- Opowiadanie: Cytryna - Hana, dawniej Hanna

Hana, dawniej Hanna

Cześć, sto lat mnie tu nie było i tęsknie za Fantastyką :). Dodaję opko, które poleżało sobie w szufladzie kilka miesięcy. Mam nadzieję, że się spodoba. 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Użytkownicy V

Oceny

Hana, dawniej Hanna

 

Co noc przechodziła koszmar. Stłumiony szloch w poduszkę. Trzaski, jęczenie, świsty, wicher przeciskał się przez najdrobniejsze szpary i uderzał w okiennice. Niepokój rozpychający gardło zapowiadał bezsenne godziny. 

Hannę męczyło dodatkowo pragnienie. Gdy podniosła kubek, skrzydlaci samobójcy utopieni w naparze, zawirowali bez celu. Nasiąknięte płynem skrzydła i nitkowate odnóża bezwładnie unosiły się na powierzchni. Położyła stopy na zimnym linoleum. Skórę na podeszwach miała przesuszoną, bliską popękania. Zaś siatka żył na podbiciach pulsowała strachem. Chrupnęły kostki. 

Co też śniła? Lis w puszczy, przy malachitowej tafli jeziora, który skierował ślepia prosto na Hannę, jakby czegoś oczekiwał lub coś mówił w niemym, zwierzęcym języku. Szkliste kulki wokół rudej sierści pochłaniały, uwodziły spokojem dostępnym jedynie dla mieszkańca gęstych zarośli. 

Stawiała ostrożnie kroki, posadzka mroziła opuszki palców. Noc na obcym lądzie nie zdradzała tajemnic. Hanna zwyczajowo szła do kuchni. Kąty wynajmowanego lokum rozświetlał sierp zawieszony prawie czterysta tysięcy kilometrów wyżej na niebie. Zwaliste bryły lodówki i kuchenki gazowej zajmowały najwięcej przestrzeni. Odsunęła stołek, przeszukała szafki i szuflady. Minął miesiąc, lecz nie nauczyła się, co gdzie leżało. Znalazła szklankę, więc nalała sobie kranówki i ugasiła pragnienie. Następnie nasypała do niej suszu o zapachu kozłka lekarskiego. Pod czajnikiem błysnął płomyk, chwilę później dołączyła do niego żarówka przy suficie.

Zioła od staruszki z targu podobno były skuteczne, ale słowo „podobno” należało tutaj podkreślić. Rzeczywiście, Hanna zasypiała bez problemu, lecz po przedwczesnej pobudce mogła jedynie marzyć o powrocie w objęcia Morfeusza. Mimo to postanowiła zaparzyć miksturę powtórnie. Miała nadzieję na drugą szansę i ponowne odwiedzenie krainy śnienia. Wiedziała, iż nie ma sensu kłaść się tuż po wybudzeniu. Najpierw potrzebowała zadziałać, zmęczyć się, zająć czymś umysł. 

Wcześniej wybierała filmy z wątkiem romantycznym, lecz później chodziła struta, snując wizje finałowych scen. Przychodziły jej na myśl tragedie, śmierć bohaterów. Najczęściej mężczyzny. Mogła również zginąć główna postać żeńska, ale w żadnym wypadku oboje. Dla Hanny szczęśliwe zakończenia nie przystawały do rzeczywistości.

 

Tej nocy postanowiła przygotować warzywa, które powoli więdnące, czekały na ugotowanie. Rosłe daikony spleśniały, więc wyrzuciła je ze wstydem. Odganiała muchy atakujące skrawki pożywienia. Walczyły o przetrwanie, łażąc po lepkim słoju, po resztkach kolacji na talerzu. Nie rezygnowały odganiane ścierką. Muchy szczególnie zauroczyła marchew, miękka i zbrązowiała. Gdy Hanna odwinęła ją z torebki i położyła na blacie, obsiadały korzeń i przykładały aparaty gębowe, by wchłonąć odrobinę słodyczy. Uznała, że zacznie od fasoli szparagowej. Z radością kupiła ją na miejscowym targu, przypominała znajome smaki pośród innych, egzotycznych dziwów. Zaczęła rozkładać warzywa na desce. Spostrzegła na fasoli cudze włosy. Czarne i zakręcone odcinały się na zielonym tle. Pojawił się też jaśniejszy, łatwy do przeoczenia, zaplątany między rzędami fasolek. Gdy wzięła jedną do ręki, uniosła się druga, połączona obleśnym włosowym splotem. Tutaj mieli inne standardy czystości, do których nie przywykła. Hanna przełykała ślinę, krzywiła się z obrzydzeniem i nie przerywała krojenia. Wtem spośród podłużnych ciał fasolki wypadły zmięte insekty, wgniecione pomiędzy nimi. Hanna odrzuciła nóż i uciekła na korytarz. Ze wstrętu dostała gęsiej skórki. Przywarła do ściany, na której wcześniej wisiało lustro. Na chwilę zapomniała o kuchennej męczarni.

