Krzywołap leżał na dachu kurnika, z lubością oddając się jedynemu zajęciu prawdziwie godnemu pradawnego słowiańskiego ducha – grzaniu się na słońcu. Nie zamierzał obciążać łba sprawami podrzędnymi. Marcowa pogoda lubiła się zmieniać niczym humor kapryśnego chochlika, należało więc wyzyskać wszelkie jej dobrodziejstwa póki czas.
Nie dane mu było jednak wypocząć. Jego uszu dobiegł piskliwy chichot, a chwilę później coś uderzyło z hukiem w ciemną papę. Krzywołap podniósł powieki. Napotkał wzrokiem dwoje ślepi, wyzierających z wyszczerzonej w szyderczym uśmiechu paszczy, którą okalała kula rudego futra. Stworzenie może wyglądałoby nawet zwyczajnie, gdyby nie wyrastająca z pleców para nietoperzowych skrzydeł.
Krzywołap westchnął.
– Czego?
Istota znów zachichotała.
– Czego, czego! Tyle wieków się nie widzimy, a tu na powitanie „czego”!
– Chyba byś nie przylazło jedynie dla towarzyskiej pogawędki. Mów, o co chodzi!
– Chodzi, chodzi – podjęło niestropione stworzenie. – O to, że ty, zamiast robić, co do ciebie należy, wylegujesz się tutaj, jak jakaś jaszczurka niewylinka!
– A co innego niby mam do roboty?
– Patrzcie go! Nie wiesz, co się dzieje w twoim rewirze? Kracz dał dyla z ciupy!
Krzywołap zerwał się.
– Tak, tak. W okolicy lata na wolności głodny jak sto wilkołaków bezkost, a jaśnie pan zbija sobie w tym czasie bąki na dachach kurników.
– Dlaczego miałbym się tym przejmować? – Krzywołap stłumił podniecenie, przykucając.
Rudy futrzak aż podskoczył.
– Jak to? To tyle cię obchodzą obowiązki? Jeśli nie zajmiesz się robotą, bogowie będą musieli się zająć tobą!
– Tak, bogowie. – Krzywołap, jakby od niechcenia, wbił wzrok we własne pazury.
Przez ostatnie stulecia zdołał niemal zapomnieć o istnieniu rudego parszywca. Z jakiej racji to przeklęte licho rościło sobie prawo, by dawać mu rozkazy? Od bardzo dawna nie widział ani śladu działania bogów. A, choć nie miał zbytniej ochoty się do tego przyznawać, nawet przez samym sobą, niezbyt pamiętał czasy, gdy chodzili oni po ziemi. Bądź co bądź, nawet wszechpotężnego ducha może po tysiącleciach życia dotknąć lekka skleroza, prawda?
Z drugiej strony istniało ryzyko. Licho mogło przecież nie kłamać, jakkolwiek byłoby to czymś niezwyczajnym. Potrzebował absolutnej pewności. Bezkost przez gorzki czas niewoli z pewnością rozpamiętywał w nieskończoność moment uwięzienia. Mógłby zatem rozjaśnić choć trochę niektóre zagadki.
– Dobrze, rozprawię się z nim. – Krzywołap obnażył kły.
– Znakomicie! W takim razie bierz się do pracy, pchlarzu! – Stwór, chichocząc, rozpostarł skrzydła, po czym wybił się w powietrze.
Krzywołap zeskoczył z kurnika. Postanowił niezwłocznie ruszyć w pościg za bezkostem. Ledwie jednak przedreptał kilka metrów, usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi, zwiastujące nadejście niewolnika z karmą. W niezmiernie długim życiu najbardziej cenił rozsądną hierarchię priorytetów. Dlatego dokonał korekty planów i skierował się ku miseczce.
=^.^=
Naturalnym miejscem na rozpoczęcie poszukiwań wydawało się więzienie bezkosta – stare zrujnowane gospodarstwo po drugiej stronie łąki, na skraju lasu. Nasyciwszy żołądek, Krzywołap szybkim truchtem pokonał dystans wśród zieleniącej się trawy i wyschniętych, zeszłorocznych chwastów. Ostrożnie przemknął przez kilka ogrodzonych podwórek, aż wreszcie dotarł do ruin.
