Płomień świecy drgał niepokojony przeciągami zamkowych podziemi. Pohukiwanie płomykówki odbiło się echem po dawnej pracowni królewskiego alchemika. Kurz, niczym całun, pokrywał stoły z pożółkłymi rękopisami, szklanymi menzurkami i zlewkami. Vera odłożyła łaciński przekład Tablicy Szmaragdowej i pochyliła się nad rozsypującą się księgą. Przy równo zapisanym tekście widniały jej dopiski, dodawane przez lata badań. Odgarnęła kruczoczarne włosy, mimowolnie zerkając w podsufitowe okienko w nadziei, że księżyca nie skrywają już chmury. Kobieta westchnęła rozczarowana, pochylając się nad naczyniem. W przeciągu siedmiu dni rtęć zmieszana z kilkoma składnikami przechodziła przemiany. Z czarnej substancji zmieniła się w białą, po czym w żółtą, wciąż pozostając ni to cieczą, ni metalem.
– Hermafrodyta – wyszeptała Vera jedno z jej określeń.
Czerwonawa barwa wskazywała, że nadchodzi czas. Vera potrzebowała jedynie srebrnego blasku i ognia.
– Jest! – krzyknęła, kiedy na naczynie padł snop światła. – Quinta essentia.
Szybkim ruchem podpaliła substancję. Płomienie rozszalały się, by po chwili same zgasnąć.
– Salamandra.
Teraz materia hipnotyzowała zmienną barwą.
– Kameleon.
Nadszedł czas na ostateczny sprawdzian, pomyślała, upuszczając drogocenną kroplę na uprzednio przygotowaną na talerzyku rtęć. Vera z niedowierzaniem przyglądała się natychmiastowej przemianie rtęci w złoto, udowadniającej, że traktaty myliły się co do długości trwania procesu transmutacji.
– Bazyliszek. – Vera z trudem powstrzymywała wzruszenie, choć drżenie rąk zdradzało ją, kiedy przelewała substancję do flakonika.
Ojcze, ziściłam twe marzenie o kamieniu filozoficznym. Popełniłeś jednak jeden błąd. Nauka musi iść w parze z magią, która czerpie z żywiołów natury i niewidzialnego świata. Dłoń Very powędrowała do złotego łańcuszka. Bracie, dla ciebie jest już za późno, choroba cię zabrała. Ale może dzięki kamieniowi uda się uratować innych i położyć kres zarazie.
Wtem czarny kot wskoczył na stół. Bursztynowe ślepia wpatrywały się intensywnie w oczy kobiety.
– Idą tu? – Vera odwróciła się w stronę jednego z korytarzy.
Tak, teraz słyszała szybkie kroki, wzburzone głosy. Czuła smród palącej się smoły – jej przyszłości. Miała nadzieję, że mieszkańcy miasteczka się opamiętają. Jednak strach i nienawiść do tego co inne i nieznane wygrał w nich, rzucając na dno człowieczeństwa miłosierdzie.
– Dokonaliście wyboru – szepnęła, powstrzymując łzy goryczy i rozczarowania. Ze smutkiem spojrzała na kotkę. – Żegnaj, przyjaciółko.
Rozeszły się ich drogi. Kotka pobiegła z powrotem do prawego korytarza. Vera, trzymając w dłoni cenny flakonik, schowała notatki i popędziła do lewego tunelu, wiodącego poza mury zamku, na klify.
Kiedy wyszła z tunelu przywitał ją ciepły, letni wiatr. Przeczesał włosy i otulił ciało, jakby próbując dodać otuchy. Vera spojrzała za siebie, sprawdzając czy pościg odnalazł już tajne przejście. Z pobliskiego lasu wyłaniały się światła pochodni drugiej grupy ścigających. Była w pułapce. Schowała kamień do sakiewki i stanęła na krawędzi klifu. Morskie fale uderzały gniewnie w skały, mieszając słoną woń z rześkim powietrzem nocy. Pohukiwania sowy dodawały jej odwagi. Vera ostatni raz spojrzała za siebie.
– Straciliście swoją szansę na życie.
Zamknęła oczy, rozpostarła ręce i skoczyła.
Po chwili do płomykówki odlatującej w noc dołączył kruk z sakiewką zawieszoną na szyi.
*
Kruk i sowa leciały wzdłuż brzegu oceanu, pozostawiając za sobą ludzką nienawiść i śmierć. Tonący w pomarańczach i czerwieniach wschód słońca napełniał otuchą, dając nadzieję na lepsze czasy. Tylko wiatr pod piórami, plaża przechodząca w las i wolność przed nimi.
Atak nastąpił znienacka. Jedynie szósty zmysł uratował kruka. Jastrząb drasnął pazurem krucze skrzydło i szybko ponowił atak. Płomykówka włączyła się w walkę. Chaos bijących skrzydeł, fruwających dookoła piór i ptasich wrzasków. Kruk nie miał już siły, draśnięte skrzydło odmówiło posłuszeństwa. Ptak, pikując w dół, stracił przytomność.
Vera otworzyła oczy i od razu je zamknęła, oślepiona słońcem. Zakrwawione ramię i obolałe ciało przypomniały o powietrznej potyczce. Jęknęła cicho, próbując przekręcić głowę. Myśli nie potrafiły ułożyć się w logiczną całość. Pod sobą czuła ciepły piasek, w powietrzu dominował zapach oceanu z kojącą wonią żywicy. Mimowolnie położyła dłoń na piersi.
– Gdzie sakiewka?! – Usiadła raptownie, zapominając o bólu i zmęczeniu.
Zaczęła rozglądać się dookoła, by po chwili przeczesywać piasek palcami.
– Płomykówko, pomóż mi. – Rozejrzała się dookoła, próbując zdusić paraliżujący lęk. – Przyjaciółko, gdzie jesteś?
W duchu modliła się, by sowa po prostu znalazła schronienie w leśnej dziupli. Brak krwi na piasku dawał nadzieję, że wszystko z nią w porządku. Ale gdzie sakiewka z kamieniem filozoficznym? Vera spojrzała na ocean.
– Przepadł – wyszeptała, tracąc siły.
Woda falowała bardziej, niż powinna, a umysł odpływał.
Ciemno i zimno. Czy umarłam? Nie, przecież otworzyłam oczy. Obraz wyostrzył się i Vera dostrzegła migoczące gwiazdy. Ile to już dni minęło od największego alchemicznego odkrycia i nocnej ucieczki przed mieszkańcami wsi? Zacisnęła powieki, powstrzymując łzy. Tyle lat pracy, a kamień filozoficzny przepadł w jednej chwili. W pamięci wciąż miała kotkę i płomykówkę, które pomogły jej, narażając własne życie. Odzyskałam wolność, lecz straciłam przyjaciółki.
– Obudziłaś się, dzięki bogom – przywitał ją aksamitny głos. – Spokojnie, jestem przyjaciółką.
Przy Verze usiadła młoda kobieta. Zimna bryza sprawiła, że nieznajoma szczelniej otuliła się peleryną.
– Czy jest tu sowa? – spytała Vera, choć jej samej to pytanie zdało się majaczeniem.
– Sowa? – Kobieta rozejrzała się niepewnie. – Chyba nie. Nie słyszałam żadnego pohukiwania.
Vera skinęła, powstrzymując szloch.
– Jak się znalazłaś na Krańcu Świata?
– Ja… nie pamiętam – skłamała.
– Jesteś ranna!
Vera spojrzała na rozorane ramię. Nie odczuwała bólu, tylko wszechogarniające zimno.
– Opatrzę cię, ale nie tutaj. – Nieznajoma przyjrzała się Verze. – Zaprowadzę cię do miejsca, gdzie kobiety żyją w spokoju. Nikt nie może o nim wiedzieć, dlatego musisz zasłonić oczy – mówiąc to, wyjęła spod płaszcza czarną opaskę.
