– Trasa bezpieczna czy widokowa?
– Widokowa – odparłam, zanim zdążyłam pomyśleć. Niech mnie szlag.
Spieszyłam się, ale cóż było robić? Zapięłam pas i skinęłam kierowcy głową na znak, że może ruszać.
Poczułam, jak pojazd odrywa się od ziemi. Nadmiernie owłosiony, jak na standardy moich okolic, facet przesunął jedną z dźwigni obok kierownicy i ruszyliśmy naprzód. Towarzysząca mu dziewczyna odwróciła się, odgarniając na bok jedno ze swoich skrzydeł. Setki zakończonych koralikami warkoczyków uderzyły o zagłówek.
– Naargla jestem. A to Freens. – Jej monluański akcent był niewiele lepszy od mojego, czyli dalej kiepski. Szybkie rozeznanie przy wsiadaniu powiedziało nam jednak, że to jedyny wspólny język jaki znamy wszyscy choć w najmniejszym stopniu.
– Baśka. Słuchajcie, co to znaczy trasa widokowa?
Zaśmiali się oboje. Przeszedł mnie dreszcz, a na usta wypełznął uśmiech, mimo sytuacji. Na razie znowu byłam w drodze, więc mogłam się choć na chwilę rozluźnić. Może zdążę.
Zerknęłam przez okno. Pod nami migały unoszące się w powietrzu wysepki, pstrokate od stojących na nich domków jednorodzinnych. Taka dzielnica. Stałam tu ponad dwie godziny, zanim w końcu ktoś zdecydował się mnie zabrać. I jakoś nie zdziwiło mnie, że była to ta dość barwna para Flenktuan. Zmierzyłam ich wzrokiem jeszcze raz – całe ciała mieli zarośnięte, włącznie ze skrzydłami, teraz zwiniętymi na plecach. Na to narzucili bardzo szerokie ubrania, krojem w miarę przypominające moje własne. Końcówki włosów Naargli mieniły się od brokatu. Dawałam im nie więcej niż dwadzieścia, może trzydzieści ziemskich lat, co czyniłoby ich nieco młodszymi ode mnie.
– Gdzie jedziesz? – spytał nasz kierowca.
– To dość długa historia.
Oj, była długa. Kilkuletnia wręcz, jeśli przyjąć za początek moment, w którym skończyłam swój pierwszy przewodnik turystyczny o światach Pierwszego Kręgu Wymiarowego i postanowiłam, że książka nie pokaże wszystkiego. Wtedy też zaczęłam się starać o dofinansowanie na utworzenie muzeum. Zazwyczaj jednak, jeżeli ktoś pyta autostopowicza, dokąd zmierza, niekoniecznie oczekuje zaraz historii życia, więc ograniczyłam się do dodania:
– Na Ziemię.
– Ziemię? – zdziwił się. – Strasznie daleko.
– Wiem. Miałam wziąć statek międzyświatowy, ale ci publiczni przewoźnicy do niczego się nie nadają.
Spojrzeli po sobie i pokiwali głowami, jakbym właśnie powiedziała coś niesamowicie oczywistego. Zapałałam do nich jeszcze większą sympatią. Wielu podróżujących łączyła szczera i całkiem słuszna niechęć do publicznego transportu.
– O proszę, nasz pierwszy punkt widokowy – rzucił Freens i wziął gwałtowny zakręt, niemalże bokiem.
Kątem oka zobaczyłam jedynie brązową tablicę z naklejką Unii Pierwszego Kręgu.
– Czyli co, zjeżdżacie na wszystko, co UPK oznaczyło jako zabytek czy tam dziedzictwo?
– Dokładnie.
Że też nigdy nie spróbowałam takiego podróżowania. Noc, pora większej aktywności Flenktuan, dodawała całości uroku. Przyznaję, byłam też ciekawa, co mogło kryć się na takim zadupiu na osiedlu domków jednorodzinnych. Dookoła widziałam sporo innych transporterów latających, a także pieszych, jeśli można tak nazwać istoty przemieszczające się za pomocą skrzydeł. Wśród nich rozpoznawałam dzieci i często rodziny. A wszyscy zmierzali do tej jednej wysepki, która zdawała się płonąć żywym ogniem. Szybko odwróciłam od niej wzrok, zamiast tego skupiając się na reakcji Naargli i Freensa. Widziałam oczy kobiety, odbijające się w lusterku, wielkie i czarne. Uśmiechała się, delikatnie pokazując zęby. On za to przeciwnie – opuścił nieco powieki i śmiesznie marszczył czoło, jakby niedowidział.
Miałam szczerą nadzieję, że się nie zatrzymamy – nadal się spieszyłam – ale widać było, że oboje są zachwyceni. Chłonęli krajobraz, jak gdyby nigdy nie widzieli nic równie wspaniałego. Fakt, UPK umiało znajdować w światach takie kwiatki warte oznakowania, ale w przypadku dwójki moich towarzyszy założyłabym się, że na większość nowych rzeczy reagowali w ten sposób. Czystym zachwytem.
– Nieźle – szepnęła Naargla.
