- Opowiadanie: MordercaBezSerca - Kowal. Szabla Marszałka

Kowal. Szabla Marszałka

Na ręce Szanownej Publiczności składam dzieło skończone :]. Po ciepłym przyjęciu pierwszego fragmentu opowiadania i solidnym kopie od niezawodnego teamu betującego, nie pozostało mi nic innego, jak zabrać się do roboty i zamknąć tę opowieść. 

Dziękuję DanielowiKurowskiemu1, Morteciusowi i Outta Sewerowi za pomoc. Na szczególne podziękowania zasłużył AmonRa, któremu właściwie należy przypisać współudział w popełnieniu tej zbrodni na literaturze :D. 

Polecam się serdecznie uwadze wszystkich miłośników zombie, czarnego humoru i szeroko pojętego kina akcji. W tej mikropowieści trup ściele się gęsto i często, a jeszcze częściej wstaje. Są strzały, wybuchy i tajemnice. A na samym końcu, jak żółw ociężale, na scenę wjeżdża lokomotywa. Oj, dzieje się, niech to krótki śpic! :{ )

Ilustracje własne.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Kowal. Szabla Marszałka

 

1.

Kowal podkręcił knot lampy naftowej i obejrzał klingę pod światło. Mruknął do siebie zadowolony. Naparł całym ciężarem na pedał korbowodu, wprawiając w ruch szwungszajbę i na powrót przyłożył stal do szlifierskiego kamienia. Warkocz iskierek zamigotał w półmroku warsztatu, a przez szum łożysk wybił się wysoki, czysty dźwięk obrabianego metalu.

Gdy skończył, przez zakratowane okno wpadły pierwsze, nieśmiałe promyki słońca. Wiosenny świt budził się do życia.

Obrócił rękojeść w dłoni i złapał refleksy światła na gładkich, metalicznych płaszczyznach. Z przyjemnością przeciągnął naoliwioną szmatką po błyszczącej powierzchni.

Głownia, szeroka u nasady i cokolwiek krzywa delikatnym brzuścem, z lekka stopniowo zwężała się ku zaostrzonemu końcowi. Szerokie, lecz płytkie zbrocze, wiodło od jelca aż po długie na dłoń pióro sztychu. Rękojeść z gładkim kabłąkiem, łukowato zgiętym przy połączeniu z kapturkiem, tworzyła kąt prosty z wąsami(1).

„Tak” – pomyślał dumny. „Wyszło doskonale”.

Nasunął na ostrze specjalnie wygiętą łubkę i zamocował rzemieniami. Całość zawinął w miękki, czerwony koc i gęsto obwiązał sznurkiem. Poświęcił tej szabli bite dwa tygodnie ciężkiej pracy i miał co do niej naprawdę dalekosiężne plany. Za nic nie chciał, żeby jakaś skaza, czy szczerba obróciła wniwecz cały trud.

Sięgnął do szafki nad stołem i sczerniałymi paluchami wyciągnął bibułkę z drewnianego pudełka. Przez chwilę kręcił się po warsztacie, klepał po kieszeniach fartucha i zaglądał w kąty.

– Gdzie ja posiałem…? – mamrotał pod nosem, ale zaraz cmoknął z irytacją. Odchylił połę brązowej, skórzanej kurtki wiszącej na gwoździu, tuż obok okna. Kapciuch wystawał z wewnętrznej kieszeni, czyli był dokładnie tam, gdzie go wsadził poprzedniego wieczora.

Zanim nasypał tytoniu na papierek, ostrożnie uchylił zaślepkę judasza w drzwiach wejściowych. Mocne, metalowe wrota były ostatnią barierą chroniącą cenne wnętrze warsztatu przed ponurą, złowrogą rzeczywistością. Kosztowały go sporo trudu. Musiał je przyciągnąć aż ze sklepu wielobranżowego, ale było warto. Tu był bezpieczny wśród swoich rupieci, narzędzi, śrubek. A tam…?

Przez dłuższą chwilę niespiesznie lustrował podwórko, rolując w palcach porcję suszu. Było już na tyle jasno, że mógł się swobodnie rozeznać w sytuacji.

– Czysto – mruknął i zawinął skręta do końca, odpalił od lampy i wyszedł na zewnątrz.

Rześki chłód poranka to było dokładnie to, czego potrzebował po spędzeniu połowy nocy w zakurzonym warsztacie. Z lubością zaciągnął się dymem, wyprostował obolałe plecy i wypuścił gęstą chmurę prosto w błękitniejące niebo.

Zza węgła sąsiedniego domu wyjrzał trup. Najpierw ukazała się pomarszczona, ściągnięta grymasem twarz, o żółtych oczach bez tęczówek i ustach niemal pozbawionych warg. Martwy spojrzał prosto na Kowala i jęknął cicho. Oparł szponiastą dłoń na pokruszonych cegłach i przez chwilę kiwał się w przód i w tył, jakby nie mogąc zdecydować, czy ruszyć na człowieka, czy też na powrót wleźć do swojej rudery. W końcu zebrał się na odwagę i wyszedł na podwórko.

Nabierał prędkości, zafiksowany na czerwonym punkciku żarzącego się papierosa. Wykręcona, na poły przegniła lewa noga ściągała go z kursu, ale uporczywie halsował, ustawiając się bokiem na prawej. Człowiek na niego nie patrzył. Stał obrócony tyłem i wystawiał twarz na pierwsze promienie słońca, które przenikały przez korony jesionów rosnących przy drodze. Dopiero, gdy pod butem truposza zazgrzytały kawałki gruzu, zerknął przez ramię i… rozpromienił się w uśmiechu. 

– Dobry, panie Bolku! – zawołał przyjaźnie. – Jak tam zdrówko? 

Martwy zastopował przed samym ogrodzeniem. Przez chwilę kiwał się w przód i w tył, jakby szukając w zasuszonym mózgu właściwej odpowiedzi. Kowal podszedł kilka kroków do siatki odgradzającej ich posesje.

– No jak tam, panie sąsiedzie? – zapytał. – Wiosna pełną gębą, co nie?

Trup pana Bolka postąpił jeden kroczek naprzód. Czerwone światełko na końcu papierosa prawie znikło. Z gardła martwego dobył się cichy jęk zawodu.

– Idę dziś na targ. Szablę wyrychtowałem. – Kowal usiadł na ławce i z blaszanego kubka upił łyk ziołowej herbaty. – Nie będę pokazywać… bo już zapakowałem – dodał po chwili z zakłopotaniem.

Pan Bolek lubił oglądać błyszczące przedmioty. Kowal czasem specjalnie zbierał szklane paciorki, metalowe breloczki, kawałeczki potłuczonych, kolorowych butelek. Potem wieszał to wszystko na gałęzi orzecha zaraz nad ogrodzeniem, żeby zrobić martwemu przyjemność. Trup zawsze czekał na niego przy bramie na swoją posesję. Gdy Kowal pokazywał mu kolejny bibelocik, potrafił stać przez godzinę, kiwać się i kontemplować w zadumie każde nowe świecidełko.

Tak sobie żyli – żywy i martwy, już od lat. Jeden nie wadził drugiemu, a przy okazji nigdy nie nudzili się w swoim towarzystwie. Pan Bolek nie był agresywny, a przynajmniej nie tak, jak inni umarli. Tamci od razu rzucali się na wszystko co żywe, jakby sam widok, sama natura życia była dla nich nie do zniesienia. Musieli zniszczyć, rozerwać, skrwawić… zainfekować. Kowal miał na to swoją teorię.

– Z umarłymi jest, jak z ludźmi – mawiał. – Jak kto był porządny za życia, to i po śmierci nie zejdzie na psy.

Tak właśnie było. Pan Bolek zamieszkał tu po sąsiedzku jeszcze zanim Kowal przyszedł na świat. Razem ze świętej pamięci dziadkiem stawiał stodołę i szopę dla kur. Dziadek w rewanżu wyspawał mu ogrodzenie i solidną bramę z grubościennej cynkówki. Oczywiście za życia.

Tak kiedyś wyglądało życie na wsi – jeden drugiemu pomagał. Wszystko się zmieniło, zwłaszcza teraz, po apokalipsie. Ale nie to. Na sąsiada zawsze można było liczyć. Nawet na martwego.

Kowal dopił herbatę, chlusnął fusami na trawnik i kiwnął głową z uśmiechem. Pan Bolek stał w miejscu i tylko bujał się powolutku na ugiętych nogach w przód i w tył. Przez jakiś czas wodził oczami za sąsiadem, a z gardła dobył cichy ni to jęk, ni to szept – martwy i niewiele znaczący, jak on sam.

Żywy przygotowywał się do wymarszu. Teraz, po apokalipsie, każde wyjście z bezpiecznej zagrody wymagało daleko posuniętej ostrożności. Na Stadion było, ot – niecałe trzy kilometry. Wolnym krokiem – pół godzinki. Ale za solidnym ogrodzeniem, umocnionym deskami, belkami i drutem kolczastym czyhał okrutny, nieprzyjazny świat. Świat Martwych, a co gorsza, również i Żywych.

Kowal nie tracił czasu. Zapakował towar na handel do dużej, czarnej, sportowej torby, którą mógł przewiesić sobie przez ramię. W razie potrzeby mógł ją również szybko zrzucić, by uwolnić ręce do walki lub nogi do ucieczki. Zawsze był bardzo pragmatyczny. Może dzięki temu żył tak długo? Do pasa przytroczył krótką maczetę.

Multitul numer jeden, jak sam ją nazywał. Była to w istocie jedna z najpraktyczniejszych rzeczy, jakie posiadał. Szerokie na dłoń ostrze, zwężone w taliowaną klingę bliżej rękojeści, z powodzeniem mogło służyć to cięcia drobnych patyków na rozpałkę, karczowania zarośli, oprawiania zwierzyny, czy nawet do drobnych prac ciesielskich. Oprócz tego ostre jak brzytwa, służyło także i w brzytwy charakterze – za jego pomocą Kowal utrzymywał gęstą, brązową brodę w jako takim porządku.

W torbie wylądowały, bezpiecznie zawinięte w szmatki, świeżo obrobione noże, tasaki i siekierki.

„Zwłaszcza te toporki wyszły bardzo dobrze” – pomyślał Kowal.

Wykonane z pociętej na plasterki szyny kolejowej, z hartowanym obuchem, a żeleźcem na tyle miękkim, że można je było z łatwością naostrzyć nawet polnym kamieniem, przynosiły od dawna stały, solidny dochód.

 Jego wyroby cieszyły się już taką popularnością, że musiał je zacząć cechować, bo kilku co sprytniejszych handlarzy reklamowało swój towar jego przezwiskiem.

Skurwiszony! – warknął gniewnie na tyle głośno, że nawet pan Bolek jęknął pytająco zza ogrodzenia.

– A nic, nic! Przepraszam – zawołał do niego Kowal. – Tak tylko sobie gadam, bo mnie te złodzieje francowate wperdzieliły! Towar mi podrabiają wchujograjce i się potem muszę przed klientami tłumaczyć żem nie garbaty.

Zasunął torbę i usiadł ciężko na ławce.

– A klienta teraz zrazić łatwo, oj łatwo! Dobrze mówię panie Bolku?

Ale martwy już go nie słuchał. Patrzył jak urzeczony na młode listki orzecha, tańczące w podmuchach lekkiego, wiosennego wiatru. Kowal sapnął, klepnął się po kolanach i wstał energicznie.

– No nic, to ja pędzę.

Zamknął starannie drzwi na zamek, założył ciężką, metalową sztabę i zapiał kłódkę. Przejechał palcem po sznurkach i miedzianych drucikach. Wszystko było w porządku.