Stanowiły one niewielki kompleks, złożony z dwóch prostokątnych, rozsypujących się budynków gospodarskich oraz ceglanego domku. Podszedł do białej ściany wewnątrz zrujnowanego magazynu, na której nabazgrano czerwonym sprejem pentagram. Natychmiast dostrzegł, że położona pod znakiem klapa w podłodze została uchylona. Powoli zszedł do wnętrza otworu po szczeblach metalowej drabinki. Znalazł się w zatęchłej piwnicy, lecz nie stanowiła ona jeszcze końca podróży. Loch Kracza był położony niżej. Przejście do niego, ciasny szyb ukryty dawniej za cegłą, zostało odsłonięte.
By z niego skorzystać, Krzywołap musiał zmienić postać. Przedzierzgnąwszy się w zaskrońca, popełznął rurą w dół. Podróż trwała długo, dłużej niż się spodziewał. W końcu dotarł do majestatycznej, mrocznej sali, wypełnionej zastygłymi jak posągi, niedotkniętymi rozkładem ciałami poległych wojowników. Tutaj uwięziono Kracza Wielkiego, dawnego lechickiego władykę, który za bunt przeciw bogom został ukarany wieczną egzystencją w ciele ohydnej poczwary.
Skazańca jednak nie było. Choć Krzywołap wyczuwał wypełniający każdy zakątek pomieszczenia odór trupiego ciała, podobny zapachowi tysiąca nadpsutych myszy, smród miał co najmniej kilka dni.
By zyskać całkowitą pewność, Krzywołap musiał sprawdzić jeszcze jedno miejsce. Powróciwszy do zwykłej postaci, wskoczył na skalną półkę nad wylotem szybu. Tak, jak się spodziewał, szczelina, w której umieszczono rubin pełen zaklętej mocy Kracza, ziała pustką. Pozostawało pytanie, czy kryształ wpadł w szpony bezkosta, czy też usunął go ktoś inny?
Gdyby Kracz odzyskał uwięzioną w kamieniu potęgę, z pewnością porzuciłby obecne kształty, licho zaś wyraźnie wspominało o bezkoście. Nadto potwór nie mógł sam dostać się do rubinu, wzbraniała mu tego zasilana przez kryształ magiczna bariera. Kamień trafił zatem w ręce nieznanego intruza.
Krzywołap zlustrował dokładnie dolną powierzchnię jaskini. Lita skała nie powiedziała mu wiele. Dostrzegł jednak, że w kilku szczelinach zalegają osady błotnistej ziemi. Na jednym z nich zauważył odcisk maleńkiego bucika. Wyzwolicielem bezkosta był więc skrzat! Najbliższe siedlisko tych pokurczów stanowiła bliska tego miejsca, położona w leśnych podziemiach osada łełeków.
Uznał, że najpierw należy przejąć kontrolę nad kryształem. Nie tracąc więcej czasu, przemienił się ponownie w węża i ruszył ku skrzaciej osadzie.
W krótkim czasie przekonał się o słuszności własnych domysłów. W leśnej ściółce ujrzał podłużne ślady, jakby po ciągnionym tędy worku, które bez wątpienia zostawił bezkost. Wszystkie wejścia do królestwa łełeków zastał zabarykadowane oraz pilnie strzeżone, jakby skrzaty spodziewały się w każdej chwili ataku potwora.
Również Krzywołap nie mógł ot tak przeniknąć do osady. Sztuka iluzji całkowicie wystarczała, by zmylić straże pokurczy, nie rozwiewało to wszakże w pełni ryzyka. W mieście niewątpliwie przebywali piastuni ognia, rodzaj kapłanów, którym musiał przyznać, iż na terenie osady dysponowali znaczną mocą, a nie byli, delikatnie mówiąc, w dobrych z nim stosunkach. Oczywiście, poradziłby sobie z nimi bez trudu. Cóż znaczyła banda pokracznych magików wobec jego potęgi! Rozsądek kazał jednak nie trwonić sił przed starciem z bezkostem.
Mimo to postanowił podjąć ryzyko. Schowawszy się w krzakach, rozpoczął kolejną przemianę. Tym razem przybrał postać jednego z łełeków, skrzata o złocistych włosach i wesołym obliczu. Zatoczył się jak pijany. Mimo wieków doświadczeń, przyzwyczajenie się do poruszania na dwóch nogach nadal sprawiało mu przy każdej okazji kłopoty.
Wreszcie złapał równowagę i skierował się ku jednej z bram do podziemnego miasta. Odmiana kształtu nie wystarczyła, by oszukać straże, nie był to jednak koniec jego możliwości. Pokurcze wprawdzie zdołały najwyraźniej powstrzymać bezkosta, istotę zdolną przecisnąć się nawet przez oczko szpilki. Ale nawet Kracz nie potrafił stać się niewidzialnym, Krzywołap zaś posiadł tę umiejętność. Dzięki niej bez trudu wspiął się na przegradzającą tunel barykadę z wyschniętej gliny i kamieni, po czym, przemykając między nieświadomymi niczego strażnikami, zeskoczył na drugą stronę.
