– Miałem sen.
– Opowiedz mi.
Popatrzył na nią zmęczonym wzrokiem, w jej oczach widział tylko pustkę. Wydawało się, że każdy mięsień na jej twarzy jest napięty, jakby czekała na coś nieuniknionego, coś co miało spaść na nich w każdej chwili.
– Później – powiedział i wyszedł z domu.
Odprowadziła go wzrokiem i przez chwilę, wpatrywała się w ścianę lasu w której zniknął. Jak zwykle, tym co uderzyło ją najbardziej była cisza. Czuła ją całą sobą, oblepiającą całe ciało, pełzającą po karku i zatykającą uszy.
Spojrzała w niebo. Miało kolor stali, zresztą nie pamiętała żeby ostatnio było inne. Brudne chmury wisiały na ich domem, nawet się nie poruszając. Bezwietrzna cisza.
Oni już nie wrócą, to nic nie zmieni – usłyszała cichy głos, jakby ktoś szeptał jej do ucha. Powoli się odwróciła i weszła z powrotem do sieni. Starucha jak zwykle siedziała w starym fotelu, przykryta kocami po samą szyję. Resztki siwych włosów, blade, prawie ślepe oczy i wysuszona twarz. Kobieta wzdrygnęła się na jej widok.
Po południu zerwał się wiatr i zaczął padać deszcz. Ciężkie krople uderzały o okna, wygrywając kojącą dla uszu melodię. Ucieczka z głuchej ciszy, chwila wytchnienia.
Zofia siedziała w kuchni, przed kubkiem zimnej herbaty. Nie wypiła ani kropli. Wpatrzona w pogodę za oknem, wpadła w swoisty trans, myśli gdzieś uleciały, wzrok i słuch skupiły się na deszczu, który mimo, iż za szybą, wypłukiwał mrok gnieżdżący się w jej głowie. Zatracić się w tym stanie, zastygnąć niczym posąg i trwać w wieczności, rozpadając się pod wpływem czasu i przepaść w niebycie.
Nagle, poczuła, że coś z niej uleciało. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że usłyszała śpiew ptaków, przebijający się przez deszcz.
– Kim jesteś? – rzuciła w kierunku fotela, odwracając głowę. Starucha patrzyła się prosto w jej oczy. Za oknem robiło się coraz ciszej, aż nagle ostatnie krople wylądowały z delikatnym stukotem i nastała cisza.
Wzrok staruchy był niemal namacalny i pomimo, iż nawet nie wykonała najdrobniejszego ruchu, sięgnęła ku Zofii, dusząc w zarodku ten lichy ochłap nadziei, który nie wiadomo skąd, pojawił się nagle w jej sercu. Ciałem kobiety przeszedł dreszcz, a w jej wnętrze znowu wkradł się cień. W tym momencie, Zofia wstała i wyszła z chaty, nawet nie ocierając łzy, która właśnie spłynęła jej po policzku.
Praca na podwórzu była ciężka, ale satysfakcjonująca. Zmęczone ciało było ulgą dla umysłu, który był wycieńczony przez cały czas. Obowiązki domowe wykonywała z wyjątkową starannością, nie wiedziała dlaczego i po co, jednak robiła to. Wiedziała, że musi. Nigdy jednak, nie pamiętała co dokładnie robiła.
Kiedy szła w kierunku składu drewna, zobaczyła dzieci bawiące się przy leśnej ścieżce. Jak przez mgłę, wydawało jej się, że to syn i córka, sąsiadów, którzy mieszkali po drugiej stronie lasu.
– Dzień dobry! – krzyknęła dziewczynka.
Zofia przez chwilę miała chęć podbiec do nich, chwycić w ramiona i przytulić. Potem złapać każde za rękę i uciec, nie ważne gdzie. Przed siebie, jak najdalej stąd. Myśl ta, jednak tak szybko uleciała, jak szybko się pojawiła.