Vera nie od razu sięgnęła po materiał. Tak, była w tragicznej sytuacji – ranna w głuszy, bez jedzenia i wody. Ale czy mogła zaufać nieznajomej? Teraz ona odwdzięczyła się przenikliwym spojrzeniem. Kobieta nie wyglądała groźnie. Równie dobrze mogła mnie zaatakować, gdy byłam nieprzytomna.
– Jestem Damaris.
– Vera. – Sięgnęła po opaskę, wciąż nieprzekonana.
Piasek pod stopami szybko zastąpiła ściółka leśna. Vera kilka razy potknęła się o wystający konar, zawsze jednak przytrzymywała ją mocna ręka przewodniczki. Verę irytowało, że jest zdana na kogoś obcego. Starała się rozluźnić i uspokoić żołądek, skupiając się na otoczeniu innymi zmysłami. Szum oceanu i jego zapach szybko odeszły w zapomnienie, zastąpione rześkim powietrzem lasu, a podróż umilał im ptasi koncert, w którym prym wiódł świergot zięb.
Zatrzymały się. Delikatne dłonie zdjęły opaskę, odsłaniając ogromną bramę ze zrośniętych ze sobą dwóch dębów. Ponad koronami drzew górowały ruiny. Ostała się jedynie kamienna wieża i fragmenty murów. Vera mogłaby przysiąc, że nie widziała ich z góry. Po przekroczeniu bramy oniemiała. Ruiny w mgnieniu oka zmieniły się w zamek. Vera spojrzała na Damaris, która kiwnięciem zapraszała dalej. Żwirowa ścieżka wiodła do otwartych wrót, prowadzących na dziedziniec. Dopiero z bliska dostrzegało się lata zaniedbań. Wyłomy w murze, bluszcz obrastający ściany, wybite gdzieniegdzie okna. Z jednego z nich obserwowała ich posępna postać.
Już od progu witał zapach ziół. Wszędzie panował porządek, a oko cieszyły polne kwiaty w wazonach. Damaris zaprowadziła Verę do ogromnej kuchni, która bardziej przypominała izbę wiedźmy. Na stołach piętrzyły się kociołki, na półkach gliniane garnczki i słoiki, a pod powałą zwisały suszone zioła, rozsiewając charakterystyczny polny zapach. Vera nigdy nie była w chacie wiedźmy, ale tak właśnie ją sobie wyobrażała, słuchając opowieści. Na gościa czekał już powitalny wianuszek kobiet. Na twarzach niektórych czas odcisnął swe piętno zmarszczkami i goryczą w oczach, inne zdawały się niewinne i zagubione. Dominowały jednak kobiety dumnie wyprostowane, które niejedno już przeżyły, ale doświadczenia ich nie złamały. Wręcz przeciwnie. Z podniesionymi głowami czekały na następne razy.
– Trzeba to jak najszybciej opatrzeć. – Spośród szmerów rozmów wybił się przyjemny dla ucha głos.
Tłumek rozstąpił się, przepuszczając dziewczynę z wiankiem na głowie. Zakręciła się przy kociołku z parującą wodą, mocząc chustkę i już była przy Verze. Zaschnięta krew powoli schodziła pod delikatnymi ruchami dłoni dziewczyny.
– Lepiej zrobić moczenie z końskiego kopyta – podszepnęła jedna z kobiet, nachylając się nad dziewczyną.
– Za słabe na taką ranę. To trzeba porządnie zmiażdżyć języczki i przyłożyć – ozwała się tęgawa kobiecina z szopą czarnych włosów na głowie. Kwaśna mina idealnie pasowała do jej aparycji.
Kuchnię wypełnił zgiełk. Każda próbowała udowodnić, że na fachu zna się najlepiej. Lecz dziewczyna zdawała się wcale tym nie przejmować. Z przekrojonego bochenka wydłubała trochę miąższu, a z sakiewki przy pasku wyjęła puszeczkę z szarawą zawartością. Przez chwilę gniotła ze sobą obie rzeczy, po czym podstawiła Verze pod usta.
– Napluj.
Vera spełniła osobliwą prośbę. Jeszcze bardziej się zdziwiła, kiedy mieszanina trafiła na ranę.
– Nie martw się, wiem co robię. – Dziewczyna powstrzymywała chichot. – Nauczyła mnie tego babcia. Rana ładnie się zagoi. To lepsze niż…
– Rozżarzone żelazo! – krzyknęła jedna z kobiet.
– Pleciesz! Mocz kota załatwi sprawę. Gdzieś się tu jeden kręcił.
– No właśnie, lepsze niż to. Jestem Jagoda, a ty?
– Vera.
Very nie zdziwiło, że jedynie Jagoda odwiedziła ją następnego dnia.
– Przyniosłam napar z liści malin. Damaris wspomniała, że będzie ci smakował.
– Rzeczywiście, bardzo go lubię – odparła zaskoczona Vera.
– Rana nie jest już tak zaogniona – powiedziała zielarka, zakładając świeży opatrunek. – I nie przejmuj się, że nikt cię nie odwiedza. Damaris wyjechała i dlatego nie przyszła, a dla pozostałych jesteś na razie obca. Ale dobrze ze sobą żyjemy. Choć co poniektóre są bardzo czułe na punkcie swoich umiejętności i wiedzy.
– Dziękuję, że choć ty jesteś. – Vera spojrzała w fiołkowe oczy.
Jagoda uśmiechnęła się niepewnie, nie wiedząc co zrobić z dłońmi.
– Zawsze byłam inna. Pewnie powiedzieliby, że naiwna. To ja rozstawiam te kwiaty w wazonach. Dziewczyny mówią, że niepotrzebnie, ale ja lubię to… Przepraszam, gaduła ze mnie.
– Przyjemnie się ciebie słucha, a teraz i tak nie mam ochoty sama mówić.
Jagoda skinęła ze zrozumieniem.
– Co to w ogóle za miejsce? Damaris wspomniała coś o schronieniu dla kobiet.
– Tak. Dla prześladowanych i oskarżonych o czary. Damaris nieraz znika na całe tygodnie, po czym wraca z jedną lub dwoma takimi nieszczęśnicami. Często z dalekich stron. Ja jestem tu od kilku miesięcy, ale niektóre żyją na zamku parę lat. Jak Morgan, którą podobno oskarżyli tylko dlatego, że miała czarnego kota i brodawkę na brodzie. A może to chodziło o Matyldę? Za to Fiona, ta chuda, ruda od rozżarzonego żelaza, to ledwie uszła z życiem. Wrzucili ją do wody, a tu ona pływa. Bo wiesz, suknia dostała powietrza i unosiła Fionę na powierzchni. No to ludzie w krzyk, że moce nieczyste i pakt z diabłem. Całe szczęście rzeka miała szybki nurt, to jej nie dogonili – zaśmiewała się Jagoda. – Ale lepiej sama ci opowie, bo pogodna z niej kobiecina i wszystko obraca w żart. Za to Brenna jest bardzo poważna, ale uwielbia dla nas gotować. Ponoć kiedyś pracowała w kuchni jakiegoś tam hrabiego.
– A ta o ostrych rysach, z długim nosem? Stała przy wejściu do kuchni… no wiesz… Rozmawiała później z Damaris.
– Ursula. Jej prawa ręka. Jak Damaris nie ma w zamku, to ona wszystkiego dogląda. Ale nigdy z nią nie rozmawiałam, bo trochę mnie przeraża. Tak świdruje swoimi oczami… brr. Ciekawe jak się poznały, bo w ogóle do siebie nie pasują. I czy to ich prawdziwe imiona? Nigdy nic o sobie nie opowiadają. Dziwne to jakieś. – Jagoda zerknęła z ukosa na zamyśloną Verę. – Oj, późno już. Dobranoc.
