Władca uderzył pięścią w stół.
– Dosyć! – huknął. – Szkoda czasu na te dywagacje. Dawno zgodziliśmy się, że nie ma sensu snuć dalszych planów wojennych. Przeklęte przybłędy dobitnie pokazały nam, że nie możemy im sprostać w otwartym polu. Trzeba znaleźć inny sposób.
– Oko Bazyliszka było naszą ostatnią nadzieją – rzucił ktoś.
Przez twarz króla przemknęły drgawki. Po raz pierwszy od dotarcia złych wieści ktoś odważył się wymienić na głos nazwę zaginionego artefaktu.
– Tak – przemówił monarcha. – Mój jedyny syn poświęcił w tej wyprawie życie. Już ta jedna ofiara zobowiązuje nas, by nie pozwolić jej pójść na marne.
Powiódł wzrokiem po doradcach. Żaden nie zabrał głosu.
– Co tak nabraliście wody w usta? Radźcie!
Złocisz, który od początku narady nie wypowiedział ani słowa, także w tej chwili nie odzywał się, obserwując twarze dokoła. Wiedział, że rozwiązanie, które zamierzał rzucić na stół, stanowi środek ostateczny. Gdy jednak nikt nie przerywał głuchej ciszy, oświadczył cicho:
– Istnieje sposób.
Król spojrzał na niego z nadzieją.
– Jest jeszcze jedna pradawna siła, która mogłaby przynieść nam ratunek – ciągnął Złocisz. – Myślę o ruinach na skraju…
– Nie! – przerwał krzyk Najwyższego Piastuna Ognia. Starzec potrząsnął siwą brodą. – Nie pozwolę, by takie propozycje padały w mojej obecności. Nie wierzę, by nawet przez myśl mogło ci przejść, kapitanie, złamanie woli przodków!
Złocisz nie odpowiedział. Kłótnia ze starcem byłaby bezowocna. Kapitan osiągnął swój cel, króla wyraźnie zaintrygowała jego propozycja.
Zebranie nie potrwało długo. Po kilku bezskutecznych próbach wyciśnięcia z doradców nowego projektu ratunku, monarcha zrezygnował. Wszyscy opuścili salę. Pozostali w niej tylko władca i Złocisz.
– Czy jesteś pewien? – zapytał król. – Nawet ja nie wiem, co czai się pod ruinami.
– To coś niebezpiecznego, co możemy obrócić przeciw wrogom.
– Czy mogę żądać od ciebie takiej ofiary? – Władca spojrzał surowo na rozmówcę. – Złocisz! Przypomniałem sobie, przecież ty się żenisz!
– Nic to – odparł kapitan, wytrzymując wzrok monarchy. – Wasza wysokość nie wahał się narazić własnego syna, ja mogę więc odsunąć jeszcze trochę w czasie swoje szczęście. Zresztą, z mojej żeniaczki nic nie będzie, jeśli te przybłędy nas wykończą.
Król pokiwał głową.
– Widzę, że podjąłeś już decyzję, nie będę dalej wystawiał na próbę twojej cierpliwości. Ale pamiętaj, że jesteś zdany na siebie. Ja nie mogę przyznać, że pozwoliłem ci na złamanie woli przodków. Jeśli wstąpisz na tę drogę, pozostaną ci jedynie dwa wyjścia. Albo osiągniesz sukces i w nagrodę za uratowanie Miasta klątwa zostanie z ciebie zdjęta, albo poniesiesz klęskę i pozostaniesz przeklęty na zawsze.
– Mam tego pełną świadomość.
– Dobrze. – Władca położył dłoń na jego ramieniu. – Idź zatem. Niech ognie twych przodków cię strzegą.
Złocisz padł na kolana i ucałował królewski pierścień.
Chwilę później opuszczał pałac, schodząc po słynnych stopniach sporządzonych przed wiekami ze złotych florenów. Jednak na kapitanie królewskiej gwardii do specjalnych poruczeń ten cud architektury dawno przestał robić wrażenie.
