- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Uczuciowy człowiek

Uczuciowy człowiek

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Uczuciowy człowiek

 

Wreszcie powiedziałem tej pindzie, co o niej myślę. Całe życie mnie terroryzowała. No może nie całe, bo związałem się z tą babą siedem lat temu, ale to i tak wystarczająco długo, żeby wykończyć każdego normalnego faceta.

A na początku było tak cudnie, tiutu-tutu, wyjadanie z dziobków, mizianie, trzepotanie rzęskami, achy i ochy. Niedługo to trwało, tylko do ślubu. A miało być tak pięknie: miłość i wierność aż po grób. Chyba, kurwa, po mój grób.

Wszystko skończyło się zaraz, jak tylko wróciliśmy z podróży poślubnej. Najpierw jebana mamusia przyczepiła się, że zatruwamy jej egzystencję, a ona jeszcze młoda i samotna, mogłaby sobie jakoś ułożyć życie, ale z nami nie da rady. Blokujemy pokój, szwendamy się po całym mieszkaniu, a ona, znaczy moja żona – zamiast się postawić – trzymała jej stronę. W porząsiu, to w końcu jej matka, ale dlaczego przyjebała się do mnie? Przecież uzgodniliśmy, że na razie będziemy mieszkać z teściową, odkładać pieniądze i może uda się nam coś kupić, wybudować… Ale nie tak, kurwa, zaraz!

No, tośmy się razem namieszkali jakieś pół roku. Ta głupia cipa potrafiła tylko matce przytakiwać: tak, mamusiu, masz rację, mamusiu, on jest durnowaty, niezaradny, gamoń. No to wynajęliśmy mieszkanie. Kasa, którą moglibyśmy odkładać, szła psu w dupę, znaczy na czynsz. Przez parę miesięcy było w miarę dobrze… W miarę, bo przecież od ślubu już nigdy nie było dobrze. Trochę mnie dręczyło, że to może naprawdę moja wina, że się nie sprawdzam jako mąż, mężczyzna w ogóle, ale przecież to głupota! Nikt nie może się tak diametralnie zmienić w ciągu tak krótkiego czasu! Byłem dobry trzysta sześćdziesiąt pięć dni temu, więc czemu niby rok miałby tak na mnie wpłynąć, że nagle to, co było fantastyczne, teraz okazuje się do dupy? No, dlaczego?

W każdym razie wyglądało, że odkąd teściowa zniknęła z horyzontu, jest znośnie. Ale potem wywalili mnie z roboty. Ja pierdzielę, ten głupi chuj, znaczy majster, zrzucił na mnie winę za transport. Że niby cały tir do wyjebania, bo przyjąłem dostawę jedwabiu w kolorze morskim, a miał być ponoć szmaragdowy. A co ja, kurwa, jakiś pedał jestem, żeby się wyznawać na kolorach? Zielony to zielony. A może miał być niebieski? I tak naprawdę, jaka to różnica? Szlafroki z każdego materiału można uszyć, nawet w kwiatki. Tyle że kontrahent chciał zielone a nie niebieskie albo na odwrót, bo to do jakiegoś wielgaśnego hotelu miało być, do ścian miało pasować albo co? No w każdym razie wyjebali mnie z hukiem. A ta moja pinda na mnie wsiadła, że teraz do końca życia będziemy się tułać po obcych ludziach, że nigdy nawet kawałeczka własnego miejsca na ziemi. Tak jęczała, aż w końcu powiedziałem, że jak jej matka umrze, to odziedziczymy mieszkanie i wtedy będziemy mieć coś swojego. Ależ na mnie wtedy ryknęła! Że jestem bezmózg, skurwysyn i chujwieco. Zupełnie nie mogłem zrozumieć, o co ta cała awantura, ale potem pomyślałem, że może to mieszkanie nie jest własnościowe.

I tak to szło. Co by się nie wydarzyło, wszystko była moja wina. Nawet jak kiedyś przez cały lipiec padało i dwa tygodnie, kiedy mieliśmy się opalać na złocistym piasku nad brzegiem morza, spędziliśmy w śmierdzącym wilgocią kempingu, to ja też byłem winny. Albo jak złapaliśmy gumę, jadąc na pogrzeb jej dziadziusia. Albo gdy pękła rura w łazience, albo… Długo można byłoby wymieniać.

