Ale on nie może tego wiedzieć, nawet jeśli w jego sercu płonie boska iskra. Tli się w nim tak słabo, jakby świeciła odbitym blaskiem – księżyc, nie słońce. Wkrótce obróci się w popiół, tak jak niegdyś Ra, Utu i Helios. Śmiertelni wciąż wznoszą swoje imperia, nieświadomi, że pod stopami mają zapomniane ruiny poprzednich. Jej lud dobrze wie, że nic nie trwa wiecznie – i właśnie z tego czerpie swoją siłę.

Inti – słowo na chwilę rozpala się jasnym, czystym płomieniem.

Motyl ponownie rozwinął skrzydła. W półmroku komnaty wyglądał teraz jak ćma ciągnąca do światła.

– Słońce zachodzi nad twoją krainą, tenshi-sama. Tyle razy widziałam je strącone na ziemię: otrute, przebite sztyletem, uduszone garotą.

Túpac Amaru widział o wiele mniej. Wycieńczonego chasqui niosącego wieść o ciężkiej chorobie jednego brata, ledwie kilka księżyców temu. Dziesięć żniw wcześniej – posłańca z Limy zdawkowo informującego o nagłej śmierci drugiego brata.

Ojca nie zobaczył nigdy, mimo że spędził przy nim tak wiele czasu, dostarczając jadła, napojów, tkanin i kosztowności. Często szukał odpowiedzi w bezdennych oczach patrzących na niego z zaświatów, często słuchał, jak wyschnięte usta skarżyły się na zadane przed laty śmiertelne rany; słońce skurczone i pomarszczone jak ususzony owoc lucumy.

– A przed nim Nanahuatl, Tonatiuh, Kinich Ahau – wypowiedziała w zamyśleniu nieznane mu imiona, brzmiące jak zaklęcia. – Ale teraz jest czas matsuri. Wysłucham jednej twojej prośby, tenshi-sama.

Milczał długo. Czy zostało coś, o co mógłby poprosić? Chyba tylko niemożliwe. Czy jego ojciec miałby powrócić z zaświatów, by poprowadzić swoją armię na Cuzco? Czy wojownicy z ludu Cañari mieliby porzucić szeregi najeźdźcy i przyłączyć się do niego?

 – Czasu – odpowiedział w końcu, jak spragniony człowiek wołający o wodę. – Potrzebuję tylko czasu, Tayta Inti.

Amaterasu przygląda mu się zza zasłony wachlarza, zza zasłony wieczności – śmiertelnikowi, którego tak mocno trzyma w szponach nieubłagany czas, jeszcze chwilę temu wyglądającemu tak dumnie w swojej złotej lektyce.

Czas nie jest jej domeną, a i ona sama nie jest przecież nieśmiertelna, ale ma go znacznie więcej niż cesarz, nieporównywalnie więcej, niewyobrażalnie więcej. Jeszcze miliardy lat upłyną, nim jej serce się zatrzyma, a ciało zapłonie krwawym blaskiem i rozkwitnie w pustce wielobarwną mgławicą.

Teraz jest czas matsuri, czas radosnego świętowania, czas składania ofiar.

Ćma spadła martwa na ziemię.

 

* * *

 

Túpac Amaru rozsyła na wszystkie strony posłańców ze sznurkami quipu w jednej dłoni, trąbkami z konch w drugiej dłoni i rozkazami w pamięci. Chasqui biegną ile sił w nogach, próbując wyprzedzić czas.

 „Wszystkie strony”, rzecz jasna, znaczą teraz niewiele. Najpierw Państwo Czterech Części, wielkiego węża ciągnącego się wzdłuż szczytów Andów, rozdarła na dwoje bratobójcza wojna. Potem zza wielkiej wody przybyli inni bracia, by dokończyć dzieła; poćwiartowany wąż zrósł się z powrotem w inny, obcy kształt. Nawet głowa zmieniła miejsce: ze złotego Cuzco do wzniesionej naprędce Limy. Z dawnego kształtu została tylko Vilcabamba, skryta w leśnych ostępach jak przestraszone zwierzę. A może siedziała już połknięta w brzuchu węża?

Túpac Amaru przechadza się po pałacu jak po wnętrzu grobowca. Przodkowie o wyschniętych ciałach obserwują go w milczeniu; echa ciężkich kroków pobrzmiewają w czarnych pustkach oczu.

Usiłuje nie myśleć o sobie jako o kolejnej z królewskich mumii. Nie zostało już przecież prawie nikogo, kto mógłby nad nim czuwać.

Od czasu utraty Cuzco nie ma szans na wygranie wojny, od czasu wydarzeń sprzed kilku księżyców nie ma szans na pokój. Túpac Amaru zdążył poznać, jak kończą się negocjacje z Limą. Rozkazy są jasne: zwiększyć obronność okolicznych fortec, wzmocnić granice, nie przyjmować żadnych konnych posłańców.

Ale od czasu święta Inti Raymi Ojciec Słońce im sprzyja. Złoci ziemniaczane bulwy drzemiące w ciele Pachamamy, zagrzewa chłopów z nielicznych pozostałych jeszcze wiosek do pracy na polach, zsyła na ziemię obłoki na okrycie dla lam i alpak. Nasyca zabójczym żarem groty strzał i kamienie w procach. Pali słomę ichu na sznurowych mostach rozpiętych nad spienionymi rzekami.

 

* * *

 

Spowija blaskiem strzaskane mury świątyń. Rozświetla kamienne posągi o odłupanych głowach. Kiedy zagląda do chłopskich chat, ludzie na chwilę oglądają się za siebie, wyczuwając czyjąś obecność; kiedy przeczesuje palcami liście drzew, przemierzający dżunglę wojownicy mrużą oczy i przezornie napinają łuki, pewni, że w promieniach słońca dojrzeli jakąś mglistą sylwetkę.

Światło i ciepło są jej domeną, więc Amaterasu obdarza ziemię światłem i ciepłem.

Ale czas nie jest jej domeną; i nie jest nią ten obcy kraj, na który skierowała swoje promienie. Czy powinna się obawiać cienia rozkładającego teraz czarne skrzydła nad Nihon-koku? Nie, może być spokojna – fale Susanoo wciąż obmywają brzegi wysp; gdy zapada zmrok, archipelagu strzeże czujne oko Tsukiyomiego. A ten cień kładący się na dachach chramów i domostw to skrzydła kruka Yatagarasu.

Na obrzeżach doliny syk rzek zagłusza trzask płomieni pochłaniających suche sploty mostów. Amaterasu spokojnie kroczy przez ogień, bez lęku płynie nad ziejącą przepaścią.

 

* * *

 

Z zaświatów wyrywa go przeciągły pomruk trąbki z konchy. Przybyły z krainy żywych chasqui wnosi ze sobą do grobowca dawno zapomniany blask słońca i tętno dżungli. Czyżby zjawił się, by złożyć jego ususzonemu ciału dary z jadła, napojów i drogich kamieni? Mimo że pada w pokłonie tuż przed progiem komnaty, zdaje się przemawiać z jakiejś niezmierzonej odległości.