Wpierw Złocisz skierował się do zbrojowni. Zawczasu przygotował potrzebny sprzęt. Nie wiedział wprawdzie, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, podejrzewał jednak, że spotka się z siłą, której należy przeciwstawić raczej zwinność, niż moc pancerza. Dlatego też nałożył jedynie utwardzany kaftan z kreciej skóry, do którego dobrał miecz przekuty ze scyzoryka Dużych Ludzi.
Pozostało mu najtrudniejsze zadanie przed opuszczeniem Miasta. Pośpiesznym krokiem przemierzył ciasne uliczki centrum, wspinając się ku bogatym przedmieściom położonym pod samą powierzchnią ziemi. Dotarł do wijącej się po ziemnym nasypie alejki, która wiodła wprost do drzwi samotnej willi. Rezydencja, choć znacznie mniejsza od królewskiego pałacu, wskazywała gustownym kształtem, że zamieszkują ją ludzie zamożni. Status gospodarzy podkreślała szczególnie srebrna moneta, wbudowana jako jedna ze ścian, zgodnie ze zwyczajem bogatych obywateli Miasta.
Złocisz podniósł rękę do kołatki, w ostatniej chwili cofnął ją jednak. Zamyślony ruszył odnogą alejki, wiodącą dokoła domu. Znalazł się na skraju położonego za willą ogrodu, pełnego przystrzyżonych w fantazyjne kształty mchów. Liczył, że przechadzka wśród pełnej dobrych wspomnień zieleni pozwoli mu ukoić nerwy. Spotkał go jednak zawód. Ujrzał dwoje bawiących się dzieci, doglądanych przez osobę, z którą spotkania tak się obawiał. Obrócona do niego bokiem stała młoda kobieta o gęstych, srebrnych jak księżycowa poświata włosach. Choć zbliżał się termin ślubu, wciąż jeszcze nosiła żałobę po poległym rok temu bracie. Nawet jednak w ponurym, czarnym stroju jej blada twarz jaśniała nadzwyczajną urodą.
Złocisz przystanął przy wejściu do ogrodu. W tej chwili dziewczyna odwróciła ku niemu głowę. Na widok gościa uśmiechnęła się, znak radości zaraz jednak zastąpił wyraz smutku. Domyśliła się widocznie przyczyn jego wizyty. Kapitan, wiedząc, że nie ma już odwrotu, podszedł do kobiety.
– Odchodzę na dłużej. Przyszedłem cię zobaczyć – przemówił.
– Tak dotrzymujesz słowa?
– Srebrna, zrozum…
– Przecież obiecałeś! – W jej oczach błysnął gniew. – Mówiłeś wtedy, że to na pewno ostatni raz. Ile jeszcze zamierzasz odkładać ślub? Aż ja się zestarzeję, a ty zginiesz gdzieś, jak mój brat?
– Uspokój się. Jeszcze jedno wyrzeczenie dla Miasta, a…
– Co mi tam Miasto! – przerwała. – Zawsze tylko myślisz o służbie. Taki z ciebie pełen honoru żołnierz, a tu proszę, łamiesz obietnicę daną własnej narzeczonej.
– A co mam zrobić, gdy muszę wybierać między słowem danym tobie i Miastu?
– Oczywiście dotrzymasz Miastu. Dlaczego, Złocisz? Czy już nie ofiarowałeś mu wystarczająco wiele? Nikt nie ma prawa żądać od ciebie więcej.
– Ma, ma… Dopóki Miasto jest w niebezpieczeństwie, nie mogę myśleć o sobie. – Chwycił delikatnie jej dłoń. – Posłuchaj. Przecież służąc Miastu, służę też tobie, służę nam. Miasto, my, dzieci, które, ufam, dadzą nam przodkowie, wszystko to jedno i to samo. Bo jeśli Miasto padnie, to i nasze szczęście przepadnie razem z nim. Dlatego właśnie służbę muszę przedłożyć nad wszystko.
Ścisnęła jego dłoń. W jej oczach pojawiły się łzy.