Wreszcie miałem dość.

Tamtego dnia wróciłem z pracy zmęczony i wściekły. Z nieba lał się żar, a w warsztacie nie było klimy. Szef się ulotnił już o dziesiątej z tą dziunią, co to ostatnio wstawiła do nas samochód i powiedział, że dzisiaj nie wróci. Jak nie wróci, to nie wróci. Posłałem młodego po coś do picia. A jak! Hierarchia musi być. Nie ma szefa, to ja tu rządzę. Młody nie był głupi, przytargał od razu kratę piwa. Schłodziliśmy sobie w lodówce w kanciapie, no i zaraz lepiej się nam pracowało. Radyjko gra, zimne piwko przyjemnie orzeźwia, robota idzie jak złoto, a tu się zjawia ten stary chuj i drze mordę, że nam dniówki potrąci za chlanie. Chyba mu z dziunią coś nie wyszło, bo wściekły był, jakby mu kto drut kolczasty z dupy ciągnął. Mogłem się wprawdzie nie odzywać, ale w końcu jestem mężczyzną, a chłop swój honor musi mieć. No więc pytam go, w czym problem? Robota się robi, a że przy tym trochę piwa poszło? O co całe zamieszanie? Gdyby to wóda była, to tak, mógłby się czepiać. Ale o piwo? Toż to napój chłodzący! No to on na to, że da mi ten napój chłodzący! Mam zabierać rzeczy i spierdalać! Więc mu powiedziałem na odchodnym, że ja mogę spierdalać, ale on to sobie nie popierdolił. Zrobił się taki czerwony na ryju, że pomidorówka mojej starej wyglądałaby przy nim jakby koncentratu zabrakło. Złapał się za klatę, a potem jebnął na podłogę, akurat w miejscu, gdzie się trochę młodemu oleju silnikowego wylało.

Zamieszania się z tego wszystkiego narobiło że ho ho. Pogotowie przyjechało, bo młody wezwał. Stara szefa się zjawiła, pytać co i jak, więc żeśmy jej uświadomili, jak to jej ukochany małżonek pracuje. A kiedy się dowiedziała, to się tak wściekła, że zaraz za nim do szpitala jechać chciała, żeby mu mordę obić. Tośmy z młodym pomyśleli, że szef jest chuj straszliwy, ale w końcu facet, więc zadziałała solidarność. Zatrzymaliśmy babę, a na uspokojenie dostała setkę dobrze zmrożonej wódki. Ten młody to bystrzacha, wypatrzył, jak stary kitra ją w zamrażalniku. A jak już napoczęliśmy tę butelczynę, to żal było zostawiać.

Wracam do domu, a ta moja pinda z mordą na mnie. Ochlapus, pijanica, ladaco – tak się na mnie darła, a ja wtedy nie wytrzymałem. Piłem w dobrej wierze: żeby szefa uchronić przed zemstą żony. A tu ta szantrapa mi zarzuca, że nie mam uczuć, że nerwy jej szarpię, że kompletnie zatraciłem swoje człowieczeństwo. No to jej powiedziałem, że więcej we mnie prawdziwego człowieka niż w niej. Bo ona, kurwa, jakaś zmora jest, co siada na karku i całą radość wysysa. Energię do życia odbiera, niszczy i dołuje, że ta przysięga, cośmy siedem lat temu sobie składali, to mnie szybciej do tego grobu doprowadzi niż można się spodziewać.

Wygoniła mnie z chałupy, palcem precz iść nakazała i jeszcze szydziła! Ja ci życia odbierać nie chcę, mówiła. Nie musisz tu ze mną wypatrywać swojej grobowej deski, wolność ci oddaję. Jednym słowem: spierdalaj!