 

2.

Kowal wyszedł z zagrody tylną bramą – od ogrodu. Frontowej nie używał już od dawien dawna. Szeroka, wiejska droga co i rusz doprowadzała do gospodarstwa różnego rodzaju elementy. Te nie do końca ożywione, z powodzeniem zatrzymywały naostrzone tyczki i zwoje drutu kolczastego, ale to w obawie przed całkiem żywymi zakuł zawiasy i zamki w bramie. Teraz metalowy płot przypominał jeżozwierza ze spiralą drutu na grzbiecie. Każdy, kto chciałby sforsować taka zaporę, musiałby się sporo natrudzić, a do tego narobić hałasu.

Od ogrodu jednak, gospodarz wolał zachować bardziej tradycyjny anturaż. Drewniany parkan, nieco może tylko wyższy niż dawniej, pomalowany naturalnym, bezbarwnym lakierem, który podkreślał rysunek jesionowego drewna, pełnego słojów i ręcznie zlicowanych sęków. Kowal był dumny ze swojego dzieła. Belki spasował tak ciasno, że od zewnątrz tworzyły zupełnie gładką, idealnie równą taflę. Od wewnątrz zaś, całość wzmacniała skomplikowana konstrukcja krzyżowych zastrzałów, poprzeczek i stężyn. Długi na przeszło pięćdziesiąt metrów płot był znacznie solidniejszy, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.

Kowal wszedł na niewielki podest, tuż przy wąskiej bramce. Ostrożnie wyjrzał znad krawędzi i zlustrował gęsty sad, rozciągający się szeroko przed zagrodą. Drzewa rosnące najbliżej już dawno powycinał na opał oraz po to, by oczyścić sobie pole ewentualnego ostrzału. Na wypadek ataku oczywiście.

Nie żeby za bardzo miał z czego strzelać. Ostatnie próby wyprodukowania kuszy w warunkach rzemieślniczych spełzły na niczym. Trudno było uzyskać wymaganą sprężystość, a i sam proces obróbki małych elementów spustu, naciągu oraz bełtów był po prostu zbyt skomplikowany dla prostych, ręcznych narzędzi.

Kowal próbował nauczyć się strzelać z własnoręcznie wykonanego łuku. Dwa razy. Więcej nie. Po tym, jak za pierwszym cięciwa mało nie ucięła mu kciuka, stwierdził, że lepiej nie używać do tego celu metalowej linki. Za drugim razem nawet dał radę wystrzelić. Śmiercionośny pocisk przeleciał dobre kilkanaście metrów i utkwił w ciele umarłego, który akurat dreptał sobie po ogrodzie.

Trup oczywiście nie był zachwycony takim obrotem sprawy i zdecydował się zaprotestować u źródła, to jest u samego winowajcy. Kowal spokojnie wymierzył kolejny pocisk i także ten bezbłędnie przeszył tułów interesanta. Kolejny takoż. I jeszcze jeden. I jeszcze siedem.

W końcu domorosły łucznik dał za wygraną. Trup wyglądał jak jeż, a on za nic w świecie nie mógł wcelować w jego przegniłą głowę. Umarlak jęcząc i mamrocząc wnosił swoje protestacje, kulawiąc coraz bliżej ku palisadzie. W końcu Kowal stracił cierpliwość do durnowatego wynalazku i kulturalnie zakończył spór: zeskoczył na trawę i rozwalił łeb truposza łopatą. Taki był finał przygody z łukami. Z procami było podobnie. Szkoda gadać.

Kowal postawił na sprawdzonego konia – kontakt bezpośredni. No, może nie całkiem bezpośredni. Swoje życie, zdrowie i ogólny dobrostan powierzył multitulowi numer dwa. Wzorem sławetnych przodków, co to żywyly y bronyly zaopatrzył się w postawioną na sztorc kosę. Jeżeli coś było na tyle dobre, że już za czasów Kościuszki lało wrogów narodu, to i teraz nie mogło być złe. 

Kosa stała się jego znakiem rozpoznawczym. Długie na dobre dwa metry stylisko, zakończone wygiętym, ostrym jak żyletka sztychem, od razu zjednywało mu sympatię. Ludzie przez jakiś czas nawet próbowali go nazywać per Mały Kosynier, ale mu się nie spodobało. Więc przestali. Nie mieli wyjścia. Bo Kowal, choć człek z natury spokojny, to w gniew wpadał dość łatwo. Zwłaszcza, gdy kto nieopatrznie zahaczył o drażliwy temat.

 

3.

Przez sad planował przemknąć chyłkiem, ale po prawdzie to i przed nikim i przed niczym kryć się specjalnie nie było trzeba. Więc po kilku krokach poprawił na ramieniu pasek ciężkiej torby i ruszył raźno, podpierając się styliskiem kosy jak laską.

Szedł polną drogą wśród łąk. Z wrodzoną ostrożnością rozglądał się na boki, a co jakiś czas nawet odwracał kontrolnie, ale nie odmówił sobie prostej przyjemności i zaczął pogwizdywać pod nosem romantyczno-melancholijną melodię. Doszedł właśnie do ulubionego fragmentu i już-już miał rozedrzeć się na całe gardło: Hej, MA-cieju, co RO-bicie? WY mnie ZO-śkę ZA… gdy dobiegł go odgłos nieodległej kanonady.

Broń palna, to coś co nie zdarza się zbyt często. Zwłaszcza teraz, po apokalipsie. Kowal wskoczył do rowu i przypadł do ziemi strzygąc uszami. Ktoś strzelał w Fabryce Chemicznej.

Zamknięty zakład, otoczony solidnymi, betonowymi płotami, wysoką siatką i mocnymi bramami, wciąż kusił awanturników i poszukiwaczy przygód obietnicą skarbów. Śmiałkowie coraz częściej zapuszczali się tam w nadziei na zyskowne łupy. Czasem nawet komuś dopisało szczęście i wrócił z kanistrem paliwa, akumulatorem kwasowym, albo workiem nawozów sztucznych. Częściej jednak delikwenci zostawali tam na miejscu. W charakterze gastronomicznym. Bo cały teren fabryki, należał do umarłych.

Gdy uderzyła zaraza, dawna załoga została na posterunkach. Próbowali wygasić procesy chemiczne i nie dopuścić do rozszczelnienia zbiorników i instalacji.

Teraz, po apokalipsie, ludzie mieli różne teorie na temat tego, co się tam stało. Jedni mówili o zwiększonej radiacji, inni o kumulacji czynników toksyczno-patogennych. Dość powiedzieć, że umarli w Fabryce byli dwa razy szybsi, mocniejsi i… sprytniejsi niż pozostali.

Do tego, jakimś cudem przez te wszystkie lata, najwyższy komin przyzakładowej elektrowni nie dość, że dymił, to jeszcze mrugał przez całą dobę czerwonymi światłami ostrzegawczymi. Tyle, że zamiast ostrzegać nisko lecące samoloty, zwoływały wszystkich martwych z okolicy. Bliższej i dalszej. Bywało, że nocami ku fabryce ciągnęły całe pochody truposzy zwabionych migającym sygnałem.

Teraz, co prawda, zdarzało się to już coraz rzadziej. Trupy najwidoczniej nie miały tyle sił na wędrówki co kiedyś. Garstka żywych, skupiona w małe, dobrze zorganizowane społeczności, z łatwością poruszała się po ruinach dawniej cywilizacji. Przynajmniej za dnia. W nocy umarli łapali drugi oddech i brali się do roboty. Wychodzi ze swych legowisk w opuszczonych budynkach i szukali żywych… by się nimi pożywić. Ludzie nie byli już na szczycie łańcucha pokarmowego. Teraz to martwi byli górą.

Do tego sama infekcja. Niekoniecznie trzeba było zostać zjedzonym, by mieć kiepski dzień – wystarczyło tylko jedno ugryzienie, by zgon nastąpił w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. A po zgonie przychodziło mniej, lub bardziej wyczekiwane zmartwychwstanie. Z tym, że niewiele miało wspólnego z oryginałem. Nowo ożywiony truposz od razu instynktownie chciał obdarzyć łaską nieśmiertelności wszystkich w zasięgu wzroku.

Dlatego też wprowadzono Ósmy Sakrament – „Łaskę”. Każdy bogobojny człowiek miał, pod karą grzechu, zrobić wszystko, by nie dopuścić do zmartwychwstania własnego, czy też innych. Panowała zasada: ugryziony-wykończony.

Problem w tym, że tych bogobojnych nie zostało zbyt wielu. Zwłaszcza teraz, po apokalipsie.

 

4.

Kowal przywarł barkiem do szorstkiego betonu. Wysoki mur otaczał fabrykę od zachodu. Przez chwilę nasłuchiwał odgłosów walki po drugiej stronie.

– Coś was tam dużo – mruknął pod nosem i wyłuskał lornetkę z kieszeni kurtki. Zbliżył szkła do szczerby między zbrojonymi płytami płotu i zajrzał do środka.

Wąska na trzy palce i długa na dłoń, pozioma szczelina nie dawała szansy by mógł zorientować się w szerszej perspektywie. Widział jedynie krótki odcinek prostopadłej drogi technologicznej, pomiędzy ceglanym biurowcem, a przysadzista halą starej parowozowni. Po spękanym betonie biegały rozmazane sylwetki. Kowal podkręcił szkła i złapał ostrość.

– Taaa… zdecydowanie was tam za dużo – powiedział trochę głośniej.

Kilkanaście osób – a to po apokalipsie, przecież cała armia – próbowało walczyć z hordą martwych. Truposze kłębili się w przejściach między budynkami, wysypywali przez wszystkie drzwi. Jeden nawet zawisł z wybitego okna na pierwszym piętrze biurowca i w obrzydliwym trzasku rwanego materiału, również i organicznego, poleciał w dół, prosto na środek grupy jeszcze-żywych.

Ludzie odskoczyli z wrzaskiem, a trup podniósł się z ulicy i próbował sięgnąć ludzi połamanymi kikutami rąk. Huknęły nieskładne strzały z broni palnej. Na suchy czerep spadły uderzenia kijów, łomów, domowej roboty maczug. Reszta nieumarłych tylko na to czekała. Przypuściła na grupę skoordynowany szturm i w kilka sekund przykryła lawiną przegniłych ciał. Wrzaski mordowanych i konsumowanych na miejscu, brzmiały coraz bardziej rozpaczliwe.

W samym centrum oddziału widać było wysokiego, barczystego mężczyznę. Wymachiwał srebrnym rewolwerem i od czasu do czasu dawał ognia do kłębiących się wokół truposzy.

„Bohater, by cię ruski pies…” – pomyślał Kowal i cmoknął z niesmakiem. Bo bohaterowie zwykle żyli krótko, zwłaszcza teraz, po apokalipsie. A do tego mieli brzydki nawyk zjednywania sobie i motywowania innych…

 „…a potem prowadzenia ich na tamten świat” – dodał w duchu.

Jakby na potwierdzenie tych słów, bohater wyswobodził się z okrążenia, zostawiając przy okazji niedobitki oddziału na pożarcie i ruszył pędem ku metalowym schodom na szczyt jednej z kolumn rektyfikacyjnych, które górowały nad placem boju.

– No! Toś dopirzył – mruknął Kowal, podnosząc wzrok znad szkieł lornetki.