Lustro zdjęła i zaryglowała w piwnicy. To było tydzień temu, wracała z targu objuczona siatami pełnymi zakupów, gdy nagle skuszona połyskiem srebra, zatrzymała się. Zabytkowe, prostokątne zwierciadło było wzrostu dorosłej osoby. Stanęła przed antykiem i podziwiała zdobienia. Spomiędzy ram wyjrzała czterdziestoletnia kobieta, gasnąca w południowym żarze. Wydęła policzki i spuściła ręce w geście poddania. „Jestem przygarbiona, szpetna”, mówiły zwisające kończyny. Obiecała sobie więcej nie patrzeć na odbicie. Pusta ściana była znacznie lepsza. 

 

Teraz, jako biała zjawa w koszuli nocnej, wróciła nad deskę do krojenia. Warzywa czekały zbyt długo, nie mogła odpuścić. Czajnik zagwizdał, więc zalała zioła. Zapachniało obietnicą drzemki. Po chwili uzbrojona w gumowe rękawice płukała wszystko nad zlewem. Wyjęła sitko, by włosowe i owadzie upiory spłynęły prosto do kanalizacji. Bezdotykowo, z dystansu. Kiedy zniknęły za okrągłym progiem, odetchnęła z ulgą. Spojrzała z wdzięcznością na stalową obręcz odpływu. Ale osłabła. Poczuła to obezwładniające mrowienie, które poznała dopiero na wyspach. Przysiadła na taborecie. Potrzebowała odpocząć. Trzymała się kurczowo siedziska i pochylała głowę w nadziei, że nieprzyjemne wrażenie zaraz minie. Zamigotało światło przy suficie. Szybciej i szybciej, aż wreszcie zgasło. Hanna próbowała dosięgnąć żarówki, a lakierowane nogi stołka chwiały się w ciemnościach. Nie mogła utrzymać równowagi, w końcu zrobiła o jeden ruch za dużo i… runęła na podłogę. Upadła niefortunnie, głową huknęła o kant szafki. Czaszka pękła, a z nozdrzy Hanny buchnęła krew. Brunatny strumień spływał z góry i kapał na podłogę. Ból zmieniony w pyłki dmuchawca rozpływał się w powietrzu. Śmierć uciszyła neurony. 

 

Kobieta stygła razem z naparem opuszczonym na blacie. Muchy krążyły nieporuszone. „Hana, Hana…”. „Czy to skrzydlate potwory użyły głosu?”. „Hana, Hana, przyjdź…”. „Adaś, może to ty?”. Myśli zmarłej trwały, a wzrok popłynął swobodnie, przeszedł drzwi, mury, blaszaki na parkingu i poszybował na wskroś miasteczka. Przekroczył jezioro. Pognał przez pustkowia, wzniósł się na zalesione wyżyny. Zwolnił tempo. Obejrzał liściaste mroki. Następnie schody, wiele tysięcy schodów. Aż wreszcie trafił do bramy. Omszałe, kamienne torii, a za progiem stojące rzędem latarnie wysokie na metr i tak, figury lisów o spiczastych uszach. „Hana, przyjdź, przyjdź…”. Choć zmarła nie poruszała powiekami, wyczuła obecność. Znów była w kuchni. Pojawił się słup światła niepołączony z żadną gwiazdą. Oto japońska dama zbliżyła się otulona blaskiem. 

– Hana, nadajemy ci imię – przemówiła z półuśmiechem. – Hanna to przeszłość.

–Czy zobaczę męża? – zapytała Hana, dawniej czterdziestoletnia Hanna. Rozmawiały jakby wtopione w ultrafiolet, niewidoczne i niesłyszalne dla śmiertelników.