Vera znów obróciła się w łóżku. Boleści brzucha nie odchodziły, trzymając ją na granicy jawy i snu. Mary i tej nocy przypominały o stracie życia, jakie wiodła, w pokrętny sposób zmieniając się w wizje.
– Dosyć tego – szepnęła ze złością, znów słysząc w myślach ptasie piski.
Postanowiła odnaleźć kuchnię, a przy okazji rozejrzeć się po zamku. Przez te kilka dni wolała nie zwracać na siebie uwagi, chłonąc strzępy informacji od Jagody. Teraz jednak czuła się na tyle pewnie, by ruszyć na niewinną wycieczkę. Zwłaszcza, że przeczucie pchało ją w stronę drzwi, a ono rzadko się myliło.
Kroki wyciszał czerwony dywan, położony w korytarzach. Pomyślała, że to trochę ekstrawaganckie rozwiązanie, choć dodawało przytulności szarym, zimnym ścianom. Szybko wyszła na krużganek. Nikłe światło świecy i księżyca wystarczyło dla znakomitego kruczego wzroku. Towarzyszące jej długie cienie zachęcały jednak do powrotu do ciepłego łóżka. Vera pomyślała, że burza z grzmotami i piorunami doskonale podkreśliłaby upiorność tego miejsca nocą. Panował jednak spokój, a srebrzysty blask księżyca dodawał otuchy.
– Gdzie te schody na dół. Przecież pokazywały mi drogę do kuchni. Czy mówienie do siebie to zły znak?
Lepiej przypomnij sobie, jakie zioła ukoją boleści, skarciła się w myślach. Choć w żyłach Very płynęła krew czarodziejki, po matce, to jednak większość wiedzy czerpała z zakurzonych ksiąg ojca. Matka zmarła dawno, tuż po tym, gdy pomogła córce odnaleźć zwierzęce wcielenie. Mgliste wspomnienie ciepłego uśmiechu, tyle po niej pozostało. Ojciec za to stąpał twardo po ziemi. Vera uśmiechnęła się na wspomnienie przygarbionego, siwego mężczyzny, wiecznie poprawiającego druciane oprawki okularów. Zawsze poświęcał jej dużo uwagi i od najmłodszych lat wprowadzał w arkana nauki. Dla obojga poszukiwanie kamienia filozoficznego stało się obsesją, trudną do zrozumienia dla Sławomira, jej brata, lubującego się bardziej w rycerskich potyczkach na dworach możnych.
– Pośpiesz się.
– Próbuję… – Vera usłyszała z bocznego korytarza szepty zagłuszane metalicznym dzwonieniem. Zdziwiona, kto jeszcze o takiej porze wałęsa się po zamku, osłoniła dłonią płomień świecy, ostrożnie podchodząc do drugiego korytarza. Wyjrzała. Parę kroków od niej dwie zakapturzone postacie próbowały dostać się do komnaty. Jedna z nich pobrzękiwała pękiem kluczy, szukając tego właściwego.
– Mam nadzieję, że tym razem dobrze trafiłyśmy.
– Ja też. Jeśli nie dowiemy się dostatecznie dużo, nie zrealizujemy planu.
– Czy… czy nie masz czasem wątpliwości?
– Nie. – Jedno, mocne słowo, niczym miecz, ucięło dalsze dywagacje.
Vera próbowała zapamiętać głosy, lecz korytarz zniekształcał je, a metaliczny brzęk kluczy zagłuszał.
– Masz już to czego chciałaś. Pozbądźmy się jej.
– Nie. Jednak potrzebuję tego więcej. Poza tym po tych kilku latach znajomości nie potrafiłabym jej skrzywdzić. Przestań być zazdrosna.
– Mam złe przeczucia, co do niej… – mechanizm zamka przekręcił się z głośnym klikiem.
Jedna z postaci wysunęła dłoń. Natychmiast pojawił się niewielki płomień, oświetlając drogę.
– Chodź szybko.
Cienie zniknęły.
Ile tajemnic skrywa to zamczysko? Pomyślała Vera, nie mogąc powstrzymać ciekawości. Ostrożnie zakradła się pod zamknięte drzwi. Biła od nich silna energia, niczym strażnik nie pozwalający przejść dalej. Teraz Vera rozumiała, dlaczego jedynie właściwy klucz mógł je otworzyć. Schyliła się do dziurki od klucza, wykorzystując swój kruczy wzrok. Migoczący płomień świecy oświetlał całą ścianę regałów zapełnionych starymi woluminami. Biblioteka? Zdziwiła się, rozczarowana. Spodziewała się czegoś bardziej spektakularnego. Już zamierzała odejść, kiedy usłyszała za sobą:
– Co tu robisz?
Vera podskoczyła, jedynie cudem nie upuszczając świeczki.
– Jagoda, nie strasz! – Vera wzięła kilka uspokajających oddechów, starając się nie zważać na dziewczęcy chichot. – A ty co tu robisz?
– Ja? Idę do kuchni po garnczek wody.
Vera zerknęła w stronę drzwi. Coś jej mówiło, by nie wspominać o tym co widziała i słyszała.
– Ja też szukam kuchni. Zaparzyłabym sobie rumianku lub mięty.
– Boli cię brzuch? – Na twarzy Jagody malowało się zatroskanie.
– Od kilku dni. Chyba ze zdenerwowania.
Vera ledwie dokończyła, a Jagoda już wzięła ją za rękę i sprowadziła na dół. W ciemności kuchnia wydawała się większa niż za dnia. Jagoda jednak czuła się tu doskonale. Krzątała się, rozpalając krzesiwem ogień w piecu, nastawiając wodę w kociołku i buszując po półkach ze słoiczkami i garnczkami. W końcu wróciła do stołu, przy którym zostawiła chorą.
– Znalazłam nalewkę z kurzej nogi i miód. Brakuje mi jeszcze wolich oczu do zrobienia odwaru, ale to znajdziemy w ogródku.
Vera słysząc upiorne nazwy pomyślała, że nic dziwnego, że ludzie uważali zielarki za wcielenie sił nieczystych. Posłusznie jednak poszła za dziewczyną do ogrodu skąpanego błękitnym blaskiem. Verze przypominał klasztorny wirydarz. Z początku można było odnieść wrażenie, że ogród jest zaniedbany. Nic jednak bardziej mylnego. Każda roślina miała tu swoje miejsce. Nawet chwasty, przez wielu uważane za zło, w rękach zielarki stawały się dobroczynnym lekarstwem.
– Wszystko wspaniale tutaj rośnie. Jakby ktoś je pobłogosławił. Tu są pazurki, czyli nagietek. A tam kocie nerki, inaczej koniczyna. O, znalazłam. – Jagoda wyjęła nożyk i z namaszczeniem odcięła żółte kwiatki. Vera rozpoznała w nich mniszka lekarskiego, z którego dawniej mama parzyła napar na bolący żołądek. – Rośliny czują, dlatego aby dobrze nam posłużyły, trzeba traktować je z szacunkiem.
Dla Very było to dość dziwne podejście, postanowiła jednak nie komentować poczynań wybawicielki. Po chwili znów siadła na stołku, przyglądając się z zaciekawieniem, jak Jagoda szatkuje świeżo zebranego mniszka i wrzuca do gotującej się wody. Nieprzyjemny, trawiasty zapach odstraszał.
– Nie należy łączyć zbyt wielu ziół, ale w takich przypadkach dodaję miód. Trochę osłodzi smak i zwiąże wszystkie składniki.
– Jesteś wiedźmą? – spytała Vera, odbierając parujący kubek.
Przez twarz Jagody przebiegł ledwo zauważalny grymas, szybko jednak znów przywołała dobrotliwy uśmiech.