– Przyjechał posłaniec z Cuzco, panie, z listem od zarządcy. Zatrzymał się przed mostem Chuquichaca

Mumia Túpaca Amaru, dziewiętnastego Sapa Inki, z wolna unosi głowę i gniewnie mruży puste oczy.

– Rozkazałem nie przyjmować żadnych posłańców. Niech strażnicy odeślą go tam, skąd przyszedł.

Chasqui zastyga w bezruchu, jakby w jednej chwili zamienił się w kamień.

– Odesłali go, panie. Strzałami i pociskami z proc.

– Niech więc taką odpowiedź przekaże zarządcy. Wrota Vilcabamby zostały zawarte.

– On sam nic już nie przekaże, panie; chyba rybom w odmętach Urubamby. – Goniec zniża głos. – Ale jego sługa zdążył zbiec. Jeśli zdoła przedostać się do Cuzco… Lękam się, że wieści, które usłyszy zarządca, nie będą dla nas pomyślne.

Przez nieruchomą twarz Túpaca Amaru przechodzi błysk niepokoju, jak chmura na moment przesłaniająca słońce. Chłód grobowca wygłusza tętno dżungli, parne powietrze okazuje się tchnieniem cienia.

W jednej chwili przypomina sobie wszystkie opowieści braci o ludziach dosiadających masywne lamy o gładkiej sierści i srebrnych kopytach, okrytych od stóp do głów zbroją mocną jak łuska pancernika, miotających z dmuchawek śmiercionośne pioruny.

Wie już, że nadejdzie ich więcej.

 

* * *

 

Słońce, niedosięgły klejnot ponad Cuzco, wisi wysoko na niebie.

Hojnie obdziela swoim bogactwem miasto w dole: wyszczerbione mury wzmocnione przysadzistymi wieżami, domy o ozdobnych drewnianych balkonach wzniesione na starych kamiennych fundamentach, centralny plac wyłożony piaskiem wydeptanym końskimi kopytami, ogołoconą do szkieletu rusztowania bryłę Coricanchy. I ludzi, tłumnie wypełniających równe rzędy ulic.

Kobiety i mężczyźni w kolorowych kimonach zwracają swoje kwiatowe główki ku niebu; czują, że słońce świeci dziś inaczej niż zwykle, jak gdyby nadszedł już czas matsuri. I równie szybko opuszczają oczy, odpędzając to przeczucie jak natrętnego owada. Zajęci swoimi sprawami, nie zwracają uwagi na postać w białej szacie stojącą na końcu długiej alei.

Amaterasu składa wachlarz, płatek po płatku.

Teraz, gdy oczy zalewa im blask, także jej nie dostrzegają, ale przestają widzieć cokolwiek innego. Odrywają się od swoich zajęć, odkładają narzędzia, upuszczają niesione naczynia. Stają w progach domów, wysoko wznosząc ręce. Zatrzymują się nagle jak pochwyceni w kroplę żywicy.

Amaterasu płynie aleją, niosąc światło i ciepło.

Słoneczny blask zmienia zimne kamienne bloki w kunsztownie zdobione płyty, promienie wypełniają szczeliny murów jak nici przetykające pałacowy gobelin. Przez chwilę wydaje się, że miasto opływa złotem jak przed czterdziestu laty. Ci, których wzrok przywykł już do światła, przecierają zdumione oczy, a z ich piersi wyrywają się pierwsze okrzyki:

Tayta Inti! Tayta Inti!

Ponad nimi góruje inny głos, donośny niczym huk działa:

– ¡Santísima Virgen María!

Amaterasu kroczy dalej, ku zachodowi.

Coś przyciąga ją do leżącego na wybrzeżu miasta – miasta, którego nie wzniosły ręce ludu Intiego. Tutaj nie znać jego obecności; świątynny dzwon bije obcym rytmem, w sercach mieszkańców tli się inna iskra. A jednak jest w tym niemym wezwaniu coś dziwnie znajomego, jak gdyby ktoś powtarzał nie jego imię, a jej własne.

Poza skupiskiem domów z suszonej cegły otwiera się przed nią zatoka, w której tłoczą się statki; wydrążone łupiny orzechów o nielotnych skrzydłach, dziecięce zabawki w kapryśnych rękach jej brata.

W spokojny dzień zrywa się nagle wiatr, nieliczne chmury pędzą po czystym niebie jak spłoszone zwierzęta, zacumowane okręty niespokojnie kołyszą się na wodzie. Zdawałoby się, że fale rozbijające się o burty szumią do niej głosem Susanoo, a wśród wrzasków mew słyszy chrapliwe krakanie Yatagarasu. Wsłuchuje się mocniej – głos niesie ze sobą ostrzeżenie. Płynie z oddali, znad portów Kiusiu, do których – teraz już wie – przybiły te same statki.

Krakanie dobiega z całkiem bliska. Trójnogi kruk siedzi na szczycie słupa pomostu i wpatruje się w nią nieustępliwym wzrokiem.

 

* * *

 

Powietrze wzbierało deszczem. Mgła gęsta jak wełna alpaki otuliła twierdzę lepkim kokonem, zmieniając bryły domów w wyblakłe plamy. Wysoko w niebie zagrzmiał Illapa i zesłał na ziemię strugi wody, by uczyniły z doliny nieprzebytą fosę; krople tłukły się o pałacowe mury niczym tysiące strzał wojowników Cañari.

Wieczór wyprowadził go z głębi grobowca. Zza grubej pokrywy chmur nad Vilcabambą prześwitywały długie promienie, zapisując na niebie swoją tajemną wiadomość zaszyfrowaną według zapomnianych reguł; ostatnie quipu zachodzącego słońca.

Obejrzał się za siebie, wyczuwając na dziedzińcu czyjąś obecność.

– Nie wiem już, jak cię zwać, pani – odezwał się ponuro. – Czy naprawdę pomyliłem się, gdy powiedziałem, że zwiastujesz śmierć?

– Dobrze znasz moje imię, tenshi-sama.

– Nie jesteś Intim, pani. – Czy i jego ojciec nie wziął tamtych za bogów? – Moi bracia wyrzekli się Intiego na długo przed tym, zanim przywdziałem mascapaichę.

Zaiste, tworzyli dobrany duet – ona, aclla-zjawa zasłaniająca się imieniem Intiego niczym wachlarzem, i on, Sapa Inca od pięciu księżyców, z oklapłym od deszczu piórem u królewskiej opaski.

Powolnym, ceremonialnym ruchem opuściła wachlarz i na dziedzińcu w jednej chwili zapanował dzień.

– Inti, Tonatiuh, Amaterasu. – Przeszedł go dreszcz, gdy zdał sobie sprawę, że zjawa nie porusza ustami. – Czy i ty się go wyrzekasz, tenshi-sama? Słońce zachodzi i znów wschodzi, ogień wciąż sypie snopy iskier.

