- Opowiadanie: Madej90 - Migawki po szoku

Migawki po szoku

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Migawki po szoku

Cały cyrk walnie wtoczył się do okolonej wałem ziemnym osady. Psy i dzieci biegały między wrakami. Dochodziło południe, a świerszcze cykały swoje symfonie pomiędzy zatopionymi budynkami, dziurawymi jak gnijący rząd owczych zębów. Żołnierze przemaszerowali po ścieżce wybrukowanej nagrobkami, za nimi jechał sąd, a na końcu biuro administratora. Metaliczny głos z megafonów ogłaszał martwej okolicy: „Nastał nowy porządek! Dzięki wysiłkom Żółtego Domu możemy odbudować, to co straciliśmy! Tereny bagna znajdują się teraz pod ochroną rządu!”. Mieszkańcy pospiesznie rozstępowali się przed korowodem.

Pomimo mundurów, połatanych i spranych, pomimo prawdziwego samochodu z silnikiem na biogaz, pomimo niezapisanego papieru z odzysku, nawet Żółty Dom nie miał amunicji. Zamiast lufami, karabiny i pistolety żołnierzy kończyły się antenami kierunkowymi, a w kolbach niknęły kable wypływające z rękawów.

Kolumna rozszczepiła się na dwa oddziały, które opadły budynki i mieszkańców w szale konfiskat i kontroli. Sprawdzali zęby i oczy, przetrząsali szafy i opukiwali podłogi. Dowódca, 1., spojrzał obojętnie na zgromadzonych, paląc skręta. Z przewodzącymi widełkami w dłoni dokonywał wstępnych skanów, przez jego podpiętą jaźń przemykały naskalne malunki obcych myśli. Urządzenie było nastrojone na wyszukiwanie wzorców gwałtów, kanibalizmu, masowych morderstw. Znajdowało tutaj jednak tylko powszednie grzechy nie warte pamiętania.

– Wszystkie urządzenia do telepatii muszą zostać zarejestrowane – zagrzmiał 1. przez megafon, recytując słowa które wydawały się wytarte od zużycia. – Zgodnie z prawem wzmacniacze telekinetyczne powyżej kilograma udźwigu poddane zostaną konfiskacie. Wskazanie posiadacza naturalnego talentu zostanie nagrodzone.

5. chodził z małym, srebrnym licznikiem w dłoni, w ciszy kliknięcia roznosiły się jak grzmoty. Następnie mieszkańcy zostali z trudem ustawieni w kolejkę przed administratorem. Po kolei wypełniali formularze i otrzymywali dokumenty pod czujnym okiem i wieloma palcami przyczajonymi koło cyngli. W wozie sędziego, za nieprzejrzystymi okienkami trzymał straż starszy telepata pułku, nazywany czujką, otoczony maszynerią, odizolowany w świecie pokrętł, dźwigni, skanów, szumów w słuchawkach. Wpięte w niego kable przypominały wielokolorowy warkocz. Płynąca przez niego elektryczność szeptała o zagrożeniu. Niepokój w falach krótkich.

Przesłał ten niepokój 4., która wczepiła swój kabel w gniazdo u podstawy czaszki i dostroiła się do broni. Zaczęła zataczać krąg wokół kolejki, nie spuszczając wzroku z celu, drżącego, spoconego – okruch złota w przepłukanej patelni. Czujka wysłała kolejny meldunek: dłoń w kieszeni kurtki zaciśnięta wokół domowego tranzystora pirokinetycznego. Mężczyzna zbliżał się już do martwookiego administratora. Nie rozglądał się, nie dbał o nic, z wyjątkiem tego stołu niknącego pod płaskowyżami dokumentacji. Wyrwał rękę z kieszeni, powietrze rozdarła mantra bojowa. 4. uwolniła nagromadzone napięcie i podniosła karabin, niemal synchronicznie z myślą. Atak padaczki przemknął przez antenę prosto w mężczyznę. Reszta dnia minęła bez incydentów.

 

Kilometry marszu, dziesiątki w pyle, setki w błocie lub po cholewki w wodzie, walcząc o zachowanie równowagi. Przeszukując zapomniane szopy i odsłonięte żelbetowe szkielety bloków. Ból mięśni. Otarcia i puchnięcia. Przeliczanie ludności w kółko i w kółko. Dwudziestu mieszkańców. Trzydziestu czterech mieszkańców. Ropienie wokół gniazda na potylicy. Siedemnastu mieszkańców, jeden nie zarejestrowany. Ciała zamarynowane w pocie. Migrena i krew z nosa po skanowaniu wstępnym. I kolejne kilometry, od świtu do zmierzchu.