– Nie. Jedynie dobrze znam zioła, z babki prababki. Zawsze byłyśmy poważane. Ludzie przychodzili do nas po poradę i pomoc. Nie wiele dawali w zamian, ot tyle co mieli, a i my nie żądałyśmy dużo. Kilka jajek, kawałeczek mięsa lub kości na zupę. – Głos urwał się, a jej oczy jakby zaglądały w inne miejsce i czas. – Przez tę zarazę wszystko się zmieniło. Mieszkańcy zaczęli krzywo na nas patrzeć, nieufnie. Coraz więcej ludzi umierało, a my nie potrafiłyśmy pomóc. Szeptali, że to my nasłałyśmy chorobę. Pewnego dnia przyszli pod chatę. Bez pochodni, ale tak samo przerażający. Ten gniew, nienawiść w oczach…
Brzdęk upadającego słoika wybudził kobiety z wizji. Jagoda otrząsnęła się ze wspomnień i rzeczowo dokończyła.
– Matka kazała mi uciekać do lasu i nie wracać. Nie wiem, co się z nią stało.
Vera aż za dobrze wiedziała, o czym mówi zielarka. Wciąż pamiętała tamten dławiący strach, kiedy uciekała z ruin pracowni alchemicznej ojca przed podobnym tłumem.
Ranek przywitał ją śpiewem ptaków. Podeszła do okna, grzejąc się w pierwszych promieniach dnia. Lubiła czerpać energię ze Słońca. Czas spędzony sam na sam ze smutkami, nie licząc krótkich odwiedzin Jagody, zaczął ją nużyc. Wspomnienia o płomykówce, wieloletniej towarzyszce w alchemicznych poszukiwaniach, coraz bardziej ciążyły. Rozmyślania o przyszłości również na niewiele się zdały. Nie miała już zaufanych przyjaciół, ani dokąd odejść. Wyglądało na to, że pobyt tu musiał się przedłużyć. Nie żałowała jednak. Czuła jak to miejsce dodawało mocy.
Jej myśli powędrowały ku nocnej eskapadzie. Wciąż nie mogła zapomnieć rozmowy dwóch postaci. Ich słowa z jednej strony napełniały ją lękiem, z drugiej mobilizowały do działania, czyli w tym wypadku odkrycia tajemnic, które się za tym kryły. Któż skrywał się pod kapturami? I o której z mieszkanek mówiły. Czy była ona w niebezpieczeństwie? Myśli od razu pobiegły ku Jagodzie. Vera miała nadzieję, że nie o dziewczynę chodziło. Lecz jej tłumaczenie z pragnieniem nie przekonały Very. Czyżby miała za zadanie śledzić każdy mój krok? A jeśli nie o nią chodziło, to o kogo? Nawet nie znam tych kobiet… a powinnam, skoro chcę tu na razie pozostać.
Vera spojrzała w lustro. Poprawiła zmierzwione włosy i wypróbowała kilka powitalnych uśmiechów. Przez ostatnie samotne lata, chyba wyszłam z wprawy, pomyślała niezadowolona z efektu.
Do kuchni trafiła akurat na gotowanie obiadu. Z nadzieją rozejrzała się za Jagodą, ale jak na złość, nigdzie jej nie było. Rozpoznała za to Brenne.
– No, księżniczka w końcu zaszczyciła nas swoją obecnością! – Skrzeczący głos nie dawał żadnej wątpliwości co do charakteru właścicielki. Tęga kobiecina wstała od stołu, przy którym równiutko kroiła włoszczyznę.
– Daj spokój, Morgan – burknęła Brenna. – Każda przechodzi trudne chwile na swój sposób. Ty zrzędzisz, a ona potrzebowała wyciszenia. Chodź, moja droga. Napijesz się melisy?
– Raczej pokrzywy, bo blada jak duch. – Ze spiżarni wróciła trzecia z kucharek.
Verze zrobiło się głupio. Starucha miała rację, że gotowały tu również dla niej, a ona nawet nie dała znaku życia. A mimo to przyjmowały ją teraz ciepło.
– Przepraszam i dziękuję zarazem – odważyła się w końcu powiedzieć. Zachrypnięty głos nie pomagał.
– Nie przejmuj się jej gderaniem. Jest tu jedną z najstarszych. – Tara ściszyła głos. – Ponoć zawadzała wnukom, to rozpowiedziały, że jest czarownicą. Dobrze, że las znała jak nikt, to się ukryła. Ale dziatkom nie wyszło to na dobre, bo zawyrokowano, że i one muszą maczać palce w czarnej magii. Tak więc dom ponoć ma nowych właścicieli. Eh, taki to już los sami sobie gotujemy.
– Właśnie, gotujemy! Gulasz się przypala!
Zapach spalenizny leniwie rozchodził się po kuchni. Przy sporych rozmiarów kotle nagle zrobiło się tłoczno. Trzy głowy pochylały się nad bulgoczącą strawą. Jedna mieszała, druga doprawiała tymiankiem i szałwią, trzecia gderała, z kim przyszło jej pracować.
– Czy widział ktoś kocimiętkę? – Do kuchni wparowała nie najmłodsza mieszkanka, za to energią i entuzjazmem dorównywała niejednej młódce, a ogniste włosy jedynie to potwierdzały. Vera rozpoznała w niej Fionę. – Jagódka miała mi ją zostawić tutaj.
– Rano gdzieś widziałam to zielsko. A po co ci ono?
– Chce dać kotu i podrzucić go Ursuli. Niech się dziewczyna trochę rozerwie, a nie ślęczy nad tymi starymi księgami i mapami nieba. – Fiona przysiadła na ławeczce, obok Very. – Czy wy słyszałyście kiedyś, żeby się śmiała?
– To chyba nie leży w jej naturze. Spróbujecie gulaszu? Czegoś mu brakuje.
Vera zgłosiła się pierwsza, czując jak żołądek wywraca jej się na drugą stronę. Przez chwilę zatraciła się w mięsno-grzybowym smaku, nim zawyrokowała.
– Dałabym pieprzu.
– Pieprzu?
– Oho, nie u nas takie rarytasy, pani.
– Nawet nie wiem, jak smakuje – szepnęła śmieszka do Brenny.
– A ty to w takim razie skąd przywędrowała? Po sukni już widać, że nie zwykła żebraczka.
Przyznać się, czy wykpić amnezją? Nigdy jednak nie potrafiła przekonująco kłamać, a te lisice od razu by to wyczuły i zraziły się do niej.
– Byłam córką królewskiego alchemika.
Wszystkie cztery wytrzeszczyły na nią oczy. Musiała zrobić niezamierzone wrażenie, bo wyczuła rosnący dystans.
– I wylądowałaś tutaj?!
Choć jedna nie straciła rezonu, pomyślała z rozbawieniem Vera.
– Ojciec zmarł kilka lat temu, zostawiając bratu i mnie małą posiadłość na uboczu. Niedawno zaraza odebrała mi i Sławomira. Kontynuowałam alchemiczne badania ojca, ale to najwyraźniej nie podobało się miejscowym i musiałam uciekać.
Tym razem ciszę przerwały ciche westchnienia nad własnym losem, póki nie dołączyło do nich miauczenie.
– Tu jesteś – szepnęła z radością Fiona, sięgając kawałeczek mięsa ze stołu na przynętę.
Vera roześmiała się na ten widok, czując w sercu upragnioną lekkość.
Zachodzące w pomarańczach i złocie słońce zajmowało połowę nieba nad oceanem, by płynnie przejść w niebieskości i granaty nocy. Spokojne wody jedynie pogłębiały ten na pierwszy rzut oka konflikt.
– Pełne żaru Słońce. Chyba utożsamiam się z nim – przerwała ciszę Damaris.