– Niestety, przebywa w innym miejscu. Ciebie witam na naszym lądzie. Kami, nigi-mitama, ara-mitama. – Amaterasu przykleiła dłonie do tułowia i skłoniła się.

Esencja Hany ulatywała przez pory skóry, przypominała strużkę gęstego, oleistego miodu. Wydostawała się wąską serpentyną, zatoczyła okrąg wokół nieszczęsnej żarówki, aż zwłoki opustoszały do reszty. Pod metafizyczną lupą cząsteczki kami ukazałyby się splecione zgodnie z pewną logiką, wzorem duchowego DNA. Hanę wypełniła ambrozja słodko-gorzkiej wiedzy, a emocje wymierały, odchodziły kolejno: smutek, lęk, wstręt, radość… Za nimi podążyły nierozwiązane problemy, dręczące sprawy, wspomnienia… Pozostał obraz męża. Skrzące orzechowe tęczówki wyglądające spod gęstych rzęs. Męskie ramiona, co z niespodziewaną łatwością wyrażały miłość podczas spaceru, wspólnie przeżywany stres w poczekalniach szpitala, całusy przed zaśnięciem, w trakcie burzy. Dziki rechot, szczególnie po zrobieniu głupawego dowcipu. Ten uśmiech. To pozostało obecne w Hanie. Przekleństwo zamiast spokoju, wiecznego spoczynku. Beznadziejne pragnienie powrotu Adama. Pamiętała, gdy w przewodniku oglądał cmentarz Okunoin w Kyosan. 

– Jeszcze dziesięć tysięcy i możemy się pakować. Za dwa lata wyruszymy – oznajmił wyszczerzony. Czekanie go cieszyło. Wiele godzin spędzał na obmyślaniu trasy wycieczek i czytaniu blogów podróżniczych. Przewrócił kartkę i zapatrzył się na fotografię z podpisem „Fushimi Inari w Kyoto”. Torii w buddyjskim pomarańczu stały ciasno obok siebie, tworząc wyjątkowy tunel. Ponoć odganiały demony.

– Przejdziemy pod nimi i więcej nic złego nas nie spotka – przypieczętował życzenie całusem w usta Hanny.

„Przyjdź…”, wzywał lis na kamiennym szlaku. Wyrwał ją z letargu. „Chodź, czekam”. Cząsteczki Hany zadrgały, układając się w zgodne „nie”. Nie zamierzała wstawać i podążać za głosem Inariego. Za życia w podskokach realizowała zachcianki otoczenia, zawsze na „tak”. 

To wielkie japońskie marzenie należało przecież do Adama. Gdyby nie wymyślił, że Archipelag to spełnienie absolutne, gdyby nie uparł się, że za wszelką cenę muszą tutaj dotrzeć… Kto wie, czy wówczas to nie dementia praecox stanowiłaby dla niej wyspę samotności. Piętnaście wspólnych lat, aż nagle bez ostrzeżenia znak stopu; napisane biało na czerwonym: nie ma więcej drogi dla państwa, już się nachodziliście złączeni rączkami. Pan proszę w otchłań niebytu, a dla pani dalszy kołowrót mijających dni. Cóż, że łzy tną od wewnątrz. To przecież drobiazg, że nie da się stawiać kroków, że nie da się wykrzyczeć żalu, wypłakać do cna. Trzeba do domu pogrzebowego, ceremonię zamówić, rodzinę powiadomić, trzeba w urzędzie zmienić status społeczny z zamężnej na owdowiałą! 