– Ano, nieźle. – Freens zwolnił, żeby lepiej się przyjrzeć, ale po chwili, ku zadowoleniu mojej rozsądniejszej części, znowu pchnął jedną z dźwigni i nabraliśmy prędkości. – To co się stało z tym nieszczęsnym statkiem, którym miałaś lecieć? – podjął, gdy znowu znaleźliśmy się na głównym szlaku komunikacyjnym, zupełnie jakby przed chwilą nie gapił się w krajobraz jak w oczy ukochanej.
– Spóźniał się. Na początku pomyślałam, spoko, przecież to się zdarza. Ale minęło pół godziny, więc zaczęłam szukać w sieci. Trafiłam na stronę z mapą. I wyobraźcie sobie, że był na niej ten nieszczęsny statek. O, przystanek przede mną, fajnie, pomyślałam. Tyle że nie. Bo on, jakby nigdy nic, zawrócił na tamtej stacji. – Znowu zacisnęłam pięści na samą myśl. – Następny będzie jutro rano. Ale co mi po tym, jak on potrzebuje dwóch dni, aby dotrzeć na Ziemię, a ja muszę być na miejscu już pojutrze? Spóźniłabym się.
– To jak długo w trasie?
– Ze dwanaście godzin.
– Ty, to jak się spieszysz, to my polecimy prosto do granicy. Jedziemy tylko do wiochy tuż za nią, do znajomych, ale przynajmniej będziesz tam szybciej. Prześpij się w tym czasie.
Cóż, może to i dobrze, że kierowca ma więcej oleju w głowie niż ja. Może zdążę. Bo jeśli nie…
Zamknęłam oczy, wiedząc doskonale, że mogę długo nie mieć takiej okazji. Nie w każdym pojeździe możesz przecież spokojnie zasnąć, nie bojąc się o zdrowie. A po powrocie nie znajdę chwili na odpoczynek. O ile w ogóle będę na czas.
Obawa znowu zakiełkowała w sercu. Nie. Muszę zdążyć. To moje muzeum, walczyłam o nie przez lata. Muszę tam być. Choćby nie wiem co.
Obudzili mnie ze cztery godziny później. Tutaj był środek dnia, we Wrocławiu właśnie wschodziło słońce. Cóż, nie każdy świat działał w takim samym rozkładzie dobowym. Nie mówiąc nawet o tym, że na niektórych z nich noc nigdy nie nastawała.
Przejechaliśmy już granicę – chwała strefie unijnej, dzięki której nie potrzebowaliśmy żadnej odprawy paszportowej – i staliśmy na stacji.
– Tu ci będzie łatwiej złapać coś dalej – rzuciła Naargla. – Bo my jedziemy na zadupie.
Podziękowałam im wylewnie, wygrzebując się z auta. Stacja całkiem przypominała zwykłe, benzynowe. Oczywiście poza faktem, że znajdowała się na platformie pośrodku oceanu. A platforma, jak wiedziałam, i tak przeznaczona była dla takich pojazdów jak ten Freensa. Aby tutaj coś złapać, musiałam zjechać na dół.
Pozwoliłam sobie popatrzyć chwilę za nimi, jak odlatywali, wzburzając fale na wodzie. Potem wygrzebałam z plecaka zestaw tlenowy, dziękując sobie w duszy, że chciałam być przygotowana na wszystko, nawet jeżeli teoretycznie miałam wracać zorganizowanym transportem. Włożyłam maskę, upewniłam się, że powietrze przepływa jak należy, plecak wsadziłam do nieprzemakalnego worka z cienkiego pola siłowego, pogodziłam się z tym, że zaraz będę cała przemoknięta – nie zabrałam kombinezonu, zająłby za dużo miejsca w bagażu – i wsiadłam do windy.
Na małym ekranie musiałam potwierdzić trzy razy, że mam jak oddychać, zanim w końcu zaczęłam zjeżdżać. Woda wlewała się do wnętrza, maszyneria szumiała głośno, wyrównując ciśnienie. Po dwóch minutach powolnej jazdy winda otworzyła się, a ja popłynęłam drogą oświetloną zielonymi neonami.
Na stacji roiło się od pojazdów, które przypominały łodzie podwodne, wiedziałam jednak, że wewnątrz również wypełnione są wodą. Cóż, nie żebym była fanką tutejszego transportu, ale przy autostopie nie wybrzydzasz.
Dotarłam w końcu do wylotu ze stacji, choć ubrania zupełnie nie pomagały, i wystawiłam rękę. Miałam nadzieję, że ktoś zgarnie mnie szybko, bo doskonale wiedziałam, że co jakieś piętnaście, może dwadzieścia minut powinnam wjeżdżać na chwilę na górę, aby nie narazić się na wymarznięcie. Woda wokół stacji takich jak ta była podgrzewana przez specjalne wirniki, aby ułatwić pobyt przyjezdnym z innych krain, ale to nie wystarczało.
Miałam jednak wiele szczęścia, bo już trzecia wyjeżdżająca łódź zatrzymała się obok. Gruba macka otworzyła okno. W przyssawkach widziałam ślady brudu, co zaraz przywiodło mi na myśl niedomyte paznokcie. W moją stronę wysunęła się niemal idealnie okrągła głowa i obdarzyła mnie uśmiechem, w którym widniało kilka dziur po brakujących ostrych zębach.