Dzieci podeszły do ogrodzenia, wpatrując się w kobietę. Wydawała się młoda, ale wyglądała okropnie staro. Zapadnięte policzki, posklejane włosy i te oczy. Tak smutnych oczu nigdy nie widzieli. Wpatrując się w nie, poczuli się dziwnie i nieswojo, jakby miały ich pochłonąć, niczym mroczne studnie bez dna.
– Idźcie stąd – powiedziała cicho, po czym odwróciła się i ruszyła przez podwórze. Dzieci spojrzały po sobie i uciekły w las.
Wracając, rzuciła okiem na ścieżkę, przez sekundę znowu miała ochotę rzucić się za tymi dzieciakami, pobiec razem z nimi. Ale ta chęć przeszła, kiedy poczuła na swoim karku duszący oddech stojącego za nią domu.
Wieczorem, kiedy zaszło słońce, usłyszała kroki przed domem i uniosła głowę nasłuchując. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Marek. Był bardzo spięty, kątem oka spojrzał na staruchę, po czym udał się do łazienki.
Stał przed brudnym lustrem i przyglądał się rdzawym zaciekom. Próbował odkręcić kran, ale ten uronił zaledwie kroplę. Oparł się o zlew. Myśli pojawiały się i uciekały z jego głowy, miał wrażenie, że jego skronie zaraz eksplodują. Uniósł głowę i spojrzał na swoją twarz, nie poznawał siebie. Kogo w zasadzie miał poznawać? Nie wiedział kim był kiedyś i co gorsza, nie wiedział kim jest teraz.
Nie był w stanie stwierdzić, ile czasu spędził przed lustrem, ale w końcu się ocknął i wyszedł z łazienki. W drodze do sypialni, kątem oka zajrzał do kuchni. Siedziała tam, jak zawsze. A teraz patrzyła prosto na niego.
Kiedy wszedł do sypialni, Zofia siedziała na łóżku. Słaby blask lampy naftowej oświetlał pomieszczenie.
– Gdzie byłeś?
– Nie pamiętam – odpowiedział i usiadł obok niej.
Nie dotykali się, nie przytulali. Zofia i Marek, przykurczeni, wpatrzeni w zagrzybioną ścianę. Każde z osobna, uwięzione w swojej własnej klatce, zagubione w swojej własnej głowie, ale poddane temu samemu demonowi.
Noce były najgorsze. Nie pamiętali kiedy ostatnio spali, chociaż zasypiali co noc. Nie chcieli, jednak tego pamiętać. To właśnie po zachodzie słońca przychodził mrok, którego nie rozumieli i który definiował ich życie za dnia.
– Boję się – wyszeptała Zofia, a po chwili dodała – Opowiesz mi? Twój sen.
Marek wstał i zgasił lampę. Ciemność jaka ich ogarnęła, spowodowała, że z ust Zofii uleciał niemy krzyk. Łapała łapczywie powietrze, jakby się dusiła. Po chwili osunęła się na łóżko i podwinęła nogi do brody.
– Boję się – wyszeptała ponownie.
– Ja też – Marek położył się obok, jego ciężki oddech stawiał wyraźne stemple w gęstej jak smoła nocy.
Sen był dla nich czymś w rodzaju tortury, nie wiedzieli dlaczego, ale to właśnie we śnie ogarniał ich największy strach. Skrajnie zmęczeni, jednak za wszelką cenę starali się nie zasypiać.
A kiedy już któreś zamknęło oczy, pogrążając się we śnie, zawsze była tam ona. Starucha, rzadko się odzywała, rzadko coś robiła, przeważnie wbijała w nich tylko swój wzrok. I było to wystarczające, macki szaleństwa owijały się wokół nich, dusząc i odbierając rozum.
Ile to trwało? Czy tak było od zawsze?