Mimowolnie skłonił głowę, na poły z trwogi, na poły w wyrazie czci.

– Kiedy nadejdzie pora świętowania, na ołtarzu znów zapłonie ogień, a ja podniosę złoty puchar do słońca. Potrzebuję tylko czasu.

– Nie dano mi władzy nad czasem. – W jej słowach pobrzmiewało coś nieuchwytnego. – Uczyniłam wszystko, co w mojej mocy, by przywrócić życie tej krainie: ogrzewałam ludzkie osady, otwierałam pąki kwiatom, strącałam owoce z drzew. Reszta należy do ciebie, tenshi-sama.

Łagodny głos ustąpił nagle chrapliwemu skrzeczeniu ptaszyska kołującego gdzieś we mgle. Zdążył jeszcze podnieść oczy na spokojne, dostojne oblicze, nim wieczorna mżawka zmyła mglistą postać z dziedzińca; krople deszczu, krople mijającego nieubłaganie czasu, krople krwi.

Potem słońce zniżające się ku grzbietom Andów było już tylko porzuconym w pośpiechu pękiem quipu trawionym przez płomienie, ogniskiem skrzesanym drżącymi rękami w ciemności lasu, zgubionym gdzieś w drodze złotym kołem; głową odciętą od ciała jednym cięciem hiszpańskiego miecza, składaną do grobu w głębi ziemi.

Gdy wzeszło ponownie, powitane ofiarą z ryżu i sake wśród zapachu cyprysowego drewna, gdy wzeszło wysoko ponad porty Kiusiu, jego promienie lśniły jak obnażone ostrza.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Twoja opowieść nie jest z rzędu podróżniczych czy przygodowych, choć – znając samą tematykę – można by tak przypuszczać. Ja odbieram ją jako wielką mowę oskarżycielską przeciwko Europejczykom. Przeciw ich chciwości, okrucieństwu, niewyobrażalnej żądzy zysku i mordu. Wprawdzie trudno spodziewać się czegoś innego po szeregach zazwyczaj zubożałych złodziejaszków i przestępców, w popłochu uciekających przed wymiarem sprawiedliwości, ale – czy to ich w jakikolwiek sposób tłumaczy? Epoka rozwoju myśli intelektualnej, nowych nauk i sztuk, niewiele miała wspólnego z wcielaniem w życie tak wzniosłych haseł. Europejczycy, podkreślający na każdym kroku swoją wyższość cywilizacyjną, runęli na zamorskie obszary, niczym jedna z plag, wykazując się przy tym arogancją, bezprawiem, sadyzmem oraz brakiem poszanowania dla kogokolwiek i czegokolwiek, co napotykali. To bardzo bolesna karta w historii świata. 

Tekst wzrusza każdym akapitem, przepełnionym łzami, boleścią, nieuchronnością klęski i zniszczenia tego niezwykłego świata, jego kultury, języka, duchów, obrzędów, wierzeń, wreszcie – samych ludzi… crying

Gratuluję Ci subtelności w przekazaniu istoty jakże przerażających treści. Walory opowiadania wzbogaca dodatkowo mnóstwo słów, sformułowań oraz imion, zaczerpniętych z kultury ludów Ameryki. 

 

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

bruce, dziękuję za wizytę i miłe słowa!

Tak, opowiadanie zdecydowanie mało przygodowe. Gdyby umieścić akcję trzydzieści, czterdzieści lat wcześniej, pewnie działoby się tutaj więcej i nastroje byłyby jeszcze nieco inne, ale na tym etapie układ sił już zupełnie się zmienił i to wszystko było tylko kwestią czasu.

Cieszy mnie, że uważasz tekst za subtelny, bo w miarę możliwości chciałam jednak uniknąć epatowania przemocą czy przesadnego grania na emocjach. Na pewno w jakimś stopniu jest to obecne w tekście ze względu na tematykę (mój styl chyba też nie sprzyja tonowaniu nastrojów i zawsze trochę oscyluje wokół patosu), ale mam nadzieję, że nie wyszło zbyt nachalnie.

Pozdrawiam!

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Moja Droga Black_cape, masz wspaniały styl i doskonale oddajesz klimat tego, co chcesz przekazać, czego serdecznie Ci gratuluję.

Pozdrawiam ciepło. :)

Pecunia non olet

bruce, jeszcze raz dziękuję za ciepłe słowa i również pozdrawiam! :)

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

b_c, napiszę o wrażeniach i odczuciach, przeciętnego czytelnika. Ten zjadacz chleba, którym jestem, nie ma zbyt dużego pojęcia o mitologii ani historii. Nie za dobrze ogarnia korzenie europejskie i gdzie mu tam do japońskiego czy inkaskiego panteonu bóstw; z polskiej historii zna tylko wyimki, więc czasy konkwisty, rekonkwisty jeszcze bardziej po łebkach. Jak sama widzisz postawiłaś bardzo wysoko poprzeczkę dla niejakiej Asylum.

Kiedy czytałam opowiadanie po raz pierwszy mogłam jedynie rozkoszować się pięknie dobranymi metaforami i klimatem zachodzącego imperium, którego nić życia przerwali Hiszpanie w podstępny i cyniczny sposób, nie gardząc podstępem i intrygą. Stawała mi w wyobraźni scena, a właściwie ciąg scen związanych z edyktem monarchicznym, El Requirimiento, opisywanym przez brata Bartolemé de las Casas, świadka hiszpańskich okrucieństw. Straszliwa, inwazyjna deklaracja. W gruncie rzeczy ukształtowała wzorzec wszystkich podbojów do chwili obecnej. Jak to oświadczył szanowny Kolumb królowej Izabeli: „… pozostaje jedynie stwierdzić hiszpańską obecność i nakazać wykonywanie woli Waszej Wysokości. Ponieważ (…) należą do Waszej Wysokości, mają przyjmować rozkazy, pracować, zasiewać i robić wszystko, co jeszcze trzeba, my zaś zbudujemy miasto, nauczymy ich nosić ubrania i stosować nasze obyczaje”. 

Taka deklaracja jest szczególnym rodzajem mówienia i działania. Buduje nową rzeczywistość tam, gdzie jej nie ma, tworzy fakty z niczego. Niejako zatwierdza nową rzeczywistość przez opisanie świata tak, jakby pożądana zmiana była już faktem. Perfidne. Żołnierze odczytywali deklarację, tym samym ustanawiając nowe prawa, religię i wasalstwo względem korony.

Wracając do Twojego opowiadania widziałam te sceny i ostatniego inkaskiego króla zapędzonego do nowo wybudowanej siedziby, której nazwy jeszcze nie znałam. I była też japońska bogini słońca, która chciała pomoc, lecz nie mogła, doszło do jakiejś pomyłki z minionym bóstwem inkaskim. Domyślałam się, że dużo więcej zawarłaś informacji w quipu zachodzącego królestwa.