No to poszedłem, w końcu swój honor mam. Dobrze że było ciepło, więc wymościłem sobie gniazdko na ławce w parku i przekimałem do rana, chociaż komary mnie żarły jakbym był głównym daniem na przyjęciu weselnym. Obudziłem się skoro świt, tak gdzieś o dziesiątej, i poczłapałem do roboty. Szefa nie było, ale w warsztacie grasował już młody, na szczęście nie zdążył wyżłopać całego piwa. Otworzyłem jedno i wlałem w siebie niemal bez połykania. Od razu lepiej! Chciałem sięgnąć po drugie, ale napatoczyła się żona szefa. Jakżeż ona się darła! Zrozumiałem z tego wszystkiego, że znowu moja wina. Przyprawiłem jej męża o zawał, rzucałem kalumnie na jego nieposzlakowaną opinię, a na dodatek deprawowałem młodego pracownika. Jak nieposzlakowaną opinię?, zdziwiłem się, przecież z tą lalunią nie szedł kupować loda, raczej poprosił, żeby mu sama zrobiła. Ugh, zrobiło się niemiło. Z dziunią podobno szef poszedł do ubezpieczyciela, żeby pomóc załatwić formalności powypadkowe. Jasne! Fiuta se chyba ubezpieczał!

Zebrałem swoje manele i poszedłem, z babą się kłócić przecież nie będę. Do domu też nie miałem po co wracać, tam przecież druga taka hetera. Na szczęście miałem kluczyki od garażu. Ruszyłem dziarsko. To było miejsce, gdzie nikt nie będzie mnie szukał. Auta pozbyliśmy się już dawno, bo tylko generowało koszty i nieprzyjemne sytuacje, jak się teściowa do lekarza albo na zakupy kazała wieźć, ale lokal został. Miałem wprawdzie wymówić, ale ani kobita mi nie przypominała, ani się właściciel nie upominał. Zdaje się, że pomieszczenie było wliczone w koszty najmu.

I tak się zaczęło moje samotne życie.

Wyremontowałem sobie stary rower. Składaka dostaliśmy razem z całym dobrodziejstwem inwentarza pozostawionego w garażu. Nikt się o ten szpej nie upominał, więc uznałem, że mogę tu robić, co mi się rzewnie podoba.

Nareszcie byłem szczęśliwy. Nikt się o nic nie przypierdalał, nikt niczego nie chciał. Miałem trochę kasy, na szczęście czuwał nade mną jakiś dobry duch i nigdy nie ujawniłem żonie, że mam osobne konto. Dużo tego nie było, ale jakoś dawałem radę, a jak się rozniosło, że chętnie się podejmuję drobnych prac, to już całkiem było nieźle.

Aż do tego piątku.

Sprawdziłem sobie potem w kalendarzu, czy to nie przypadkiem trzynasty był, ale nie – siódmy. Wracam ci ja sobie na swoim składaczku z drugiego końca miasteczka, bo tam akurat jakaś paniuśka chciała, żeby jej trawnik skosić i nagle toto mi się wpierdziela pod koła. Szarpnąłem rowerem, ale było za późno. Miałem jechać dalej, ale coś mnie tknęło. Bo ja taki uczuciowy jestem, żadnego zwierzątka nie skrzywdzę, sobie od ust odejmę, a czworonoga nakarmię. No więc zatrzymuję się i wracam, żeby popatrzeć, czy muszę dobić stworzenie, czy od razu pogrzeb wyprawiać, a tu zdziwko! Sterczy to to na skraju drogi na trzech łapach, a czwartą w górę unosi i potrząsa, jakby go bolało. Myślę sobie, nie jest źle. Podchodzę bliżej z postanowieniem, że jak ucieknie, to dam sobie spokój, ganiać nie będę, ale jak zostanie na miejscu, to się zaopiekuję, żreć dam i jakąś fizjoterapię nawet przygotuję.

No i zabrałem poczwarę do domu.