Zdawało im się, że wiedzieli gdzie mieszkają, gdzieś w podświadomości wiedzieli, że niedaleko jest miasto. Może mieszkali tam ludzie. Może ich życie wyglądało inaczej. Zdawało im się, że oni sami kiedyś wiedli inny żywot. Może byli szczęśliwi? Ale czym jest szczęście? A może nie istnieje nic takiego, może nie ma innych ludzi. Nie ma szczęścia, jest tylko ciemny las, ich chata i starucha w fotelu. Każda myśl i uczucie inne niż strach, ulatywały z ich głowy, jakby niepożądane przez własny rozum, który łaknął tylko grozy i beznadziei.
Zofia przebudziła się. Była zlana zimnym potem, a przed oczami miała jeszcze przerażającą twarz staruchy, która nawiedziła ją we śnie. Wyczuła, że leżący obok Marek drży i skomli. Odwróciła się i zobaczyła, że trzyma się za głowę i płacze.
Po chwili wstał z łóżka i powolnym krokiem ruszył do drzwi.
– Marek? – wyszeptała, ale on jej nie słuchał. Powoli je otworzył i spojrzał w kierunku kuchni. Zofia dostrzegła ją kątem oka, ale tym razem starucha nie siedziała w fotelu. Stała wyprostowana tuż pod ich drzwiami i patrzyła na Marka.
– Jestem już najedzona – powiedziała, skrzeczącym głosem. Nie mieli pojęcia, co to oznacza, jednak dla obojga, nie wiadomo dlaczego, zabrzmiało to jak wyrok.
Marek wyszedł z sypialni i zamknął za sobą drzwi.
Zofia powoli zeszła z łóżka i padła na podłogę, nie miała sił wstać. W jej głowie kotłowało się coś czego nie potrafiła nazwać. Jakby dzika bestia walczyła z jej czaszką, aby się z niej w końcu wyrwać.
Przeszła na czworakach pod drzwi, a potem się o nie oparła. Poczuła, że z jej nosa wypływa stróżka krwi. Poczuła jej metaliczny smak, kiedy ta spłynęła na usta.
Od kiedy Marek wyszedł z pokoju minęło kilka minut, jednak ona nie była w stanie odczuć upływającego czasu, wydawało się jej, że jest pogrążona w absolutnej nocy, że ten stan będzie trwał wieczność.
W pewnym momencie, usłyszała dobiegający z kuchni trzask, a potem drugi, głośniejszy. Ocknęła się i przyłożyła ucho do drzwi, zza których dochodziło okropne rzężenie, przeplatane plaskającymi uderzeniami i ciche, przerywane jęki. Serce podeszło jej do gardła, zaczęła się cofać w kierunku łóżka. Kiedy już się na nie wczołgała, nakryła się cała kocem i czekała. Czuła przerażenie, które wypływało z niej wraz z potem. Śmierdziało rozkopaną ziemią i zgniłym mięsem.
Niedługo później, usłyszała skrzypienie otwieranych drzwi.
– To był mój sen – głos Marka była inny, przygłuszony.
Kiedy Zofia zsunęła z głowy koc, zobaczyła go, skąpanego w krwi. W ciemności wyróżniały się jedynie białka jego oczu, tworząc makabryczną maskę na jego twarzy. Stał tak i patrzył się na nią, już nic więcej nie mówiąc, a ona patrzyła na niego, zbyt przerażona by wykonać jakikolwiek ruch, by cokolwiek powiedzieć.
W tym momencie, w pokoju nastał półmrok, najwidoczniej zaczęło wschodzić słońce. Dopiero teraz zauważyła co trzyma w ręku. Była to głowa staruchy.
Trzymał ją za włosy, zlepione krwią. Z jej rozszarpanego karku, kapała ciemna ciecz. Po raz pierwszy w życiu Zofia widziała, żeby jej oczy były zamknięte i odczuła ulgę. Po jej policzku popłynęła łza, a potem nagle wybuchła niekontrolowanym płaczem, krzyczała i biła pięściami w materac. Po chwili zdała sobie sprawę, że się śmieje. Czuła, że coś z niej zeszło, że zrzuciła jakiś ciężar i wtedy spojrzała ponownie na Marka.