Po dłuższym marszu pustym tunelem wyszedł na plac w najniższym punkcie miasta. Wedle jego wiedzy okolicę tę zamieszkiwali ubożsi rzemieślnicy, przynajmniej tak się miały sprawy stulecie temu. Próbowali oni zawsze zachęcić przybyszy do zakupu ich towarów. Tego dnia wszakże na placu panowała głucha pustka. Jedynie przy samym wylocie tunelu czuwał oddział strażników.
Ta martwota zaniepokoiła Krzywołapa. Jeśli wszyscy kryli się w domach, próby zasięgnięcia języka spełzną na niczym. Wyszedłszy poza pole widzenia strażników, zrzucił zasłonę niewidzialności, po czym skierował się ku położonym wyżej dzielnicom.
Ponure przewidywania okazały się przedwczesne. Wyłożona brukiem z miedzianych groszy ulica karczemna znajdowała się tam, gdzie przed laty, i tętniła życiem. Nie brakowało takich, którzy za najlepszy lek na strach uznawali kufel pełen trunku. Krzywołap wstąpił do pierwszej lepszej gospody. Wpadł akurat na właściciela, który kłócił się z młodym łełekiem.
– Dosyć! – krzyknął karczmarz.
– Ależ ja wszystko zapłacę. Jak tylko, tylko… – tłumaczył nieco bełkotliwie młodzik.
– Nic nie zapłacisz, cymbale! Rozpijesz się do reszty, a wtedy nie zobaczę od ciebie nawet złamanej blaszki.
Krzywołap roześmiał się głośno i podszedł chwiejnym krokiem, jakby już sobie wcześniej podchmielił.
– Ejże, przyjaciele! – zawołał. – Po co ta kłótnia? Akurat szukam kogo, by się napić. Chętnie postawię ci kufel, czy dwa. – Objął młodzika ramieniem.
– Nie za wesoło panu, jak na dzisiejszy czas? – burknął karczmarz.
– Co, chodzi o bezkosta? Ha! – Klepnął się po udzie. – Od tego mamy strażników i króla, by go tu nie wpuścili. Czym ja mam się martwić? Zresztą, zamiast smęcić, lepiej napić się w dobrej kompanii. A co, może nie mam racji? – Zwrócił się do chłopaka.
Młodzik skinął głową.
– Usiądźmy tam, skoro pan tak miły. – Wskazał ławę w kącie.
Wspólnymi siłami dotoczyli się do niej.
– A więc, czym się trudnisz, chłopcze? – zagadnął Krzywołap.
Młodzik zwiesił głowę.
– Jestem… Byłem… jednym z uczniów dworskiego pisarza – wymruczał.
– Oho! Wiesz więc pewnie, czy ta cała afera z bezkostem rychło się skończy?
– Obawiam się, że tego nikt wiedzieć nie może. Słyszałem tylko, jak jeden z piastunów mówił panu pisarzowi coś o jakimś krysztale.
– Krysztale?
– Tak, też podnieciło to moją ciekawość. Niestety, nie dosłyszałem wiele więcej. Tyle tylko, że piastuni ognia będą badać kryształ w Wielkim Palenisku. Później na nieszczęście… – urwał.
– Piastuni i kryształy, a niech ich kaduk wszystkich porwie! – Krzywołap aż podskoczył, gdy nad uchem zagrzmiały mu klątwy gospodarza.
Karczmarz postawił na stole kufle pełne trunku.
– Nie dość im było, że grożą nam śmiercią krasnale. Musieli jeszcze wyciągnąć tego bezkosta. Przodkowie, czemu nas karacie tymi głupcami!
– Może miał być bronią przeciw krasnalom? – podjął się obrony Krzywołap.
– Jeśli tak, tym gorzej świadczy to o ich rozumie – sarknął gospodarz, odchodząc.
Krzywołap próbował wyciągnąć coś jeszcze z chłopaka, ten jednak pogrążył się w ponurych wspomnieniach. Widząc, że dalsza rozmowa byłaby jedynie stratą czasu, Krzywołap dopił resztę napitku.
– No, na mnie czas. – Skinął głową młodzikowi, wstając.
– Zapłata! – krzyknął od lady karczmarz.