Piękny to on nie był, bo nie dość że łapa, po której mu przejechałem, jakaś koślawa została, to na dodatek ze strachu odrzucił ogon. Włożyłem go do plastikowego wiadra, dno wymościłem trawą, wstawiłem pojemnik z wodą i poszedłem polować na owady. Najpierw przyniosłem mu trochę much. Myślałem, że się mnie będzie bał, ale gdzie tam! Jak tylko wsuwałem rękę, to otwierał pysk, żeby mu żarcie pakować. Łykał jak indyk kluski. Po kilku dniach uznałem, że jesteśmy na tyle zaprzyjaźnieni, by dać mu wybór: chce ze mną zostać, czy woli odejść. Został. Zamieszkał obok mojego materaca, spaliśmy głowa w głowę. Kiedy ja szedłem na robotę, on zostawał w domu. Kręcił się po całym garażu, wyłapując wszelkie robactwo, a ja mu jeszcze znosiłem wszystko, co po drodze udało mi się schwytać. Do jesieni odrósł mu ogon i łapa całkowicie wydobrzała. Kiedy zaczęło się robić chłodniej, zobaczyłem, że mój towarzysz staje się jakiś osowiały. Zmartwiłem się tym bardzo, na szczęście przyszło mi do głowy poprosić kogoś o pomoc. W takim jednym domu, gdzie kładłem glazurę, mieszkał dziwny małolat. Dzieciak nigdy nie patrzył w oczy, nie lubił jak go dotknąć nawet w ramię i bez przerwy siedział z nosem w książkach albo w komputerze. Zapytałem go, czy wie coś o jaszczurkach, a on dał mi książkę. Chyba żebym się od niego odczepił i nie gadał. Już wiedziałem, co się dzieje z moim przyjacielem. On po prostu szykował się do zimy. Przygotowałem pudełko, wymościłem własną koszulą i ustawiłem w kącie garażu, żeby nikt nie przeszkadzał i pokazałem mu to lokum. Jaszczurek obwąchał karton, ostrożnie wszedł do środka, a potem – jak babcię kocham – pokiwał głową, zwinął się w kłębek i zasnął. Przykryłem go kawałkiem flanelowej szmatki, którą znalazłem gdzieś w garażowej szafce i dałem mu spokój przez całą zimę. Tylko czasami zaglądałem do niego, głaskałem po zimnym łebku i sprawdzałem, czy nic mu nie dolega.

Było mi trochę smutno, ale wiedziałem, że muszę wytrzymać do wiosny.

Na szczęście na zimę trafiła mi się fucha: zostałem cieciem w siłowni. Znaczy właściwie to byłem taką złotą rączką od wszystkiego. Kran cieknie – naprawiam, śniegu nasypało przed budynkiem – odgarniam, ludzie błota nanieśli – sprzątam. Nie powiem, zwykle nie miałem dużo roboty, a na dodatek ciepło było, mogłem z prysznica korzystać, a czasem za popilnowanie auta albo za przetarcie szyb jakiś dodatkowy pieniądz wpadł do kieszeni. Nie narzekałem, wracałem wieczorem do swojego garażu, padałem na materac i zasypiałem. Jak przyszedł potężny mróz, paliłem w takiej kozie, co ją ktoś wywalił, a ja sobie wyremontowałem. I nie chodziło o to, że mnie było zimno, ale bałem się o Alberta. Tak, tak, mój przyjaciel zyskał imię. Nawet zapisałem je na pudełku, gdzie spał.

I tak doczekałem wiosny. Gdy tylko zrobiło się naprawdę ciepło, wystawiłem Alberta na słońce. Obudził się po kilkunastu minutach, jak tylko się ogrzał. Zobaczył mnie i pysk mu się uśmiechnął. Naprawdę, nie zalewam! Miałem już przygotowane dla niego przysmaki, pierwsze muchy, jakąś dżdżownicę i żółtko z jajka.

Aż któregoś razu jednemu takiemu karkowi przewaliło się pudełko z czymś, co się nazywało izolat białka.