Zatem postanowiłam najpierw się dokształcić. Na pierwszy ogień poszła Amaterasu (bo bliższa) i festiwale (matsuri), kilka niezrozumiałych słów japońskich; potem Inti; wreszcie historia Tupaca Amaru i Vilcabamba, ostatniej inkaskiej stolicy, z rozpędu doszłam nawet do Tupaca Amaru II. Dopiero tak uzbrojona przystąpiłam do tekstu ponownie. Czytało mi się zupełnie inaczej.

Napisałaś piękną, erudycyjną wizję ostatnich dni inkaskiego władcy. Wplotłaś w nią – bardzo udanie Amaterasu, shintoistyczną boginię, wszystkowiedzącą, wszechstronną i jedyną z całego panteonu, która była drogą. Zawsze dobra, miłosierna, łaskawa, oświetlająca cały świat. Bardzo ciekawe skojarzenie z Intim, który rownież nie wymagał ofiar z ludzi.

Opowiadanie czyta się szybko, ponieważ jest napisane lekko i przejrzyście. Liczne metafory i porównania budują klimat, ale również opisują świat, ponieważ poruszasz się w jego ramach i imaginarium. Język zdawał mi się bardzo adekwatny. 

 

Niemniej, teraz przygotuj się na czepialstwo, bo niestety bez niego się nie obędzie. Pierwsza rzecz to wspomniane przeze mnie wcześniej bariery, które niektórym czytelnikom będą utrudniały wejście w opowiadanie, chociaż przecież są odbiorcy, nie tak niedouczeni jak ja.

Druga sprawa wiąże się z fabułą lub może bardziej osią historii i postaciami. O ile Amaterasu prowadzisz łagodnie, lecz ma w sobie boskie życie, o tyle inkaski król wydawał mi się zjawą. To mnie zdziwiło. Inaczej wyobrażałabym sobie jego przedostatnie dni, przecież były bardzo burzliwe, spalili Vilcabambę, zniszczyli wszystkie zapasy. Jednak, nie odnosząc się już do prawdziwej historii, nie odnajduję w opku pewnego napięcia, kumulacji, niechby to był wist, znany od początku lub prawie samego początku, nie potrzebuję wybuchów, ale napięcia – tak. Opowieść jest swego rodzaju kroniką, świadectwem, rodzajem mitu, w którym przekaz jest niejasny, alegoryczny.

Aby móc objaśnić dokładniej, precyzyjniej, o co mi chodzi usilnie szukałam przykładu lepiej obrazującego jednocześnie podobieństwa i różnice. Wtedy przypomniałam sobie opowiadanie Minsoo Kanga z majowego numeru NF o "Przymiotach niewiernych przekładów". Podobieństwa upatruję w klimacie (choć nieco innymi środkami go buduje; część jest niewątpliwie wspólna, a cześć indywidualna) i zapisie zdarzeń – kronice, on też używa powtórzeń celowe i symboli. Tu musze dodać, że niepomiernie je lubię. Tekst jest niesiony przez takie zabiegi, zdecydowanie mogą udźwignąć ciężar, dla mnie. Jednak tam jest określone jądro, wokół którego kondensuje się treść, w związku z czym historia staje się pełniejsza, możliwa do zapamiętania. Np. gdy zapytasz kogoś: "A o czym był ten film?, O czym jest ta książka?". U niego pamiętam, u Ciebie – nie umiałabym odpowiedzieć na podobne pytanie. Nie wiem, po prostu tego nie wiem, nie dostałam tego. Zapamiętam je jako "Quipu zachodzącego słońca". Co w nim było? Właściwie powinna dać mi zrozumienie ostatnia scena – czy dlatego że Ameterasu nie miała władzy nad czasem; czy że starzy bogowie upadają, choć też byli jednością; czy dlatego, że pomylili bogów i sądząc, że przybyli są ich ucieleśnieniem, niejako odrzucili swoich. Chyba to ostatnie przypuszczenie najbardziej mi się pasuje. Widzisz, trudniej było mi  uchwycić u Ciebie to clue, wydawało mi się zbyt ulotne.

 

Muszę jeszcze coś dodać, napisane jest perfekcyjnie, nie przegadane. Taki klimat bardzo lubię, i nie żałuję czasu na googlowanie, ale doskwiera mi cel. Poza tym, research, wiedza – palce lizać. :-)

 

Skarżę do biblio – bez wahania, prędziutko! Pisz b_c i zamieszczaj bądź napisz, gdzie można byłoby Ciebie poczytać. :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Cześć, Asylum, miło Cię widzieć! :)

Dziękuję za lekturę i rozbudowany komentarz. Miło mi też słyszeć, że tak Cię zainteresował kontekst opowiadania. Tak jak wcześniej pisałam w odpowiedzi na komentarz bruce, ten etap podboju to już zupełny schyłek imperium, najbardziej przełomowe wydarzenia rozegrały się w latach 1532–1537; w tekście trochę ograniczyłam nawiązania do nich na rzecz większej przejrzystości.

 

Pierwsza rzecz to wspomniane przeze mnie wcześniej bariery, które niektórym czytelnikom będą utrudniały wejście w opowiadanie

Tak, z tym często mam problem, bo te moje opowiadania są mocno oparte na researchu i zawsze pojawia się kwestia, jak najlepiej przybliżyć czytelnikowi poszczególne nawiązania kulturowe czy mitologiczne (czy w tym przypadku historyczne). Starałam się trochę ułatwiać – na przykład nowe pojęcia są (mam nadzieję) wprowadzane tak, żeby dało się je w miarę zrozumieć z kontekstu, część postaci historycznych nie jest wymieniona z imienia, a tylko opisana w odniesieniu do Túpaca Amaru i tak dalej. Oczywiście pewnie jeszcze trochę potrwa, zanim znajdę na to optymalny sposób, ale uwagi czytelników bardzo pomagają. :)

 

Druga sprawa wiąże się z fabułą lub może bardziej osią historii i postaciami. O ile Amaterasu prowadzisz łagodnie, lecz ma w sobie boskie życie, o tyle inkaski król wydawał mi się zjawą. To mnie zdziwiło. Inaczej wyobrażałabym sobie jego przedostatnie dni, przecież były bardzo burzliwe, spalili Vilcabambę, zniszczyli wszystkie zapasy.

Hmm, tutaj to zakończenie jest jeszcze otwarte (chociaż ostatnie akapity sugerują, co będzie dalej), bo wydarzenia, o których piszesz, to już 1572 rok. To może być nie do końca jasne, bo trochę przemieściłam w czasie wątek z posłem z Cuzco. W każdym razie – ostatnia scena dzieje się pod koniec 1571 roku, już podczas pory deszczowej, więc Inkowie mają jeszcze te kilka miesięcy czasu (ze względu na niedostępność terenu).