– Przepraszam – wyszeptała. – Masz rację, przepraszam, ale… Boję się… Straciłam brata, nie chcę stracić ciebie.
– Nawet jeśli, czy możesz mi życzyć lepszego losu, niż zjednoczenia się z przodkami po chwalebnej śmierci?
– Tak, dożycia ze mną starości.
Uśmiechnął się, gładząc ją po włosach. Stali tak w milczeniu, patrząc sobie w oczy. Wreszcie Złocisz cofnął się o krok.
– Czas na mnie. Mam nadzieję, że niedługo się zobaczymy, a tymczasem uważaj na siebie. I proszę, nie wychodź na razie na powierzchnię, te twoje spacery mogą źle się skończyć.
– I to mówi ktoś, kto co chwila wyłazi na „misje” – odparła z rozbudzoną na nowo irytacją, po czym odwróciła się do niego plecami.
Złocisz westchnął, ruszając alejką w drogę powrotną.
Wyszedł na powierzchnię sekretnym przejściem, tak by uniknąć niepotrzebnych spotkań. Trwała odwilż. Kapitan na zmianę zapadał się to w lepkie zaspy śniegu, to w mokrą ściółkę. Musiał iść ostrożnie, wszędzie mogli się czaić wrodzy zwiadowcy. Posuwał się naprzód, przeskakując między zalegającymi w całym lesie śmieciami, traktując je jako osłony.
Na szczęście jego cel nie znajdował się daleko. Wkrótce Złocisz dotarł na skraj lasu. Od ruin dzielił go jeszcze jeden, najgorszy odcinek – asfaltowa szosa. Choć, jak na standardy Dużych Ludzi, nie była szeroka, Złociszowi jej przebiegnięcie musiało zająć co najmniej kilka minut, wystawiając go zupełnie na widok wrogich oczu. W tym miejscu droga ostro zakręcała, przez co kapitan nie miał pewności, czy w połowie przeprawy nie wpadnie na niego nagle samochód.
Rzucił się pędem przed siebie. Już, już dosięgał drugiego brzegu, gdy z boku dobiegł przeraźliwy ryk. Złocisz poczuł na sobie światło reflektorów. Zdusił odruchową chęć obrócenia się w stronę samochodu. Zamiast tego, przyciskając do głowy zapewniającą mu niewidzialność wobec Dużych Ludzi czapkę, dał długiego susa naprzód. To go uratowało. W chwili, w której wpadł w zarośla przydrożnego rowu, tuż obok niego przemknął rozpędzony pojazd.
Wygramoliwszy się z rowu, ujrzał zrujnowane gospodarstwo. Bez trudu przecisnął się przez oko zardzewiałej siatki. W ten sposób przekroczył nieodwołalnie granicę zakazu przodków, zaciągając na siebie klątwę.
Z początku trafił na niewielki (jak dla Dużego Człowieka), ceglany domek. Minął go, kierując się dalej. Gospodarstwo miało kształt prostokąta. Dłuższe boki tworzyły dwa zrujnowane budynki, służące dawniej za magazyny i miejsca hodowli. Łączyły je z jednej strony wspomniany dom, z drugiej biały, mocno nadgryziony zębem czasu mur.
Złocisz znał dobrze historię tego miejsca. Twórca gospodarstwa sprzedał je lata temu pewnej kobiecie z wielkiego miasta na północy, po czym wyjechał. Od tego czasu popadało stopniowo w ruinę. Gospodarz dochował się wprawdzie trzech córek, wszystkie jednak opuściły wieś, nie miał więc komu przekazać schedy. Z kolei nowa właścicielka naiwnie zakładała, że sprzedający będzie dalej opiekował się gospodarstwem jako jej pracownik. Gdy ten plan nie wypalił, zupełnie nie wiedziała, co począć z niefortunnym zakupem.
Piastuni ognia dostrzegali w tych wydarzeniach drugie dno. Były dla nich dowodem na istnienie ciążącej nad tym miejscem od wieków klątwy, która odpędzała wszystkich nieproszonych gości.