Bohater, widać nietutejszy, musiał nie zdawać sobie sprawy, że zdechlaki z fabryki, w przeciwieństwie do pospolitego tałatajstwa, doskonale radzą sobie z przeszkodami terenowymi. Kowal nie raz i nie dwa, na własne oczy widział, jak wspinali się na pionowe drabiny, potrafili podciągnąć do okna na półpiętrze, czy też sforsować zwykłą siatkę ogrodzeniową. Nie czynili tego bynajmniej z małpią zręcznością i zwykle potrzebowali kilku, lub nawet kilkunastu prób, ale w końcu, dzięki wrodzonemu uporowi i nieustępliwości dawali sobie radę.

Tak było i tym razem. Cała horda zapakowała się na klatkę schodową i wespół w zespół, popychając i szarpiąc nawzajem, brnęła brunatną, przegniłą falą coraz wyżej i wyżej.

Bohater z niedowierzaniem cofał się po stromych stopniach, dając raz po raz ognia ze swej srebrnej giwery. Na tłumie sztywnych nie robiło to wrażenia. Równie dobrze mógłby strzelać do roju szerszeni. Pojedyncze sztuki wypadały ze zwartych szeregów i leciały na łeb, na szyję z metalowej konstrukcji, ale reszta? Reszta parła dalej.

Bohaterowi nie pozostało nic innego, jak tylko bohatersko zakończyć całe przedstawienie. Wspiął się na szczyt wieży, stanął na krawędzi podestu i przyłożył rewolwer do skroni. Przez zawieszoną w przestrzeni chwilę trwał tak, ze wzrokiem wbitym w ponurą masę nieumarłych zalewającą dach. W końcu padł strzał. Bezwładne ciało złożyło się ponad barierką i poleciało ku ziemi.

– No i nie było happy endu – mruknął Kowal.

Zlustrował kontrolnie pobojowisko, schował lornetkę do kieszeni i wstał opierając się na kosie. Do Stadionu miał jeszcze dobre piętnaście minut marszu. 

 

5.

Główna brama fabryki chemicznej wychodziła wprost na park. Drzewa i chaszcze rosły na tyle gęsto, że nie było wcale łatwo się rozeznać, czy jakiś sztywniak tam przypadkiem nie urzęduje.

„Nie wiadomo ile tałatajstwa te ciemniaki wypuściły, jak się wtranżalili przez bramę” – pomyślał Kowal. Dlatego też, jako człek przezorny, wolał nadłożyć trochę drogi i obejść drzewa łukiem, od zachodu. Że była to nad wyraz słuszna koncepcja, przekonał się całkiem rychle.

Mijał właśnie budynek przyzakładowej szkoły średniej. Szedł powolutku, postukując sobie styliskiem kosy po połamanych płytach chodnikowych. Ptaszki śpiewały, wiosenne słonko grało refleksami na popękanych szybach sali gimnastycznej. Słowem – sielanka, a to nie zdarzało się zbyt często, zwłaszcza teraz, po…

– Ratunku!!!

Kowal złapał kosę w obie ręce, wykonał zwrot bojowy na azymut, z którego dochodził głos. Zmrużył oczy i spróbował przebić wzrokiem cienie pod drzewami parku. W prześwicie między budynkami mignęła ludzka sylwetka…

„…zdecydowanie jeszcze żywa” – pomyślał. Postać wbiegła do szkoły bocznym wejściem. Słychać było, jak gruz i potłuczone szkło zgrzytają pod butami, a kroki odbijają się echem, gdy pędziła przez puste korytarze.

Kilka sekund później z parku wypadła cała wataha umarlaków. Przez potłuczone szyby i wyrwane drzwi, nie był w stanie ich policzyć, choć liczył zwykle całkiem nieźle. Mruknął tylko:

– Dużo. No to, sajo-kurna-nara. Miło było nie poznać.

I ruszył swoją drogą. Co go obchodził jakiś tuman, co to się pchał tam, gdzie go nie chcieli?

 „Trza było na dupie siedzieć i nie rżnąć w głupa. A nie, teraz ratunku” – przekonywał w duchu sam siebie.

I byłby pewnie przekonał do reszty, gdyby z okna sali lekcyjnej na trzecim piętrze nie wychyliła się postać i słodkim głosikiem, z dziewczęcą niewinnością zapytała:

– Te, brodaty!!! Pomożeszmichujtywdupękopanywreszcie, czy nie?!

Kowal zatrzymał się, spojrzał na nią, splunął na ziemię z angielską flegmą i rzucił:

– Teraz, to se wleź na piorunochron!

– Co?! – krzyknęła dziewczyna, cokolwiek nerwowo spoglądając za siebie. Sztywnych było już chyba słychać na tym samym piętrze.

– Na pio-ru-no-chron! – Kowal oparł sobie kosę o ramię i wydarł się składając dłonie w trąbkę.

Dziewczyna jęknęła coś pod nosem, ale wlazła na okno i przerzuciła nogi przez parapet. Przez chwilę wahała się, czy aby na pewno podejmuje słuszną życiowo decyzję, ale po chwili dość skutecznie pomogli jej truposze wpadający do pomieszczenia.

Jeszcze żywa złapała obluzowany drut, wiszący po prawej stronie framugi i wykręciła piruet na zewnątrz. Dwaj najszybsi sztywni już-już witali się z gąską, a byli przy tym tak pewni swego, że nie zdołali wyhamować przed oknem. Wpadli na nie z takim impetem, że wyrwawszy resztki zasłon i dawno połamanego karnisza, kulturalnie wyekspediowali się krótkim lotem wprost na beton parkingu. Trzy piętra poniżej.

Kowal podszedł kilka kroków, by wnikliwie ocenić, czy aby na pewno znowu nie zamierzają zmartwychwstać, ale tym razem zafundowali sobie wieczne odpoczywanie. 

Za to dziewczę wiszące na piorunochronie, jakoś wewnętrznego spokoju znaleźć nie mogło. Wrzeszczało, wierzgało na wszystkie strony i rozpaczliwie próbowało odepchnąć się jak najdalej od okna, z którego wyciągało się ku niemu całe mrowie przegniłych łapsk.

– Te, nie bujaj się tak! – krzyknął do niej Kowal.

– C-co, kurwa? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. Można było jej wybaczyć. Wszak dziewczyna dyndająca na pordzewiałym drucie, kilkanaście metrów nad ziemią, a do tego obmacywana przez całe stado wygłodniałych Umarłych, niekoniecznie musi bawić się w konwenanse.  

– Nogami! Nogami się zaprzyj, do tyłu odchyl i powolutku złaź na dół! O tak! – poradził rozsądnie, demonstrując przy tym technikę pracy lędźwiami.

– Czy ciebiecałkiempodupczyłojasiępytam?! Aaa!!! – zapytała, tym razem bardziej dramatycznie, bo jeden z truposzy złapał ją za kostkę.

Desperacko wierzgnęła i wyłuskała nogę z buta. Sztywny ze zduszonym jękiem zawodu poleciał na plecy. Wciąż zaciskał zęby na brązowym trzewiku.

Dziewczyna w końcu opanowała się na tyle, że dała radę zaprzeć kolano o mur. Szarpnęła ciałem i dołożyła drugie. Przez krótką chwilę zbierała wszystkie siły. Wreszcie, odchyliła się i wyprostowała nogi. Na moment zwątpiła i prawie odpadła od ściany, ale zaraz spięła się i mamrocząc coś gniewnie pod nosem, zaczęła mozolnie dreptać krok za kroczkiem po popękanym tynku.

Kowal przyglądał się jej wysiłkom z parkingu. Powiesił ciężką torbę na ogrodzeniu i przeskoczył na drugą stronę.

– Ledwie idzie, ale idzie – skomentował.

Dziewczyna była już na wysokości pierwszego piętra. Truposze powyżej wyli, warczeli i wychylali się coraz dalej przez parapet, próbując jej dosięgnąć.

W końcu stało się, stało się to, co miało się stać(2) i cała czereda zaczęła wypadać oknem, jak zgniłe śliwki w kompot.

– Hmm, połączenie z bazą się wam chyba zerwawszy – mruknął Kowal i zawczasu przezornie odstąpił dwa kroczki od przewidywanego miejsca lądowania.

Sztywni tymczasem, po kolei plaskali o beton. Pierwszych trzech było tym faktem cokolwiek zdruzgotanych, ale kolejni mogli liczyć na coraz więcej amortyzacji przy uderzeniu. Czwarty i piąty zachowali jako taką integralność, a od szóstego w górę nawet i zdolności ruchowe.

Kowal krytycznym okiem oceniał rosnącą stertę ciał. Warczący, jęczący i wijący się stosik, sięgał już krawędzi okna na parterze. Na samym szczycie wylądował wreszcie obuwniczy, zaciskający gnijące szczęki na trzewiku.

Kosynier spojrzał w górę. Wyglądało na to, że to była ostatnia dostawa, więc metodycznie, nie spiesząc się, począł dźgać kosą w jęczące łby truposzy, szczerzące zębiska z masy przegniłych ciał.  

Dziewczyna tymczasem z gracją wylądowała na tyłku u podstawy ściany. Kowal taktownie zbyłby ten fakt milczeniem, ale nie mógł powstrzymać kpiącego uśmieszku pod nosem.

 – Dzięki za ratunek! – wydarło się dziewczę z wdzięcznością, która nie wiedzieć czemu brzmiała całkiem sarkastycznie. – Nie wysiliłeś się za bardzo, co?

Kowal popatrzył na nią spode łba i wzruszył ramionami. Krótkim ruchem nabił czerep trzymający w zębach but i strącił ze stosu wprost do stóp dziewczyny.

Mładmłazel – rzucił nonszalancko czystą francuszczyzną, skłonił lekko głowę, zasalutował niczym porucznik Borewicz, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył po swoją torbę.  

Dziewczyna wyszarpnęła but ze szczęk martwego i z wściekłością wsunęła na nogę. Trzeba przyznać, że się nawet przy tym nie skrzywiła. Wstała, otarła palce o krótką, dżinsową kurtkę i krzyknęła w stronę kosyniera:

– Hej, poczekaj!

Kowal niespecjalnie się nią przejął. Założył torbę na ramię i ruszył w kierunku parku, postukując styliskiem kosy o beton.

 

6.

– Jestem Aria – powiedziała łagodniej, gdy emocje nieco już opadły.

Kosynier maszerował niewzruszony, nucąc sobie pod nosem jedną z ulubionych, melancholijno-romantycznych melodii. Zdawał się zupełnie nie zważać na drepczące obok dziewczę.

Ale to były tylko pozory. Zdążył ją ukradkiem dokładnie otaksować: sporo młodsza od niego; mogła mieć pewnie jakieś dwadzieścia pięć lat, smukła, wysportowana, czarnowłoso, krótko ostrzyżona.

„I pyskata” – dodał w duchu. W ubraniu uwalanym krwią, obwieszona resztkami ekwipunku – pas od pistoletu z pustą kaburą, na wpół zerwane ładownice i coś, co wyglądało jak pochwa. W sensie: od miecza.

„Może samurajowego?” – pomyślał. Nie chciał poznać, że go to cokolwiek zainteresowało, więc mruknął tylko półgębkiem:

– Nie użartaś?

– C-co? – odpowiedziała swoim zwyczajem, pytaniem na pytanie.

– Pytam, czy cię nie użarły? – Zatrzymał się i spojrzał prosto w te „czarne oczy, widzę czarne oczy, ich nie przeoczy(3)…” przyplątało mu się nie wiadomo skąd.

Dziewczyna łypnęła na niego z góry, co nie było zresztą niczym niezwykłym. Większość ludzi tak robiła.

– Nie, nie użartam – przedrzeźniła, wykrzywiając usta i potrząsając głową. – Ale dzięki za troskę – dodała bynajmniej niezbyt wdzięcznym tonem.