Krzywołap wygrzebał z sakiewki blaszkę złota. Na jej widok oczy gospodarza zalśniły.
– To… To za dużo – wyjąkał.
– Resztę proszę policzyć na poczet długów mego przyjaciela – odrzekł niedbale Krzywołap.
Opuszczał karczmę zadowolony. Zdobył więcej informacji, niż się spodziewał. Żałował tylko, że nie zobaczy miny właściciela, gdy ten odkryje, iż otrzymane złoto rozpłynęło się jak poranna mgła.
=^.^=
Wielkie Palenisko było istotnie ogromnym, w stosunku do rozmiarów skrzatów, budynkiem, górującym nad resztą miasta. Wyróżniał się nadto architekturą. Gdy większość domów bogatych łełeków zdobiły ludzkie monety, Wielkie Palenisko nie nosiło na sobie ani śladu metalu. Jakby kierując się dziwną ironią lub ryzykanckim szaleństwem, konstruktorzy siedlisko wiecznego ognia wznieśli z drewna. Miało kształt koła, zwieńczonego stożkowatym dachem. Na jego zewnętrznych ścianach wyryto płaskorzeźby, przedstawiające złączone w niekończących się splotach szkarłatne, żółte i błękitne płomienie.
Owinięty w zasłonę niewidzialności Krzywołap wkroczył do wnętrza budowli. Główny korytarz, oświetlony cudownymi pochodniami, wiódł wprost ku wielkiej sali, w której płonął wieczny ogień. Krzywołap wątpił, by tam umieszczono kryształ. Ruszył w bok korytarzem, który okalał środek budynku niczym pierścień. Prosty okrąg rychło przemienił się w niezbadany labirynt, pełen bocznych komnat, odgałęzień, schodów biegnących w dół i ku górze. Przeglądanie każdego z pomieszczeń z pewnością zajęłoby wieki. Należało zadać sobie pytanie, gdzie umieściłoby się rubin na miejscu piastunów. Musiało to być schronienie niedostępne nie tylko dla przypadkowych intruzów, ale także trudne do osiągnięcia dla bezkosta, gdyby zdołał wedrzeć się do miasta. Najlepszym wyborem wydawały się czeluście głębin budowli, i bez kryształu kryjące zapewne wiele sekretów.
Wiedziony tą myślą Krzywołap zaczął kierować się przejściami prowadzącymi w dół, schodząc coraz głębiej w trzewia podziemi. Po pewnym czasie pięknie rzeźbione w drewnie ściany oraz świetliste pochodnie zniknęły, zastąpione przez zimne, surowe kamienie i nieprzenikniony mrok. Dla Krzywołapa wszakże ciemności nie stanowiły przeszkody, przeciwnie, wyostrzyły bardziej przydatne od wzroku zmysły.
Nareszcie wyczuł moc uwięzioną w krysztale. Rubin znajdował się za potężnymi, okutymi drzwiami. Między nimi, a ścianą i podłogą, nie widać było żadnej, nawet najcieńszej szpary. Krzywołap mógł sforsować wrota siłą, ale to zaalarmowałoby piastunów. Przycupnął we wnęce korytarza, zastanawiając się, co robić.
Nim zdobył się na jakieś działanie, usłyszał kroki. Po dłuższej chwili ujrzał dostojnego starca, zbliżającego się do drzwi. Zazgrzytały klucze. Krzywołap rzucił się do przodu, w ostatniej chwili wślizgując się do komnaty.
Na środku ciasnego pomieszczenia znajdował się kryształ, zawieszony niewidzialną mocą w powietrzu. Rubin lśnił krwistą czerwienią. Pod nim, na ziemi, pełgał błękitny płomyk.
Krzywołap wcisnął się w kąt, obserwując starca. Ten stanął naprzeciw kryształu, popadając w zadumę. Mijały ciągnące się jak wieczność minuty. Długi żywot nauczył Krzywołapa cierpliwości, lecz jego misja nie cierpiała zwłoki. Co gorsza, zaczynał odczuwać głód. Każda chwila, którą ten staruch marnował na swe puste przemyślenia, oddalała go od zasłużonej kolacji. Narastała w nim dzika pokusa, by bezszelestnie podpełznąć do tego starego truchła, zacisnąć szczęki na jego gardle, a następnie porwać rubin i umknąć. Nie mógł jednak zapomnieć, że nawet dla niego pojedynek z piastunem ognia mógł okazać się niełatwym wyzwaniem.