Zaczęłam od standardowego rytuału – pytania „czy mówi pan po…” we wszystkich sześciu językach, które znałam. Szlag. Na jego twarzy nie odmalowało się nic, co choć przypominałoby zrozumienie.
Wystawił mackę w geście w każdym języku znaczącym to samo, a więc czekałam. Szukał czegoś i po chwili wyciągnął do mnie podłużną płytę oraz coś przypominającego długopis. No, dokładniej mówiąc ich wersję długopisu, ale niech mnie ocean pochłonie, nie znałam jego nazwy.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością i szybko nabazgrałam symbol Ziemi. Pokiwał głową i przejął ode mnie tablicę. Nie bardzo rozumiałam jego rysunek, więc musiał tłumaczyć na migi. Chwilę nam to zajęło. Nie wypływał poza Tornanys, ale mógł mnie wysadzić na drodze blisko przejścia granicznego do Munistuum, świata nieco bliżej Ziemi. Pokiwałam natychmiast głową, więc otworzył mi drzwi.
Fotel miał dziwny kształt, przystosowany dla kogoś o znacznie większej liczbie odnóży. Za to był podgrzewany, co przyjęłam z ulgą. Po chwili pruliśmy już przez szlaki komunikacyjne, a ja przyglądałam się kierowcy. Nie odwiedziłam Tornanysu więcej niż raz do tej pory – ze światów podwodnych, częściej bywałam w Odyllerze. Wiele rzeczy jednak zdawało się tu inne. Mieszańcy byli nieco bardziej… nie, rozlaźli to złe słowo. Luźni? Też nie to, bo przecież Odyllera kojarzyła mi się z wiecznymi wakacjami, mnóstwem kwiatów, ale też wylegiwaniem się i pewną ospałością.
Energiczni. Tak, tego słowa szukałam. Ich ruchy zdawały się bardziej zamaszyste, co obserwowałam i na stacji, i teraz u kierowcy, który swoją drogą cały czas gadał w tym ich bulgoczącym języku, absolutnie nie zważając na to, że nie rozumiem ani słowa. Gestykulował przy tym i robił miny, z pewnością była to więc bardzo interesująca historia. Jako że zerkał ku mnie co chwilę, kiwałam głową z całkowitą powagą, bo niby czemu nie? Jeśli ma frajdę, gadając do mnie – kim jestem, aby mu zabraniać? Niektórym wystarcza wrażenie, że są rozumiani.
Chciałabym mieć tyle luzu i opowiedzieć mu o muzeum. Wygadanie się pewnie zlikwidowałoby nieco stresu. W głowie siedziało mi pytanie, co jeśli nie zdążę. Otworzą beze mnie? Nie mogłam znieść tej myśli. Wolałam więc odsunąć ją jak najdalej, przyglądając się mackom kierowcy – wszystkim ośmiu – którymi ilustrował historię o jakichś zwierzętach, jakbym miała zgadywać z tej pantomimy.
Wysadził mnie po kolejnych trzech godzinach. Wygrzebałam się z łodzi, aby zobaczyć, gdzie jestem, a on natychmiast odjechał. Nie było tu widać żywego ducha, a pogląd na okolicę miałam całkiem spory. Niedobrze.
Skierowałam się do windy, marząc o wysuszeniu się i ogrzaniu. Może jakimś cudem tam znajdzie się jakiś transport? I może nawet niepodwodny?
Czekało na mnie piekące słońce oraz całkowita pustka, gdzie okiem sięgnąć. Zdjęłam maskę z głowy, otworzyłam plecak i znalazłam komunikator. Świetnie, nieodebrane połączenie od Majki i trzy od Sebastiana. Co mogło pójść nie tak…?
Zanim jednak zdążyłam oddzwonić, aby poznać odpowiedź na to pytanie, na horyzoncie zobaczyłam ruch. Coś zbliżało się z dużą prędkością. Proszę, proszę, zatrzymaj się, spieszę się. Ile trzeba mieć farta, aby złapać stopa od razu na takim odludziu? Czy mój się już wyczerpał?
Wystawiłam rękę, kiedy pojazd – i to naprawdę pojazd, nie żadna łódź podwodna – nabrał kształtów. Wściekle czerwony bus, z kołami odchylonymi na boki, lekko siedem razy wyższy ode mnie zatrzymał się z (nie, nie piskiem opon) wielką falą, która zmoczyła mnie od stóp do głów. Drzwi od strony pasażera otworzyły się i z góry spojrzał na mnie wyszczerzony wielkolud w czapce przypominającej tenisową.
– Dokąd? – spytał po ziemsku. Liczbę decybeli można by było porównać z koncertem metalowym, ale i tak się uśmiechnęłam.
– Do domu.
– Wsiadaj, kawałek cię podwieziemy. Jedziemy w tamtą stronę.
Drzwi z tyłu busa otworzyły się i siedzący tam kolejny ogromny facet zaśmiał się, widząc moją minę, po czym wyciągnął rękę i złapał mnie za plecak. Zanim zdążyłam coś powiedzieć, posadził mnie na siedzeniu naprzeciwko siebie.