Vera spojrzała na srebrzysty księżyc, przywodzący na myśl spokój i tajemnicę. Tak, on był jej bliższy.
Kiedy Damaris zaproponowała zejście na najniższy zamkowy taras, Vera zastanawiała się jaki jest prawdziwy powód spotkania.
– Jak się u nas czujesz?
– Coraz lepiej. – Vera wyjrzała poza krawędź tarasu, niemal wiszącego nad oceanem. – Pomagam w kuchni, co dobrze mi robi. Ręka już wydobrzała.
– Wspaniale… – powiedziała Damaris, będąc jednak myślami daleko.
Vera mocniej otuliła się swetrem, pożyczonym od Idy. Nadal pachniał cytrusowo zbieraną nad ranem werbeną.
– To miejsce znalazłyśmy z Ursulą przypadkiem – podjęła po chwili Damaris, spoglądając na zamek. – Stało się naszą kryjówką przed pościgiem, póki nie wymyślimy planu, a zagrożenie oddali się. – Damaris zerknęła na Verę, jakby czytając jej w myślach. – Zostałyśmy jednak. I przypadkiem pomogłyśmy innej uciekinierce. Nie ma jej już z nami. Leży pochowana w gaiku, w dole zbocza, gdzie już kilka nagrobków przybyło. Dobrze nam się żyło tu w trójkę. I znalazłam swoje powołanie – pomyślałam: czemu to nie może być azyl właśnie dla takich jak my, które nie pasują do tego świata. To miejsce jest dla nas idealne, emanując niesamowitą mocą. Po każdej podróży moja energia życiowa odbudowuje się, a Ursuli rośnie. Zafascynowane, próbowałyśmy poznać je jak najlepiej. Lecz wszędzie zastawałyśmy jedynie ślady upływu czasu. Wyjeżdżałam coraz częściej i dalej, by ratować kolejne kobiety. Przy okazji szukałam wszelkich wzmianek czy choćby plotek na temat zamku, bez powodzenia. Aż Ursula, za wyłomem w ścianie, odnalazła najwyższe piętro wieży, będące pracownią alchemiczną. A wśród stosów starych ksiąg, dzienniki ówczesnych uczonych.
Vera zerknęła na rozmówczynię z zainteresowaniem.
– Okazało się, że to nie jest zwykłe miejsce, a kraniec świata. A na granicy dnia i nocy, światła i ciemności może otworzyć się brama do Innych Światów. Tylko podczas koniunkcji sześciu planet, która ma nastąpić za sto dwa lata. Niestety nie dożyjemy tego.
– Pewnych rzeczy lepiej nie otwierać.
– Tak myślisz? – spytała ostro Damaris, wpatrując się pociemniałymi oczami w Verę. – Czy może być gorzej niż teraz?
Vera spojrzała w górę, próbując dostrzec choćby szczelinę w niebie.
– Może – szepnęła, odchodząc.
Vera w zamyśleniu bawiła się wiadomością z prośbą o spotkanie, siedząc w gabinecie Damaris. Ta jednak nie wyglądała na skorą do rozmów. Tak jak Ursula, łypiąca nieprzyjaźnie na Verę. Napięta atmosfera przypominała ciszę przed burzą. Właściwie zaczęło się to od spotkania przy bramie światów, uświadomiła sobie Vera.
Wystarczyło jedno spojrzenie miodowych oczu, by Ursula wyszła. Vera zastanawiała się, czy przenikliwy chłód ma związek z zimnymi murami, czy z Ursulą. Na rozluźnienie upiła łyk naparu z liści malin. Swoją drogą, Damaris znała ją zadziwiająco dobrze.
– Ptaszki doniosły mi, że nie jesteś z nami szczera.
Vera zamarła na moment, by po chwili znów zacząć oddychać. Starała się nie dać po sobie poznać, że krew szybciej płynie jej w żyłach, choć zdradzał to lekki rumieniec.
– Odkryłaś tajemnicę tworzenia kamienia filozoficznego – kontynuowała Damaris, oszczędzając Verze pokrętnych tłumaczeń. – Nie rozumiem, czemu nie chcesz pomóc swoim siostrom?
– Nie czuję więzi z przypadkowymi kobietami, a na pewno nie rodzinnych. – Vera pożałowała ostrych słów, widząc ból w oczach Damaris. – I nie wiem, jak moje odkrycie mogłoby wam pomóc.
Samozwańcza przywódczyni świata kobiet pochyliła się ku Verze.
– Dajemy im nie tylko schronienie przed głupotą i złem tego świata. Wiesz, ile z tych obcych dla ciebie niewiast cudem udało nam się uratować z szubienic, rzek czy stosów? A ile z nich pomimo tego zmarło od oparzeń? Albo postradało zmysły przez przyduszenie? Kamień filozoficzny mógłby je ocalić.
Słowa Daramis wstrząsnęły Verą. Nigdy nie myślała o takich następstwach. Gniew na świat znów zatliła się w jej duszy. Skłamałaby również, jeśli powiedziałaby, że od czasu ostatniej rozmowy nie ciągnęło ją do wspomnianej wieży alchemicznej. Wciąż nurtowało ją pytanie czy potrafiłaby stworzyć kolejny kamień.
Cisza przedłużała się. Przeszywające spojrzenie miodowych oczu przyciągało swą głębią i siłą. Cóż mi szkodzi zrobić coś dobrego, skoro i tak nie mam dokąd odejść, pomyślała Vera, nim kiwnęła głową.
Damaris wstała i objęła Verę. Pełen czułości gest zaskoczył ją, ale i napełnił spokojem.
Vera z radością w sercu weszła spiralnymi schodami wieży wprost do w pełni wyposażonej pracowni alchemicznej. Piece hulały już rozpalone, a potrzebne ingrediencje stały równo na stole. Świetliki w górze doskonale doświetlały komnatę, jednocześnie dając ujście dymowi i chemicznym oparom. Regały uginały się od szklanych zlewek i fiolek, kamiennych moździerzy oraz glinianych garnczków. Mury nasiąknęły odorem dawnych eksperymentów, z siarką na czele. Vera zauważyła osmaloną ścianę z ludzkim konturem w środku. Widać, nie wszystkie były udane, pomyślała. Jak w tak krótkim czasie udało się to przygotować Damaris? A jeśli czekała na kogoś takiego jak ja? Vera w zamyśleniu musnęła palcami pusty notatnik na stole. Nie miała przy sobie zapisków, całą wiedzę skrywał jej umysł. Ku radości, do pomocy zgłosiła się Jagoda. Vera lubiła towarzystwo zielarki, a i ufała na tyle, by powierzyć największy sekret. Damaris nie podzielała tego zaufania, napomykając o młodzieńczej niefrasobliwości. Vera postawiła jednak warunki jasno – to ona decyduje w sprawach laboratorium i ona ma pieczę nad sporządzonymi substancjami.
Jagoda z zachwytem rozglądała się po pracowni. Co chwilę podchodziła w inne miejsce, wszystkiego musiała dotknąć.
– Tu jest niesamowicie!
Verę bawił jej dziecięcy zachwyt. Dla niej to wszystko było doskonale znane. W pracowni czuła się niemal jak w domu. Zapachy odczynników, ciepło płomieni, bulgotanie substancji w kolbach wywoływały dreszcz ekscytacji przed nową podróżą w nieznane, zabawą w boga.
– Pamiętaj, Jagodo, nikomu nie opowiadaj co tu robimy. To tajemnica.
Dziewczyna przestała bawić się kluczami i z powagą kiwnęła głową. W oczach widać było determinację.
– I klucze będę miała tylko ja.
Vera wyjęła pęk z dłoni przyjaciółki i schowała do swojej sakiewki, po czym gestem zaprosiła do jednego ze stołów, gdzie w buteleczkach i miseczkach czekały już składniki.