Nareszcie staruch westchnął, zaszurał nogami, po czym odwrócił się ku drzwiom. Zgrzytnął znów klucz, jęknęły zawiasy. Krzywołap odczekał jeszcze pewien czas. Upewniony, że nikt mu nie będzie przeszkadzał, zbliżył się do rubinu. Kamień zalśnił radośnie, jakby czekał, aż ktoś uwolni go z więzienia. Krzywołap wyciągnął rękę.
– Stój! – zagrzmiał głos za jego plecami.
Odskoczył jak oparzony. Odwrócił się. Przed nim stał przeklęty staruch, wznosząc pomarszczone dłonie.
– Twoje nędzne oszustwa nie zwodzą mego wzroku! Czyś przybył tu w zmowie z bezkostem? Nic z tego! Nie ukradniesz stąd kryształu, a za to zostawisz tu swe życie, nędzny łotrze. Twój czas dobiegł końca, gumienniku!
– Zobaczymy, stary głupcze – wysyczał Krzywołap.
Uderzył spojrzeniem. W tej formie nie mógł użyć pełni mocy, lecz i tak jego skrzacie oczy zapłonęły. Zielone ogniki pomknęły ku piastunowi, oplatając go. Niosły ze sobą obietnicę mądrości, jakiej nie posiadła żadna znana dotąd starcowi istota. Wiedzy, która uczyniłaby go największym mędrcem jego ludu. Wywyższyłaby go spośród wszystkich przodków, których ogniom służył. By to osiągnąć, wystarczyło jedynie poddać się woli gumiennika.
Lecz w źrenicach starca natrafił Krzywołap na jasny niczym poranna zorza płomień nieugiętego uporu. Gumiennik odwrócił wzrok.
– Nie uwiedziesz mnie sztuczkami! – zawołał starzec. – Jam jest sługa wiecznego płomienia, piastun ogni przodków. Zielony ogień na nic ci się nie przyda, płomieniu złudy.
Krzywołap spróbował przemienić się w swoją właściwą postać. Zaklął w duchu. Inkantacja utrapionego starucha zdołała go już związać.
– Nie opuścisz tej komnaty! Nie odbierzesz nam kryształu! – Piastun uniósł rękę nad głową.
Ognik pełgający pod rubinem nagle zapłonął niczym ognisko, zamykając stopy Krzywołapa w błękitnym okręgu. Gumiennik skrzywił się. Choć było mu to nie w smak, musiał przyznać, że stare truchło dorwało go jak mysz w pułapce. Ostatnią nadzieją pozostawało wywołanie erupcji magii. Zebrał wszystkie siły, jak pies, który napręża mięśnie, by rozerwać krępującą go smycz.
Przed podjęciem desperackiego kroku powstrzymał Krzywołapa niespodziewany widok. Z korytarza wleciała do komnaty świetlista kula. Ugodziła starucha w plecy. Piastun jęknął i padł jak długi na posadzkę. Gumiennik poczuł, że niewidzialne kajdany pękły. Błękitny ogień przygasł.
Tak efektownie poprzedzony, do pomieszczenia wsunął się postawny łełek. Choć zdawał się znacznie młodszy od obalonego starca, nosił szaty pełnoprawnego piastuna ognia.
– Bierz to i za mną! – Wskazał na kryształ, po czym wybiegł z komnaty.
Krzywołap podszedł do rubinu. Wprawdzie ratunek w ostatniej chwili przypominał chwyt z kiepskiej opowieści i budził podejrzenia, ale gumiennik nie miał lepszej alternatywy. Chwycił kryształ. Przez ramiona przemknęły mu przyjemne dreszcze. Nie pozwolił wszakże uwolnić się mocy kamienia. Zamiast tego popędził za swym wybawicielem.
Na nowo zagłębił się w labirynt podziemi. Tym razem jednak miał przewodnika. Piastun prowadził ciasnymi szybami, których chyba od dawna nie przemierzały stopy żywych istot. Po długiej wędrówce Krzywołap spostrzegł, że droga zaczyna piąć się w górę. Kamienny korytarz zastąpił ziemny tunel, jakby wydrążony przez bardzo dużego kreta. W końcu znaleźli się we wnętrzu przeżartego próchnem, obalonego konaru. Gumiennik rozejrzał się z ciekawością. A więc piastuni ognia posiadali własne tajemne wyjście na powierzchnię! Musiał to zapamiętać.
Gdy wygramolili się ze środka drzewa, zorientował się, że znajdują się gdzieś w sercu lasu, nie potrafił jednak określić gdzie dokładnie.