Musiałam przyznać, że cztery olbrzymy napawały mnie niepokojem. Ale wydawali się serdeczni, a ja nie miałam czasu na wybrzydzanie – jutro w południe powinnam być we Wrocławiu.
Gdy tylko ruszyliśmy, wyjęli z bagażnika wielki stół i postawili pomiędzy siedzeniami. Zaraz na nim wylądowała butelka tylko odrobinę niższa niż ja, czyli nawet na ich standardy dość duża.
– Pijesz?
Istnieją takie środowiska, w których jeśli chcesz szybko zyskać czyjąś sympatię i trochę dobrej zabawy, nie odpowiadasz przecząco na to pytanie. Olbrzymy nie należą do jednego z nich. Ale studenci to zupełnie inna sprawa. A ci tutaj bez wątpienia byli studentami – widziałam wiszący na oparciu szalik uniwersytetu NyRand, największej uczelni w Unii. W dodatku nadal stresowałam się jak cholera, więc udzieliłam jedynej odpowiedzi, jaka miała w tej sytuacji sens.
– Jasne.
Pierwsza butelka skończyła się, zanim przekroczyliśmy granicę, a ja i tak piłam ze swojego kubka, naturalnych dla mnie rozmiarów. Musieli nalewać mi alkohol przez lejek, aby w ogóle trafić do naczynia. Kupiliśmy kolejne porcje na stacji po przekroczeniu granicy z Zandarią. Był to świat nieco bardziej przypominający Ziemię – przede wszystkim, zazwyczaj jeździło się tam na kołach. Pojazd olbrzymów zajmował więcej niż połowę szerokości drogi, ale był to raczej problem kierowcy, nie mój.
Przy trzeciej flaszce dowiedziałam się, dlaczego wszyscy mówią po ziemsku. Obowiązkowy język na kierunkach wojskowych na uniwerku. No tak, żołnierze. Mogłam na to wpaść. A potem zaczęli wypytywać o moją podróż, co przypomniało mi o telefonie.
– Panowie, muszę zadzwonić. Moglibyście przez chwilę nic nie mówić? Bo wasze głosy zagłuszą mój nędzny komunikator.
Zaśmiali się chóralnie, a ja znowu pomyślałam, że zaraz pękną mi bębenki. Po chwili jednak umilkli, a ja wybrałam numer Sebastiana.
– Baśka, wreszcie. Jak podróż?
– Jestem w Zandarii. Może zdążę. Podrzucają mnie teraz dwa światy dalej, do Corish. Dlaczego dzwoniliście? Ty i Majka?
– Kryzys jest. Nie przyjedzie dostawa tych piw od sponsora. Ciężarówka, którą mieli nam je dostarczyć się zepsuła. Więc dalej je dla nas mają, ale nici z darmowego transportu. A nas ni cholery nie stać, żeby za coś zabulić…
No tak, coś poszło nie tak, zadzwonili do mnie. To dobrzy pracownicy, ale kreatywności w nich za grosz.
– Spróbuję coś ugrać. Skąd mają to przywieźć?
– Z Norlengston.
– To tylko jeden świat od was, trzy godziny drogi. Pomyślę. Dam znać.
– Kłopoty? – Mard, kierowca, odwrócił się do mnie przez ramię, kiedy się rozłączyłam. Pokiwałam głową.
– Ale nic z czym sobie nie poradzę. Wiecie, otwieram jutro muzeum i naprawdę chciałabym, żeby sprawa wypaliła, a na razie nie wiem, czy zdążę tam dojechać – zaczęłam mówić zdecydowanie zbyt szybko. Byłam pijana i to cud, że Sebastian tego nie zauważył. – A teraz jeszcze mi mówią, że muszę przerzucić cztery tysiące piw z Norlengston do Wrocławia w niecałą dobę.
Wtedy mnie tknęło. Wiedziałam, jak to zrobić. Wyjęłam komunikator i odpaliłam Starnet. Szybko wklepałam adres strony PyrPyrTrans i wyszukałam przejazdy pomiędzy miastami. Trzy oferty o różnych godzinach, jedna z czterema miejscami wolnymi i to w dostawczaku! Dobra nasza, to się może udać. Wybrałam opcję rezerwacji wszystkich foteli i już po chwili dostałam wiadomość z danymi kontaktowymi kierowcy. Olbrzymy, wszystkie poza kierowcą, przyglądały mi się ze szczerym zainteresowaniem, wznosząc milczący toast.
– Dzień dobry, zaklepałam u pana właśnie przejazd z Norlgengston do Wrocławia. No, tylko ja bym chciała, żeby pan wziął zamiast pasażerów cztery tysiące piw.
Czy były bardziej dyplomatyczne sposoby powiedzenia tego? Owszem, na pewno były, ale nigdy nie grzeszyłam taktem. Czy wywołałabym podobny efekt, owijając w bawełnę? Otóż wątpię.
– Chce pan za te miejsca dwieście, dam pięćset – dodałam, kiedy milczenie się przedłużało. Prawda była taka, że pięćset to grosze przy tym, co chciały firmy transportowe. I na pewno uda nam się tyle wygrzebać z budżetu.