I zrozumiała.
Zrozumiała, że on pamięta i ona w tym momencie też sobie przypomniała. Wszystko. I wtedy, pękło jej serce.
***
– Pójdę tam i porozmawiam z tym facetem. Dzieciaki mówią, że przesiaduje w lesie. Po prostu siedzi na jakimś pniaku i całymi dniami gapi się w jeden punkt w ziemi.
– Nie uważasz, że dzieciaki przesadzają?
– Nie wiem, Kasia mówi, że podglądali go od kilku dni i że się go boją, nie mogą się swobodnie bawić. Rozmawiałem z mleczarzem, podobno mieszka z żoną i dziećmi po drugiej stronie lasu. Pogadam z nim i tyle. Może dzieciaki faktycznie przesadzają, ale wole się upewnić, że to niegroźny typ. Poza tym to i tak nasi najbliżsi sąsiedzi. Przeprowadziliśmy się tu miesiąc temu, może już najwyższa pora, żeby ich poznać.
– Masz rację, ale wiesz, że nasze dzieciaki mają bujną wyobraźnie. W każdym razie, jeśli wydadzą ci się w porządku to może ich zaprosimy do nas na kolację. Mówiłeś, że mają dzieci, a na tej wsi będzie ciężko o koleżeństwo dla Antka i Kasi.
– Dobrze, pójdę najpierw do lasu, może go tam spotkam, a jeśli nie, to podskoczę do ich domu. Postaram się to szybko załatwić i zaraz wracam.
***
Znalezienie miejsca o jakim mówiły dzieci, nie zajęło mu zbyt wiele czasu. Wyraźnie wspominały o przewróconej sośnie, na której rzekomo przesiadywał ich sąsiad, mieszkający za lasem. Zresztą, ich słowa się potwierdziły, kiedy znalazł ślady męskich butów. Jego uwagę zwróciła dość mocno rozkopana ziemia, na której leżał zdeptany goździk. Rozejrzał się jeszcze przez chwilę, ale niczego więcej nie zauważył. Nic tu po mnie, pomyślał i skierował się ku leśnej ścieżce.
Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, było zniszczone ogrodzenie. Połamane, porastające mchem sztachety nie były dobrą wizytówką. Potem ujrzał dom, który prezentował się jeszcze gorzej. Pomyślał, że ta rudera nadaje się tylko do rozbiórki.
Wszedł na posesję i rozejrzał się. Nie wiedział dlaczego, ale przeszedł go dreszcz. Wszystko było zarośnięte i zaniedbane, w porównaniu do ich pedantycznie utrzymanego domu robiło to bardzo nieprzyjemne wrażenie. Poza tym unosił się tam dziwny zapach.
Spojrzał na dom i poczuł niepokój. Nie potrafił stwierdzić dlaczego, ale jakoś nie uśmiechało mu się podchodzić do drzwi wejściowych. Pokręcił się jeszcze chwilę po obejściu, mając nadzieję, że któryś z domowników zauważy go przez okno i wyjdzie mu na przywitanie.
Nic się jednak nie wydarzyło, a kolejną rzeczą, przez którą włos zjeżył mu się na głowie była kompletna cisza. Zdał sobie sprawę, że mimo iż dom znajduje się tuż przy lesie, nie słyszy żadnych ptaków.
– Sławek, ty idioto, bądź mężczyzną – mruknął do siebie i uśmiechnął się pod nosem.
Ruszył w kierunku domu, ale kątem oka zobaczył, że otwarte są drzwi od garażu, więc postanowił najpierw sprawdzić tam.
Widok jaki ujrzał, został w jego pamięci do końca życia, ale nie zdawał sobie sprawy, że to co miał zobaczyć za chwilę sprawi, że już nigdy nie będzie takim samym człowiekiem.
Kiedy już oderwał wzrok od otwartych oczu wisielca, który wydawał się patrzeć prosto na niego, złapał się za kieszeń i uświadomił sobie, że nie ma przy sobie telefonu. Ruszył biegiem w kierunku domu.