Podwórko gospodarstwa wypełniało morze puszek i niedopałków papierosów. Przedarcie się przez ten gąszcz nie należało do zadań łatwych. Kapitan podjął się tego trudu, poszukując wejścia do stanowiących jego cel podziemi. Na ścianie wewnątrz jednego ze zrujnowanych budynków dostrzegł nabazgrany sprejem wielki, czerwony pentagram. Odgarnięcie sterty puszek pod znakiem zajęło trochę czasu jednak wysiłek Złocisza został nagrodzony. Pod ścianą odkrył klapę w podłodze. Szczęśliwie nie była zamknięta, ale samo jej podniesienie stanowiło dla kapitana ciężki orzech do zgryzienia.
Wrócił do szosy. Przez jakiś czas buszował w porosłym krzewami rowie, aż znalazł odpowiedni kij. Przytaszczył go z powrotem. Wspomagając się mieczem, zdołał wcisnąć patyk w szparę między klapą i podłogą, po czym użyć go jako dźwigni. W ten sposób podniósł klapę na tyle, by wsunąć pod nią przygotowany wcześniej kamień, a następnie wślizgnąć się do środka.
Przejście wiodło do pionowego szybu z przymocowaną do ściany drabiną. Złocisz przylgnął do bocznego drąga i ostrożnie zsunął się po nim. Gdy poczuł pod nogami twardy grunt, rozejrzał się dokoła.
Podziemia stanowiły dla niego naturalne otoczenie, bez trudu więc przenikał wzrokiem ciemności. Skonstatował, że znajduje się w piwnicy pełnej gratów. Czuł, że to jeszcze nie siedziba szukanej potęgi, że musi zejść głębiej. Po dłuższym czasie natrafił na znajdującą się na wysokości jego głowy nadkruszoną cegłę. Wystarczyło nieco pogrzebać przy niej mieczem, by wypadła, odsłaniając ciasny szyb. Złocisz wdrapał się do niego. Podróż korytarzem trwała długo. W końcu kapitan dotarł do wylotu. Ostrożnie przeczołgał się przez niego i stanął na równych nogach.
Wokół rozpościerała się wielka sala, wzniesiona z ciosanych kamieni. Mimo rozmiarów, panował w niej zaduch. Nozdrza Złocisza uderzył potworny smród. Nie zdziwiło go to, szybko stwierdził bowiem, że pomieszczenie wypełniają martwe ciała Dużych Ludzi. Gdy jednak podszedł, by przyjrzeć się kilku z nich dokładniej, odkrył coś zaskakującego. Odziani w starożytne pancerze umarli nie nosili na sobie ani śladu rozkładu.
Skupiony na oględzinach ciał Złocisz poczuł czyjąś obecność. Podniósł wzrok. Napotkał dwa świetliste punkciki, pełgające krwistą czerwienią. Ich blask na chwilę oślepił kapitana. Przyzwyczaiwszy oczy do światła, Złocisz przyjrzał się obserwującej go istocie. Zadrżał. Na kamiennym podeście spoczywał potwór, w którym z trudem można było rozeznać ludzkie kształty. Jako pierwsza w oczy rzucała się podłużna, jakby pozbawiona czaszki głowa, ziejąca dziurą zamiast nosa i szczerzącą zębiska paszczą. Za łbem ciągnęło się podobne do worka, zwiotczałe cielsko. Wyrastały z niego dwie długie, wijące się łapy, zakończone ohydnymi szponami. Złocisza oblał zimny pot. Oto przed nim prezentował się prawdziwy bezkost!
Potwór zaczął pełznąć powoli ku Złociszowi. Kapitan położył dłoń na rękojeści miecza.
– Kim jesteś? – zawołał.
Bezkost zatrzymał się. Jego łapy drżały, jakby nie mógł podjąć decyzji – rzucić się na intruza, czy też powstrzymać krwiożercze instynkty.
– Kim jestem? – zagulgotał. – Odpowiem chętnie, ale to gościowi pierwszemu wypada się przedstawić.