Poleciałem zaraz po szczotkę, żeby sprzątnąć, a facet dał mi jeszcze dyszkę za fatygę. Miałem wywalić ten proszek do kosza, ale pomyślałem o Albercie. Po zimie jego organizm potrzebował wsparcia, a to przecież tylko jakaś odżywka białkowa. Jaszczurek zwariował na punkcie tego preparatu. Żarł go i rósł jak wściekły. Zapas szybko się skończył, ale Albercik nie chciał tego zrozumieć. Kiedy pokazałem mu pustą torebkę, zasyczał na mnie straszliwie. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że może się stać groźny, jeśli mu nie dostarczę proszku. Odpytałem karka o nazwę specyfiku i kupiłem zapas. Już nie musiałem się martwić o myszy czy szczury w naszym lokalu. Mój przyjaciel wyłapał je wszystkie, potem zaczął penetrować okolicę. Na szczęście garaże stały w dość oddalonym od domów miejscu, ale i tak kazałem mu pryskać, jak tylko pojawi się jakiś człowiek na horyzoncie. Albert kiwał głową, bo świetnie wiedział, że ludzie są niebezpieczni. Przez pierwsze dwa miesiące, odkąd zaczął stosować tę używkę, urósł do wielkości kota, potem szło jeszcze szybciej. W połowie lata stwierdziłem, że mój przyjaciel jest wielkości średniego warana. Na jesieni, gdy zaczęły się chłody, musiałem mu wygospodarować cały tył garażu, żeby mógł się wygodnie zwinąć do spania.

Nie mogłem się doczekać kolejnej wiosny.

Wreszcie promienie słońca zbudziły mojego przyjaciela. Muszę przyznać, że kiedy go zobaczyłem, poczułem respekt. Przeciągnął się, prężąc swoje umięśnione ciało, a ja pomyślałem, że Albert mógłby mnie spokojnie połknąć, gdyby chciał. Na szczęście nie chciał. Przysunął się do mnie i pieszczotliwe potarł łbem o moje udo. O mało się nie przewróciłem, ale udało mi się utrzymać równowagę. Poklepałem go po pysku, a potem podsunąłem mu jego ulubioną odżywkę. Łyknął ją z apetytem, a potem rozejrzał się po okolicy.

Nie zdążyłem krzyknąć. Jak sama nazwa wskazuje, jaszczurki zwinki są bardzo… zwinne i szybkie. Bezpański kundel, który przypałętał się w okolice naszego garażu nawet nie zdążył pisnąć. Zamarłem. A potem spojrzałem na przyjaciela i powiedziałem tylko: Kurwa, Albert, co ty wyprawiasz? Jedyną odpowiedzią było mlaśnięcie ozorem, potem jaszczurek odwrócił się i poszedł z powrotem jeszcze pospać.

Któregoś wieczora, pod koniec kolejnego lata, kiedy już zapadł zmierzch, zamknąłem garaż i ułożyliśmy się: ja w całości na materacu, a Albert tylko z głową obok mojej głowy, bo reszta już się nie mieściła, gdy usłyszeliśmy podejrzane szmery. Nakazałem jaszczurkowi pozostać na miejscu, a sam uzbrojony w gazrurkę ruszyłem do drzwi. Ogromnie się zdziwiłem, gdy po uchyleniu jednego skrzydła ujrzałem twarz mojej małżonki. Ten widok sprawił, że drgnęło mi serce. Co by nie mówić, uczuciowy jestem, a kiedyś coś nas przecież łączyło. Ta chwila minęła jednak bezpowrotnie, gdy tylko połowica otworzyła usta. To tu się zamelinowałeś, wysyczała, nierobie jeden. Myślałeś, że możesz tu mieszkać, a ja będę za to płaciła! Niedoczekanie twoje, pojebie niemyty. Won mi stąd, garaż mi potrzebny, auto tu będę stawiać! Darła się i darła, a ja nagle poczułem, że za moimi plecami coś się poruszyło. Nie chciałem wypuszczać Alberta, ale mój przyjaciel nie dał się zablokować. Odsunął mnie zdecydowanym ruchem łba, a potem jednym machnięciem łapy otworzył drzwi na oścież. Dalsza akcja trwała ułamki sekund, w końcu to zwinka. Duża, bo duża, ale zwinka. Zaskoczenie było tak ogromne, że z ust mojej żony nie zdołał wydobyć się żaden krzyk. Albert mlasnął tylko zadowolony i wrócił do środka, zagarniając mnie ze sobą ogonem.

Takiego przyjaciela nie ma nikt na świecie, pomyślałem, zasypiając przytulony do chłodnego pyska. Przed zimą trzeba chyba zaprosić tutaj majstra, tego co to odróżnia morskiego od szmaragdowego. Potem szefa z warsztatu. Jego żonę. Aha, może jeszcze tego palanta, co mi nie chciał sprzedać piwa na kreskę, chociaż obiecałem, że za dwa dni oddam kasę. A na koniec teściową. Potem spieniężymy jej mieszkanie i może przeniesiemy się gdzieś w cieplejsze okolice…

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Na początku tekstu masz powtórzony tytuł.