– Łap! – Rzucił kryształ piastunowi.
Zaskoczony łełek nie zdołał pochwycić rubinu. Ugodzony przez kamień upadł. Dopiero po chwili podniósł się, dźwigając kryształ. Podniósłszy głowę, cofnął się przerażony.
Krzywołap wyszczerzył kły w pełnym szyderstwa uśmiechu. Poczuł ulgę, mogąc spojrzeć na skrzata z góry. Cztery łapy dawały znacznie lepszą podporę niż dwie mizerne kończyny, a nadto pozwalały mu poruszać się z gracją rusałki. Oczy, choć postrzegające świat w rozmytych barwach, obejmowały pole widzenia niemal tak szerokie, jakby miał je też z tyłu łba. Nozdrza wyczuwały podniecającą woń lęku drżącego łełeka. Nastawione czujnie uszy wychwytywały każdy szmer w głębinach lasu. Wreszcie wibrysy przy pysku i na przednich łapach dostarczały obraz otoczenia, a nawet informacje o ciśnieniu powietrza, z naddatkiem rekompensując niedostatki ślepi.
– Czas wyjaśnić kilka spraw. – Krzywołap pochylił się nad skrzatem. – Po co mnie stamtąd wyciągnąłeś? Chyba nie pokiereszowałeś zwierzchnika z czystej admiracji do mnie.
– Nie, oczywiście, nie – zaczął się jąkać łełek.
– A więc?
– Wiem, że nie współpracujesz z bezkostem. Najwyższy Piastun się myli. Jest już zbyt stary, by sprostać wyzwaniom, które stawiają przed nami przodkowie. Schował kryształ, zamiast go wykorzystać, zniszczyć bezkosta i krasnale. Ja sam temu nie podołam. Dlatego gdy wyczułem twoją obecność, wiedziałem, że to przodkowie cię przysyłają.
Krzywołap zamyślił się. Nie w smak mu było towarzystwo tego głuptaka. Początkowo chciał go zgnieść, gdy tylko zostanie wyprowadzony z podziemi. Z drugiej strony, skrzat mógł się okazać przydatny.
– Masz rację, kryształ jest potrzebny, by rozprawić się z bezkostem – rzucił gumiennik. – Najpierw jednak trzeba go znaleźć.
– To nie będzie trudne. – Łełek nabrał nieco śmiałości. – Przez długi czas próbował wedrzeć się do miasta, wreszcie odpuścił, najwyraźniej zgłodniał.
– Przecież głodował przez tysiąc lat.
– Tym bardziej poczuł to tysiąclecie w brzuchu po pierwszym poważnym wysiłku.
– W całym lesie mógł dorwać jakąś zwierzynę.
– Myślę, że wolał, by w pełni się posilić, krew stworzeń przesiąkniętych magią. Niedaleko stąd mają zwyczaj przesiadywać nocnice. O tej porze są łatwym łupem.
Krzywołap spojrzał na niebo. Zapadał powoli zmrok. Nocnice uaktywniały się z samym zachodem słońca. Przedtem spały albo rozczesywały szyszkami swe kudły, przez co dawało się je podejść równie łatwo, jak głuszca w trakcie godów.
– Prowadź więc.
Po niedługim marszu w nozdrza gumiennika uderzył odór zgnilizny. Następnie jego uszu dobiegł cichy syk. Wreszcie na gałęzi wysokiego buka ujrzał poszukiwanego potwora.
Niełatwo było rozpoznać w nim dawną, ludzką postać. Wiotkie, podobne do worka cielsko wieńczyła podłużna, bezkształtna głowa. W oczodołach lśniły jasno zarysowane w cieniu liści ślepia w barwie krwistej czerwieni, którą Krzywołap widział jako wyblakłą żółć. Na miejscu nosa ziała złowroga dziura, z paszczy zaś wystawały sczerniałe kły. Te ostatnie zatapiał stwór w ciele ciemnej, skrzydlatej istoty, podobnej do nietoperza, ale z twarzą o nieco ludzkich rysach. Słyszany wcześniej przez Krzywołapa syk był dźwiękiem wysysanej krwi.
Odwaga najwyraźniej znów opuściła skrzata, gdyż skrył się za gumiennikiem.
– Co teraz? – wyszeptał.
– Nic. Zaraz nas zauważy.
Istotnie, poczwara oderwała pysk od ofiary, spoglądając w dół. Ujrzawszy przybyszów, wahała się moment, by wreszcie popełznąć po pniu ku ziemi.