 

Jednak, nie odnosząc się już do prawdziwej historii, nie odnajduję w opku pewnego napięcia, kumulacji, niechby to był wist, znany od początku lub prawie samego początku, nie potrzebuję wybuchów, ale napięcia – tak. Opowieść jest swego rodzaju kroniką, świadectwem, rodzajem mitu, w którym przekaz jest niejasny, alegoryczny.

Coś w tym jest. Też mam poczucie, że ten punkt kulminacyjny nie został odpowiednio mocno zaznaczony. Taką funkcję zwrotu akcji miały tutaj pełnić dwie sceny – ta, w której pojawia się zapowiedź otwartej wojny, i ta, w której okazuje się, że Amaterasu musi wracać do Japonii. Ale ostatecznie chyba faktycznie wypadło to tak bardziej impresyjnie.

 

Np. gdy zapytasz kogoś: "A o czym był ten film?, O czym jest ta książka?". U niego pamiętam, u Ciebie – nie umiałabym odpowiedzieć na podobne pytanie. Nie wiem, po prostu tego nie wiem, nie dostałam tego. Zapamiętam je jako "Quipu zachodzącego słońca". Co w nim było? Właściwie powinna dać mi zrozumienie ostatnia scena – czy dlatego że Ameterasu nie miała władzy nad czasem; czy że starzy bogowie upadają, choć też byli jednością; czy dlatego, że pomylili bogów i sądząc, że przybyli są ich ucieleśnieniem, niejako odrzucili swoich. Chyba to ostatnie przypuszczenie najbardziej mi się pasuje. Widzisz, trudniej było mi  uchwycić u Ciebie to clue, wydawało mi się zbyt ulotne.

Rozumiem, tutaj też masz rację, że klimat opowiadania jest dość ulotny. Od siebie mogę jeszcze dodać, że – oprócz tego, o czym pisałyście już Ty i bruce, czyli całego wątku kolonializmu – oryginalny zamysł skupiał się na Amaterasu, chciałam poprzez jej postać połączyć dwa wydarzenia historyczne: z jednej strony schyłek imperium Inków, z drugiej strony początek epoki Edo (ostatnie zdanie opowiadania). Twoje przemyślenia na temat ostatniej sceny też ciekawe, tutaj już zostawiam dowolność interpretacyjną. :)

 

Muszę jeszcze coś dodać, napisane jest perfekcyjnie, nie przegadane. Taki klimat bardzo lubię, i nie żałuję czasu na googlowanie, ale doskwiera mi cel. Poza tym, research, wiedza – palce lizać. :-)

 

Skarżę do biblio – bez wahania, prędziutko! Pisz b_c i zamieszczaj bądź napisz, gdzie można byłoby Ciebie poczytać. :-)

Bardzo dziękuję. <3 Oczywiście jak coś nowego się pojawi, to tutaj wstawię, ewentualnie będzie podlinkowane w profilu; niestety 2020 rok mnie mocno wybił z rytmu i ostatnio trudno mi cokolwiek dokończyć. Ale mogę wstępnie zapowiedzieć, że planuję jeszcze jedno opowiadanie w tej tematyce.

 

Pozdrawiam!

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

mogę wstępnie zapowiedzieć, że planuję jeszcze jedno opowiadanie w tej tematyce.

Super! smileyyes

Pecunia non olet

Dziękuję, pomysł już powoli się klaruje. :)

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

heartsmiley

Pecunia non olet

Cześć, black cape!

Wydaje mi się, że w zeszłym roku umknęło mi Twoje opowiadanie, ale pamiętam, że miks kulturowy narobił mi niezłego smaku na lekturę. Czy apetyt został zaspokojony? I tak i nie. 

Opowiadanie ma przyjemną warstwę językową, dzięki której czyta się je szybko, mimo braku wartkiej akcji. Nastrój przenikania się dwóch, a właściwie to nawet i trzech, kultur oraz przewijający się w tle wątek bogini matki wypadają przekonująco. W ogóle to jedno z niewielu opowiadań mitologicznych, gdzie mimo wybuchowej mieszanki tego i owego nie czułam specjalnych zgrzytów. 

Co może być słabszym punktem Twojej historii? Z pewnością wielość poetyckich porównań osadzonych bardzo dokładnie w jednym i drugim kręgu kulturowym. Nie zrozum mnie źle, ja na przykład takie coś bardzo doceniam ze względu na zboczenie zawodowe, ale podejrzewam, że postronny czytelnik, który ma inne zainteresowania, może w pewnym momencie zakręcić się i zgubić w tych wszystkich kolorach i smaczkach. Podsumowując, to taka wada i zaleta w jednym, wszystko zależne od punktu widzenia.

Tak czy inaczej zgłaszam do biblioteki, przemyślę, czy też nie do czegoś więcej.

Pozdrawiam

Cześć, oidrin, miło mi, że zajrzałaś! :)

 

Wydaje mi się, że w zeszłym roku umknęło mi Twoje opowiadanie

To chyba wyszło na dobre, bo pierwsza wersja pozostawiała sporo do życzenia. D:

Za to ja muszę Cię w końcu odwiedzić, bo trochę już zalegam z komentarzami. Postaram się wpaść w wolnej chwili. :)

 

Dziękuję za ciepłe słowa, za głos do biblioteki takoż. Cieszę się, że warstwa językowa przypadła do gustu, a tempo akcji nie utrudniało odbioru. Tak, na pewno wspólny mianownik w postaci bóstw solarnych okazał się bardzo pomocny przy takim zestawieniu. Przyjmuję też uwagi o nagromadzeniu środków stylistycznych, bo o ile opowiadanie nie obyłoby się bez licznych nawiązań kulturowych, o tyle można było je wpleść w różny (czy może bardziej zróżnicowany) sposób. 

 

Pozdrawiam!

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

oryginalny zamysł skupiał się na Amaterasu, chciałam poprzez jej postać połączyć dwa wydarzenia historyczne: z jednej strony schyłek imperium Inków, z drugiej strony początek epoki Edo (ostatnie zdanie opowiadania)

Hmm, to trochę rozjazd w czasie, ale ok. Jednak, co ważniejsze,  są dwoma różnymi procesami. Mam na myśli ród Tokugawy: zamknięcie granic przed chrześcijaństwem, choć może miałaś na myśli ograniczenie władzy cesarskiej i kontrolę ogółu obywateli, a może bunty. Nie wiem. Kłopot polega na tym, że zginął motyw powiązania tych wydarzeń, a wspomnienie ich w ostatnich linijkach tekstu niewiele może pomóc. Lubię otwarte zakończenia, lecz jest jeden warunek – postawiony jasno problem. Może o to chodzi? 

Jeśli chciałaś połączyć wydarzenia, jako czytelnik oczekiwałabym zobrazowania drugiej strony, abym mogła zastanowić się nad podobieństwami i różnicami. Pomysł interesujący, bo widzę cechy wspólne, ale w tekście tego nie było. Dopiero teraz, gdy o tym napisałaś, zaczynam nieśmiało o tym rozmyślać. 

niestety 2020 rok mnie mocno wybił z rytmu i ostatnio trudno mi cokolwiek dokończyć. Ale mogę wstępnie zapowiedzieć, że planuję jeszcze jedno opowiadanie w tej tematyce.