– Jestem Złocisz, kapitan królewskiej gwardii. Przybywam z leżącego nieopodal miasta łełeków. Potrzebujemy pomocy.
– Pomocy? – zapytał bezkost. Drżenie łap ustało.
– Rok temu na pokładzie autobusu z miasta Dużych Ludzi przybyły tu miejskie krasnale. Gdy tylko odkryły nasze istnienie, podjęły się wypędzenia nas z naszych domostw. Napastują bez przerwy Miasto. Bronimy się, ale nasze siły są na wyczerpaniu. Wiedząc z legend przodków o przebywaniu w tych ruinach pradawnej potęgi, przyszedłem tu, aby błagać o ocalenie dla mego ludu.
– Mówisz, że opowiadają o mnie legendy, a dopiero teraz ktoś zechciał mnie spotkać? – W głosie potwora zabrzmiała nuta pretensji.
– Wybacz, panie, ale bardzo obawialiśmy się twojej mocy. Dopiero rozpacz położenia kazała porzucić dawne przesądy.
– Słowem, zwrócenie się do takiej poczwary, jak ja, jest miarą waszej desperacji. – Zarechotał. – Dobrze jednak trafiłeś. Pytałeś, kim jestem? Odpowiem lepiej, kim byłem.
Umilkł na chwilę.
– Zwano mnie Kraczem Wspaniałym, wodzem Lechitów, panem Sarmatów i Scytów, pogromcą smoków i ulubieńcem bogów. Nikt nie mógł sprostać zastępom mych wojów. Pogromiłem Cezara i Krassusa, rozbiłem w puch Augusta. Przede mną tarzał się w prochu cesarz Han. A kiedy nic już nie zostało na ziemi, czego bym nie osiągnął, postanowiłem strącić bogów z ich wyniosłych tronów. Myślałem nawet, że mi się udało. Przerażone bóstwa zgodziły się obdarzyć mnie wiecznym życiem… Zostałem wystrychnięty na dudka! Tak, zyskałem nieśmiertelność, wraz z tą ohydną postacią, uwięziony, by cierpieć wieczny głód.
Podpełzł bliżej. Złocisz cofnął się o krok.
– Nie bój się – uspokoił go bezkost. – Bogowie chcieli, bym każdą osobę, która zstąpi do tych lochów, wyssał, zamiast poprosić ją o wsparcie. Ale ja przewyższam wolą śmiertelników! Nie ugnę się przed głodem, choćby trwał tysiąc lat.
– Jestem na twe rozkazy, panie. – Złocisz skłonił się. – Co mam robić?
Bezkost wskazał punkt ponad plecami Złocisza. Kapitan obrócił głowę, stając przezornie bokiem do potwora. Nad wejściem do szybu widniał wetknięty w kamień rubin. Jego krwisty kolor podkreślały odbite w nim ślepia bezkosta.
– Moc tego kamienia wzbrania mi opuścić podziemia. Wyciągnij go, a uwolnisz mnie.
Złocisz ocenił przestrzeń dzielącą go od kryształu. Krawędzie kamieni, z których wzniesiono ścianę, tworzyły półki, niemalże schody. Dostanie się po nich do artefaktu nie zdawało się trudnym przedsięwzięciem. Tak łatwe dojście do rubinu miało zresztą sens. Uwięziony potwór cierpiał dodatkową mękę, widząc klucz do wolności na wyciągnięcie ręki, a jednak nieosiągalny.
Uwagi Złocisza nie uszło, że bezkost nawet nie zająknął się o pomocy w walce z krasnalami. Kapitan postanowił jednak do czasu znosić władczy ton poczwary.
Po krótkiej wspinaczce dotarł do kryształu. Odetchnął kilka razy, zbierając siły. Kamień pociągał nadzwyczajnym pięknem. Dotknął go. Dłonie kapitana przeszedł dreszcz, tak że cofnął ręce. Przełamał jednak ten odruch i szybkim ruchem wyszarpnął kryształ.