Po wszystkim mdłe uściski, te całe „moje kondolencje”. Denerwowała się, czym jest ta „kondolencja” i po jaką cholerę występuje w liczbie mnogiej. Bezosobowy, pusty frazes dla ciotek i kuzynów, którzy nie wiedzą, co powiedzieć. Nie mogła zdzierżyć obecności rodziny i znajomych w szarawych, zasępionych maskach. Otaczali ją z każdej strony. Najpierw dzwonili codziennie. Pytali, jak się czuje, co jadła, a czy spała godzin sześć, a może szesnaście? Czy na pewno nie przyjechać, rozweselić? Jakby się zmówili. Martwili się o nią intensywnie przez kilka dni od pogrzebu, a potem jakby umowa wygasła. Telefon częściej milczał niż dzwonił. Bliscy wrócili do swoich spraw, do żyjących mężów i żon. Hanna została uwięziona między ścianami, które dotychczas nazywała domem, bo do niedawna mieszkał tu również Adam. Mężczyzny nie było, tylko mnóstwo śladów po jego egzystencji. Rzeczy, które wbijały szpilki w serce Hanny. Z czasem serce zamieniło się w igielnik, poduszeczkę przebitą gęsto cienkimi ostrzami. Otoczenie oczekiwało, że się pozbiera, zagoi jak po wyrwaniu ósemki i pójdzie naprzód. Że wyniesie z szafy kurtki po mężu, sprzeda jego rower. Wyrzuci szczoteczkę do zębów, ubrania z półek, książki z regału, starą gitarę… Nie chciała, nie mogła. Igły wchodziły za głęboko. Kłuły i szczypały bez przerwy. Nie znalazła na to środków znieczulających. Wybrała zatem ucieczkę. Najlepiej w przyszłość, która nie nadeszła. W podróż z wyobrażeń Adama, której nie zdążył doświadczyć. Z niewyszeptaną nadzieją, że jakimś cudem go spotka, że skoro pragnął poznać ducha Japonii, to gdzieś tam osiadł. Zobaczy go w którymś chramie, w twarzy mnicha, kapłana lub w zwierzęciu.

„Hana, Hana… przyjdź, czekam”, rudy nie ustępował. Czekał kilometry dalej, wpatrzony w wybrankę. „Nie”, przysłała odpowiedź. Serpentyna kami drgała coraz silniej, „zostanę tutaj”. Czuła trzęsienie przed erupcją wulkaniczną, napadem szału, przed wybuchem bomby. Wstrząsy rosły i przejmowały Hanę. Aż wystrzeliła wysoko poza obszar blokowej klitki, zatoczyła łuk i oleistym łańcuchem spadła. Wsiąkła w pobliską glebę. Zadrżała już nie tylko kami, ale również ziemia. Hana znowuż była widziana i słyszana przez żywych. Ryczeli w przestrachu. Szóstka w skali Richtera. Hana uwolniła się. Nie musiała lecieć jako służąca do azjatyckiego bożka. Wymyślił plan dla Hany, to Hana go zrealizuje? Trzydzieści dwa lata wędrówki na szczyt w zastępie dusz, które chcą się oczyścić z ziemskich składników? Na pewno nie! Za żadne skarby nie chciała oddać wspomnień o Adamie. Bożkowie życzyli sobie, by osiedliła się w świątyni między bambusami a czeremchą? Ha! Nie mieli na to szans! Jako człowiek owszem, pognałaby z podkulonym ogonem. Teraz nie. Bezkarna dusza. Wszak nie mogli jej nic zrobić. Porzuciła swe szczątki w stanie rozkładu. Insekty biesiadowały, a Hana była wolna. Skala Richtera doszła do siódemki. Mniejsze budowle chwiały się w posadach. Kontener na śmieci zbił szybę i upadł z trzaskiem na chodnik, zawyły przerażone dzieci. 

Hana wyczuła świetlistą obecność, która ogrzewała powietrze swoją energią i zaczynała układać się w kobiecy kształt. Wreszcie postać podążyła za Haną, wysyłając do niej wiązki ciepła. Trzęsienie ziemi trochę wyhamowało.

– A więc ara-mitama – skąpana w świetle Amaterasu uznała Hanę za złośliwego ducha. – Opowiem ci moją historię, zanim rozprujesz port rybacki do reszty. Zatrzymaj się.

Drżenie gruntu nieco zmalało, ale wciąż stanowiło zagrożenie dla mieszkańców. 

­– Zatrzymaj się zupełnie. Zwolnij, zwolnij… uśnij. Dobrze. Słyszymy twój gniew. Zostałaś usłyszana.

Słońce wyjrzało zza chmur. Trzęsienie ziemi ustało. Amaterasu przemówiła głosem aksamitnym, dostępnym jedynie dla Hany.

– Kiedy świat był jeszcze młody, uciekłam przed pewnym okropieństwem do jaskini. Postanowiłam nie wychodzić nigdy więcej. Tak mnie to dotknęło. Jako że świecę na niebie, zapanowała ciemność. Czarny nieboskłon oznaczał klęskę rodzaju ludzkiego. Byłam skupiona na swoich trudnych przeżyciach i stanowczo odmawiałam wystawienia nawet czubka nosa na zewnątrz. By ukoić swe przerażenie liczyłam jasne włosy na głowie. Wołano mnie, błagano. Przynoszono podarki, pożywienie, najlepsze napoje. Niepotrzebne mi były wówczas doczesne uciechy. Dopiero przyszedł mój brat z lustrem i zapowiedział, że gdy wyjrzę, zobaczę boginię wspanialszą ode mnie. Wyszłam i zrozumiałam. Nie wróciłam już do schronu.