– Hmm… – mruknął w odpowiedzi i ruszył dalej.

Aria zacisnęła zęby, potem pięści, a na końcu powieki. Aż ją zatrzęsło z gniewu. Przez chwilę stała w miejscu, próbując się uspokoić. W końcu ruszyła energicznym krokiem za Kowalem. Dogoniła szybko, stanęła tuż przed nosem i zmusiła żeby znowu podniósł wzrok.

 – Słuchaj no, pan…! – Tu oprzytomniała. W końcu dotarło do niej, że wydziera się na środku parku na faceta z długą kosą, a sama jest zupełnie bezbronna. No może nie licząc ciętego języka.

– No słucham, cudna ptaszynko – odparł cierpko Kowal, opierając się na kosie.

– Nie jestem…! – przerwała w pół słowa, po czym dokończyła już spokojniej – …będzie pan łaskaw tak do mnie nie mówić?

Patrzyła na niego, a on na nią. Chwila znowu trwała, zawieszona w przestrzeni, jak w wierszu Szymborskiej(4). W końcu Aria zebrała się w sobie i wyrzuciła na jednym wdechu:

– Całą moją grupę dorwali sztywni w tej pierdolonej fabryce. Cudem udało mi się wyrwać. Reszta moich ludzi gdzieś tam jest. Rozdzielili nas. Straciłam swój pistolet. I miecz w parku. Nie wiem, czy ktoś…

Kowal przerwał jej gestem, podnosząc dłoń.

– Dobrze – mruknął kiwając głową.

– C-co dobrze?

– Dobrze, nie będę na panią gadał cudna ptaszynko. – Po czym, wyminął ją i ruszył dalej.

Aria znowu miała wybuchnąć, ale tuż przed przepaleniem bezpiecznika usłyszała:

– No chodźże, kobito. Poszukamy tego twojego miecza.  

 

7.

– Może pożyczyłby mi pan coś, no wie pan, do samoobrony? – spytała, gdy weszli między drzewa.

– Po co? – odparł jej zwyczajem pytaniem na pytanie.

Dziewczyna zazgrzytała zębami, ale nie dała po sobie poznać, że ją zaraz… irytacja zaleje.

– Po to, abym mogła panu pomóc – odpowiedziała aksamitnym głosem. – W razie czego, oczywiście – dodała szybko, bo Kowal rzucił jej tak mroczne i podejrzliwe spojrzenie, że przestraszyła się, iż zaraz zmieni zdanie, co do ogólnego konceptu udzielenia jej pomocy.

Se pani miecz znajdzie, se pani będzie samoobraniać – warknął sucho i ruszył dalej. 

Patrzył ostrożnie pod nogi szukając śladów, a przy okazji nasłuchiwał wszelkich odgłosów, mogących ostrzec przed niebezpieczeństwem. Raczej mało prawdopodobne, żeby po parku kręcili się jeszcze jacyś sztywni. Dziewczyna z pewnością zgarnęła wszystkich w jedno stado, bo raban jakiego narobiła, słychać było pewnie aż na Stadionie. Bardziej obawiał się żywych. Nie miał żadnej gwarancji, że to wszystko nie jest pułapka zastawiona przez jakichś kurwipołciów. Tak, Kowal nigdy nie ufał kobietom, nawet przed apokalipsą.

– Tam, w tamtych zaroślach. – Aria pokazała ręką i ruszyła przodem.

Kosynier pewniej złapał stylisko w obie dłonie. Strzelił oczami na prawo i lewo. Byli niedaleko plenerowej muszli koncertowej, na tyłach przedwojennego kasyna. Stary, zaniedbany od ponad wieku ogród nie był zbyt sympatycznym miejscem i to jeszcze przed apokalipsą. Dzika róża i czarny bez rozrosły się tutaj w gęsty busz poplątanych gałęzi. Aria właśnie zniknęła za tą zieloną zasłoną, która sięgała tu do samej ziemi.

Kowal zatrzymał się, ogarnięty złym przeczuciem. Za nic nie zamierzał iść za nią.

„Idealne miejsce na zasadzkę” – przeszło mu przez myśl. „Jak tylko wejdę w te harabuzie, to na mnie skoczą. Kosa nic nie pomoże. Taa, już ja wam tam na pewno wejdę, a juści!” – analizował.

Tymczasem dziewczyna wyskoczyła z gąszczu kilka metrów dalej. Z tryumfalnym uśmiechem uniosła zakrzywioną klingę. Kowal prawie odetchnął z ulgą, ale zaraz zebrał się w sobie i znowu zasalutował:

Mładmłazel, polecam się na przyszłość. – Po czym poprawił torbę na ramieniu i ruszył w drogę.

Aria przez chwilę stała niezdecydowana, ale zaraz znowu pobiegła za nim.

– Przepraszam, ale czy mógłby mi pan pomóc?

– Właśnie pomogłem – odparł sucho, nie przerywając marszu. Już dawno nie zamienił z nikim tylu słów naraz i miał już tego serdecznie dosyć. Ta dziewczyna uczepiła się go jak zdechlak psiego ogona i nie zamierzała odpuścić.

– Tak, wiem i dziękuję – powiedziała nadspodziewanie przymilnie i szybko dodała: – Ale ja muszę wrócić na Stadion. Muszę porozmawiać z Towarzyszem Naczelnym. On nam zlecił tę misję. Nasz przywódca – Ryszard, miał z nim układ i…

Kowal zatrzymał się, przerwał jej paplaninę gestem ręki i wskazał kosą na jedną z czterech wież oświetleniowych Stadionu, srebrzącą się w oddali, pomiędzy czubkami drzew:

– Tam! – warknął. – Pani se pójdzie prosto, drzewa się skończą, a potem w lewo. – Popatrzył na nią bykiem. – Nawet pani trafi. Do widzenia!

Sam skręcił w lewo już teraz i podreptał w głąb starego osiedla inżynierskiego. Wolał już nadłożyć drogi, a nawet spotkać gnieżdżących się tam bimbrowników, niż…

„…znosić towarzystwo tego wnerwiającego babsztyla” – pomyślał wściekły.  

 

8.

Na Stadion dotarł dopiero wczesnym przedpołudniem. Był zły na siebie, bo przez te wszystkie ekscesy droga zamiast pół godziny zajęła mu prawie dwie.

„Już pewnie wszystkie kramy najbliżej wejścia pozajmowali” – gderał w duchu.

Wejście na dawny obiekt sportowy prowadziło przez nowo wybudowaną bramę północną. Ciężka konstrukcja, wykonana z betonowych podkładów kolejowych, szyn i stalowych profili przypominała powiększoną i karykaturalnie pokręconą budowlę z dziecięcych klocków.

Cały teren Stadionu otoczono wysokim ogrodzeniem zwieńczonym zwojami kolczastego drutu. Wzniesiono je oczywiście jeszcze przed apokalipsą, w celu ochrony okolicznych mieszkańców przed stadionową dziczą. Teraz sytuacja odwróciła się diametralnie, bo to właśnie stadionową dzicz trzeba było chronić, przed dawnymi mieszkańcami okolicznych osiedli.

Schronienie wewnątrz sportowej areny znalazła niecała setka dusz.

– Czyli tyle, ile najwiency przylazło tu kiedykolwiek na mecz piłkorzy – zwykł mawiać Kowal. Sam, jako zagorzały fan żużla, nigdy nie rozumiał fascynacji piłką kopaną.

Szefem całej społeczności i spiritus movens wszelkich działań militarno-handlowo-przemysłowo-kulturalnych był Towarzysz Naczelny. To właśnie ku niemu Kowal planował skierować swe pierwsze kroki, zaraz po przekroczeniu bramy.

O Towarzyszu Naczelnym można by powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że nie miał własnego stylu. Zwykle można go było spotkać, gdy przechadzał się majestatycznie po koronie wałów w towarzystwie swoich przybocznych. Starszy, lekko przygarbiony, w płaszczu narzuconym na ciemnoniebieski ferszal i z takąż maciejówką na głowie. Całości stylizacji dopełniały sumiaste wąsiska, zasłaniające usta.

Towarzysz Naczelny robił wszystko, by upodobnić się do ostatniego z prawdziwych polskich mężów stanu. I trzeba przyznać, że wychodziło mu to całkiem udanie, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Jednak, gdy poznało się go nieco bliżej, to niejako wbrew ulubionemu cytatowi Marszałka, wychodziło szydło z wora. Choć Naczelny był socjalistą za młodu i działał niezwykle prężnie w zetemwuzetempe, zetemesie a na końcu nawet w młodzieżówce kace, tak na starość udało mu się jednak pozostać skurwysynem(5).

Otoczył się skomplikowaną pajęczyną powiązań i wzajemnych zależności. Jednego zastraszył, innego przekupił, a po jeszcze innych sprawił, że słuch zaginął. Do tego przy boku zawsze miał wianuszek paladynów, gotowych dla pańskiej łaski popełnić największe świństwo. A Naczelny siedział sobie, jak pająk w środku sieci i pociągał za sznurki.

– J-ja do Towarzysza Naczelnego – nieśmiało zaanonsował się Kowal u jednego z gwardzistów.

Wielki drab, ledwie wciśnięty w czarny uniform straży zakładowej był ewidentnie z tych, co to: bierni, mierni ale wierni. Spojrzał z góry, zmrużył świńskie oczka i dopiero po dłuższej chwili wyartykułował myśl:

– A po czego?

Kowal przełknął nerwowo ślinę. Z zasady nie lubił rozmawiać z ludźmi, a gdy trafiał na takiego abnegata umysłowego jak ten, zdawał sobie sprawę, że ze zwierzętami też nie.

Na szczęście lider społeczności sam go zobaczył i machnął z oddali przyzwalająco. Zwalisty strażnik odsunął się z ciężkim sapnięciem i pozwolił przejść przez bramę.

– Pan Kowal! Witamy! – Naczelnik ruszył ku niemu wolnym krokiem, z rękami założonymi za plecy. Nieszczery uśmieszek błąkał się pod sumiastym wąsem, oczy jednak były zupełnie nieruchome i zimne.

– Dzień dobry panu – odpowiedział grzecznie kosynier i rozejrzał ukradkiem. Przy kramach u samej bramy było pełno ludzi. Niedobrze. Chciał to rozegrać inaczej, po cichu, a nie tak… na widoku. Nerwowo przełknął ślinę i wydukał:

– Ja służbowo, w sensie, że-e… tego, no…

– No mówcie, mówcie! Przecież jak służbowo, to ważne – ponaglił Naczelny gromkim głosem.

Coraz więcej twarzy odwracało się ku nim z ciekawością – przekupnie przy najbliższych straganach, strażnicy na murze, wreszcie awanturnicy i opoje siedzący w ogródku piwnym w cieniu trybuny.

Kowal poluzował nerwowo kołnierzyk flanelki, który nagle zaczął go nie wiedzieć czemu dusić. Otarł strużkę potu z czoła. W końcu sapnął, zebrał się w sobie i wyrzucił na jednym wdechu:

– Prezent mam dla was, Towarzyszu. Taki własnoręczny, ze szczerego serca.

Naczelny całkiem udanie udał zdziwienie i potoczył wzrokiem po zgromadzonych.

– Prezent? Dla mnie? A jakaż to okazja, panie Kowal? – zapytał tak głośno, że usłyszano go chyba nawet w wychodku za trybuną.

Kosynier tymczasem przyklęknął na jedno kolano i drżącymi paluchami otworzył torbę. Wyjął zawiniątko, wstał i pokazał w wyciągniętych rękach.