– Najpierw musimy rozetrzeć kryształki azotanu srebra. Załóż skórzane rękawice. Niech cię nie zwiedzie ten niewinny przezroczysty wygląd. Jest żrący i w kontakcie ze skórą zostawi czarne plamy. Dlatego nazywamy go kamieniem piekielnym.
Początkowa fascynacja Jagody szybko ostygła. Z nietęgą miną założyła mało poręczne rękawice i zabrała się do rozdrabniania kryształków w kamiennym moździerzu.
Vera zerknęła na przyjaciółkę.
– Czy masz tutaj wrogów? – spytała, od dawna nosząc się z tym zamiarem. Rozmowa, którą podsłuchała na początku pobytu w zamku, nie dawała jej spokoju. Tak samo jak strach o to, że zakapturzone postacie mogły rozmawiać o Jagodzie.
– Nie – zdziwienie zdawało się autentyczne. – Dlaczego pytasz?
– Tak po prostu. Jesteś pogodna i pomagasz wszystkim, że zastanawiałam się nad tym. Chyba robisz dużo eliksirów dla innych?
– Chodzi ci o lekarstwa? Zdarza się, że któraś poprosi mnie o pomoc, ale raczej tutaj każda ma własne mikstury. Czy dobrze to robię?
Vera zerknęła do moździerza.
– Drobniej. To ma być pył.
Tak oto na wiele dni pochłonął je cud tworzenia.
Noc. Idealny czas na małą wycieczkę, pomyślała Vera wymykając się ze swojej komnaty. Wciąż nie mogła zapomnieć o sekretnej bibliotece. Tak jakby ta przyzywała ją. Dlatego pierwsze swe kroki skierowała w jej kierunku. Pewne części zamku poznała już na tyle dobrze, że mogła poruszać się po nich w ciemnościach. Ponadto wyostrzał się jej kruczy wzrok oraz orientacja w przestrzeni. Kiedy jednak doszła do rozwidlenia korytarzy na pierwszym piętrze, musiała zapalić świeczkę. Każde uderzenie krzesiw burzyło tą dostojną ciszę, w wyobrażeniach Very przybierając rozmiary huku. Za każdym razem rozglądała się nerwowo, czy ktoś nie nadchodzi. Z ulgą powitała płomyk, chwiejny od przeciągów. Dalej szła już po omacku, zapuszczając się w mało odwiedzane rejony zamku. Coraz silniej wyczuwała jednak emanującą blokadę drzwi. I to za nią podążała, aż do celu. Z wnętrza biblioteki nie wydobywało się żadne światło, a drzwi były zamknięte. Ktoś jednak musiał niedawno stąd wychodzić, gdyż na podłodze lśniły świeże ślady krwi. Małe kropelki układały się w szlak, wiodący w głąb zamku. Vera zastanawiała się tylko przez sekundę. Ściskający ją w środku niepokój podsycał pragnienie odkrycia tajemnicy. Niemal na paluszkach podchodziła do każdego nowego korytarza i ostrożnie wyglądała zza róg. Trop doprowadził ją wreszcie do krętych schodów. Musiała bardzo uważać na wąskich ukruszonych stopniach. Im bliżej była szczytu wieży, tym wyczuwała silniejszy smród ptasich odchodów zmieszany z trudnym do uchwycenia, charakterystycznym zapachem. Nim jeszcze weszła na górę, wiedziała, że jest w ptaszarni. Na żerdziach dostrzegła szkodniki szpaki, chmurnego myszołowa, biało-czarne sroki, sprytne gawrony i nocnych łowców – sowy. Nawet niewielki lelek się tu przypałętał. Wszystkie ptaki były nadspodziewanie spokojne. Dopiero po chwili Vera dostrzegła obandażowane łapki i skrzydła, a u szpaka zabliźnione powieki. Czy niektóre z nas leczą również okaleczone ptaki? Czy może robią na nich eksperymenty… zastanawiała się Vera, mając w pamięci krwawe ślady, które ją tu doprowadziły. Teraz rozumiała dlaczego widoczna w głębi zamku wieża zwała się ptasią.
– Nic tu po mnie – szepnęła, wycofując się po śladach.
Jednak na półpiętrze jej uwagę zwrócił wąski korytarz, wiodący do prawego skrzydła zamku. Kusił ją gęstą ciemnością, w której czuła się swobodnie. Ciche popiskiwania gryzoni upewniły ją, że nikogo tam nie ma, przynajmniej żywego. Ta myśl na chwilę ją zatrzymała. Nie miała ochoty odkryć istnienia zjaw. Postanowiła najpierw wyjrzeć przez niewielkie okienko i zorientować się, gdzie jest.
Przywitała ją ogromna tarcza księżyca. Czy to pełnia przynosi nerwowy nastrój? Spojrzała w lewo, wprost w wykrzywiony złośliwie pysk. Cofnęła się z krzykiem. Serce łomotało, choć umysł próbował uspokajać.
– To tylko gargulec… tylko gargulec.
Pomimo racjonalności tego faktu, bardzo powoli wyjrzała ponownie. Kamienne straszydło wpatrywało się w zachodnią bramę, jakby ją pilnowało. Złożone skrzydła porastał mech, dodając im życia. Rześkie powietrze nocy trochę uspokoiło skołatane nerwy, pozwalając rozejrzeć się dalej, choć obecność maszkarona tuż obok deprymowała. Za murem ciągnął się las, falujący na wietrze niczym woda. Verę zaciekawił jednak nieznany dziedziniec w dole. A jeszcze bardziej blask bijący z niektórych okien. Zerknęła ku klatce schodowej ptaszarni. Miała podejrzenia, że gdyby dalej schodziła w dół, mogłaby dostać się na ów dziedziniec. Z pewną ulgą odchodziła od gargulca, strzegącego korytarzyka i ruszyła ku nowej tajemnicy, tym razem związanej z żywymi. Dziedziniec okazał się nieduży. Otaczały go niskie budynki z prostymi, drewnianymi drzwiami. Wyglądało na to, że znalazła dziedziniec gospodarczy z dawnymi warsztatami, kuźnią i magazynem. Vera ruszyła ku światłu, niczym ćma, sama gasząc świeczkę. Ciche głosy dobiegały z jednego z warsztatów. Drzwi były lekko uchylone, ale Vera postanowiła zakraść się pod okno. Ostrożnie wyjrzała i dostrzegła przy stole Tarę i Fionę. Trochę dalej, przy bulgoczącym kotle, stała Jagoda. Blask ognia tańczył na jej spokojnej twarzy, dodając upiorności.
Niczym trzy wiedźmy. Co wy tu pichcicie zakazanego. Jakby w odpowiedzi odezwała się Tara.
– Tyle chyba wystarczy tego wywaru. – Kobieta pochyliła się nad parującym kociołkiem i szybko się cofnęła. – Nie pachnie zachęcająco.
– Może dodać trochę miodu dla smaku – zaproponowała Jagoda. – I jeszcze z kilka ziaren świńskiej wszy?
– Bielunia! Mów ty po ludzku dziewczyno, a nie tymi swoimi wioskowymi dziwactwami. I zapamiętaj, że jeśli dasz go za dużo, zrobisz truciznę. Jesteś młodziutka i musisz się jeszcze trochę poduczyć.
– Nie bądź taka ostra. I tak już jest niezła. – Fiona puściła oczko do Jagody, wywołując uśmiech. – Powiedz ty lepiej, na kiedy umówiłaś się z tą kobietą.
– Nad ranem mam jej zostawić zapieczętowane dzbanki tuż za dębową bramą, w ogromnej dziupli. Wspominała coś, że ostatnio zdawało jej się, że ktoś ją śledzi. Na szczęście zwodnicza ochrona zamku działa, ale nie ma co ryzykować.