 

Woda zalewająca plac zdawała się uginać pod ciężarem zieleni na powierzchni, z której wyrastały niskie domy na palach, zbite z butwy, blachy i kartonów, połączone siecią kładek. Mieszkańcy stanęli w szeregu: zmęczone, przedwcześnie postarzałe twarze, jedna obok drugiej; czekający na żołnierzy, by zeszli do nich i wypełnili rutynę.

– Nigdy ich nie widzieliście i oczywiście nie wiecie nic o żadnych kradzionych światłowodach, co? – zapytała 3., tasując wytarte polaroidy, migawki watażków, kanibali i innych, których nie mógł usprawiedliwić nawet koniec świata.

– Liczba się zgadza – powiedziała 2. do wpatrzonego w dal 1.

– Dalej, jeszcze cztery osiedla do sprawdzenia zanim zapadnie zmrok.

 

Zawieszenie półciężarówki zajęczało pokutnie, gdy 1. wspiął się na zrudziałą maskę. Wyrósł przed nim wyznaczany lepiankami labirynt ciasnych brudnych uliczek prowadzący do pękatej ruiny dużego biurowca. Oddział zszedł do niego z wiaduktu, ognie w koksownikach mamiły z zaułków, jak ogniki w ciemne noce; minął młyn oraz stosy drewna, minął szeroki plac, minął zwodzone mosty, minął tory. Buty zapadały się w lepkie błoto. Po lewej ring otoczony drewnianą palisadą, chroniącą walczących przed kręgiem spoconych, spragnionych krwi mężczyzn, krzyczących, tupiących, wiwatujących. Oddział skręcił w gąszcz wydeptanych w miękkiej ziemi ścieżynek pomiędzy straganami. Nozdrza atakowały zabójcze mieszaniny wszystkich możliwych zapachów. Rozpruty, przerobiony na bar tramwaj kusił neonowymi światłami. Ludzie kryli się przed ich wzrokiem.

Dotarli do zasilanej ręcznie windy, dziesiątki rąk obróciły korby i poniosły ich na szczyt wieżowca, w serce wielkiej konstrukcji, narośli z wiórów, gliny i papieru, ludzkiego gniazda os w konstrukcji i kształcie. Cały wewnętrzny świat, platformy rolnicze, kapsuły sypialne, żelbetowa nagość kolumn, strzelających w niebo jak pordzewiałe łodygi, na których kwitły platformy pustelników, poświęcających całe życie na medytację nad stratą, by wreszcie uwolnić całą swoją energię w jednym telepatycznym połączeniu ze wszystkimi w okolicy. Do tego celu używali pięcioosobowej stacji nadawczej wysuniętej daleko na przód, targanej panującymi na tej wysokości falami wiatrów. Najmocniejszego nadajnika nie znajdującego się pod bezpośrednią kontrolą Żółtego Domu. Poddawanej notorycznej kontroli. Służący za przewodnika pustelnik-czeladnik palił długą fajkę, uchodzący z niej dym pachniał jak plastik pokryty cukrem.

– Według elektrowni zwiększacie okresowo pobór mocy. Nie próbujecie chyba objąć wpływem większego terenu, co? – 1. kucnął, przyglądając się wnętrzu urządzenia. – Żółty Dom jest tolerancyjny religijnie, ale tylko do czasu. Ze względu na wcześniejsze dobre stosunki przesyła tylko ostrzeżenie. Prąd zawsze można odciąć.

Pustelnik nie odpowiedział, pokiwał tylko smętnie głową pomiędzy pociągnięciami z fajki.

 

Kolejny dzień, kolejny donos do sprawdzenia. Biegli, rozpędzając się z górki, mięśnie drgały z naprężenia. Pchali przed sobą taran, mozaikę śmieci i drewna na klekoczących metalicznie kółkach od wózków sklepowych. Nacierali prosto na ścianę starej szopy z dykty i blachy, wielkiej jak stodoła. Pod nimi migały ziemiste plamy, kałuże i kępy trawy, przecięte nagle przez beton – przebili się do wnętrza szopy, pordzewiała kurtyna odsłoniła przed nimi fabrykę LSD: długie stoły, aparaturę chemiczną, butle przejrzystego płynu, stosy makulatury do nasiąknięcia i samych chemików zamrożonych z zaskoczenia; żołnierze chwycili za broń, zdzierając gardła stekami gróźb i poleceń.