– Dla was Towarzyszu, na tę no… okoliczność! Okoliczność zadzierzgnięcia współpracy gospodarczej.

Naczelny w pierwszej chwili zdębiał. Gapił się na czerwony tłumok obwiązany sznurkiem i nie mógł wydusić słowa.

„Czy to możliwe?” – zapytał sam siebie w myśli. „Po tylu latach?”.

Odebrał delikatnie pakunek i począł z namaszczeniem rozwiązywać węzełki. Szło mu na tyle nieskoro, że Kowal w poczuciu dobrze rozumianego obowiązku obywatelskiego, wyciągnął maczetę i ruszył, żeby mu pomóc…

Podniósł się krzyk, rwetes, a mały kosynier nawet nie zauważył kto to leży, bo to on leżał. Czterech drabów z osobistej ochrony wodza przykryło go spasionymi cielskami i przydusiło do bruku w okamgnieniu.  

– Na władzę ludową rękę podniósł!

– Zamach! Stanu zamach! – darli się jeden przez drugiego.

Ktoś kopnął go w szczękę, inny sprzedał kolano w brzuch. Wyrwali maczetę z ręki, a na koniec postawili na nogi, wykręcając łapy do tyłu.

Kowal popatrzył na nich zaskoczony i mamrotał przez rozbite wargi:

– Przecież ja tylko… pomóc, niech-to-krótki-śpic!

Naczelny nawet nie ruszył się z miejsca. Dyszał czystą wściekłością i wbijał wzrok w domniemanego zamachowca.

– Ty terrorysto, tyyy… – wycharczał. – Jak śmiałeś? Ty wiesz, że jak rękę przeciw władzy ludowej podniesiesz, to ci władza ludowa tę rękę odrąbie(6)!?

To ostatnie wykrzyczał powłócząc teatralnym spojrzeniem po gapiach, cokolwiek zszokowanych biegiem wypadków.

 – Ja tylko sznurek przeciąć chciał… – mruknął cicho Kowal. – Ja tam nieawanturujący się jestem, przecie wiecie.

Podniósł wzrok i spojrzał na Naczelnego.

– Tam, w środku – pokazał głową – to szabla dla was. Taka prawdziwa, jak Marszałek nosił.

Towarzysz spojrzał na niego podejrzliwie i szarpnął za węzły.

– Towarzyszu! Ostrożna! – krzyknął piskliwie jeden ze sługusów. – Toż bomba może?

– Sam jesteś bomba – warknął Naczelny i wysupłał wreszcie zawartość z zawiniątka.

Gdy jego oczom ukazała się rękojeść… aż zachwiał się na nogach. Usłużni paladyni w ostatniej chwili podstawili mu pod zad krzesełko z ogródka piwnego, na które klapnął ciężko.

Naczelny podniósł szablę drżącymi rękami do oczu. Promyk słońca zatańczył na pięknie wypolerowanym jelcu. Towarzysz ujął rękojeść i ze świstem wyciągnął z drewnianej łubki. Ostrze objawiło się w pełnej okazałości. Wstał na drżące nogi i powolutku, z namaszczeniem uniósł klingę wysoko nad głowę.

Był teraz niczym heros, półbóg, mityczny bohater! Był teraz – przez tę krótką chwilę – niemal równy samemu Marszałkowi! Wszyscy zebrani wpatrywali się w niego z uwielbieniem, przestrachem…

„…z oddaniem?” – pomyślał. Stojąc tak z uniesioną do ciosu szablą znowu powiódł wzrokiem po tłumie. Nikt nie wytrzymał jego spojrzenia, każdy kulił się w sobie przed jego potęgą! Każdy uciekał wzrokiem, gdy tylko…

– Pochwy nie ma, darujcie Towarzyszu, materiału nie starczyło – powiedział przepraszająco Kowal.

Naczelny zamrugał zaskoczony, a wraz z nim reszta zgromadzenia. Wszyscy rozglądali się, jakby wybudzeni nagle z głębokiego snu. Jeden tylko kosynier stał tam gdzie go puścili ochroniarze i nerwowo wyłamywał palce.

– Ja tu właśnie względem tego, Towarzyszu – kontynuował. – Cobyście trochę niklu, miedzi i kwasówki użyczyli, to i pochwę wyrychtuję. A jakby jeszcze i spawarka, tokarka i agregat się znalazły, to i tuzin takich szabli mogę machnąć. W try-miga!

Naczelnego jakby piorun strzelił. „Tuzin?! Moich szabli?! Dla kogo!?” – pomyślał zdjęty nagłą grozą. Nawet się nie zastanawiał, tylko ryknął:

– Do pierdla z nim! Zamknąć mi go zaraz!

 

9.

Słońce zachodziło już nad Stadionem, gdy drzwi do piwnicy otworzyły się z takim impetem, że aż trzasnęły o ścianę. Kowal podniósł głowę. Już od dłuższej chwili słyszał wrzaski i odgłosy szamotaniny na zewnątrz, więc nie zdziwił się, gdy na posadzce celi wylądował nowy więzień. A właściwie więźniarka.

 – Jak będzie-ta fikała, to-ta po ryju znowu dostanie-ta i ten… no! – powiedział do niej klawisz w mundurze straży zakładowej i dla lepszego zaakcentowania myśli przewodniej, kopnął z całej siły w żebra. 

Aria jęknęła, po czym wyrzuciła z siebie taki potok bluzgów i inwektyw, że niejednego ministranta zaczerwieniłoby po uszy. Na nalanej gębie klawisza nie zrobiło to jednak większego wrażenia. Ale w nagrodę dziewczę zarobiło kolejny kopniak, tym razem w szczękę.

 „Co, jak co, ale na flekowaniu aresztantów się tu znają” – pomyślał Kowal i zerwał się z miejsca.

– Panie Galica! – zawołał. – Czy przodownik Kocur jest dziś na  dyżurze?

Knur w czarnym mundurze powolutku odwrócił się do niego i poświecił wielką latarką prosto w oczy. Podejrzliwie zmarszczył brwi, ale mruknął z niechęcią:

Pon przodownik je.

– A co robi?

I.

– To jak skończy jeść, to podesłalibyście go tu na moment, co? Sprawę mam. Ważną!

Galica przez chwilę procesował informację. Na nalanej gębie odmalował się fizyczny wysiłek. Po dłuższej przerwie, wytężone do granic możliwości szare komórki, zwerbalizowały wreszcie całe zdanie:

 – A co jo bede z tego mioł?  

Kowal, bynajmniej niezbity z tropu taką przebiegłością, wypalił od razu:

– Najostrzejszy kordzik w całej Gwardii! Rękojeść z rogu jelenia, skórzana pochwa i ostrze długie na stopę. Co wy na to?

Klawisz mimowolnie wychylił się do przodu i spojrzał ponad opasłym brzuszyskiem na czubki swych butów. Chmurne oblicze pokraśniało od razu.

– Taki som jak żech-ta przodownikowi zrobiliś-ta?

– Taki sam… albo nawet lepszy.

 Wielki, rozmarzony uśmiech rozpełzł się powolutku po szerokiej, nieogolonej gębie Galicy. W małych, świńskich oczkach zalśniły iskierki radości.

Klawisz jednak zaraz się opanował, obciągnął poły munduru i ruszył w kierunku drzwi. Po chwili jednak zatrzymał się, wrócił na środek celi i… sprzedał Arii jeszcze jednego kopa.

– Pierdolony sadysta – wydyszała dziewczyna. Oczywiście już po tym, jak drzwi zamknięto na głucho, a kroki klawisza ucichły w korytarzu.

– Pan Galica to tylko narzędzie w rękach systemu. Wielkie, silne, tępe narzędzie. – Kowal ukląkł przy niej i podał w miarę czystą, flanelową chusteczkę. – Masz, do nosa se przytknij. Krew ci leci.

– Jak tylko stąd wyjdę! Jak tylko znajdę swoich…! – rozkręcała się Aria.

– Nie żyją – uciął krótko Kowal.

Spojrzała na niego i warknęła:

– A żebyś wiedział! Te wszystkie kanalie już nie żyją! Rozpier…!

– Twoi nie żyją.

– C-co…? – zapytała. Chciała coś dodać, ale głos jej się załamał.

Kowal westchnął ciężko i powiedział:

– Widziałem dziś rano. Przydybali ich na otwartym terenie, wedle starej parowozowni. – Przygryzł wąsa i popatrzył na nią smutno. – Nie dali se rady.

Dziewczyna, kręcąc głową z niedowierzaniem, zaczęła odsuwać się od niego, jakby w ten sposób chciała odepchnąć straszną prawdę.

 – Nie… nie, nie… to niemożliwe. Ryszard ich wyprowadzi. Na pewno mu się uda! Ryszard zawsze…!

– Wysoki, przybyczony ze srebrnym rewolwerem? – zgadywał Kowal.

Dziewczyna kiwnęła głową. W jej oczach zalśniły łzy. Przykryła usta dłonią.

– Przykro mi, cudna ptaszynko – powiedział łagodnie. Było mu jej żal. Kiedy ktoś przywyknie do życia w grupie, to strata najbliższych rozdziera serce. Dlatego sam wolał trzymać ludzi na dystans, nie przywiązywać się do nikogo. Właśnie dlatego, by nie czuć się tak, jak ona teraz.

Chciał ją pocieszyć. Był gotów nawet przytulić, ale… w tej samej chwili drzwi do celi otwarły się znowu, a w progu stanął wysoki mężczyzna, ubrany w czysty i zadbany mundur. Spojrzał smutno na Kowala i powiedział:

– No i co, Heniu? W końcu się doigrałeś?

 

10.

Słońce zaszło za koroną wału i ciemną celę rozświetlała tylko mała latareczka Kocura. Przodownik oparł się barkiem o ścianę i słuchał.

Kowal próbował na wszystkie sposoby wytłumaczyć, że to pomyłka, że przecież nie chciał, że to nie tak:

– Tosiek, ja szablę przecież dla niego, żeby do maszyn dopuścił, żeby… – urwał, bo już nie wiedział, co jeszcze można powiedzieć.

Kocur pokręcił głową i ciężko westchnął:

– Heniu, za dużo rabanu się zrobiło. Wszyscy widzieli jak mu maczetą w oczy zaświeciłeś. Coś ty sobie myślał?!

Kowal ze złością przygryzł wąsa i warknął:

– Sznurki mu tylko chciałem przeciąć, bo się z tym perdolił jak burek z kurą.  

– No to chciałeś dobrze, a wyszło jak zwykle! – parsknął Kocur i dodał po chwili: – Teraz masz paragraf za zamach stanu i w nagrodę ci rękę odrąbią. I po co ci to było?

Kosynier zacisnął pięści w złości. Spuścił głowę i mruknął:

– Powiedz mu, powiedz mu Tosiek, że to nie tak… przecież on wie.

– Tak, wie. – Przodownik spojrzał na niego z góry i powiedział poważnie: – Dlatego mnie tu przysłał.

Kowal podniósł wzrok, zaskoczony tym wyznaniem. Nic nie rozumiał.

– Ma dla ciebie propozycję – wyjaśnił Kocur. – Ale chyba lepiej, żeby ci tę rękę odrąbali.

– Tosiek, nie pierdź mi tu cukrem pudrem, tylko gadaj, co i jak.

– Trza na zakład wejść. I to teraz, w nocy, póki ludzie na Stadionie śpią.

– Jak w nocy?! Przecież mnie tam na kawałki rozerwą.

– Dlatego ci mówię, że lepiej…

– Dobra! Pójdę! – uciął Kowal.