– Ale ja nie rozumiem – mruknęła Hana.

– Cierpienie potrafi użyźnić opuszczoną świątynię. Aczkolwiek jedynie dokończone i w pełni przeżyte przemienia się w pokorę. W odbiciu zobaczyłam wspanialszą boginię. Byłam lepsza od samej siebie ukrytej w jaskini. 

 

Amaterasu miękko uleciała do góry, znikając ze świadomości Hany. Kami pozostała wciąż niepewna i spoglądała w niebo, jakby oczekując jaśniejszych wskazówek. Spojrzała na dół i przeraziła się ogromem zniszczenia, które spowodowała. "Czy to moje lustro?" pomyślała zatrwożona i uciekła do lasu, szukać lisa w nadziei, że ten podpowie coś więcej.

Koniec

Komentarze

Cześć, Cytryno,

 

Miło Cię tu znowu widzieć.

Mam trochę problem z tym opowiadaniem, bo wstęp do właściwej akcji rozrósł się tutaj troszkę nieproporcjonalnie do dalszej części tekstu. Z drugiej strony bardzo podoba mi się to, co zrobiłaś tutaj z mitem o Amaterasu i jak połączyłaś go z opowieścią o bólu po stracie. No, i są jeden z bohaterów jest lisem, co już w ogóle łechce… Hm, mam tu parę rzeczy, których można się czepić, ale może zacznij od rozbicia tych masywnych akapitów na nieco mniejsze cząstki, a ja pomedytuję nad klikiem. Zajrzę tu jeszcze.

Pozdrawiam

Witaj.

Opowiadanie bardzo mnie poruszyło, szczególnie osobiście. Jestem akurat po tragediach rodzinnych, wiele z opisywanych tu odczuć głównej bohaterki nadal przeżywam, a opowieść o próbie naprawy żarówki i upadku kobiety (a nawet – potrzaskaniu się), zdarzyła się dosłownie w moim domu przed ok. 30 laty, konkretnie w Wigilię. Czytałam, jak zahipnotyzowana, jakbyś znała moje życie, a przynajmniej jego sporą część. :)

 

Masz świetną wyobraźnię, opisujesz niezwykłe zdarzenia nadzwyczaj plastycznie oraz bardzo klimatycznie, czego Ci serdecznie gratuluję. :)

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Oidrin, kłaniam się w pas i pięknie dziękuję za odwiedziny – i to takie szybkie! :)) Pomyślę, jak rozbić tekst na mniejsze części. Nieproporcjonalna konstrukcja tekstów to moja zmora… jakoś nie umiem w proporcje. Jeśli masz dla mnie jakieś sugestie co do zmian/poprawek jestem oczywiście otwarta. Chętnie udoskonalę Hanę.

 

bruce, serce zabiło mi mocniej, gdy czytałam komentarz od Ciebie. Ogromne dzięki za odwiedziny i za podzielenie się swoimi odczuciami. Po polsku brzmi to nieco gorzej, ale naprawdę “zrobiłaś mi dzień” :)! Pomyślałam sobie, że warto było siedzieć nad tym tekstem (i wiele razy kręcić głową, wątpiąc w sens przedsięwzięcia), by później spotkać czytelnika, który go doceni <3.

Hmmm. Niektóre rzeczy mi się podobały, inne nie.

Fajne japońskie elementy. Wprawdzie syf opisywany na początku akurat mało mi się kojarzy z Japonią, ale po śmierci Hanny zrobiło się bardziej klasycznie japońsko.

Ale jak to, ona nie umyła warzyw przed pokrojeniem? :-O

Nie podoba mi się ogólny przekaz – odebrałam go jako “cierpienie uszlachetnia”. No, niekoniecznie i nie zawsze. Cierpienie boli. Pewnie dorobienie do niego wzniosłej ideologii przynosi jakąś ulgę cierpiącym, ale czy nie daje fałszywej nadziei?

Babska logika rządzi!

Dziękuję, Cytryno, za wrażenia i za tak miłe słowa.