– Wie pani co, ja się muszę zastanowić – powiedział gość po drugiej stronie, odzywając się pierwszy raz. – Dam pani znać za pół godziny.
I się rozłączył. Olbrzymy patrzyły na mnie z ciekawością. No tak, cała rozmowa odbyła się po norlgengstońsku, musieli nie znać tego języka. Wyjaśniłam im pokrótce sytuację, na co zareagowali podsunięciem mi kubka alkoholu. Cóż, nie powiem, przydał się. Serce przestało walić mi jak młotem.
Towarzysze próbowali mnie rozweselić – opowiadali o uniwersytecie, na którym uczyli się przedstawiciele każdej rasy w Unii. Nawet biorąc pod uwagę jedynie różnice rozmiarów pomiędzy mieszkańcami poszczególnych światów, wyobrażałam sobie, że musi to być niesamowicie barwne miejsce. Kiedy to powiedziałam, przekonywali, żebym do nich kiedyś wpadła. Dali mi nawet numery swoich komunikatorów.
Potwierdzali swoim zachowaniem wszystko, co zapamiętałam z wizyty w Orl-Na, ich rodzimym świecie. Byli serdeczni, bardzo empatyczni i mówili jeden przez drugiego. Pewnie świetnie by się czuli w towarzystwie gościa o ośmiu odnóżach, z którym jechałam przed nimi.
Dali radę oderwać nieco moje myśli od transportu piwa, chociaż i tak przez cały czas prosiłam los, aby gość z Norgengston oddzwonił. Po czterdziestu minutach byłam pewna, że tego nie zrobi, ale kiedy właśnie tworzyłam w głowie kolejny plan, rozległ się dzwonek. Niemal upuściłam komunikator, usiłując odebrać trzęsącymi się rękoma.
– Tak? Naprawdę? Świetnie. Tak, tak, pięćset. To niech pan podjedzie na adres browaru Lor&J. Oni tam to panu załadują. Serio mówię, cztery tysiące piw. Nie wiem, w jakich opakowaniach. Zabezpieczą to panu, żeby się nie rozbiło, już ja to załatwię. A na miejscu niech pan to podwiezie pod Muzeum Światów. Tak, to które ma jutro otwarcie. Moi koledzy zabiorą towar i zapłacą. Nie, nie ma mnie tam, przykro mi. Za ile pan będzie w browarze? Dobra, to w kontakcie.
Rozłączyłam się. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej wydałam z siebie taki okrzyk radości. No dobra, wiem. Jeden raz, kiedy dostałam informację, że przyznali nam dotację na otwarcie muzeum. Teraz dodatkowo prawie spadłam z fotela, na szczęście siedzący po lewej Kan mnie zaasekurował.
Jeszcze szybki telefon do Sebastiana, drugi do browaru i będzie załatwione. Uf. Do przodu. Obojętnie jak, byle do przodu.
Opadłam na zdecydowanie zbyt wielki fotel, zmęczona po tej krótkiej akcji, jakbym nie spała od poprzedniego dnia. Cóż, po prawdzie nie spałam za wiele. I nie jadłam za wiele. Nagle, kiedy napięcie choć częściowo ze mnie zeszło, poczułam, jak jestem głodna. I żołądek wydał potwierdzający to dźwięk.
Kan parsknął śmiechem, kiedy to usłyszał i sięgnął do bagażnika. Po chwili w rękach trzymał rację żywnościową o długości ponad pół metra. Podał mi ją.
– Wysadzamy cię niedługo, żebyś mogła jechać dalej, ale to sobie zjesz po drodze, nie? – rzucił z uśmiechem. Jak mogłam odrzucić propozycję?
Fakt, zostawili mnie nie dalej niż dwadzieścia minut później, tuż za przejazdem granicznym w Morndown, kolejnym świecie z w miarę normalną strukturą. Jeszcze trzy, może cztery granice, zależnie od trasy i będę na miejscu. Zostało szesnaście godzin, w ciągu ostatniej doby przeskoczyłam już przez siedem krain. To mogło się udać.
Nie, żebym nie wierzyła w to wcześniej – jeśli podróżujesz tyle, co ja, wierzysz w wiele dziwnych rzeczy, w tym w szczęśliwe zrządzenia losu i dobrych ludzi. Ale szanse nie przedstawiały się dobrze, tym bardziej biorąc pod uwagę to, gdzie teraz byłam. Olbrzymy pewnie nie bardzo złapały, że samotny pobyt w Morndown może kogoś niepokoić – z ich rozmiarami ta kraina nie wydawała się szczególnie ponura. Tutejszych mieszkańców uważałam jednak za dość… specyficznych. I to niekoniecznie w dobrym sensie.
Uznałam, że nie będę mierzyć się z sytuacją na pusty żołądek, usiadłam na krawężniku, patrząc na dwa słońca, które zniżały się nad horyzontem i barwiły go na fioletowo. Wyjęłam z plecaka bukłak i otworzyłam paczkę żywieniową od olbrzymów. Parsknęłam śmiechem. Wiele widziałam, ale wojskowy suchar długości pół metra i grubości książki nie znajdował się na tej liście.