Odetchnął ciężko i wbił pełne napięcia spojrzenie w dawnego przyjaciela. Wiedział, że od tego, co usłyszy zależy jego życie, więc w końcu sapnął:

– Co jest do zrobienia?

Kocur zagryzł wargi i odepchnął się ramieniem od ściany. Światło latarki zatańczyło po odrapanym tynku celi, gdy nerwowo przestąpił z nogi na nogę. W końcu stanął przed Kowalem i zdobył się na odwagę, by spojrzeć mu w oczy:

– Trzeba iść na EC-2 i w rozdzielni przełączyć szynę na zasilanie sieci energetycznej. Od głównej rozdzielni już są wszystkie przepięcia. Co dało się zrobić do muru fabryki, nasze chłopaki już zrobili. Zostało tylko to.

Podał mu schemat połączeń, wraz z kilkoma kartkami ręcznych notatek.

– Przełączyć zasilanie elektrociepłowni? – zapytał niepewnie Kowal, przebiegając wzrokiem po kartkach. – Przecież ktokolwiek tam w piecach pali, od razu się zorientuje i przełączy z powrotem.  

– Potrzebujemy pół godziny  – potwierdził Kocur matowym głosem. – Tyle mi wystarczy, żeby przestawić zwrotnice kolejowe na terenie zakładu tu, tu i tutaj. – Przeskoczył palcem po planie.

– Chcecie dojechać do elektrociepłowni pociągiem?

– Lokomotywą – uściślił. – I nie tylko dojechać, ale i wrócić. Z tym…

Kowal popatrzył na nieostre, czarnobiałe zdjęcie, wydrukowane na zmiętej kartce.

– Cysterny?

– Cztery cysterny – powiedział Kocur z naciskiem. – Niecałe pięćset metrów od wschodniej bramy. Jak dobrze pójdzie to zgarniemy dwieście, może trzysta tysięcy litrów paliwa. Ja ogarniam lokomotywę, a ty dajesz zasilanie. To wszystko.  

 Spojrzał na niego smutno, po czym ruszył do drzwi.

– Masz pięć minut do namysłu – rzucił w progu i wyszedł.

Aria wstała z leżących w kącie szmat. Usiadła pod ścianą, obmacując żebra z grymasem bólu.

– To ta sama akcja, z którą nas wysłali – stęknęła ciężko i skrzywiła się jeszcze bardziej. – Naczelny dał nam amunicję jako zaliczkę i obiecał paliwo, jedzenie i broń po robocie.

Kowal popatrzył na nią i parsknął kpiąco:

– Z góry żeście zaliczkę wzięli? Gratulacje.

Aria westchnęła i stanęła na nogi:

– No tak, panie Heniu – przedrzeźniła – zaliczki zwykle bierze się z góry. Zadanie wyglądało na proste. Tylko pan Naczelny zapomniał nas uprzedzić, że fabryka jest pełna turbo-zombie, co zapieprzają jakby miały motorki w dupach, a do tego umieją w parkour.

– No i co w związku z tym?

– A to, że idę z panem, panie Heniu – odpowiedziała dziewczyna ze złośliwym uśmiechem. – Muszę się przekonać, czy rzeczywiście wszyscy moi poszli do piachu.

Kowal już uniósł ręce, by zaprotestować, ale Aria stanęła przed nim i powiedziała z naciskiem:

– Idę. Bez. Dyskusji.

Kosynier zobaczył łzy w kącikach jej oczu i poczuł, że mięknie mu serce. Ta obca dziewczyna była mu teraz bliższa niż ktokolwiek inny. Wiedział już, że się zgodzi. Musiał. Tak trzeba.

Rozważania przerwało im szczęknięcie zamka. Drzwi celi otwarły się powoli, a w progu stanął Towarzysz Naczelny w towarzystwie nieodłącznych przybocznych.

– No i co, panie Kowal? – zapytał gromkim głosem. – Gotów, żeby przysłużyć się ojczyźnie?

 

11.

Wyprowadzili ich bocznym wyjściem. Cały Stadion tonął w mroku pochmurnej nocy. Strażnicy na koronie wału, bramie i wieżach oświetleniowych nie rozpalili lamp naftowych, za to pilnie wsłuchiwali się w ciszę panującą w parku i okolicznych uliczkach. System potykaczy, obwieszonych puszkami, słoikami i metalowymi dzwonkami, zawczasu ostrzegał przed niechcianymi gośćmi.

– Pańska broń – mruknął Naczelny i skinął na podwładnego. Prosiak w mundurze podszedł kilka kroków i podał Kowalowi kosę, maczetę i torbę z towarem.

– Szablę oddajcie – warknął kosynier.

Towarzysz przełknął ciężko ślinę, ale nie pozbył się tym guli złości, która nagle skoczyła mu do gardła.

– Szablę? – wycharczał zduszonym szeptem. – A to niby czemu? Prezent to był, panie Kowal. Wszyscy słyszeli. A kto daje i odbiera…

– Jako gwarancję – przerwał mu w pół słowa. – Jak wrócę i amnestia będzie, to oddam.

Naczelny wbił w niego palące spojrzenie. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu Towarzysz odchylił połę płaszcza i rozpiął rapcie trzymające nagą klingę przy pasie. Chwycił rękojeść i… ze świstem przystawił sztych do grdyki kosyniera.

– Gówno dostaniesz, a nie moją szablę gnido! Tobie słuchać, a nie warunki stawiać! I lepiej żebyś nie próbował czmychnąć – ostrzegł lodowatym głosem. – Ty wiesz, że władza ludowa ma ręce długie, oj długie… 

Kowal spojrzał na niego z pogardą i mruknął:

– Ja robotę zawsze kończę.

Po czym złapał kosę, skinął głową Kocurowi i ruszył w drogę, ciągnąc Arię za rękę.

 

Do warsztatu dotarli po trzech kwadransach. Musieli iść ostrożnie, kluczyć od domu do domu, gdy tylko w polu widzenia pokazywały się sylwetki martwych.

Noc należała do umarłych. Sztywni wychodzili ze swych dziennych leży i kryjówek. Na szczęście księżyc wyjrzał zza chmur i oświetlał krajobraz na tyle, że można było ich zawczasu zobaczyć.

Przemknęli chyłkiem przez sad. Kowal wydobył klucz, ukryty w dziupli rachitycznej jabłonki, po czym skinął na Arię i ruszył do bramki palisady.

Dziewczyna okazała się dobrym kompanem. Widać było, że na taki spacer wyszła nie pierwszy i nie drugi raz. Trzymała się tuż za plecami Kowala, powtarzała wszystkie jego ruchy i bezbłędnie reagowała na każdy gest, którym oznajmiał kolejne manewry. A co najważniejsze:

„Na całą drogę schowała ozór za zębami” – pomyślał z zadowoleniem.

Gdy weszli na podwórze, nie mogła jednak odmówić sobie cichego gwizdnięcia podziwu:

– Fiu-fiuu, sam to postawiłeś? – Wskazała na niewielką, otwartą kuźnię, przycupniętą pod daszkiem, przy tylnej ścianie warsztatu. – Czym ty się właściwie zajmujesz, panie Heniu?

– Kozy kuję – mruknął półgębkiem i ruszył przed siebie.

Gdy wyszli za róg, Aria złapała rękojeść miecza. Kowal od razu zgromił ją wzrokiem:

– Ani mi się waż! – syknął, po czym zwrócił się cichym głosem do sąsiada: – Panie Bolku, wieczór dobry. Gościa mamy.

Trup odwrócił się powolutku, przekrzywił głowę i ruszył do siatki powarkując groźnie.

– Sami swoi, se pan nie przeszkadza, my tylko na chwilkę. – Próbował uspokoić kosynier. – Idź, pokaż mu miecz. Lubi błyskotki. Tylko krzywdy mu nie zrób, jasne? – mruknął zachęcająco do Arii, a sam zaczął majstrować przy linkach rozpostartych na drzwiach warsztatu.

Dziewczyna podeszła do ogrodzenia, ale zatrzymała się dobre dwa metry od siatki. Trup złapał druty i potrząsnął nimi gniewnie. Charczał i warczał przy tym na tyle wymownie, że dziewczyna niejako odruchowo wyciągnęła miecz z pochwy.

Pan Bolek od razu wbił wzrok w klingę. Jego oblicze wygładziło się, a z gardła wydobył jęk podziwu i niemal dziecięcej fascynacji.

Aria mimowolnie parsknęła śmiechem. Ten truposz był zupełnie inny niż wszystkie, które do tej pory widziała. To znaczy, na pewno rozszarpałby ją na strzępy, gdyby tylko miał po temu okazję, ale było w nim coś…

„…ludzkiego?” – pomyślała dziewczyna.

Zawinęła mieczem powolnego młyńca, pozwoliła by srebrna poświata księżyca zatańczyła na krawędzi ostrza, po czym złożyła się do zastawy. Pan Bolek stał z opuszczonymi rękoma, przekrzywioną głową i przyglądał się jej jak urzeczony. Zasuszone, niemal bezwargie usta rozciągnął w czymś, co przy dużej dozie wyobraźni, można było uznać za błogi uśmiech.

– Trzymaj ptaszynko! – Z zamyślenia wyrwał ją ostry szept Kowala. Wcisnął jej w rękę… szablę.

– Ale ja przecież… – Próbowała zaprotestować. Broń na pierwszy rzut oka wyglądała, jakby była niedokończona. Matowoszara klinga, ani śladu polerowania, poza wąziutkim pasem przy samej krawędzi ostrza, prosty jelec bez kabłąka i szorstki, nieszlifowany chwyt.

– …mam już miecz – skończyła przenosząc na niego zdumione spojrzenie.  

Melepete masz, nie miecz. A to jest kulturalna batorówka. Pincet razy lepsza niż to twoje gówienko na miękko.

– A to jest profesjonalna katana! Wykuta w Kioto, z rudy Tamahagane. Ryszard własnoręcznie przywiózł ją z Japonii, jeszcze przed apokalipsą i… – przerwała oburzona, bo Kowala aż złożyło ze śmiechu. Spojrzał na nią i otarł łzę z kącika oka, wciąż rechocząc.

– Taa, madafakane. To cepelia, cudna ptaszynko, zwykły pic z gównolitu, pociągnięty niklem. Długo tym się bijesz?

– No… – zawahała się – …tak na serio, to drugi tydzień. Ryszard mi dał, jak tu mieliśmy…

Kowal spojrzał na nią wymownie.

– Bierz. Jak mamy zrobić robotę, to trza mieć narzędzie.

Zabrał jej miecz, a w zamian wcisnął pochwę do szabli, a na szyję zarzucił pasek niedużej, zielonej torby.

– A to co? – spytała.

– Chlebak.

– A po co mi chlebak?

– Chlebak cudna ptaszynko, jak sama nazwa wskazuje, służy do noszenia granatów – odpowiedział ze szczerym uśmiechem i zarzucił sobie taką samą torbę na ramię.

 

12.

Budynek Elektrociepłowni Nr 2 stał na samym obrzeżu fabryki. Kowal nie zamierzał popełniać tego samego błędu, co grupa Arii i nie pchał się przez cały zakład. Wolał wybrać drogę, która akurat prowadziła przez szczególnie piękne okoliczności przyrody – bagna i rozlewiska.

Rzeka, opływająca kompleks przemysłowy od zachodniej strony, zalewała jego przedmurze regularnie i obficie. Wały przeciwpowodziowe nigdy nie były w najlepszym stanie, a teraz, po apokalipsie, zupełnie się zapadły. Nikt, kto miałby choć odrobinę rozumu, nie próbowałby przedzierać się przez moczary pełne zdradliwych głębi, zatopionych pni i hałd wszelakiego śmiecia, naniesionego nurtem przy wiosennych roztopach.