Rozbłysk czerwieni niemal zrzucił Złocisza z półki. Choć resztą sił kapitan utrzymał się na nogach, blask oślepił go. Czuł tylko przepływ mocy, dobywającej się z rubinu. Gdy odzyskał wzrok, ujrzał, jak z trzymanego kurczowo kamienia wypływa strumień światła, otaczający bezkosta szkarłatną aurą.
Potwór zaczął zmieniać postać. Obłe ciało nabierało kształtu, rosnąc do rozmiarów Dużego Człowieka. Wiotką głowę wypełniła koścista forma. Zębiska skurczyły się, a w końcu zniknęły pod zaciśniętymi ustami. W miejsce dziury pojawił się wyniosły, orli nos. Paskudny pysk przekształcał się w przystojną twarz o władczych rysach. Z każdą chwilą niedawne monstrum coraz bardziej przypominało potężnego władcę Lechitów.
– Nareszcie! – zawołał, wyciągając przed sobą bladą, gładką dłoń. – Nadszedł czas zemsty! – Uniósł ku górze zaciśniętą pięść.
Złocisz zdążył tymczasem złączyć się z mocą rubinu. Nie był biegły w arkanach magii, lecz podstawowe umiejętności, dostępne każdemu łełekowi, starczyły, aby odwrócić bieg świetlistego strumienia. Czerwony blask zaczął powracać do rubinu. Szkarłatna aura wokół Kracza zanikła.
– Nie, nie! – krzyczał władca, podczas gdy jego ciało wiotczało i kurczyło się. Wkrótce ku Złociszowi pełznął znów ohydny bezkost. – Oszukałeś mnie, zdrajco!
Podłużne łapy wyciągnęły się w kierunku kapitana.
– Myślisz, że coś ci to da? Wyssę z ciebie ostatnią kroplę krwi, głupcze!
– Czyżby? – Złocisz zbliżył kryształ do otworu, w którym rubin tkwił wcześniej. – Jeszcze kroczek i ten grobowiec pozostanie twoim grobowcem. Na zawsze!
Bezkost zatrzymał się.
– Dobrze – mruknął Złocisz. – Widzę, że zaczynasz nareszcie rozumieć swoją pozycję. Może więc, zamiast rzucać się bez sensu, przyjąłbyś lepiej moją propozycję. Pomyśl tylko! Wystarczy przegonić gdzie pieprz rośnie bandę krasnali, a zyskasz wszystko, czego pragniesz: wolność, piękno, potęgę.
– Nie mogę stąd wyjść bez mocy rubinu – wycharczał bezkost.
– Doprawdy? Przecież kryształ nie tkwi już w ścianie, bariera została zdjęta. Do wyjścia nie potrzebna ci przecież zmiana kształtu. Przeciwnie, twoje obecna postać będzie dużo bardziej odpowiednia.
Spojrzawszy nienawistnie na Złocisza, bezkost rzucił się z furią naprzód. Skierował się ku szybowi wyjściowemu. Pozbawione kości ciało bez trudu wślizgnęło się w wąski korytarz, jak ciasto przeciekające przez oko sitka.
Złocisz odetchnął. Musiał przyznać, że nie spodziewał się tak pomyślnego przebiegu wydarzeń. Nie miał przecież żadnej pewności, czy umieszczenie kamienia z powrotem na miejscu przywróci działanie bariery. A jednak, blef okazał się skuteczny. Pozostawało tylko siedzieć i czekać na powrót potwora.
Ten jednak nie następował. Umysł kapitana przeszyła nagła jak błyskawica myśl. Przecież Kracz wspominał o tysiącletnim głodzie! Gdy wyczuje życie na powierzchni, z pewnością nie będzie się dłużej powstrzymywał. A przecież to nie osada krasnali znajdowała się najbliżej ruin.