Kiedy w końcu uporałam się z jedzeniem – co nie obeszło się bez użycia siły oraz noża – w końcu postanowiłam zmierzyć się z rzeczywistością. Miałam mniej niż dobę, ale dobrze mi szło, byłam blisko, istniała nadzieja. Tyle że znajdowałam się właśnie w jednym z najmniej przyjaznych światów, które przyszło mi kiedykolwiek odwiedzić. Nie, żeby coś mogło mnie tu zeżreć – w Unii Pierwszego Kręgu wszystkie rasy były absolutnie cywilizowane, nie to co w kręgach trzecim i czwartym. Ale Morndownczycy nie lubili obcych. Miałam to szczęście, że przynajmniej znałam podstawy ich języka. Gdyby nie to, jestem pewna, że nie rozmawialiby ze mną z czystej złośliwości.
Stanęłam przy drodze. Była znacznie szersza niż w Zandarii, mimo że nie mieszkały tu olbrzymy, a pojazdy, które mijały mnie nawet nie zwalniając, wielkością przypominały ziemskie auta.
Robiło się coraz ciemniej i zimniej. W busie wyschłam, ale teraz zapragnęłam mieć ze sobą coś więcej niż kurtkę. Co najmniej sweter. Ale rękawiczkami i szalikiem też bym nie pogardziła.
Po godzinie machania ręką i trzęsienia się z powodu przenikliwego chłodu, ruszyłam wzdłuż drogi. Na plecaku miałam zestaw odblasków, nic nie powinno mi się stać. Kiedy widziałam, że zbliża się pojazd, wystawiałam rękę nad drogę, ale nikt się nie zatrzymywał. W oknach aut migały nieruchome jaszczurze twarze i niewzruszone gadzie spojrzenia. Wkrótce, po kolejnej godzinie i jakichś pięciu kilometrach natrafiłam na przystanek. W oddali majaczyło miasto, ale widziałam, że wcale nie jest blisko – dojście tam zajęłoby mi lekko pół nocy. Może złapię jakiś transport…?
Nie, nic z tego. Dwa kursy dziennie, kolejny rano. Szlag by to. Opadłam zrezygnowana na ławkę, aby dać sobie choć chwilę odpoczynku. Straciłam tu już dwie godziny. Na domiar złego, okolica była mroczna. Po drugiej stronie ulicy rozciągał się las. Gęsty, ciemny, niezbyt zielony. Cienie kładły się dookoła, tylko z rzadka przecinane przez światła samochodów, które zupełnie mnie ignorowały. Niebo było zasnute chmurami, nie widziałam ani księżyców, ani gwiazd.
Niemal krzyknęłam ze strachu, kiedy nagle zadzwonił mój komunikator. Zdziwiłam się, na Ziemi był już późny wieczór. Zerknęłam na wyświetlacz. Majka. No tak.
– Żyjesz? – pisnęła, kiedy tylko odebrałam.
– Już nie za długo. Siedzę w jakimś lesie, niedługo pożrą mnie albo niedźwiedzie, albo Reptilianie. – Och, Morndownczycy nienawidzili tego określenia. Używaliśmy go nieco pogardliwie, przyznaję. Ale sami zasłużyli swoim nieprzystępnym usposobieniem. – Nagraj moje słowa: jeśli nie przeżyję, na moim nagrobku napiszcie „zabita przez Reptilian, tak jak przepowiadali przodkowie”. Obiecaj mi.
Zachichotała. I jakoś ten jej śmiech dodał mi otuchy. Wykrzesałam z siebie nieco energii i wstałam, ruszając dalej wzdłuż drogi.
– Zdążysz – powiedziała po chwili Majka. Podziwiałam pewność w jej głosie.
– Mam nadzieję.
– Dostarczyłaś tu cztery tysiące piw, nawet nie będąc na miejscu. Zdążysz.
– Postaram się.
I w tym momencie obok mnie stanął samochód. Najprawdziwszy, zwyczajny samochód. Dziwne, większość pojazdów miała też tryby latania albo pływania. Cóż, nie wszyscy opuszczali swoje krainy. Szyba opadła, a kierowca zmierzył mnie żółtymi oczami. Całą siłę woli włożyłam w powstrzymanie wzdrygnięcia.
– Wsiadaj. Podwiozę cię do miasta – powiedział tylko, absolutnie spokojnym głosem.
– Dziękuję – odparłam szybko w jego języku, po czym wślizgnęłam się na przednie siedzenie. Rzuciłam szybkie pożegnanie Majce i rozłączyłam się.
W samochodzie było zupełnie cicho. Zero radia, zero rozmów. Kierowca milczał i nie zaszczycił mnie nawet jednym dodatkowym spojrzeniem. Spędziliśmy tak pełnych napięcia kilka minut. Starałam się patrzyć prosto przed siebie, na zbliżające się miasto, ale i tak moje oczy uciekały w stronę jaszczura. Nie wykonywał ani jednego zbędnego ruchu, całkowicie skupiony. Nie rozumiałam za bardzo, dlaczego mnie zabrał. Nie wydawał się typem, którego mogła zdjąć litość.
Zatrzymał się zaraz przy granicy miasta i rzucił, nadal się do mnie nie odwracając:
– Wysiadaj. Nie znajdziesz tu noclegu. Ale i tak bezpieczniej niż w lesie.