Pozdrawiam ciepło. :)

Pecunia non olet

Finklo, serdecznie witam i dziękuję za poświęcenie czasu na lekturę mojego tekstu. Widzę, że Twoje odczucia są nieco zbliżone do oidrin. Zastanawiam się, czy może nie powinnam cofnąć tekstu na betę. 

Podobno lepiej nie tłumaczyć, co się miało na myśli… no, ale tym razem złamię ten zakaz. Chciałam pokazać żałobę, cierpienie w ujęciu przyziemnym, jednostkowym w zderzeniu z duchowością. Mamy tutaj postacie boskie, których doświadczenie jest znacznie szersze od ludzkiego. W cierpieniu dostrzegają drogę do doskonałości, wskazują jak istotne jest całkowite przebycie procesu żałoby. Chcą zainspirować kami do pójścia w tę stronę, lecz dla niej ból jest wciąż żywy, nawet po śmierci. Teraz jest na etapie złości, buntu, nie pojmuje boskiej perspektywy i nie ma wrażenia, by ból ją uszlachetniał. Dlatego nie rozumie przekazu Amaterasu i pozostaje zagubiona. To daleko idące porównanie, ale szłam tropem Kaczmarskiego, który ma pretensje do Boga za niezrozumiałe wyroki i wymagania wobec ludzi ;). To jest oczywiście moja interpretacja i zakładam otwarte podejście do odczytania tekstu.

Co do syfu i warzywek, to nawyki bywają odmienne. Jedni najpierw myją, a potem kroją. Inni odwrotnie. A już w ogóle inaczej zdarzyć się może, gdy ktoś niewyspany, półprzytomny…

Pozdrawiam!

Hm, nie wiem, czy musisz aż cofać na betę, ale przemyśl proporcje w tekście. Zastanów się, który wątek jest tym przewodnim i obrób całą resztę tak, żeby to uwydatnić. Obecnie mam wrażenie, że z jednej strony chcesz się podzielić nawiązaniami do kultury Japonii, z drugiej pisać o żałobie i stracie, ale nie klei mi się to w spójną całość. Pomyśl, co te historie łączy, a co dzieli i jak mogą się przeplatać, żeby się uzupełniać.

Nie wiem, co zmieniłoby cofnięcie do bety. Chciałaś napisać o żałobie i ona tu jest.

IMO, ból boli. W jakiś sposób zmienia to człowieka, odkształca. Raczej w przypadkowy i nieprzewidywalny sposób. Wydaje mi się, że jeżeli zmieniały kształt przypadkowo, to znacznie większe jest prawdopodobieństwo, że coś się zepsuje, niż że poprawi. Myślę o tym jak o kopnięciu glinianej rzeźby.

Gdyby cierpienie uszlachetniało, to każdy po amputacji na przykład ręki stawałby się lepszym człowiekiem. A jakoś nie słyszałam o kolejce chętnych na taki zabieg.

Już raczej jestem w stanie uwierzyć, że “co mnie nie zabije, to mnie wzmocni”. Ale i wtedy trzeba proces przejść do końca, że stać się mocniejszym. I zapewne wracamy tu do przechodzenia żałoby.

Babska logika rządzi!

Cytryno,

bardzo to wszystko barwnie opisane, nawet poetycko powiedziałabym. Podobało mi się.

W przeciwieństwie do Finkli inaczej odebrałam wymowę tekstu. Nie, że cierpienie uszlachetnia, ale że po prostu jest. Ból boli, to pozostaje niezmienne, jednak każdy ma prawo przeżywać go po swojemu. W opowiadaniu widzę Hannę, która nie przepracowała emocji związanych z utratą męża. Zabrakło jej wsparcia. Nie wiemy czy to bliscy ją opuścili, czy sama wybrała samotność w cierpieniu. Jedno jest jednak jasne, że utkwiła na pewnym etapie przeżywania żałoby. Widzi to Amaterasu i dlatego m.in. przychodzi do niej z pomocą. Cierpienie trzeba przeżyć w pełni (kilka etapów żałoby), aby uzyskać spokój. Hanna nie zdążyła, zatem szansę na to otrzymuje Hana. Ale to nie oznacza, że cierpienie ją ma uszlachetnić.

 

Hejka,

 

dla mnie za dużo tutaj symboliki i tajemnicy. Za mało konkretu i akcji.