– A co teraz?! – niemal krzyknął łełek.
– Daj kryształ. – Krzywołap wyciągnął łapę, nadając jej kształt ludzkiej dłoni, by móc uchwycić rubin.
Na widok kamienia oczy potwora rozbłysły. Zdwoił pęd. Przerażony skrzat zaczął niemal łkać ze strachu. Krzywołap stał nieporuszony, czekając, aż poczwara wystarczająco się zbliży.
Wreszcie bezkost znalazł się kilka metrów od nich. Gumiennik uniósł wysoko kryształ i uwolnił jego moc. Rubin zajaśniał nagle, jak zapalona żarówka. Oślepiony na chwilę Krzywołap, odzyskawszy wzrok, ujrzał dobywający się z kamienia strumień magii, płynący ku potworowi. Blask objął poczwarę swą aurą i zaczął odmieniać jej postać.
Obłe ciało nabrało kształtu, łeb wypełniła koścista forma. Zębiska skurczyły się, aż w końcu zniknęły pod wargami, pozostawiając widoczne jedynie dwa ostre kły. Z dziury wyrósł wyniosły, orli nos. Ohydna paszcza przemieniła się w przystojną bladą twarz o władczych rysach. Z każdą chwilą monstrum zyskiwało coraz więcej kształtów Kracza Wielkiego, dawnego władcy Lechitów, prawdziwego księcia wąpierzy.
– Co robisz? – Skrzat w straceńczym zrywie rzucił się z piąstkami na Krzywołapa. – Ty zdrajco!
Gumiennik pacnął łełeka w tył głowy, nie chcąc mieć do czynienia z latającymi kulami ognia. Łełek padł plackiem jak ogłuszony ptak.
Krzywołap odłożył wygasły rubin i podszedł do wąpierza. Skłonił się.
– Panie – wyszeptał.
Kracz zmierzył go wyniosłym wzrokiem.
– Mądrze uczyniłeś – oznajmił. – Powstań, sługo. Gdy me imperium odżyje, a jego słupy graniczne zwieńczą brzegi obu mórz, nie zapomnę, iż tyś pierwszy mi usłużył.
– Jako zadatek mego hołdu przyjm, o panie, ciało tego pokurcza. – Krzywołap wskazał łbem skrzata. – Nie jest wielki, ale to silny czarownik, którego krew posili cię lepiej, niż jucha nocnic.
Wąpierz mruknął coś z zadowoleniem, po czym podszedł do łełeka. Gumiennik obrócił się, szczerząc drwiąco kły. Naiwność niedawnego bezkosta niemal odbierała mu rangę godnego przeciwnika.
Gdy tylko wąpierz pochylił się nad nieprzytomnym skrzatem, w jego plecy wbiły się ostre pazury. Nie należały do małego kota domowego, ale do potężnego rysia. Kracz zawył wściekle. Potężnym szarpnięciem zrzucił przeciwnika. Gumiennik zwinnie opadł na cztery łapy. Przykucnął, szykując się do skoku.
– A więc wybrałeś śmierć! – rzucił wąpierz.
Uprzedzając ruch Krzywołapa, Kracz rzucił się na niego. Nadludzki pęd przemienił go w czarną smugę dymu. Trafił jednak w próżnię. Odwrócił się. Napotkał zielone ślepia gumiennika, znów gotowego do ataku.
– Chcesz pokonać mnie sztuczkami? – Wąpierz ponownie przemienił się w czarną chmurę.
Przeleciał za plecy przeciwnika. Ten także znikł na chwilę, przesuwając się o kilka metrów. Tak bawili się w kotka i myszkę w osobliwym tańcu iluzji. Krzywołap prędko wyczuł, że lepszy z niego tancerz. Wywiódł wąpierza na niewielką polanę, sam kryjąc się w otaczających ją zaroślach.
Kracz przystanął.
– No, wyłaź! A może już umknąłeś?
Krzywołap skoczył. Zasłonę niewidzialności zrzucił tuż przed twarzą wąpierza. Pęd gumiennika zwalił Kracza z nóg. Krzywołap przygniótł go swym ciężarem, wbijając mu pazury w pierś. Obnażył kły, zbliżając je do gardła przeciwnika.
– Na co czekasz? – wycharczał wąpierz.
Było zbyt wcześnie, by zabić potwora. Musiał wcześniej wycisnąć z niego tajemnicę. Musiał przekonać się, czy to naprawdę bogowie go uwięzili.
– Chcę odpowiedzi.