Nie śmiałam o nic spytać, wymruczałam jakieś podziękowanie i wyszłam z auta. Odjechał bez wahania.
Miasto było dziwne, dość szare, pełne wysokich, surowych budynków. Wydawało się bardzo schematyczne. Co mogłam zrobić? Zagłębiłam się w uliczki, z nadzieją, że może uda mi się znaleźć jakiś transport.
Szybko zaczęłam wątpić w słowa „bezpieczniej niż w lesie”. Było tu zdecydowanie zbyt cicho, jaszczury przemykały pod ścianami, ale nawet odgłos ich kroków zdawał się ginąć w nieruchomym powietrzu. Nie widziałam przedstawicieli żadnych innych ras, na dodatek bateria w komunikatorze zaczęła się rozładowywać. Szlag. Nie znałam gorszego miejsca, aby w nim utknąć.
Błąkałam się po ulicach nieco bez ładu i składu. Próbowałam po prostu przejść miasto na wylot – w końcu na jakiejś drodze łatwiej byłoby dalej łapać stopa – albo znaleźć większy przystanek czy stację. Nic z tego. Nawet spytałam o drogę jednego z przechodniów, ale obrzucił mnie takim spojrzeniem, że niemal zapadłam się pod ziemię.
Nie wiem, ile się tak błąkałam, zanim zaczęło padać, ale wtedy coś we mnie pękło. Nie dojadę. Cholera jasna, nie dojadę na otwarcie muzeum, o które walczyłam ostatnie sześć lat. Bo durny statek zawrócił przystanek wcześniej. Wyszłam zza kolejnego zakrętu, wgapiając się w swoje buty. Z włosów już kapała mi woda, z oczu zresztą też.
Wtedy jednak usłyszałam muczenie.
Poważnie, muczenie.
Myślałam, że zwariowałam.
Podniosłam jednak wzrok, a ona tam była. Krowa. Nie taka zwykła, bo zielono-szara, z gatunku, który występował tylko w Morndown, ale… krowa. Pośrodku miasta. Jadła krzak. Krzak był pośrodku drogi. Nie, że rósł. Był. W studzience kanalizacyjnej. Takiej zwykłej, z brakującą pokrywą. Ktoś owinął go żółto-czarną taśmą. I jadła go krowa.
Zamrugałam. Uszczypnęłam się. Woda dalej ze mnie kapała, dalej byłam w najbardziej ponurym mieście, jakie kiedykolwiek przyszło mi odwiedzić, na całkowicie pustej ulicy. A na jej środku stała krowa jedząca krzak wetknięty w studzienkę kanalizacyjną.
Wybuchnęłam histerycznym śmiechem, który szybko przeszedł w szloch. Usiadłam na krawężniku, wgapiając się w ten abstrakcyjny obrazek i ryczałam. Nie mam pojęcia, ile czasu, ale wiem, co mi przerwało.
– Potrzebujesz jakiejś pomocy z narkotykami czy coś? – Głos dobiegał znad mojej głowy. Nie miałam nawet siły podskoczyć, ale podniosłam wzrok.
Pochylał się nade mną Reptilianin-hipis. Przetworzyłam tę informację. Rzuciłam szybkie spojrzenie krowie, która dalej jadła krzak. Nie, jaszczur w kwiecistej koszuli nie zdziwi mnie bardziej niż to. Nie ma mowy.
– Nie z narkotykami – odparłam, jako że nie miałam wiele do stracenia, a on nie wyglądał na seryjnego mordercę, prawdopodobnie jako jedyny z mieszkańców tej przeklętej krainy. – Ale potrzebuję pomocy, tak. Muszę dostać się na Ziemię. Łapałam stopa, ale utknęłam tutaj.
– Na Ziemię? Jedziemy tam z kumplami, właśnie do nich idę. – W pierwszej chwili nawet nie zwróciłam uwagi na to, że mówi przeciągając samogłoski. Że jest doszczętnie upalony, dowiedziałam się później. Ale w tej chwili byłam zbyt oszołomiona, aby to do mnie dotarło.
– Możecie mnie zabrać?! – krzyknęłam, podrywając się.
Pokiwał głową i skinął na mnie. Nie pytał o nic, ale też jego milczenie nie było tak chłodne, jak gościa, który podwiózł mnie do miasta. Rzuciłam jeszcze ostatnie spojrzenie krowie, która nic sobie nie robiła z sytuacji, zanim ruszyłam za nim.
Jasne, miałam myśl, że zrobi mi krzywdę. Rozsądniejsza część mojego umysłu zatroszczyła się o to, abym miała. Ale trzymałam w pogotowiu paralizator – wozisz takie rzeczy, jeśli podróżujesz samotnie. Nie ratują przed ciemną nocą, ponurym miastem, deszczem i ignorującymi cię przechodniami, ale przed potencjalnym agresorem sztuk jeden już powinny.