5. rozpoczął nakładanie mentalnego bloku na wszystkich chemików, nie pozwalając im sprzedawać poza obrębem nowego porządku. Z grzybami topiącymi się w kwasie żołądkowym i oczami jak dna studni przykładał im do skroni mosiężne kastety. Po szyi spływała wąska strużka krwi z ucha. Powietrze pachniało aluminium oraz starym papierem.

 

Bandyci, złodzieje, spekulanci, baroneci bagien znajdowali się wszędzie, lecz nikt nie wiedział gdzie ich szukać. Przyczajeni w schronach i bunkrach, czekający aż drgawki przejdą po nitkach utkanych przez nich pajęczyn. Czekający aż Żółty Dom popełni błąd. Dlatego żołnierze nieustannie krążyli, pokazując zdjęcia, licząc głowy, konfiskując broń i odrutowanie, rozbierając hodowle grzybów i suszarnie ziół, podążając za kościstymi palcami informatorów.

3. widziała kilku z takich osławionych pariasów pustkowi: dziwaków i klaunów wściubiających wszędzie nos. Posiwiałą płaczkę z szatami do rozdzierania na rzepy, byłego policjanta zachowującego się jak zdetronizowany król, hodowcę mięsożernych kwiatów z denkiem butelki permanentnie wbitym w głowę. Nie byli przydatni, ale przynajmniej chcieli sami z siebie podawać te same bezużyteczne plotki, które trzeba by siłą wyduszać z innych.

 

Po drodze na wschód minęli płonące morze traw, fale ognia rozbijające się o brzegi rozlewiska. Szli spękaną jezdnią tonącego miasta, mrużąc oczy pod refleksami bijącymi ze sroczego gniazda obrosłego wieżę ciśnieniową kilkanaście kamienic w dół ulicy. 4. poczuła ścisk w skroniach, szum w gadziej części mózgu. Ostatkiem sił popełzła palcami do kabury. Wyrwała pistolet i posłała na ślepo sygnał dysrupcyjny, upadając na ziemię, turlając się poza zasięg broni. Srocze gniazdo okazało się gniazdem snajpera, który przyszpilił oddział do murków i bram. Nim zdołali opracować plan działania 5. poderwało nagle zza kontenerów na śmieci, stanął na palcach jak balerina, wpatrzony w niebo, porażony stężeniem. Jego krzyk przeszywał aż po krańce kręgosłupa. Gałki oczne eksplodowały jak w próżni, krew padła na beton szerokim rozbryzgiem, parując na słońcu. Ciało 5., oklapłe lecz ciągle zawieszone obcą siłą niemalże w powietrzu, upadło głucho między zapomniane śmieci.

1. wydał mentalne polecenia i usunął się w mrok zaułka, poszukując drogi do wnętrza sąsiadującego budynku. Wbiegał po schodach, jakby goniony biczem, pot kapał z nosa, wszystko cuchnęło kompostem, zjełczałymi jajkami. Runął na beton, zanurzony nagle w pyłowej kuli, oparł karabin na wyłomie w murze. Oddychając głęboko jak podczas wchodzenia w trans, skoncentrował się na kropce, ruchliwym kleksie na wieży. Wysłał sygnał na dół, żeby rozpoczęli ataki dysrupcyjne. Cały świat znikał, budynek, miasto chłód pod nim cały dystans. Tylko ich dwoje, w swoich gniazdach. Pociągnął za spust; ścisk kontaktu przeszył go aż po odbyt. Wniknął niezauważony pomiędzy nawałnicą szumu, wysyłaną przez resztę oddziału w krótkich seriach zza osłon. Musiał być subtelny, albo go straci. Syndrom obcej ręki. Macał na ślepo: biurko, szpule kabli, sklejkowe kratery w blacie, opuszki na wertepach lakieru, papier szorstki i sztywny, zgnieciony i miękki, temperówka, znowu kable, ściana. I nożyczki. Snajper był dobry, zaczynał sondować wewnątrz za obcym wpływem, zbyt jednak skupiony na mrówczych wrogach w wylocie ulicy, żeby dostrzec własną dłoń chwytającą za najbliższy ostry przedmiot. Drgnął w ostatniej chwili, niemal unikając pchnięcia. Metal zatopił się w tętnicy i odbił od kości. Całe gardło stanęło otworem, głowa niemal odpadła od ciała. Wszystko nasiąkłe głęboką, ciepłą czerwienią.