Chciałam napisać, że historia wydaje się sympatyczna, ale to chyba nie najlepsze określenie. ;) Kiedy czytałam Twoje opowiadanie, przypomniał mi się czerwony pies Clifford. Wcześniej ktoś pisał o słoniu. Jednak Twój zwierzak ma szczególną cechę… Dokładniej nie napiszę, żeby nie spojlerować.

Za największą zaletę tego tekstu jest sposób pisania, prowadzenia całej historii. Jest mnóstwo (czarnego?) humoru i dobry warsztat. Bohater wydaje się wiarygodny. Mimo jego wad, łatwo go polubić i mu kibicować.

Zgłaszam tekst do wątku bibliotecznego.

Zdublowany tytuł usunięty. Dziękuję. 

Cześć.

 

Rzecz pierwsza:

 

Nikt nie może się tak diametralnie zmienić w ciągu tak krótkiego czasu! Byłem dobry trzysta sześćdziesiąt pięć dni temu, więc czemu niby rok miałby tak na mnie wpłynąć, że nagle to, co było fantastyczne, teraz okazuje się do dupy?

Aha. To on się nie zmienił, ale ona widocznie tak?

Błąd logiczny. Skoro ona była dobra 365 dni temu, to czemu rok miałby tak na nią wpłynąć, że nagle to, co było fantastyczne, teraz okazuje się do dupy?

 

Rzecz dwa: nagromadzenie wulgaryzmów jest obezwładniające. Jakbym przedzierał się przez rynsztok.

Niektóre używasz bardzo dobrze (nie mam nic przeciwko wulgaryzmom, które mają sens). Niestety, zdecydowana większość (dobre 75%) jest całkowicie zbędna.

 

A co ja, kurwa, jakiś pedał jestem, żeby się wyznawać na kolorach?

To zdanie już w ogóle jest dość “grube”.

 

A może miał być niebieski? I tak naprawdę, jaka to różnica? Szlafroki z każdego materiału można uszyć, nawet w kwiatki.

To zdanie prawie nie ma sensu. Poza tym, co ma kolor do zdobień, a’la kwiatki?

Jeszcze w kilku zdaniach składnia mogłaby być lepsza.

 

Gdzieniegdzie leży interpunkcja.

 

Jak nieposzlakowaną opinię?, zdziwiłem się, przecież z tą dziunią nie szedł kupować loda, raczej poprosił, żeby mu sama zrobiła. Ugh, zrobiło się niemiło. Z dziunią podobno szef poszedł do ubezpieczyciela, żeby pomóc załatwić formalności powypadkowe.

Tu coś nie gra z tym znakiem zapytania – zły zapis myśli.

Powtórzenie.

 

Nareszcie byłem szczęśliwy. Nikt się o nic nie przypierdalał, nikt niczego nie chciał.

Rzeczywiście, szczyt szczęścia :]

 

Piękny to on nie był, bo nie dość że…

Ten akapit jest przepotwornie długi. Warto rozbić go na co najmniej 2, 3.

 

Tylko czasami zaglądałem do niego, głaskałem po zimnym łebku i sprawdzałem, czy nic mu nie dolega.

Gady – wbrew wszelkim pozorom – są raczej ciepłe. Nie mają nic wspólnego z wyobrażeniem zimnych i wilgotnych płazów.

 

A potem spojrzałem na przyjaciela i powiedziałem tylko: Kurwa, Albert, co ty wyprawiasz? Jedyną odpowiedzią było mlaśnięcie ozorem, potem jaszczurek odwrócił się i poszedł z powrotem jeszcze pospać.

Zły zapis dialogu.

 

Ta chwila minęła jednak bezpowrotnie, gdy tylko połowica otworzyła usta. To tu się zamelinowałeś, wysyczała, nierobie jeden. Myślałeś, że możesz tu mieszkać, a ja będę za to płaciła! Niedoczekanie twoje, pojebie niemyty.