– A ile z tego będziemy miały? – spytała Fiona, przelewając miksturę do kolejnego dzbanka. – W końcu trochę ludzi z tej dychawicy uleczymy.
– Na alkohol do następnych nalewek i nasze zaskórniaki wystarczy. Ale musimy na pewien czas się wstrzymać z podbieraniem ogrodowych ziół i miodu z barci Brenny, bo któraś się domyśli.
– Fiona… a na co tak zbierasz? Nie chcesz nas chyba opuścić?
Fiona objęła ramieniem posmutniałą dziewczynę.
– Jeszcze nie zostawię mojej młodszej siostrzyczki, ale trudno mi usiedzieć w miejscu. Tyle niezwykłych miejsc czeka, a wtedy przyda się trochę grosza. Może wyruszysz nawet ze mną?
Vera po cichu oddaliła się od okna i skryła w ptasiej wieży. Teraz rozumiała dokąd wymykała się nocami Jagoda. Ulżyło jej, że chodzi jedynie o pokątną sprzedaż lekarstw. Nie zamierzała zdradzić sekretu dziewczyn, choć cieszyła ją nowa wiedza, którą mogła w dogodnym momencie wykorzystać.
– No, dość już przygód. Wracam do ciepłego łóżka.
Mieszkanki zamku, zwłaszcza te młode, już od kilku dni nie mówiły o niczym innym jak o sobótce. Większość przygotowań i opowieści ominęło Verę, zamkniętą niczym księżniczka w wieży. Jedynie Jagoda i Marysia odwiedzały ją, zarażając podekscytowaniem. Zaś w najkrótszą noc w roku dziewczyny wpadły zmachane do wieży, po czym pociągnęły alchemiczkę za sobą, akurat gdy ta odłożyła do szafki ostatnią, siódmą fiolkę i zamknęła na klucz. Vera nie opierała się zbytnio, ciekawa z czego to całe poruszenie. Czas zatarł wspomnienie jej sobótkowej nocy, kiedy to matka niemal siłą zaciągnęła rodzinę nad pobliską rzekę. Ojciec całym sobą demonstrował obojętność na plebejskie hulanki, a ona, jak to dziecko, bawiła się z innymi przy ognisku.
Dziewczyny po drodze odwiedziły jeszcze przyzamkowy ogród. Nie tracąc czasu, zrywały zioła i kwiaty, po czym zręcznie ze sobą splatały.
– Ruta to symbol dziewictwa i czystości – wyjaśniła Jagoda, zrywając długie łodygi z żółtym kwieciem. – Bylica za to chroni przed złem. No i jest wspaniała na włosy.
Marysia zaprezentowała gruby blond warkocz.
– Uwielbiam jaskry. – Jagoda zerwała jeden i zaczęła odrywać płatki. – Kocha, nie kocha…
Vera wybrała kwiaty, które miały dla niej symboliczne znaczenie. Naparstnicę purpurową, którą od zawsze kojarzyła z alchemią, ostróżkę – wspomnienie matki i błękitną niezapominajkę, aby zawsze pamiętać. Przysiadła się do Jagody, chcąc podpatrzeć technikę zaplatania. Pierwsze próby wyszły dość marnie, trochę studząc zapał. To jednak skłoniło ją, by wykorzystać chwilową nieobecność Marysi.
– Jagódko, czy widziałaś może kogoś w pracowni w ostatnich dniach?
– Nie. Ale tylko ty masz klucz – odparła, nie przerywając pracy.
– Racja… a ile wczoraj fiolek odłożyłaś na parapet do ostygnięcia?
– Osiem. Coś się stało?
– Właśnie nie wiem.
Vera nie miała innego wyjścia, jak wrócić do plecenia. Jednak jej palce nie były tak zręczne.
– To nie ma sensu – skwitowała Vera swoje rozlatujące się dzieło. Nawet liście jeżyny nie pomogły.
– Pleciesz… – zaczęła Marysia, po czym z Jagodą wybuchły śmiechem z niezamierzonego żartu.
– Ty nie masz w sercu żadnego kandydata?
Na myśl przyszedł jej sympatyczny syn pomniejszego szlachcica, o oczach koloru dojrzałych jeżyn. Szybko jednak przepędziła dziecięce wspomnienie.
– I tak żaden wianek nie dotrze do waszych zalotników.
– No to wywróży nam staropanieństwo.
Dziewczyny nie dały się zbić z pantałyku i po chwili już pędziły na pobliską plażę, gdzie wielkie ognisko paliło się w najlepsze, a tlące się jeszcze koło wozu leżało nieopodal. Większość kobiet tańczyła szaleńczo wokół ogniska, zatracając się w melodii piszczałek. Co odważniejsze podwijały sukienki i przeskakiwały nad płomieniami, igrając z losem. Verze nie uszło uwadze, że kilka sióstr przyglądało się zabawie z dala od płomieni. Po drugiej stronie ognia Damaris pomachała Verze, na co ta odpowiedziała uśmiechem.
– Z drogi!
Vera odskoczyła zaskoczona, ustępując miejsca Morgan i Tarze, tachającym wielki sagan z wodą.
– To najlepsza noc na warzenie eliksirów – wyjaśniła Berenika, niosąc za nimi tacę wypełnioną ingrediencjami.
– Piwo byście uwarzyły! – zaśmiała się któraś.
Berenika zamiast tego wrzuciła w ogień ochronny bukiet z magicznych ziół. Wiatr szybko rozniósł odurzający zapach szałwii, łopianu i dziurawca.
Jagoda pociągnęła Verę w stronę oceanu.
– Odpływ, idealnie.
Dziewczyny odpaliły od ogniska świece do wianków i ostrożnie położyły je na wodzie. Rozświetlone blaskiem wianki tanecznym ruchem oddalały się od brzegu, w poszukiwaniu przeznaczenia. Zaraz za nimi do wody wbiegły dziewczęta.
– Nadal nie chcesz powiedzieć siostrom co je leczy? – Vera poprawiła się na niewygodnym krześle, spoglądając na Damaris, siedzącą za swoim biurkiem. Wciąż miała w pamięci ostatnio przybyłą kobietę, której nie udało się uratować. Cały czas dręczyło Verę pytanie czy to odniesione oparzenia były zbyt dotkliwe, by kamień filozoficzny je uleczył, czy może to sama mikstura pogorszyła stan. Do tej pory dudniły jej w uszach złorzeczenia Damaris na mieszczan. – Mają prawo wiedzieć, skoro są naszymi myszami doświadczalnymi.
– Masz rację w tej kwestii. Lecz sama wiesz, jak kamień filozoficzny wpływa na ludzi. Nie myślą racjonalnie, opętani pragnieniem posiadania.
– Czyli nie ufasz im.
Śmiech zaskoczył Verę. Twarz Damaris wykrzywił grymas rozbawienia zabarwiony złośliwością.
– Nie oszukujmy się. Nazywamy się siostrami i póki nasze cele są zbieżne, pomagamy sobie. Ale dawno nauczyłam się, że nie można liczyć na nikogo poza sobą.
Vera odchyliła się na oparcie, przyglądając się Damaris. I nie poznawała jej.
– Czy są problemy z wytwarzaniem specyfiku?
Zmiana tematu wyrwała Verę z zamyślenia.
– Nie jest to proces ani krótki, ani łatwy. Muszę czekać na określone fazy księżyca. Mamy też mało składników, a więc i eliksiru nie wychodzi wiele. Muszę racjonować dawki. – Z czego Vera tak naprawdę się cieszyła. Wolała mieć wszystko pod swoimi skrzydłami. Nadal ją jednak niepokoiły zniknięcia pojedynczych dawek.