1. podniósł się z piachu, zarzucając karabin na ramię. Dołączył do reszty, kierującej się w stronę wieży snajpera, żeby rozebrać ją na części i skonfiskowanym wozem wywieźć do Żółtego Domu. Zakończyć patrol nim nastanie noc.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Opowiadanie wręcz wstrząsające realizmem okrucieństwa, wedle powtarzanego ciągle rozkazu: Zakończyć patrol nim nastanie noc.

Numerycznie nazwani bohaterowie dokonują karkołomnych najazdów, aby oczyszczać tereny, zagrażające władzy. Działania ich są sprawne, skoordynowane, błyskawiczne, idealne. Śmierć jednego ogniwa nie jest żadną przeszkodą. 

Gratuluję plastyczności opisu tych niezwykłych wydarzeń.

Tytuł mocno niepokojący, przynajmniej w moim odczuciu.

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Hej, dzięki za komentarz i pozytywną opinię :) Na komplementy odpowiada się znacznie trudniej niż na krytykę, więc powiem tylko, że cieszę się, ponieważ opowiadanie jest efektem próby innego podejścia do pisania niż zazwyczaj.

W takim razie gratuluję również podjęcia takiej próby.

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Kolumna rozszczepiła się na dwa oddziały, które opadły budynki i mieszkańców w szale konfiskat i kontroli. – Na pewno chodziło o to słowo? A może czegoś brakuje w tym zdaniu.

 

Dowódca, 1., spojrzał obojętnie na zgromadzonych, paląc skręta. – Cóż to za dziwny zapis?

 

zagrzmiał 1. przez megafon – Rozumiem, że przypisałeś postaciom cyferki, ale nie lepiej zapisać to normalnie? Słownie? 

 

Do tego celu używali pięcioosobowej stacji nadawczej wysuniętej daleko na przód, targanej panującymi na tej wysokości falami wiatrów. Najmocniejszego nadajnika nie znajdującego się pod bezpośrednią kontrolą Żółtego Domu. Poddawanej notorycznej kontroli. – Między poddawaną stacją wplatasz nadajnik, i to jego w domyśle powinno tyczyć się ostatnie zdanie, jeśli nie zaznaczyłeś inaczej. A nie zaznaczyłeś. 

 

Cały świat znikał, budynek, miasto chłód pod nim cały dystans. – Co?

 

Cześć!

Zmęczył mnie Twój tekst. Głównie za sprawą stylu, jaki tutaj zastosowałeś. Każdym zdaniem silisz się na coraz to bardziej niestandardowe opisy, a ja czuję, że jest to właśnie nieco na siłę. Wiele zdań i fragmentów musiałem czytać kilka razy, żeby się odnaleźć i wiedzieć, co się dzieje. A i tak nie zawsze się dowiedziałem. 

Wiele informacji podajesz, tworzysz otoczkę i świat dla powieści co najmniej, a zamykasz w niej fabułę, która… no właśnie, prawie nie istnieje. Jest grupa jakichś gadzich istot, patrolują miasto, szukają, sprawdzają, na koniec dochodzi do potyczki ze snajperem i… nic z tego nie wynika. Nie wiem, do czego to opowiadanie prowadziło. Chyba, że jest jakimś fragmentem albo częścią Twojego uniwersum, czego nie zaznaczyłeś. Albo zwyczajniej nie odkryłem istotnych informacji w gąszczu zagmatwanych dla mnie zdań.

Jako postapo świat wykreowałeś ciekawy, ale pogubiłem się w nim i nie odnalazłem większego sensu.

Nie odbieraj mojego komentarza krytycznie, a raczej jako wyraz czysto subiektywnego wrażenia. Wynika ono głównie z tego, że osobiście zmęczył mnie styl, zawiłe zdania i chaos w niby wartkiej akcji, z której niewiele wynikło.

Pozdrawiam!

 

Dzięki za przeczytanie!

Odbiorę komentarz krytycznie, ale jest to przydatna krytyka: że można odebrać ten styl jako wysilony. Choć pisanie w ten sposób przychodzi mi łatwo i robię to dosyć szybko, to nie mam też złudzeń, że jest ze mnie drugie przyjście Schulza albo coś takiego. Być może zabrakło balansu między metaforą a mówieniem wprost.

 

Fabuła rzeczywiście nie istnieje, opowiadanie jest wycinkiem zdarzeń z pewnego świata, kilkoma dniami z życia tych żołnierzy, pokazujące ich codzienność. Tworzyłem je głównie na zasadzie wolnych skojarzeń i jeśli chodzi o strukturę utworu, to chyba mi się wkradło trochę inspiracji z opowiadań Hemingwaya.