JW.

 

Zaskoczenie było tak ogromne, że z ust mojej żony nie zdołał wydobyć się żaden krzyk. Albert mlasnął tylko zadowolony i wrócił do środka, zagarniając mnie ze sobą ogonem.

Cóż. Jakby wielki przyjaciel nie był, tak jednym chapnięciem takiej choćby 45kg kobiety nie byłby w stanie łyknąć.

 

Cóż mam Ci rzec.

Humor może i masz. Ale próbujesz to robić w stylu, który przypomina mi Zanais. Przeczytaj sobie jego Detektywa Lowina.

Zobacz, że można to zrobić bez wiadra bluzgów.

 

Dodatkowo miejscami za wiele opisujesz, zbyt mało pokazujesz.

Bohater – jak dla mnie – nie do polubienia. Wart swej małżonki.

 

Coś jest w tej historii, ale bluzgi i przeciętne wykonanie (no może nieco lepiej, niż przeciętne) sprawiły, że raczej jestem na nie.

 

Silvan, dziękuję za analizę.

Kilka rzeczy: przede wszystkim to jest bizarro, jeśli nie zauważyłeś w tagach. Można ten gatunek lubić albo i nie. Ja próbuję sił w różnych gatunkach. Na potrzeby tego akurat tekstu zostało użyte masę wulgaryzmów, bo to doskonale określa charakter głównego bohatera i jego podejście do świata (wpisuje się w to również zdanie dotyczące rozpoznawania kolorów i homofobia).

Zapis dialogów doskonale znam, ale tu nie ma dialogów – główny bohater jest równocześnie narratorem.

Jeśli chodzi o jaszczurkę zwinkę – ona zasypia na zimę i wtedy zdecydowanie obniża temperaturę ciała, należy do zwierząt zmiennocieplnych. A przy okazji: nie zdziwiło Cię, że jaszczurka osiągnęła rozmiar warana, natomiast zbulwersowało, że połknęła w całości kobietę?

Taki zapis myśli: Jak nieposzlakowaną opinię?, zdziwiłem się – jest stosowany.

Jak się domyślam, ten rodzaj opowiadań zupełnie Ci nie leży, i mogę to zrozumieć. Nie jest to również mój ulubiony gatunek, ale czasem warto spróbować czegoś nowego. Dzięki za wizytę.

Może za pózno bylo :P Fakr, bizarro mi nie leży, ale tak jak Ty probujesz pisać rozne gatunki, tak ja rożne próbuję czytac. I widuje tak lepsze, jak i gorsze teksty. Owszem, nie zdziwilo mnie, ze jaszczurka urosła, bo zalożylem, ze to element fantasy. Natomiast nie przyjmę już fizycznej niemozliwosci polkniecia kobiety w calosci. Jakby jaszczurka urosla do rozmiarow – dajmy – T-Rexa, to bym lyknął i wzrost, i to połknięcie. Zapis mysli i dialologow – ok, nie watpie, ze znasz. Moim zdaniem tekst zyskalby na przejrzystosci przy zapisie klasycznym. Napisalem, ze bohater nie do polubienia, ale to akurat zadna wada. Niektorych polubic sie nie da;) Wiec nakresliles go dobrze ;) Rozumiem, ze to nie Twoje wlasne przekonania. Niemniej i tak uwazam, ze przy pewnym ograniczeniu bluzgow pozostale nabralyby wiekszej mocy i soczystoaci. Patrzac, ze to bizarro (moze zbyt powaznie podszedlem do tekstu po polnocy) podnosze ocene. Jednakze zastanow sie. Widzialem kilka ciekawych opinii Madrych Ludziow, mowiacych, ze bizarro to nie tylko smrod, kupa i bluzgi. Jestes blisko czegos lepszego. Ze tak powiem: nie spie^dol tego nadmiarem miesa ;) Peace! (Sory za brak formatowania, tel). PS. Zeby nie bylo, zastanow sie, czy cos jest mozliwe do zmiany. A ja zastanowie sie nad klikiem.

Silvan, bizarro to nie jest to gatunek, który należy do wykorzystywanych przeze mnie zbyt często. Zdarzyło mi się może ze dwa razy napisać coś w tym stylu i raczej nie jest to moja bajka.