I właśnie dlatego Kowal zdecydował się pójść akurat tamtędy.

– Znasz pan tu wszystkie ścieżki i wykroty, co panie Heniu? – szepnęła Aria z przekąsem, wyciągając nogi z głębokiego błocka. Szli akurat przez wyjątkowo urokliwy zakątek. Głęboki rów melioracyjny biegł równolegle do koryta rzeki. Gałązki wierzb porastających brzegi sięgały aż do samej tafli zamulonej, pokrytej gęstą rzęsą wody. Chłodna noc ścieliła strzępki mgieł tuż nad powierzchnią łąk i moczarów. Całość, doprawiona teatralnym blaskiem księżyca, sprawiała dość osobliwe wrażenie.

Kowal złapał ją za kołnierz kurtki i wskazał styliskiem kosy zarośla po drugiej stronie wąskiego kanału. Przy samym brzegu siedział sobie zanurzony po uszy trup. Ponad powierzchnię ciemnej brei wystawało tylko czoło i żółte ślepia. Aria jęknęła zaskoczona:

– Jak ty go…?

Nie dokończyła, bo martwy odbił się od dna i skoczył! Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Szponiaste łapy mignęły jej przed twarzą. Tafla czarnej wody zamknęła się nad głową. Błoto wypełniło usta. Chciała wypłynąć, ale muł trzymał ją, wciągał coraz głębiej. Poczuła, żelazny uścisk na kostce. Coś ją złapało! Fala przerażenia wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem. Oczyma wyobraźni zobaczyła tuziny martwych rąk wynurzających się z mroku dna. Aria kopała i wierzgała, próbując desperacko uwolnić się z błotnistych więzów. Poczuła jak coś ciągnie ja za ubranie. Nie mogła uwolnić dłoni! Wciąż zapadały się w muliste dno. Nie mogła sięgnąć szabli…!

Wyskoczyła na powietrznię jak korek z butelki. Od razu wykręciła się na brzuch, szukając rozpaczliwie oparcia dla nóg. Błoto dusiło, dławiło gardło od środka, zalepiało oczy grubym, oślizgłym kożuchem. Prychnęła przez zatkany nos i po omacku rzuciła się na brzeg. Byle dalej od mułu, czarnej wody i szponów na dnie.  

Coś złapało ja w pasie. Odruchowo uderzyła łokciem w tył. Cios trafił w pustkę. Głowa tamtego musiała być niżej. Nie miała czasu na drugie uderzenie! Zaraz poczuje jak ostre zęby wgryzą się w jej ciało!

– Ej, cudna ptaszynko – syknął jej Kowal wprost do ucha. – Przestańże się tak ciskać, bo tu zara wszystkie sztywne zlezom.

Aria przetarła wreszcie oczy, zamrugała i spojrzała na niego roztrzęsiona.

– My-myślałam, że mnie dopadli – wyjąkała. – Te łapy. N-na dnie.

– Jakie łapy? – Kowal ze zdziwieniem rzucił okiem w stronę kanału, po czym spojrzał znowu na dziewczynę. – Tyś się na korzeniu wykopyrtła. Tam żadnych łap na dnie nie ma.

– J-jak nie ma! – syknęła z irytacją. – Przecież czułam wyraźnie.

– Tu był ino ten szuwarek. – Wskazał kosą na sztywnego z przebitą czaszką, leżącego grzecznie na brzegu.

Aria przełknęła ślinę, westchnęła, oparła dłonie na kolanach i wypuściła powietrze.

„Nie mogę tu ocipieć do reszty. Jest robota do skończenia” – ochrzaniła się w myślach.

Kowal wcisnął jej w rękę szablę i klepnął w ramię. 

– Tylko nie śpij, bo topielce na dnie będą w następnym kanale.

 

– Teraz cichaj – mruknął Kowal i wskazał przed siebie. – Tam idzie rurociąg po estakadzie. Ciągnie wodę z ujęcia i zapodaje na EC-2. Podejdziemy od wody i wleziemy na górę.

Aria spojrzała za jego wyciągniętym palcem. Zmarszczyła brwi. Coś jej ewidentnie nie pasowało w tym obrazku.

– Z tej rury woda kapie. Na łączeniach, sam popatrz. Jakby cały czas pompowali?

Kosynier spojrzał na nią wymownie.

– Jak chcesz mieć prąd, to musisz zrobić parę. A żeby zrobić parę to musisz mieć…? – Zawiesił głos, czekając na odpowiedź. Dziewczyna jednak tylko potrząsnęła głową i warknęła:

– Ale jak? Jak sztywni mogą operować całym tym ustrojstwem? Przecież…

– I tu jest cały sęk w psie pogrzebany – odpowiedział z pobłażliwym uśmiechem. – Nikt tego nie wie.

 

Czołgali się powolutku po dubeltowym rurociągu, rozpiętym na stalowych podporach, dobre dziesięć metrów ponad powierzchnią terenu. Szerokie, grubościenne rury, spięte na szczycie kładką techniczną, pozwalały po japońsku ukryć się przed wzrokiem sztywnych drepczących na dole.

Minęli już wysoki, betonowy płot i ich oczom ukazała się panorama placu magazynowego miału i koksu, używanego do zasilania elektrowni. Ogromne połacie żelbetowych płyt, o powierzchni kilkudziesięciu boisk piłkarskich, były prawie puste. W rogu pozostała jedynie żałośnie niewielka pryzma, stanowiąca ledwie ułamek dawnego zapasu.

– Węgiel im się kończy – szepnął Kowal. – Ale i tak ubywa wolniej niż dawniej. Muszą czym innym palić, bo to niemożliwe, że tak długo by na tych wyskrobkach opędzili.

– Ale jak oni to robią? – syknęła niecierpliwie Aria, lecz zaraz przywarła do zimnej kratownicy podestu. Dwóch sztywnych przechadzających się po placu, nagle podniosło głowy i z powarkiwaniem ruszyło ku ich kryjówce. Kowal sięgnął do kieszeni i krótkim ruchem cisnął coś w krzaki, wyrastające z pęknięcia pomiędzy płytami placu. Małe, słabiutkie światełko kieszonkowej latareczki zatańczyło pomiędzy listkami.

Oba trupy wpadły w chaszcze, pochwyciły gadżet i zaczęły wyrywać go sobie z łapsk, a warczały i jęczały przy tym coraz głośniej. Pozostałe umarlaki, kręcące się w pobliżu, poszły za ich przewodem. Wkrótce wokół latarki miotało się kilkanaście postaci. Za to droga do fabryki była wolna.

 

13.

Podest techniczny kończył się metalowymi drzwiami, wmurowanymi w ceglaną ścianę budynku na wysokości trzeciego piętra. Kowal już miał sięgnąć do klamki. Zamarł jednak, nasłuchując dźwięków dochodzących z wewnątrz. Nagle złapał Arię za rękę i pociągnął na mur, przyciskając obok framugi.

Stare zawiasy zaskrzypiały, a ze środka wylała się słaba, żółtawa i ewidentnie elektryczna poświata. Ktoś wyszedł dwa kroki na podest. Aria i Kowal, ukryci za uchylonymi odrzwiami, wstrzymali oddechy. Mocny promień halogenowej latarki zatańczył w powietrzu i pomknął ku grupie truposzy, kłębiących się w dole, przy podstawie rurociągu.

– Co tam? – zapytał szorstkim głosem ktoś z głębi pomieszczenia.  

Ten przy drzwiach bez słowa wodził latarką po placu. Umarlaki po kolei zwracały ku niemu przegniłe twarze i z warczeniem zaczynały coraz bardziej interesować się źródłem mocnego światła.

– No co tam, pytom się!? – powtórzył ten sam głos.

– Nie męczże ich, niech se łażą jeszcze. Zaroz i tak do pieca trza bydzie podłożyć – powiedział inny.

– Musi kota, abo tego, no, zajca dorwały – odpowiedział ten przy drzwiach. – Cza sprawdzić. Może atak kto szykuje.

– E tam, atak. Tak jak i wczoraj. Napuści się inhalację, to ich trupy zjedzo – zarechotał ktoś ze środka i dodał zniecierpliwiony: – Właźże wreszcie! Zimno wlata.  

W końcu człowiek przy drzwiach zgasił latarkę i wszedł do środka. Zanim zatrzasnął drzwi, po podłodze zazgrzytały przesuwane krzesła, a zaraz po tym odezwały się przytłumione głosy. Słów nie dało się rozróżnić, ale w pomieszczeniu za drzwiami na pewno było kilka osób. 

Kowal pokazał na migi „tędy nie wejdziemy” i skinął w kierunku metalowej drabinki, prowadzącej na dół. Dziewczyna energiczne pokręciła głową. Ewidentnie nie miała ochoty schodzić na plac. Pomiędzy trupy.

Kosynier wzruszył ramionami i nie zważając na jej protesty raźno podreptał ku pordzewiałym szczebelkom. Drabina kończyła się zgodnie ze standardową procedurą przemysłowego BHP dla miejsc potencjalnie niebezpiecznych, czyli dobre dwa metry nad ziemią. To była zdecydowanie droga w jedną stronę.

Kowal zatrzymał się na ostatnim szczebelku. Mała latareczka, która zajmowała sztywnych do tej pory, całkiem zgasła. Trupy zaczynały rozchodzić się na nowo po placu.

„Trza zagęścić ruchy” – pomyślał i zeskoczył lekko na ziemię. Aria, chcąc nie chcąc, poszła w jego ślady. Oboje zgodnie przypadli do podstawy ceglanej ściany elektrowni.

Trupy ruszały się niemrawo, ale Kowal wiedział, że to tylko pozory. Jeśli usłyszą jeden nieostrożny dźwięk, lub zarejestrują ruch, rzucą się na nich w mgnieniu oka. Dlatego sunął powoli, krok za krokiem, bacząc by nie nastąpić na ukryty w trawie kawałek metalu, albo suchy patyk. Zarośla rosnące kępkami tu i tam, dawały nieco osłony, ale i tak…

Zza rogu budynku dało się słyszeć głośny szczęk metalu. Po chwili dołączyło niemalże potępieńcze wycie zardzewiałych zawiasów.

– Ktoś wyłazi głównymi wrotami – szepnął Kowal i pociągnął Arię do ziemi. Przypadli za rozłożystym krzakiem.

Trupy od razu rzuciły się do źródła dźwięku. Z wyciem i warczeniem ruszyły sprintem, wymachując łapskami i kłapiąc zębiskami. Nagle całą połać placu zalało białe światło mocnych reflektorów. Ułamek sekundy później zza rogu wyjechał nieduży pojazd. Klockowata, kanciasta kabina, niskoburtowa skrzynia ładunkowa, z gęsto żebrowaną, wysoką klatką i migającym na żółto kogutem na dachu. Kowal zmrużył oczy próbując dojrzeć coś jeszcze, ale ostre światło zupełnie oślepiało przywykłe do mroku oczy. Po chwili dotarło do niego to, czego nie zarejestrował na początku. Pojazd poruszał się zupełnie bezgłośnie.

Drzwi na podeście otwarły się na oścież i na kładce technicznej rurociągu znowu zadudniły ciężkie kroki. W mroku zatańczyło światło latarki, które po chwili padło na centrum placu. Kosynier dopiero teraz rozpoznał, że pojazd to jeden z małych, akumulatorowych wózków technicznych, które były w użyciu w fabryce przez kilkadziesiąt ostatnich lat.