– Po co miałbym cokolwiek ci powiedzieć?
– Może cię wtedy oszczędzę.
Kracz zarechotał.
– Nie dasz mi stąd odejść.
– Jeśli odpowiesz, skrócisz sobie tym cierpienia. – Krzywołap przejechał pazurem po gardle wąpierza.
– Nie czuję bólu.
– Dobrze, giń zatem!
Już miał zatopić kły w szyi upartego truposza, gdy ten naprężył się, wyrwał ręce spod pazurów Krzywołapa, po czym z całej siły odepchnął gumiennika. Krzywołap padł na ziemię. Uderzenie poczuł mocno w kościach. Nim zdążył się pozbierać, runął na niego ogromny nietoperz. Tym razem to przemieniony Kracz wczepił się szponami w ciało przeciwnika, próbując wgryźć się w jego pysk. Gumiennik zawył z bólu. Starał się wywinąć, drapał i kłapał zębami. Nietoperz zwinnie unikał jednak ataków.
W końcu Krzywołap zdołał wyswobodzić się z matni. Rozpłynął się w powietrzu, odskakując kilka metrów od Kracza. Ból nie pozwalał mu dłużej utrzymywać formy rysia. Wrócił do zwykłych kształtów. Cierpienie mieszało się wszakże z satysfakcją. Po raz pierwszy od wieków mierzył się z godnym siebie rywalem. A przecież, jak mówi przysłowie, nie wysunął jeszcze wszystkich pazurów z łapy.
Zrzucił zasłonę i uderzył wąpierza wzrokiem. Zielone ślepia zmierzyły się z wyblakłą żółcią, a w istocie krwistym szkarłatem. Dlaczego Kracz walczył? Po co stawiał opór? Wystarczyło wysłuchać pytania gumiennika i udzielić odpowiedzi. Tylko tyle, a Krzywołap podda się jego władzy, by ruszyć do odbudowy imperium.
Gumiennik spostrzegł, że otacza go obca aura. Słyszał szepty. Mówiły, by przerwał pusty upór, radziły, aby porzucił ciekawość. Po co mu wiedza o dawnych bogach? Czy Kracz nie przełamał ich wyroku? Czy nie świadczyło to o upadku ich potęgi?
Krzywołap ocknął się. W samą porę by ujrzeć mknącą ku niemu smugę czerni. Uniknął jej w ostatniej chwili. Zrozumiał, że przeciwnik przewyższa go w kunszcie hipnozy. Przyszedł czas na ostateczną broń.
Raz jeszcze wbił ślepia w wąpierza. Kracz syknął. Uniósł dłonie do oczu. Na koniuszkach palców pojawiły się zielone ogniki. Tańczyły radośnie, spalając powoli ciało potwora.
Kracz wrzasnął i rzucił się na gumiennika. Krzywołap uniknął kilka razy ataków, w końcu jednak spóźnił się z odskokiem. Wąpierz obalił go, a następnie rozszarpał mu szponem brzuch.
– Zdychaj wreszcie!
Krzywołap, mimo straszliwego bólu, nie potrafił nie skwitować uśmiechem głupoty wąpierza. Czuł, że ucieka z niego życie. Każda śmierć pociągała za sobą ubytki w pamięci. Wiedział, że nie może zapomnieć o zabiciu Kracza. Wyrył w umyśle nienawiść do tego truchła. Wściekłość, która musiała przetrwać nawet śmierć.
=^.^=
Wstał, chwiejąc się na nogach. Każdy powrót powodował zamęt w głowie. Nie znosił tego uczucia. Na dodatek czuł zupełną pustkę. Nie pamiętał nawet, ile z dziewięciu żyć mu pozostało. Cztery, a może pięć? Wiedział, że pamięć będzie powoli wracać. Bardzo powoli. Niektóre wspomnienia odżywały dopiero po kilku wiekach.
Z poprzedniego życia zostało mu coś, jedno uczucie. Gniew, który pociągał ku odchodzącej, odwróconej plecami postaci. W tę wściekłość Krzywołap przelał pełną, nowo narodzoną moc.
Wróg odwrócił się, cały ogarnięty zielonymi płomieniami. Na trupio bladej twarzy odmalowało się przerażenie.
– Stój! – Złożył błagalnie płonące dłonie. – Powiem wszystko. Ja… Wszystko!
Gumiennik zamyślił się. Czego mógł chcieć od tego truchła? Nie potrafił sobie przypomnieć. Zresztą, było już za późno. Wróg płonął, jak pełna suchego siana stodoła.