Mam prosty gust – lubię emocje i konflikty, dla mnie pewnie bardziej atrakcyjnie byłoby gdyby lisek uciekał, lub był goniony; bunt i złość mogłyby natomiast objawić się np. w walce na katany czy inne shoryukeny ;) No dobra, przesadzam trochę – ale zasadniczo wzbudzanie emocji i budowanie konfliktów nadal uważam za kluczowe w większości historii, myślę, że mogłabyś także nad tym popracować tutaj :)

 

Jeszcze taki drobiazg:

 

Spomiędzy ram wyjrzała czterdziestoletnia kobieta, gasnącą w południowym żarze.

Coś tutaj się posypało.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Finklo, dziękuję za ciekawą wymianę. Piękna i adekwatna metafora z odkształconą rzeźbą.

Osobiście nie uważam, by cierpienie uszlachetniało z automatu, ale daje potencjał do rozwinięcia innej perspektywy, większej wrażliwości na otoczenie, a także na siebie i na swoje potrzeby. Może przyczynić się do koncentracji na tym, co jest najważniejsze. To jedna z dróg, nie zawsze dostępna.

Nie zgadzam się z powiedzeniem, co “mnie nie zabije, to mnie wzmocni”. Dlatego, że to, co się wydarza traumatycznego, trudnego do zniesienia, nawet jeśli nie uśmierca, to potrafi podważyć poczucie bezpieczeństwa, pogorszyć zdrowie czy spowodować ranę emocjonalną, która nawet po zabliźnieniu pobolewa przy zmianach pogody. Aczkolwiek w niektórych przypadkach przyczynia się do rozwoju i wzrostu dojrzałości osoby. Dzieje się tak, gdy ktoś jest na to gotowy i podejmuje świadomą decyzję. Co też nie znaczy, że to od razu wzmacnia. Wystarczy spojrzeć na weteranów. Raczej nie wracają z wojny “silniejsi”, częściej są obarczeni stresem bojowym i wycofują się społecznie.

Dlaczego nie ma chętnych na zabieg amputacji? Poza oczywistymi powodami, zazwyczaj człowiek nie dąży do wzrostu “szlachetności”, do bycia “lepszym” dla świata. Ewolucyjnie chcemy by żyło nam się łatwiej i przyjemniej. 

Chcę też podkreślić, że doświadczenia życiowe i pojemność na ból oraz nagłe zmiany to kwestia indywidualna. Trafią się osoby, które przeszły przez piekło i czują się mocniejsze. Albo odwrotnie, z boku wydaje się, iż ledwie dmuchnął wiatr, a ktoś się złamał. 

Żywy_Jaszczomp, ależ mi miło, że wpadłaś! Niezmiernie mnie cieszy, że tekst da się odczytać zgodnie z moimi intencjami. Serdecznie dziękuję za Twoją recenzję i za docenienie liryczności wplecionej w to opowiadanie :). Jednocześnie myślę sobie, że wszelkie interpretacje są na równi uprawnione. Chciałam napisać tekst “otwarty”. Jak widać, opinie o nim są sprzeczne.

BasementKey, fajnie, że wpadłeś! Dzięki za podzielenie się wrażeniami. Akurat nie do końca się zgodzę, jakby brakowało tutaj szeroko pojętej akcji i konfliktów. Nie o tym chciałam napisać. Przyjmuję, że nie trafiłam w Twój gust. 

Również ślę pozdrowienia!

Cześć Cytryna!

 

Jest lis, jest impreza. I to japońska! Podróż do wnętrza kobiety, dla której związek i partner stali się całym światem. W części pierwszej (do rozbitej głowy) poznajemy jej codzienność. Bezsenność, ratowanie warzyw, strach przed lustrem. A później widzimy rozmiar jej rozpaczy. Wszak w japońskich zaświatach nie ma jej męża, ale są za to ci, którzy chcą jej coś pokazać. Pomysłowo grasz motywem lustra.

Trochę to fantasy, trochę przestroga przed budowaniem na piasku, a trochę powiastka filozoficzna. Na japońskości się nie znam szczególnie, ale chyba też jej trochę jest. Przyjemne i całkiem zgrabnie napisane.

Pozdrawiam i polecam do biblioteki!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

krar85, ogromnie mi miło :). Dzięki za podzielenie się wrażeniami i polecenie do biblio! 

