Myśli żądały uwolnienia. Rozpychały się w czaszce i mimo pędu, przystawały, by odcisnąć obrazy na dnie oka – tam, gdzie Markowi wydawało się, że mieszka wyobraźnia.
Upił łyk kawy i niemal zerwał się z fotela, by biec do biurka, gdzie czekał arkusz „spilśnionej włóknistej masy pochodzenia organicznego o gramaturze osiemdziesiąt na metr kwadratowy”. Już za chwilę, na znienawidzoną biel spłyną myśli, jak woda z przerwanej tamy zalewa i użyźnia pola.
Drgnął, gdy wzrok spoczął na dłoni, która wyuczonym ruchem kierowała papierosa dokładnie w środek stosu niedopałków w słoiku. Zaklął. „W ostatniej chwili”, pomyślał i rozkazał przedramieniu, by zbliżyło dymiącą tutkę do ust, „zostało jeszcze z dziesięć strzałów”.
Z jednej strony z przerażeniem odkrywał, że myśli tracą na zaangażowaniu. Z drugiej nie mógł sobie pozwolić na marnotrawstwo. Zaciągnął się kilka razy. Żar na końcu papierosa wydłużył się, a gilzę przecięły brązowe, smoliste pręgi. Odniósł wrażenie, że barierka balkonu podniosła się i opadła, jak burta łodzi na niespokojnych wodach.
Rzucił się w kierunku wejścia do mieszkania. Błędnik nie zadziałał jak trzeba i uderzył ramieniem o framugę drzwi. Stopa niespodziewanie zatrzymała się na wystającym progu i runął na podłogę. W dłoni ściskał firankę. Przekręcił się na bok i dotknął policzkiem zimnej stali karnisza.
Siedział wyprostowany i wpatrywał się w świat za oknem. Obie dłonie spoczywały nieruchomo na nieskalanej bieli spilśnionej włóknistej masy…
Zmierzchało.
Wyrwał się z odrętwienia. Odwrócił głowę w prawo i spojrzał na ścienny kalendarz. Uśmiechnął się. Czarne iksy w równych rzędach i kolumnach zbliżyły się do cyfry otoczonej równie czarną, ale zdecydowanie grubszą kreską.
Podszedł i chwycił zwisający na sznurku flamaster. Skreślił dwie przecinające się linie. Dłoń zadrżała i jedna z linii dotknęła okręgu. „To już jutro”, ucieszył się.
I nie spał całą noc.
Kiedy żyletka szarpała sześćdziesięciodwudniowy zarost, pomyślał, że chyba rozumie, co czuje owca. Spontaniczne grymasy bólu dodatkowo komplikowały sprawę – tu i ówdzie wykwitały kropelki krwi. Tuż nad splotem słonecznym czuł delikatny ucisk podniecenia, a może lęku z braku pewności, czy aby dokładnie zastosował się do receptury. Czy każdy jeden składnik znalazł się w odpowiedniej dawce i w odpowiednim czasie.
Tak długo czekał…
Otworzył drzwi i chłód przywitał go muśnięciem po twarzy. Kroki wzbijały kurz, który wirował w świetle miniaturowych piwnicznych świetlików. Odnalazł właściwy boks. Wnętrze spowijała ciemność. Wsunął się do środka i uklęknął. Namacał wciśniętą pod regał plastikową skrzynkę. Palce prześlizgiwały się po obłych kształtach. Wyciągnął wreszcie szklaną butelkę i przycisnął do policzka. Przez jedno uderzenie serca, zimny dreszcz promieniował aż do lędźwi.
Kolejny kapsel zawirował na podłodze. Jeśli wierzyć temu, co wyczytał w recepturze, teraz zrozumie, doświadczy mocy tworzenia rzeczy niezwykłych.
Spojrzał na kartonowe pudełko leżące na stoliku. Na wydrukowanej grafice spod kapelusza maga starszy pan szczerzył zęby, nieznośnie białe, jak w reklamie kleju do protez. Różdżką dotykał wypełnionego złocistym płynem kufla. Na ilustracji grafik zmieścił jeszcze napis: „Zatop się w wyobraźni”.
Zmierzchało. Ściany pulsowały, przedmioty zmieniały kształty, przenikając się wzajemnie.
Zamknął oczy. Pod powiekami obrazy poruszyły się.
Uwierzył.
Całym sobą, uwierzył.