Mnie też wybił. A z zapowiedzi – radam. :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum,

Tak, zdecydowanie chodziło mi o izolację od europejskich wpływów; aspekt ograniczenia władzy cesarskiej już nieco zgrzyta z zamysłem, jako że postać Amaterasu jest związana z rodem cesarskim właśnie.

Masz rację, że wzmianka w ostatnim akapicie to za mało (tym bardziej że pod koniec operuję eufemizmami), chociaż wcześniej starałam się czytelnika trochę naprowadzić – Amaterasu ma pewne obawy związane z opuszczeniem Japonii, potem dowiaduje się o dopłynięciu Hiszpanów (i Portugalczyków) na Kiusiu. Na takie pełne zobrazowanie drugiej strony trochę już nie było tutaj miejsca, więc w najgorszym wypadku nawiązanie do epoki Edo pozostaje pewnie w kategoriach smaczku.

 

Mnie też wybił.

Wyjątkowo zły czas na twórczość – szczerze podziwiam wszystkich, którym udaje się regularnie pisać w tych warunkach. :(

 

A z zapowiedzi – radam. :-)

<3

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Jestem w tej dobrej sytuacji, że kiedyś miałam mocnego świra na punkcie Inków i przeczytałam wszystko, co mi w łapy wpadło. Przeszło mi już dawno temu, ale nadal, kiedy w telewizorni leci jakiś dokument, nie mogę się oprzeć ;) Tak więc jedną stronę rozumiałam bardzo dobrze. Drugą nieco mniej, bo o kulturze i historii Japonii wiem niewiele. Skojarzyłam jednak, kim jest Amaterasu i Twój pomysł bardzo mi się spodobał. Byłam ciekawa, dokąd mnie zaprowadzisz. Jednak trochę się na końcu poczułam rozczarowana, bo pojawienie się Amaterasu niczego nie zmieniło. Nie chodzi mi tu o jakiś rodzaj historii alternatwnej, to się musiało skończyć, jak się skończyło, ale o wymiar osobisty i dla bogini, i dla Tupaca. Ona przybyła na spotkanie do obcego miejsca, on poznał inne wcielenie Słońca, ale to spotkanie nie wpłynęło na żadnego z nich, a przynajmniej ja tego nie dostrzegłam. Nic się w nich nie zmieniło.

Opowiadasz pięknie, czytałam z przyjemnością i delektowałam się językiem :)

Koronowany ledwie księżyc temu, był jak posąg z płynnego metalu, wciąż jeszcze nie w pełni zastygły w swojej nowej roli.

Strasznie mi się to spodobało:)

Kliczek za język, za opowieść, pomysł i Inków :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Odległe mitologie odległych krajów… Przedstawiłaś rzecz zdaniami, którym nie mogę odmówić urody, choć nie ukrywam, że  dla mnie jest tu nazbyt poetycko. Ponadto wciąż potykałam się na wielu obcych słowach – początkowo sprawdzałam, co znaczą, ale dość szybko przestałam, bo bardzo nie lubię takiego „rwanego” czytania. Cóż, tym razem nie była to satysfakcjonująca lektura.

 

Na głów­ny plac wnie­sio­no kró­lew­ską lek­ty­kę. Wzno­szą­cy się ponad or­sza­kiem Sapa Inca dum­nie uno­sił głowę… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Ujął dwa pu­cha­ry i wzniósł toast ze słoń­cem. ―> Nie wystarczy ująć puchar, by wznieść toast.

Za SJP PWN: toast «krótka przemowa wygłoszona w czasie przyjęcia dla uczczenia kogoś lub czegoś, po której następuje wypicie kieliszka alkoholu»

 

 Złoci bulwy ziem­nia­ków drze­mią­ce… ―> Ziemniak to stosunkowo współczesna, w dodatku polska nazwa i, moim zdaniem, trochę tu razi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Irko, reg, dzięki za odwiedziny! :)

 

Irko,

Jestem w tej dobrej sytuacji, że kiedyś miałam mocnego świra na punkcie Inków i przeczytałam wszystko, co mi w łapy wpadło. Przeszło mi już dawno temu, ale nadal, kiedy w telewizorni leci jakiś dokument, nie mogę się oprzeć ;)

O, to doskonale Cię rozumiem, bo ja właśnie teraz tak mam. :P Miło też słyszeć, że opowiadanie rezonowało z zainteresowaniami – opinia znawcy zawsze w cenie. :)

 

Jednak trochę się na końcu poczułam rozczarowana, bo pojawienie się Amaterasu niczego nie zmieniło. Nie chodzi mi tu o jakiś rodzaj historii alternatwnej, to się musiało skończyć, jak się skończyło, ale o wymiar osobisty i dla bogini, i dla Tupaca.

Jeśli chodzi o Amaterasu, to według opowiadania doświadczenia bogini w Peru/Tahuantinsuyu przyczyniają się do późniejszej długiej izolacji Japonii od zewnętrznych wpływów (choć nie wiem, czy o taką przemianę Ci chodziło). Túpac Amaru właściwie do samego końca nie ma pewności, z kim ma do czynienia – albo raczej na początku ma pewność, potem pojawiają się wątpliwości – więc tutaj ten wymiar osobisty się cały czas zmienia wraz z rozwojem wydarzeń.

Dziękuję za ciepłe słowa i głos do biblioteki!

 

reg,

Szkoda, że tym razem się nie spodobało, niemniej dziękuję za docenienie warstwy językowej i wyłapanie błędów, jutro się im przyjrzę. :)

 

Ponadto wciąż potykałam się na wielu obcych słowach – początkowo sprawdzałam, co znaczą, ale dość szybko przestałam, bo bardzo nie lubię takiego „rwanego” czytania.

Hmm, rozumiem i chyba (?) się domyślam, w czym problem. Bo o ile słowa z keczua starałam się wprowadzać w taki sposób, żeby można było się w miarę domyślić znaczenia z kontekstu, to wyrazów japońskiego pochodzenia używałam już dość spontanicznie.

Zresztą pewnie ogólnie takie nagromadzenie obcych słów nie pomaga, ale w przypadku Inków chciałam jednak trochę przybliżyć specyfikę kultury. Przy tego typu opowiadaniach zawsze jest ten dylemat, czy oddać odmienność, czy jednak coś uprościć.

 

Pozdrawiam!