– Halo! Jest tu ktoś?! – krzyczał, a kiedy dobiegł do drzwi i zapukał mocno, te otworzyły się na oścież. W panice wszedł do środka. W całym domu porozrzucane były dziecięce ubranka i zabawki. Zajrzał do kuchni, ale nikogo tam nie było, więc ruszył w stronę lekko uchylonych drzwi do sypialni.
– Przepraszam, jest tu…
Jego buty, zanurzyły się w wielkiej kałuży krwi, której źródło znajdowało się na środku pokoju. Zobaczył klęczącą na kolanach kobietę, białą jak śnieg, której oczy były otwarte tak samo, jak oczy wisielca i tak samo jak jego oczy, martwe. Obok leżał kuchenny nóż.
Najstraszniejsza, była właśnie poza w jakiej zastygła. Makabryczny posąg, wydawał się cierpieniem w czystej, zmaterializowanej postaci. A jego ukoronowaniem, okazały się dwa maleńkie buciki, trzymane przez dłonie pomalowane zastygłą krwią, która wylała się z pociętych głębokimi ranami przedramion.
***
Karol był w wyśmienitym humorze. Wracał właśnie ze spotkania służbowego, na którym dowiedział się, że dostał długo wyczekiwany awans. Teraz te pachołki z działu marketingu, będą mogli mu naskoczyć. Jeszcze kilka lat i znajdzie się na samym szczycie. Tak, z pewnością życie układało się po jego myśli.
Spojrzał na siedzenie pasażera. Kupił wino i kwiaty dla swojej żony. Wino wypije niestety sam, bo Sandra była w ósmym miesiącu ciąży.
Na dodatek, jeszcze ta posesja, którą niedawno kupili. Co prawda, znajdowała się tam prawdziwa rudera, podobno niezamieszkana od ponad dwudziestu lat, ale tereny na których stała były przepiękne. Kupili ją w ekstra cenie i zburzyli ruiny, które się tam znajdowały, po czym wybudowali nowy dom.
Po całym życiu spędzonym w mieście, chcieli wreszcie odpocząć od tego całego zgiełku, hałasu i wiecznego pędu jakim charakteryzował się ich dotychczasowy byt. To miejsce, wydawało im się idealne.
Otworzył bramę i wjechał do garażu, który stał tu już przed tym jak kupili tę działkę, ale nie był w złym stanie, więc go tylko wyremontował i trochę powiększył. Wyciągnął wino i kwiaty i ruszył w kierunku drzwi. Idąc przez podwórze, rzucił okiem na piękny ogród, o który troszczyła się jego żona. Z pewnością miała rękę do kwiatów, a on lubił patrzeć jak się nimi zajmuje.
Zanim nacisnął na klamkę, drzwi otworzyły się i stanęła w nich Sandra. Uśmiechała się szeroko, ale było w tym uśmiechu coś dziwnego. Wydawał mu się wymuszony, jakby same usta wyginały się w łuk, podczas gdy oczy pozostawały puste. Poczuł ukłucie niepokoju.
– Mamy gościa – powiedziała i poprowadziła go do salonu.
Spojrzał na nią ponownie, ale uśmiech zniknął z jej twarzy. Patrzyła na niego, ale wyglądała jakby go nie poznawała. Trzymała ręce na brzuchu, jakby chciała przed czymś chronić ich nienarodzone dziecko. Była przerażona.
– Sandra? – zapytał i dopiero teraz zobaczył postać siedzącą na fotelu. Po kilku sekundach wpatrywania się w oczy starej kobiety, kwiaty wypadły mu z ręki, a wino roztrzaskało się o podłogę. W jego głowie pojawiło się coś mrocznego, nienazwanego, coś co wywołało paraliżujący strach, który ścisnął go jak imadło.
– Starucha mówi, że jest głodna – powiedziała cicho Sandra, a z jej oczu popłynęły łzy.