Przeszliśmy jednak tylko kilka ulic i zobaczyliśmy szary pojazd jeżdżąco-latający. Wydawał się dość stary, ale ktoś zamalował plamy zdartego lakieru kwiecistymi szlaczkami. Opierał się o niego jeden facet i dwie dziewczyny. Co do jednego Morndownczycy, ale za to najbardziej kolorowi, jakich w życiu widziałam. Pstrokate koszule, spodnie w kratę albo paski. A jedna osoba miała nawet kapelusz.
– Co tak długo?! – krzyknęli do mojego towarzysza.
– Spotkałem tę tutaj. Musi dostać się na Ziemię. Zgarniemy ją, co?
Zostałam zmierzona gadzim wzrokiem, ale zaraz jedna z dziewczyn wzruszyła ramionami.
– No spoko.
Załadowaliśmy się do auta. Nie mówiłam za wiele, dalej nie mogąc uwierzyć we własne szczęście i spodziewając się, że coś znowu się zepsuje. Ruszyliśmy i według mojej wiedzy kierowaliśmy się w dobrą stronę.
– Po co jedziecie na Ziemię? – odważyłam się spytać, kiedy opuściliśmy miasto.
– Otwierają tam jutro to odjechane Muzeum Światów. Chcemy zobaczyć – rzucił hipis.
Niemal opadła mi szczęka.
– Coś się stało? – spytała jedna z dziewczyn.
– Jadę w to samo miejsce. I nie wiecie, jak ratujecie mi życie.
Zapytali. Opowiedziałam im wszystko. Od imprezy z okazji narodzin mojego bratanka i statku, który nie przyjechał, przez wszystkich ludzi, którzy mnie wieźli, po błąkanie się po mieście i krowę.
– O co właściwie chodzi z tym zwierzęciem? – spytałam na koniec.
Kierowca, Ralf, jak zdążyłam się po drodze dowiedzieć, wzruszył ramionami.
– Najpierw był krzak. Ktoś ukradł pokrywę, ktoś inny wsadził tam roślinę, aby mieszkańcy nie urywali kół. A potem znikąd pojawiła się krowa. Jakiś tydzień temu. I chyba wszyscy czekają, aż ktokolwiek się jej pozbędzie.
Parsknęłam śmiechem. Oni po chwili też.
Opowiedzieli mi o sobie, zanim dotarliśmy do granicy. Mówili o zimnym środowisku i zamkniętych, ksenofobicznych rodzinach. I o tym, że chcą podróżować po Unii i dalej. Palili w aucie zioła, dali mi spróbować. Tylko kierowca tego nie tknął. A ja opowiedziałam im o wszystkich krainach, które odwiedziłam w Unii i innych kręgach. Oraz przede wszystkim o tym, dlaczego otwieram muzeum.
Cholera, tacy jak oni byli jednym z powodów.
Jechaliśmy dziesięć godzin. Przespałam może ze trzy. Dotarliśmy do Wrocławia za dwie otwarcie. Podrzucili mnie do domu, żebym się ogarnęła, a ja zaprosiłam ich na herbatę. Popijali ją w salonie, kiedy brałam prysznic, zmywając cały pot i syf ostatnich dni. Wcisnęłam się szybko w elegancki kombinezon, po czym razem podjechaliśmy do muzeum.
Chaos, panował tam istny chaos. Majka rzuciła mi się na szyję. Była w sukience, cała rozczochrana, z obłędem w oczach.
– Jesteś, jak dobrze, że jesteś. Potrzebujemy cię tu, chodź.
Została godzina do otwarcia, a nie wszystko było gotowe. Reptilianie… Morndownczycy, poprawiłam się w myślach, pomogli nam ustawiać krzesła. Zestrofowałam gościa od oświetlenia, że jeszcze nie jest na stanowisku. Przejrzałam szybko przemówienie, które miałam wygłosić. Upewniłam się, że wszystkie eksponaty, makiety i zdjęcia są na miejscach. Przerwałam szatniarzom przerwę na papierosa. Wiem, że ja również w pewnym momencie wyglądałam jak Majka, ale kiedy nadeszła godzina rozpoczęcia imprezy, byliśmy gotowi, aby otworzyć drzwi. I nie żałowałam ani jednego kosmyka, który uciekł z kitki.
Poczekałam aż ławki się wypełnią. Po obu stronach wielkiego holu stały stoły z jedzeniem i napojami – między innymi tym przeklętym piwem. Ja byłam na schodach, za mną ustawiono wyświetlacze hologramów, które miały pokazać trójwymiarowy film promocyjny.
Przychodziły istoty z różnych planet. Tych, które odwiedziłam w ciągu ostatnich dwóch dni albo wcześniej i tych, które widziałam tylko na zdjęciach. Przybyli nawet goście spoza UPK, a prezydent Ziemi zajęła miejsce w pierwszym rzędzie.
Kiedy wszyscy usiedli, zapadła cisza. Spojrzałam na przemówienie wyświetlone przez tablet, na twarze zebranych. Nie, nie mogłam być taką formalistką. Nie tak powstało to muzeum, nie takim chciałam je uczynić. Nigdy nie miało zostać pomnikiem, a żywym obrazem. Mówienie o historii, o krajobrazach, to nie to, co było nam potrzebne. Nie na to zwracałam uwagę w podróży.
– Opowiem wam o tym, co spotkało mnie przez ostatnie dwa dni – zaczęłam.