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Tak, zdecydowanie chodziło mi o izolację od europejskich wpływów;

I to jest świetne, ponieważ wszystko wyjaśnia. :-)

Masz rację, że wzmianka w ostatnim akapicie to za mało (tym bardziej że pod koniec operuję eufemizmami), chociaż wcześniej starałam się czytelnika trochę naprowadzić – Amaterasu ma pewne obawy związane z opuszczeniem Japonii, potem dowiaduje się o dopłynięciu Hiszpanów (i Portugalczyków) na Kiusiu. Na takie pełne zobrazowanie drugiej strony trochę już nie było tutaj miejsca, więc w najgorszym wypadku nawiązanie do epoki Edo pozostaje pewnie w kategoriach smaczku.

Nie nazwałabym eufemizmami. :p Cebulki byliny bądź nasiona zasadziłaś głęboko w żyznej glebie metafor. Dostarczyłaś światło i wodę przez odniesienia, lecz trudno im wykiełkować przez drogę, którą mają do przebycia.  Zdecydowanie szkoda. Nic to, bo koncept i język – świetny. 

pzd srd :-)

a

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Bo o ile słowa z ke­czua sta­ra­łam się wpro­wa­dzać w taki spo­sób, żeby można było się w miarę do­my­ślić zna­cze­nia z kon­tek­stu…

Owszem, większość pozwalała się domyślić, o co chodzi, jednakowoż każde obce/ obco brzmiące słowo wytrąca z rytmu, a poza tym lubię się upewnić, czy domysły były słuszne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Asylum,

To znaczy z tymi eufemizmami chodziło mi konkretnie o dwa ostatnie akapity (niekoniecznie o te wszystkie porozrzucane po tekście nawiązania).

 

Cebulki byliny bądź nasiona zasadziłaś głęboko w żyznej glebie metafor. Dostarczyłaś światło i wodę przez odniesienia, lecz trudno im wykiełkować przez drogę, którą mają do przebycia.  

Hmm, w takim razie przy okazji następnego Inti Raymi będę musiała poprosić o udany wzrost i dobre zbiory. :P

 

 

reg,

Owszem, większość pozwalała się domyślić, o co chodzi, jednakowoż każde obce/ obco brzmiące słowo wytrąca z rytmu, a poza tym lubię się upewnić, czy domysły były słuszne. ;)

Rozumiem, niemniej cieszę się, że przynajmniej w jakimś stopniu dało się domyślić. W druku można by rozwiązać sprawę przypisami, na stronie jeszcze bardziej by to komplikowało, więc trudniej wybrnąć. :P

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Witam. Trafiło na mój dyżur. Mam problem z Twoimi opowiadaniami, wydają się nieco hermetyczne dla osoby, która nie porusza się biegle w mitologii i etnologii. Natomiast podobał mi się sposób prowadzenia tej historii, np. budowanie napięcia. Lubię opowiadania napisane w czasie teraźniejszym, IMO, ten zabieg dodaje tekstowi dynamizmu.

Cześć, ANDO, dziękuję za wizytę! :)

Przyjmuję zastrzeżenia na temat hermetyczności tekstu, na pewno jeszcze sporo pracy przede mną, żeby te opowiadania stały się bardziej przystępne dla czytelnika. Co do użycia czasów w tekście, to byłam ciekawa, czy ktoś zwróci na to uwagę – z początku miałam taki zamysł, żeby przypisać Amaterasu czas teraźniejszy, a Túpacowi Amaru czas przeszły (bo obie postacie inaczej odczuwają upływ czasu), potem ten zabieg trochę się rozmył i nie byłam pewna, czy w efekcie końcowym za bardzo tu nie namieszałam. ;) Cieszę się więc, że Twoim zdaniem buduje to napięcie i dodaje tekstowi dynamizmu, tym bardziej że akcja sama w sobie jest dość niespieszna.

Pozdrawiam!

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Nie znałem wcześniej mitologii Inków, więc próg wejścia był spory. Podoba mi się jednak, jak kręcisz z nich opowieść – potrafiłeś zaciekawić mnie tymi fragmentami na tyle, by poznać więcej :)

Ciekawie też wyszło stosowanie czasu teraźniejszego, też podoba mi się ten zabieg nadający dynamizm.

Tak więc koncert fajerwerków na plus, choć próg zrozumienia wysoki :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

NWM-ie, dziękuję za odwiedziny i klika. Zawsze miło zobaczyć pod swoim tekstem słowa “koncert fajerwerków”. :)

Cieszę się, że pomimo wysokiego progu wejścia opowieść zdołała zaciekawić. Jeśli chodzi o użycie czasów, to faktycznie przy mniej dynamicznej akcji chętnie sięgam po czas teraźniejszy; przy okazji chciałam też oddać w ten sposób odmienność perspektywy Amaterasu.

Pozdrawiam!

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Cześć!

Przeczytałam, ale moja wiedza o historii nie wystarcza, żeby w pełni docenić ten tekst. Mogę jedynie stwierdzić, że klimat fajny i tekst jest dobrze napisany, choć niektóre zdania zdawały mi się zbyt bogate w porównania i za często powtarza się zaimek “jego”. Zgadzam się z poprzednimi komentującymi, że czas teraźniejszy bardzo pasuje do tej opowieści.

Cześć, Alicello! :)

Dzięki za wizytę i miłe słowa. Uwagi przyjmuję – starałam się w miarę uprościć narrację, ale faktycznie jest tu sporo nawiązań historycznych, które mogą być mniej oczywiste (Asylum wyżej trafnie to ujęła :P). Z tymi porównaniami pewnie też coś jest na rzeczy. ;) Fajnie słyszeć, że nie namieszałam za bardzo z użyciem czasów; czyli chyba dobrze wyszło, że jednak teraźniejszego jest więcej.

Pozdrawiam!

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Wkrótce obróci się w popiół, tak jak niegdyś Ra, Utu i Helios.

Wypraszam sobie, przynajmniej jeden z wymienionych tutaj bogów ma się bardzo dobrze i prężnie działa :)

Opowiadanie zamierzałem przeczytać od chwili, gdy wpadł mi w oko jego tytuł – jako człowiek, który niegdyś namiętnie czytał wszystko, co dotyczyło Ameryki prekolumbijskiej (Majowie, Aztekowie, Inkowie) czułem wręcz obowiązek, by tu przyleźć. Zastanawiałem się, w jaki sposób zamierzałaś wpleść Amaterasu do takiego settingu i towarzyszyły mi liczne obawy – czułem bowiem, że tak odległe mitologie pasują do siebie jak pięść do nosa. Z zaskoczeniem stwierdziłem jednak, że wszystko wyszło ładnie, zgrabnie i po prostu dobrze. Fabuły tu jak na lekarstwo, opowiadanie wypełniłaś raczej ponurym klimatem, tragizmem, świadomością końca, ale mimo to lektura była dla mnie przyjemnością. Chciałem też zwrócić uwagę na niezwykłą poetyckość tekstu i bardzo solidne wykonanie :) Jako czytelnik czuję się w pełni usatysfakcjonowany.