 

Jeśli chodzi o zapis, kropki sprawiają, że cyfra staje się porządkowa, więc 1. to pierwszy i tak dalej, a cyfra wydaję mi się bardziej bezosobowa niż np. “zagrzmiał Pierwszy przez megafon”, a taki był zamierzony efekt.

Być może zabrakło balansu między metaforą a mówieniem wprost.

O, chyba dokładnie to miałem na myśli. Bo niektóre zdania są naprawdę fajne. Widać, że masz zasób słów oraz warsztat, które pozwalają tworzyć niestandardowe i ciekawe opisy. Ale w tym przypadku sprawdziło się dla mnie stare i znane powiedzenie: Co za dużo, to niezdrowo.

Oczywiście niektórym taka forma może się podobać, więc pisz w sposób, w którym czujesz się swobodnie i pewnie. To była tylko moja opinia.

Pozdrawiam ;)

Niestety Twój tekst mnie nie wciągnął, a przeczytałem cały. Jest kilka postaci, ale z żadną się nie utożsamiłem ani nie sympatyzowałem. Ot relacja z wydarzeń bez emocji.

Zacząłem od szukania w necie zepsutych zębów owiec. Nie znalazłem jakoś specjalnie szokujących obrazków. Wygląda na to, że owca obliczona na około dwanaście lat życia, utrzymuje kompletne uzębienie do końca.

Metaliczny głos z megafonów ogłaszał martwej okolicy: „Nastał nowy porządek! Dzięki wysiłkom Żółtego Domu możemy odbudować, to co straciliśmy! Tereny bagna znajdują się teraz pod ochroną rządu!”. Mieszkańcy pospiesznie rozstępowali się przed korowodem.

Zamieszkała martwa okolica. Zdecyduj się, albo przybliż ten obraz. Ja w tej chwili mam przed oczyma dwa pozostające w sprzeczności obrazki.

Pomimo mundurów, połatanych i spranych, pomimo prawdziwego samochodu z silnikiem na biogaz, pomimo niezapisanego papieru z odzysku, nawet Żółty Dom nie miał amunicji.

Jaki związek ma połatany mundur z brakiem amunicji. Konstrukcję „pomimo coś, to coś” rozumiem tak: „pomimo, że był otyły, biegł szybko”. Czyli, że jakaś ułomność, niedostatek nie mają wpływu, że ktoś coś ma, albo coś może. Gdyby pomimo połatanych mundurów (co zrozumiałbym, że są w nędzy) posiadali amunicję, łatwiej bym to przyswoił.

przez jego podpiętą jaźń przemykały naskalne malunki obcych myśli.

I znów się zastanawiam, o co biega. Skąd te naskalne malunki? Zaawansowana technologia, która przetwarza obrazy myśli w prymitywne rysunki? Po co?

Butwa to zbutwiały materiał? Na przykład drewniane belki?

Niestety w tym tekście nie ma bohaterów, co w mojej ocenie jest kluczowe dla każdej fabuły. Czytelnik bohatera może polubić, albo nienawidzić. Ale zdecydowanie musi rozumieć, co bohater myśli i czuje oraz musi też w pełni pojmować, dlaczego postępuje tak, a nie inaczej.

 

Dzięki za przeczytanie, chociaż nie zgadzamy się dosyć mocno co do tego, co jest najważniejsze w utworze literackim. A także chyba jak go czytać, ponieważ wziąłeś dosyć dosłownie kilka fragmentów, które w zamyśle nie powinny być tak brane, jak na przykład zepsute owcze zęby, które miały raczej stworzyć pewne wrażenie na temat tego jak wyglądają, niż jak budynki rzeczywiście wyglądają. A owcze głównie poprzez skojarzenie ze sztuczną szczęką George’a Washingtona (choć nie wydaje mi się, żeby ta informacja była konieczna, żeby zrozumieć opis).

 

Poprawię za to “martwą okolicę” na “jałową okolicę”. Kwestia mundurów to inna sprawa, może musiałbym przepisać całe zdanie. Chodziło mi raczej o “pomimo całej swojej wiedzy nie był w stanie tego zrozumieć”. Podczas kiedy ludzie żyją w lepiankach i domach z dykty, żołnierze są umundurowani jak prawdziwa armia, mają samochód i dostęp do takich materiałów jak papier.

Nowa Fantastyka