Złocisz zerwał się z krzykiem. Wrzucił rubin do szybu i sam się do niego wgramolił. Pchając kryształ przed sobą, zaczął odzyskiwać zimną krew. Król z pewnością zdążył przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności na wypadek przebudzenia złej siły. Bezkostowi nie będzie łatwo dostać się do miasta. Zresztą, może postąpił rozumnie i ruszył prosto do krasnali, a w takim wypadku nie było czym się niepokoić.
Nieco kłopotu sprawiło Złociszowi wspięcie się po drabinie. Wreszcie znalazł sposób. Zahaczając rubin o szczebel, podciągał się rękoma do góry, pokonując tak kolejne stopnie. Gdy znajdował się już w połowie, dobiegł go rozdzierający powietrze krzyk grozy. Wstrząsnął nim dreszcz, tak że niemal puścił rubin. To był głos Srebrnej!
Gdy tylko wygramolił się na powierzchnię, puścił się biegiem ku Miastu. Przeciął szosę, nie zważając na przejeżdżający samochód. Biegł, nie próbując w żaden sposób ukrywać się przed krasnalami. Dotarł wreszcie do polany, na której ujrzał kilku łełeków, jego żołnierzy, zebranych wokół leżącej nieruchomo postaci.
– Nie! – krzyknął, wypuszczając z rąk rubin.
Wpadł w gromadę, rozpychając ją na boki. Przed nim leżała Srebrna. Jej ciało wyglądało, jakby ktoś przejechał po nim żelazkiem. Na bladej twarzy zastygł wyraz przerażenia. W klatce piersiowej otwierały się dwie kłute rany.
Złocisz ukląkł przy dziewczynie, gładząc srebrne włosy.
– Nie, nie – szeptał.
Zwrócił się ku zebranym.
– Jak to się stało? Dlaczego była na powierzchni sama?
Nikt nie odpowiedział. Złocisz uchwycił jedynie kilka współczujących spojrzeń, po czym wszyscy odwrócili wzrok, odsuwając się od niego. Kapitan przypomniał sobie o ciążącej na nim klątwie. Pokiwał głową, wstał i oddalił się.
Szedł, aż znalazł wśród zarośli zakątek niemal całkowicie osłonięty od słońca. Dobył miecza. Przodkowie gorzko z niego zadrwili. W jednej chwili stracił wszystko: nadzieję, dobre imię, przyszłość. Srebrna nie żyła, a Miasto czekała nieuchronna zagłada. Złocisz postanowił odpłacić za tę drwinę. Wbił rękojeść w ziemię, zwracając ostrze ku piersi. Był ostatni z rodu. On zginie, ale przodkowie razem z nim. Nikt już nie będzie palił im ogni na domowym ołtarzu.
Rzucał się już w objęcia śmierci, gdy na jego ramię spadła czyjaś dłoń. Obrócił się, by ujrzeć sędziwe oblicze Najwyższego Piastuna Ognia.
– Czy naprawdę tak po prostu pan ucieknie, kapitanie?
Złocisz zmieszał się. Pytanie zupełnie go zaskoczyło.
– Dlaczego ekscelencja ze mną… – zaczął mamrotać. – Przecież jestem…
– Gdybyś był, czy rozmawiałbym z tobą? – zapytał starzec, do reszty zbijając Złocisza z tropu. – Popełniłeś wielką głupotę, ale wciąż jesteś potrzebny.
– Po co? Poniosłem klęskę, Miasto zginie!
– Miasto będzie żyć, póki w sercach jego obrońców żyje nadzieja. Jeśli ona umrze nawet największe cuda przodków nie zdołają nas ocalić. – Wyciągnął ku Złociszowi dłoń. – Złamałeś wolę przodków. To, co cię spotkało, nie jest ich winą, ale konsekwencją twej niewierności. Ciężką jednak karę poniosłeś za występek. Wierzę, że dzięki temu zrozumiałeś swój błąd. Dlatego, daną mi przez przodków mocą, zdejmuję z ciebie klątwę. Przed tobą przekleństwo i śmierć lub odkupienie i nadzieja. Wybieraj!
Złocisz wybrał. Uścisnął mocno dłoń starca.