Jeśli chodzi o minusy – wydaje mi się, z powodu hermetyczności tekstu (dla większości sprawy dotyczące Inków pozostają mglistą tajemnicą) oraz szczątkowości akcji, tekst dla ogromnej części czytelników jest po prostu trudny i nieprzystępny. Wyczytałem w komentarzach, że planujesz jeszcze jedno opowiadanie w tej tematyce, sugerowałbym zatem wykazanie w nim większego zrozumienia dla przeciętnego zjadacza chleba :)

Nie rozumiem, dlaczego opko nie jest jeszcze w Bibliotece. Idę dać ostatniego klika, za element zaskoczenia, za poetyckość, no i za Inków <3

Pozdro!

Wypraszam sobie, przynajmniej jeden z wymienionych tutaj bogów ma się bardzo dobrze i prężnie działa :)

Nie ma to jak już w pierwszych scenach narazić się na boski gniew. :P

 

Amonie Ra, bardzo dziękuję za wizytę, miło mi poznać kolejnego fana tematyki prekolumbijskiej na portalu (przy okazji polecam też “Czekając na Quetzalcoatla” CM-a i “Wiarę Krzemiennego Nieba” Nevaza). Cieszę się, że pewna statyczność akcji nie przeszkadzała w lekturze, a połączenie mitologii zagrało – bardzo się starałam, żeby te wszystkie elementy do siebie pasowały. Fajnie, że styl przypadł do gustu, to też zawsze dla mnie ważna część tekstu. :)

Co do hermetyczności, to faktycznie u mnie odwieczny problem; na chwilę obecną jeszcze trudno mi zachować balans między przejrzystością a nawiązaniami kulturowymi, ale cały czas mam to na uwadze. Może w tym kolejnym tekście o Inkach nastąpi jakiś progres.

Dziękuję również za klika, przyda się. ;)

Pozdrawiam!

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Hmmm. Nie uwiodło mnie.

Owszem, zdania pięknie, lecz fabularnie czuję się niedopieszczona. Ot, Amaterasu zabłąkała się za ocean. Ale mimo całej swojej boskości pozostaje bezsilna, Hiszpanie i tak muszą wygrać (kim to czyni konkwistadorów?). I lukrowa warstewka poezji nie potrafi ukryć bezsiły i beznadziei. A potem bogini wraca do siebie, jak wraca się z wczasów. Czy cokolwiek by się zmieniło (zwłaszcza dla Inków), gdyby Amaterasu nie odwiedziła Ameryki?

Babska logika rządzi!

Cześć, Finklo. :) Doceniam, że jeszcze tutaj zajrzałaś, mimo że czytałaś poprzednią wersję. Bardzo dziękuję! <3

Też mam wrażenie, że ta wersja wyszła taka bardziej impresyjna niż fabularna (i na przykład punkt kulminacyjny mógłby być lepiej zaznaczony), starałam się trochę uprościć przebieg wydarzeń, bo i tak tekst sam w sobie jest dość hermetyczny. 

Pamiętam, że dość wcześnie odrzuciłam opcję, że przybycie Amaterasu mogłoby faktycznie coś zmienić dla Inków – akcja musiałaby się rozgrywać jakieś 40 lat wcześniej, ewentualnie bogini musiałaby zostać tam na dłużej. Więc pod tym względem opowiadanie jest raczej takim ponadnaturalnym uzasadnieniem, dlaczego dla Japonii historia potoczyła się inaczej niż w przypadku Ameryki. Tak że faktycznie nie rozkręcałam się tu za bardzo z jakąś historią alternatywną, tylko zaznaczyłam udział Amaterasu w wydarzeniach. Z kolei cała ta schyłkowa atmosfera wynika z jednej strony z upadku imperium Inków, a z drugiej strony ogólnie z przemijania kultów solarnych.

Dzięki za miłe słowa na temat języka. Właściwie chciałam, żeby tekst był wręcz nieco “przeestetyzowany”, żeby uniknąć epatowania przemocą i zrównoważyć formę i treść/przesłanie.

Pozdrawiam!

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Przeszkadza mi bezsilność bogini. No, co to za bogini? Od lektury wymyśliłam, że gdyby porządnie podgrzała wodę nad oceanem, a potem popchnęła huragan we właściwą stronę, Hiszpanie nie mieliby szans. W końcu japońskie kami lubią tę sztuczkę, co nie? ;-)

A to tylko moje, finklowe koncepcje ad hoc.

Babska logika rządzi!

Dobry pomysł na dodatkową scenę, chociaż jeśli chodzi o zmianę przebiegu wydarzeń, to na tym etapie taka jednorazowa sztuczka to nadal byłoby za mało. No i po części była to też kwestia decyzji o powrocie, nie tylko bezsilność; bezsilność to głównie wobec przemijania, bo bóstwa są tu zależne od swoich ludów. Więc do tego wszystkiego dochodzi też słabość pozostałych inkaskich bóstw.

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

A ciekawe, co by się zadziało, gdyby Amaterasu objawiła się Hiszpanom i zakazała podbijania Inków… Zakładam, że wzięliby ją za Matkę Boską. Tak sobie gdybam.

Babska logika rządzi!

Tak, w sumie ten motyw też uwzględniłam (chociaż w tej wersji jednak mniej wyraźnie niż w poprzedniej). Hiszpanie podpierali się różnymi cudami i objawieniami, więc z punktu widzenia tekstu można to też połączyć z przybyciem Amaterasu.

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

To mi się podoba bardziej niż ,,Atahualpa i Pizarro…”, ale mam problem z zawieszeniem niewiary, jakkolwiek by to dziwnie nie zabrzmiało. Dlaczego to właśnie japońska bogini przybywa do Peru? Nie była jedynym bóstwem solarnym czczonym w tym okresie, a, jakby to ująć, Peru i Japonia są kulturowo od siebie dość odległe… 

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Hej, hej, miło mi, że zajrzałeś i tutaj. :)

Ano w “Mitologiach gdzie indziej” wyzwanie polegało właśnie na tym, żeby połączyć odległe kulturowo realia. Tak w skrócie chodzi o to, że za sprawą konkwistadorów zanikają kulty solarne, co nie uchodzi uwadze Amaterasu jako wciąż potężnego bóstwa słońca. Jest to też powiązane z późniejszymi dziejami Japonii – według opowiadania odcięcie się Japonii od świata w czasach szogunatu Tokugawów ma być następstwem przybycia Amaterasu do Peru/Tahuantinsuyu (co prawda jedyną wskazówką jest ostatnie zdanie, ale zawsze :P).

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Nic nie mogę dodać do zastanych komentarzy, ale myślę, że to zbyteczne. Powiem tylko, że uwiodłaś mnie pięknym, poetyckim przedstawieniem tragizmu tej historii. Dobrze, że opowiadanie czekało w kolejce do dnia, kiedy mogłem je spokojnie smakować. :)

Witaj, Koalo, wybacz późną odpowiedź, ale w ostatnich dniach byłam trochę offline. Serdecznie dziękuję za odwiedziny, cieszę się, żeś zadowolony z lektury. :)

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Nowa Fantastyka