Pokazałaś ogrom uczuć – tych dobrych i tych bolesnych, na oswojenie się z którymi Hanna miała zbyt mało czasu. Lubię klimaty japońskie i myślę, że dobrze się stało, że umieściłaś tę historię w Kraju Kwitnącej Wiśni, że tamtejsze bóstwa pomogły Hanie uporać się z bólem.

Wykonanie mogłoby być staranniejsze.

 

Od­gar­nia­ła muchy ata­ku­ją­ce skraw­ki po­ży­wie­nia. ―> Raczej: Od­gania­ła muchy ata­ku­ją­ce skraw­ki po­ży­wie­nia.

 

zro­bi­ła o jeden ruch za dużoru­nę­ła w dół. ―> Masło maślane – czy mogła runąć w górę?

Proponuję: …zro­bi­ła o jeden ruch za dużo i ru­nę­ła na podłogę.

 

–Czy zo­ba­czę męża? – za­py­ta­ła Hana… ―> Brak spacji po półpauzie.

 

 …za­to­czy­ła koło wokół nie­szczę­snej ża­rów­ki… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …za­to­czy­ła okrąg wokół nie­szczę­snej ża­rów­ki

 

Że wy­nie­sie kurt­ki po mężu z szafy, sprze­da po nim rower.  ―> Czy dobrze rozumiem, że mąż był z szafy i miał być sprzedany przed rowerem?

Proponuję: Że wy­nie­sie z szafy kurt­ki po mężu, sprze­da jego rower.

 

Wy­rzu­ci szczo­tecz­kę do zębów, półki ubrań… ―> Raczej: Wy­rzu­ci szczo­tecz­kę do zębów, ubrania z półek.

 

Boż­ko­wie ży­czy­li sobie, by osie­dli­ła świą­ty­nię… ―> Można się gdzieś osiedlić, ale jak można osiedlić świątynię?

A może miało być: Boż­ko­wie ży­czy­li sobie, by osie­dli­ła się w świą­ty­ni

Za SJP PWN: osiedlić «umożliwić komuś zamieszkanie gdzieś»

 

Hana ­czu­ła świe­tli­stą obec­ność, która ogrze­wa­ła po­wie­trze swoją ener­gią i za­czy­na­ła ukła­dać w ko­bie­cy kształt. ―> Co świetlista obecność zaczynała układać w kobiecy kształt?

 

Po­sta­wi­łam nie wy­cho­dzić nigdy wię­cej. ―> Pewnie miało być: Po­stano­wi­łam nie wy­cho­dzić nigdy wię­cej.

 

za­po­wie­dział, że gdy wyj­rzę, zo­ba­czę wspa­nial­szą bo­gi­nię ode mnie. ―> Raczej: …za­po­wie­dział, że gdy wyj­rzę, zo­ba­czę boginię wspa­nial­szą ode mnie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć Reg, jak zawsze jesteś niezawodna :). Bardzo Ci dziękuję za wskazane lapsusy językowe. Poprawiłam. 

Pozdrawiam serdecznie.

Ogromnie mi miło, że mogłam się przydać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć :)

 

No, ja mam niestety bliżej do BasementKeya i Finkli z opinią, niż do zachwytów. Kilka rzeczy mi się podobało, ale jest też sporo potknięć, które mnie zatrzymywały. Historia owdowiałej kobiety, która szuka ucieczki od bólu nawet do mnie przemawia, jednak to co później, po jej śmierci, już nie. Sporo tutaj symboliki, dużo uczuć, jednak klimat nie jest IMHO za gęsty, ponieważ rozwodniłaś go przegadaniem niektórych fragmentów.

W sumie to nie mogę powiedzieć, że mi się podobało, ale również nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało. Pozostaje mi więc chyba tylko skinąć głową, zostać względem tekstu obojętnym (długo mi w głowie nie zostanie) i przestać Cię męczyć tym niewiele wnoszącym komentarzem ;)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Outta, może i tekst jest obojętny dla Ciebie, ale bardzo mi miło, że wpadłeś, poświęciłeś czas na lekturę i właśnie – na pozostawienie komentarza. Dzięki! Mimo braku zachwytów, żałuję, że mam niewiele czasu na forum, bo chce się pisać więcej i czytać więcej, by móc udoskonalić warsztat :). Odwiedziny zachęcają do działania.

Cała przyjemność po mojej stronie, Cytryno :)

Mam nadzieję, że Twój kolejny tekst, jaki zdarzy mi się przeczytać, bardziej przypadnie mi do gustu.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Nowa Fantastyka