– Faktycznie, mam trudności z pozyskiwaniem odczynników, tak by nie wzbudzać podejrzeń. Nie mam nikogo zaufanego na zewnątrz.
– To może warto to zmienić, a nie zamykać się zupełnie na świat. Samowystarczalność…
– Dziś jest nasza szansa! – Do komnaty wdarł się nieznajomy, nijaki głos.
W otwartych drzwiach stała Ursula. Zmarszczone gniewnie brwi były jej nieodłącznym atrybutem. Vera zdała sobie sprawę, że chyba nigdy nie słyszała jej głosu.
– My chyba już skończyłyśmy. – Vera wstała i ruszyła do wyjścia odprowadzana chmurnym spojrzeniem Ursuli. Kiedy jednak znalazła się na korytarzu z premedytacją nie domknęła drzwi.
– Nie chciałam robić nadziei, ale odkąd znalazłam wzmiankę u Hieronima o komecie, sprawdzałam niebo. Możliwe, że tej nocy wrota się uchylą. Nie zdołamy tam wejść, ale może…
– Uda się stamtąd coś uszczknąć.
– Tej nocy puszka pandory zmieni swe znaczenie. Cieszę się, że kamień filozoficzny tej alchemiczki nie będzie już potrzebny.
– Ależ będzie. Chcę dożyć do pełnego otwarcia wrót.
– Wiesz, że nie podoba mi się to. Nie znamy długotrwałego wpływu tego eliksiru.
– Jeśli coś będzie nie tak, odstawię go.
– Za dobrze cię znam. Żałuję, że wróciłaś wtedy po nią i sprowadziłaś tu.
– A ty miałaś nie skrzywdzić Very. Od początku jej nie cierpiałaś.
Na dźwięk swojego imienia serce Very zabiło mocniej.
– To przez nią coraz częściej się kłócimy. Nie rozumiem czemu darzysz ją przyjaźnią. – Irytacja Ursuli rosła.
– I pewnie nie zrozumiesz, tworząc wokół siebie coraz szczelniejszą skorupę. Kiedy ostatnio widziałaś świat, ale ten spoza zamku?
– Ty przez długi czas również za wiele nie widziałaś, ślęcząc w pracowni Very i kłamiąc siostrom o swoich rzekomych podróżach.
– Tak, czułam się źle oszukując je. Ale robiłam to dla naszego celu. Ale mimowolnie przez te kilka lat, kiedy towarzyszyłam Verze, zżyłyśmy się.
– Ciekawe czy powiedziałaby to samo, gdyby poznała prawdę.
– Nie zrobiłabyś tego.
Cisza przedłużała się. Vera wyobraziła sobie Damaris i Ursulę mierzące się wzrokiem.
– Ona jest jasnością, wabiącą cię niczym ćmę. Ja jestem ciemnością, która zna twe prawdziwe oblicze. Przyjdzie dzień, kiedy będziesz musiała dokonać wyboru.
– Czasem naprawdę męczy mnie to twoje oniryczne paplanie. Idź lepiej po talizmany. Spotkamy się na najniższym tarasie.
Głosy ucichły. Vera szybko schowała się za szerokim załomem ściany i czekała, aż wyjdą. Chwile jednak przedłużały się, odmierzane nerwowym stukaniem palców o ścianę. Jednocześnie Vera próbowała zrozumieć podsłuchaną rozmowę. Jak pragnęła wejść tam i wreszcie dowiedzieć się całej prawdy, bo z tych strzępków nic nie mogła zrozumieć. To za długo trwa, Vera wyszła z ukrycia. Delikatnie uchyliła drzwi i zajrzała do środka. Pokój był pusty.
Vera zatrzymała się przy krawędzi najwyższego tarasu, dostrzegając w dole Damaris. Na niebie Słońce i Księżyc współistniały, złączone jasnym warkoczem komety, tworząc doskonałą okazję do uchylenia wrót Innego Świata.
– Nie rób tego! – krzyknęła Vera, nie mając lepszego pomysłu.
Kobieta w dole odwróciła się.
– Nigdy nie chciałaś wytępić zła?! Ukarać ich?! – przekrzykiwała wzmagający się wiatr.
– Moją zemstą był brak pomocy! – odparła Vera, blednąc na pewną myśl. – A może ta cała zaraza to twoja sprawka?!
– Żałuję, lecz nie mam jeszcze takiej mocy. Ale jeśli uda mi się otworzyć wrota Innego Świata, wtedy możesz być pewna, że wypuszczę coś o wiele gorszego.
– Istnieją dobrzy ludzie, jak mój brat. Nie pozwolę ich skrzywdzić!
– Hipokrytko! Nie dając im lekarstwa robisz to co ja.
Vera poczuła, jakby dostała w twarz. Damaris miała rację. Jej wściekłość dorównywała furii Damaris. Kształtowała ją i próbowała kierować życiem. I choć uczucia te były jak najbardziej usprawiedliwione, prowadziły tylko do zguby.
– Masz rację, Damaris. Miałaś ją też wtedy, gdy zamiast krzywdzić, pomagałaś. Ale jeśli teraz wypuścisz stamtąd śmierć i rozpacz, to również dotknie nasze siostry.
Vera poczuła, że musi znaleźć się blisko Damaris. Wtedy zdoła ją przekonać. Na oczach przyjaciółki zmieniła się w kruka.
W ostatniej chwili dostrzegła nadlatującego jastrzębia. Jego szpony chybiły, ale wystarczyło, by ją zdekoncentrować. Przez chwilę dwa ptaki krążyły w powietrzu, nim drapieżnik ponowił atak. Nie przewidział jednak sowich pazurów. Płomykówka stanęła jastrzębiowi na drodze. Jej ogromne, miodowe oczy przez sekundę spotkały się z kruczymi.
Damaris?
Sowa utrzymywała dystans, nie chcąc atakować, lecz jastrząb nie wahał się, mając w oczach żądzę mordu. Sowie piski i krzyki jastrzębia mieszały się ze wzburzonym oceanem. Wyrwane pióra wpadały do wody, znacząc miejsce potyczki. Vera chciała pomóc przyjaciółce, lecz bijące powietrze skrzydła nie pozwalały się zbliżyć. Jastrząb atakował w furii, lecz płomykówka była zwinniejsza. Krew plamiła pióra coraz obficiej. Żadna nie chciała ustąpić. Wreszcie sczepione ze sobą zaczęły opadać, aż ocean pochłonął obie.
Vera krążyła nad wodą, w nadziei, że Damaris wypłynie. W końcu musiała pogodzić się, że rany odniesione w walce były zbyt dotkliwe. Wyczerpana doleciała nad klif. Z ulgą poczuła pod stopami ziemię. Słońce już dawno skryło się za horyzontem. Szum fal powoli wyciszał skołatane nerwy. Damaris była płomykówką? Przez lata oszukiwała mnie dla kamienia filozoficznego? Czy w jej gabinecie znajdę swój zaginiony woreczek? Ale przecież teraz obroniła mnie przed Ursulą. Vera wstała raptownie, nie mogąc wytrzymać tych wszystkich pytań bez odpowiedzi. Spojrzała na zamek. Z niektórych okien nadal sączył się ciepły blask świec.
Niczym latarnie, wskazujące właściwą ścieżkę, pomyślała Vera. Dostrzegła biegnące ku niej siostry. Czy widziały wszystko? A może będą mnie obwiniać? Vera odetchnęła głęboko rześkim powietrzem nocy, próbując uspokoić galopujące serce. Nie rozumiem cię Damaris i nie potrafię zaakceptować twoich ostatnich wyborów. Lecz podziwiam z jakim oddaniem zajęłaś się potrzebującymi kobietami. Będę kontynuować twoją drogę. Nie zostawię sióstr.