Tu została przyjęta pewna konwencja: bohater jest dość ograniczony intelektualnie, do wyrażania emocji używa przede wszystkim bluzgów, nie widzi po swojej stronie błędów ani w postępowaniu, ani w rozumowaniu. Umyślnie zostało to przejaskrawione, taka zresztą konwencja. Zresztą mężczyzna miał swój pierwowzór wzięty z życia, a ilość przekleństw i tak została zdecydowanie okrojona. Uwierz mi, że znam faceta, który w prostym zdaniu, że ekspedientka nie chciała mu sprzedać piwa, użył jako zamienniki zwykłych słów oraz przecinki siedem wyrażeń nie należących do ogólnie przyjętych do stosowania.

Co do połykania kobiety – potraktuj to jako licentia poetica dla lepszego zobrazowania żarłoczności zwinki.

Dziękuję za miłą i rzeczową rozmowę na temat tekstu.

Wywalam te dwie dziunie obok siebie. 

Warsztat ciekawy, portret zwierzęcia także jest interesujący. Czytało się przyjemnie, choć z deczka pod koniec zaczeło mnie nużyć – głównie dlatego, że w pewnym sensie tekst uderzył w nuty ograniczoności bohatera.

Generalnie koncert fajerwerków okej, ale bez czegoś, co zapamiętałby na dłużej. Tym niemniej – na plus.

Dziękuję smiley

Anonimie – podobał mi się Twój czarny humor, może nie śmiałam się od ucha do ucha, ale czytało się miło. Fajnie wykreowałes postać głównego bohatera, ale rozumiem zarzut silvana odnośnie bluzgów. Ja też nie przepadam za wulgaryzmami (nie tylko w realu, ale też w opowiadaniach) i chociaż tutaj mają swoje uzasadnienie (dzięki temu bohater jest bardziej wiarygodny), to jednak bym je złagodziła, ale zamiast tego dała ich więcej. Na przykład takie “kurna”, “kurde” – też często stosowane przez podobnych typków ;)

Przez chwilkę miałam wrażenie, że pójdziesz w stronę “bohater przestraszył się i uciekł/został pożarty”, ale na szczęście nie :)

I bizarro? To jest bizarro? Hmmm… Myślałam, że bizarro powinno być bardziej dziwaczne, ale w sumie się nie znam, bo to nie mój gatunek :D

 

Warsztatowo – w porządku, nic nie rzuciło mi się w oczy.

 

Klik.

Dziękuję Iluzjo. I tak – to bizarro. Zostanie nawet niedługo opublikowane na Niedobrych Literkach ;-) 

Fajny pomysł z tym przypadkowym wyhodowaniem potworka. A tak niewinnie się zaczęło… Ale z wyłapywaniem owadów, a potem gryzoni, to ciekawa sprawa.

Dzięki, Finklo. Marzy mi się taki prywatny gekon, który konsumowałby wszystkie komary w moim otoczeniu. I kleszcze. Nie powiem: niektóre osoby też mógłby potraktować jako przekąskę. 

Czyżby pod maską Anonima krył się Kameleon? ;-)

Podobno niektóre ptaszki są diablo skuteczne na komary.

Nie zgadłaś Finklo. Ale możesz poszukać mojego tekstu na “Niedobrych literkach”, bo tam opowiadanie zostało podpisane imieniem i nazwiskiem wink

Eeee, tak brutalnie łamanie anonimowości wydaje mi się niewłaściwe. Człowiek chce, to sam się ujawnia.

smiley

Misiowi się podobało. Jest zdania, że taki sposób wyrażania się bohatera jest naturalny dla niego i misia nie raził. Chociaż miś nie lubi wulgaryzmów. Takie ‘bizarro’ misiowi podeszło jako czarny humor. :)

Dziękuję Koalo smiley

Zwinka największym przyjacielem człowieka;)

Ubawiłeś mnie tą opowieścią. Bohater paskudny, ale przyjaźń imponująca i bardzo rozwojowa.

Czyta się dobrze, mimo tego wszechobecnego bluzgu.

Miło mi, dziękuję.

Nowa Fantastyka