Samochodzik zaczął kręcić niespieszne kółka na samym środku dawnego składu węgla. Sztywni biegali za nim całym peletonem, jęczeli wniebogłosy i czepiali się klatki. W świetle latarki, Kowal zobaczył, że w środku siedział jakiś człowiek w żółtym, ochronnym kombinezonie. Wyglądało, że zupełnie nie ruszała go krwiożercza zgraja na zewnątrz. Majstrował przy cylindrycznych pojemnikach, które leżały na dnie paki ładunkowej. Po chwili otwarł właz w dachu klatki i cisnął kilkulitrowy, metalowy zbiornik prosto w tłum sztywniaków. Z otwartego zaworu butli wytrysnął pióropusz jasnego dymu. Część umarlaków od razu skoczyła w stronę syczącej zabawki. Reszta, która nadal biegła za pojazdem, została uraczona kolejną butlą.

Jasny dym ścielił się tuż przy samej ziemi ciężkim oparem. Trupy miotały się w nim, wyrywając sobie zbiorniki z łapsk. Kowal zmrużył oczy, próbując zobaczyć coś w kalejdoskopie ostrych świateł reflektorów i żółtej karuzeli koguta. Po chwili mruknął zdziwiony:

Wykolibiają się.

Rzeczywiście, trupy stojące w najgęstszym dymie chwiały się na nogach i padały na ziemię zupełnie bezwładne. Z tymi biegnącymi dalej za pojazdem, człowiek w kombinezonie poradził sobie wystawiając dyszę ostatniej butli przez kraty i gazując na bieżąco. Sztywni zwalniali, robili dwa – trzy kroczki i padali na pysk.

„Jak po mojej łokowitce ” – pomyślał Kowal i parsknął pod nosem.

Niemal wszystkie trupy leżały pokotem. Te ostatnie, jeszcze trzymające się na nogach, wskazywał promieniem latarki człowiek na podeście technicznym. Załoga samochodu zakończyła pierwszy etap zadania. Zatrzymali pojazd na uboczu i najwyraźniej przystąpili do kolejnej fazy.

– Te, Fenol! Z lewy mosz onego! – wydarł się obserwator z podestu.

Kierowca w takim samym kombinezonie przeciwchemicznym, jak pasażer klatki, uniósł rękę w geście podziękowania. Podszedł do sztywniaka, który ledwie trzymał się na nogach i huknął go w łeb krótką pałką. Trup padł na beton jak worek kartofli. Człowiek zdzielił jeszcze raz, a potem to samo zrobił z kilkunastoma ciałami, leżącymi najbliżej pojazdu.

Drugi załogant tymczasem rozwinął łańcuchy, zakończone pokaźnymi hakami. Jeden koniec zapiął do wózka, a haki…

Aria skrzywiła się i odwróciła wzrok.

– Co on wyprawia? – szepnęła z obrzydzeniem.

Kowal nie miał problemu z patrzeniem na całą scenę, ale też musiał przyznać, że takie bezczeszczenie zwłok średnio mu się podobało.

Kierowca tymczasem ruszył na pomoc koledze i razem, metodycznie wbijali haki w nieruchome ciała leżące na ziemi. Poszło im szybko i sprawnie. Widać, że nie robili tego pierwszy raz.

Wskoczyli do kabiny i ruszyli z kopyta. Za pojazdem wlekli kilkanaście bezwładnych ciał. Upiorny kulig zawinął za budynek, a po chwili dało się słyszeć znajomy skrzek zawiasów bramy technicznej.

Kowal odczekał jeszcze, aż obserwator z podestu rurociągu wróci do środka, a plac znowu spowije mrok nocy.

– Eee, panie Heniu, bo nam się sztywni budzą. – Dziewczyna wskazała na rozrzucone ciała na placu, których nie zabrali ludzie z fabryki.

Kolejne sylwetki podnosiły się z ziemi do siadu prostego i cokolwiek niemrawo, ale coraz bardziej zdecydowanie zaczynały łapać pion.

– Ruchy! – szepnął Kowal i pociągnął dziewczynę do budynku napędu przenośnika taśmowego po drugiej stronie placu. Dobre sto metrów sprintu…

„…pomiędzy umarłymi wracającymi do życia!” – pomyślała nerwowo Aria i wyciągnęła mocniej nogi.

 

14.

Wszystkie okna budyneczku były zasłonięte solidnymi, pionowymi kratami. Trupy na placu coraz żwawiej wstawały na nogi, a co bardziej wyrywne nawet próbowały kulawić w ślad za dwojgiem żywych. Aria wyszarpnęła szablę i cięła płasko w czerep szczególnie namolnego jegomościa, który wytoczył się zza krzaczka po prawej. Ostrze przeszło przez zgniły łeb tak gładko, że wytrąciło dziewczynę z równowagi. Potknęła się o własne nogi i walnęła na beton jak długa. Kowal złapał ją za ramię i postawił do pionu. Drugą ręką dźgnął kosą sztywniaka wstającego właśnie z ziemi. Ostrze przeszyło z chrzęstem zasuszoną czaszkę niby chrząszcza w trzcinach.

– Studzienka techniczna! Tam! – Kosynier wskazał Arii metalowy właz przy podstawie budynku. Sam zabrał się do młócenia coraz żwawiej dokazujących umarlaków. Ostrze kosy tańczyło krótkimi łukami, a każdemu cięciu towarzyszył mokry odgłos rozłupywanego czerepu.

Aria złapała krawędź ciężkiej pokrywy i szarpnęła z całej siły. Palce ślizgały się po zardzewiałej, pokrytej mchem stali. Dziewczyna zdrapała porosty i desperacko wbiła paznokcie w szczelinę. Pociągnęła do siebie i poczuła jak pokrywa unosi się nieco, ale po chwili znowu opada na miejsce.

– Nieee mogę – sapnęła. – Coś trzyma z dołu!

Kowal zdzielił kolejnego trupa przez łeb. Kosa, oblepiona krwią i kawałkami zgnilizny zablokowała się między kośćmi. Szarpnął z całej siły, przyciągnął sztywnego do siebie i kopniakiem wyrwał ostrze.

– Pewnie zdechlak – warknął, wykorzystując chwilkę przerwy miedzy jedną falą sztywnych, a drugą. – Szablą go zmacaj!

Aria jedną ręką złapała krawędź, a drugą wycelowała sztych prosto w miejsce, gdzie miała otworzyć się szczelina. Wzięła głęboki oddech i… pokrywa sama odskoczyła na bok!

Dziewczyna wzięta z zaskoczenia klapnęła na tyłek, a z kanału wynurzyła się brudna, pokryta krwią i pyłem twarz.

– Aria, to ty? – zapytała zjawa. 

 

Kowal zablokował właz nad głową. Przez uchwyty przełożył kawałek metalowej rurki. Słychać było, jak martwi drapią po stali z drugiej strony, bezsilnie próbując dostać się do kanału.

Ze złością uderzył pięścią w ścianę. Kosa została na zewnątrz, przygnieciona truchłem szczególnie opasłego sztywniaka. Pewnie i tak by tylko zawadzała w ciasnym tunelu…

„…mówi się sejalwju i żyje się dalej” – pomyślał sobie były już kosynier, bo przecież i tak nic nie mógł już z tym zrobić.

– Panie Heniu, to jest Marcel – powiedziała łagodnie dziewczyna. Ona i kocmołuch, jak w myślach nazwał go Kowal, siedzieli zgarbieni po obu stronach betonowej rury. Ciemność rozświetlał tylko wątły płomyk zapalniczki.

Chłopak niespecjalnie przypadł mu do gustu. Drobny, chudy blondyn, mniej więcej w tym samym wieku co Aria. Ubrany w panterkowate wdzianko, mające pewnie udawać mundur polowy groźnych specjalsów, ale zamiast tego wyglądał bardziej jak…

„…jakiś taki miętkoseksualny” – pomyślał kosynier, lecz przemógł się i wyciągnął prawicę do młodego.

– Kowal jestem – mruknął, patrząc mu prosto w oczy.

Chłopak, co prawda ledwie, ale wytrzymał spojrzenie. Tyle, że rękę podał już całkiem jak śledzia.

– Berserker, miło mi – odpowiedział.

– Bez czego?

– Znaczy się, Marcel – bąknął chłopak z zakłopotaniem. – Berserker, to taka ksywka. Wszyscy mnie tak nazywali…

– Czemu? – zapytał Kowal, próbując przywrócić tym porządek rzeczy.

– No, bo to tak, wie pan… – plątał się w zeznaniach Marcel.

Na szczęście Aria wybawiła go z opresji, bo chłopak spalił taką cegłę, że jeszcze chwila i odpadłyby mu uszy.

– Gdzie reszta naszych? – spytała, zupełnie ignorując Kowalowe podśmiechujki podwąsne.

Berserker niemal z ulgą zwrócił się ku niej, ale zaraz posmutniał.

– Nie wiem. Jak się rozdzieliliśmy za bramą, żeby podejść od wschodu, to byłem w grupie z Rambo, Komando, Kapitanem, Sową… – urwał i ciężko westchnął. – Jak to możliwe? Martwi się tak nie zachowują. Oni biegali, skakali z budynków, wyłazili z kryjówek. Zamaskowanych kryjówek! Przecież to bez sensu, prawda? – Patrzył na zmianę w oczy Arii i Kowala, szukając w nich zrozumienia. Na jego brudnej, pokrytej kurzem i zaschniętą krwią twarzy widać było nadal żywe przerażenie.

– Nie gadali wam nic, nie ostrzegli na Stadionie? – spytał łagodnie Kowal. Zrobiło mu się żal tego dzieciaka.

Młody tylko pokręcił głową i oparł czoło o podkurczone kolana.  

Mosz synek, golnij se. – Kosynier klepnął go w ramię i podał metalową piersióweczkę.

Chłopak podniósł zmęczone oblicze i popatrzył najpierw na Kowala, a potem na Arię. Dziewczyna kiwnęła głową z bladym uśmiechem. Marcel odrzucił głowę w tył i szarpnął solidny łyk. Lico pobladło mu jak wosk(7), oczy wyszyły na wierzch jak kotu przy zatwardzeniu, ale go nie udusiło. Oddał butelkę i podziękował samym skinieniem głowy. Dopiero po dłuższej chwili parsknął, czknął i nabrał powietrza.

– Dobre? – zainteresował się Kowal. – Łokowitka „góra-cy”. Sam pędziłem – dodał z dumą, poklepując chlebak.  

 

Już dobry kwadrans przeciskali się na czworakach przez wąski tunel. Odnoga kanału, którą Kowal miał nadzieję dotrzeć prosto do Elektrociepłowni, była jak na złość zablokowana gruzem i ziemią. Zawał wyglądał na efekt celowego działania. Kolejny przyczynek do tego, żeby rezydentów EC-2 brać na serio.

Były kosynier poświecił zapalniczką, próbując rozeznać się, w którą stronę należało pójść na skrzyżowaniu. W końcu szepnął do pełznącej za nim młodzieży:

– Te, Zbereźnik!

Aria klepnęła go w udo wierzchem dłoni i syknęła z naganą:

– Berserker!

– No, a jak ja żem powiedział? – spytał niewinnie i szepnął znowu: – Młody, którędy tyś się tu wtranżolił?

Chłopak podczołgał się do przodu i rozejrzał na boki.

– Chyba tamtędy – pokazał w prawo. – Bo woda po dnie spływała w tym kierunku. Tak myślałem, że do odpływu gdzieś dojdę i na…

– No, dobre – przerwał mu Kowal. – A jakeś tam był, to co żeś widział.

– No, trupy, przecież mówiłem, że…

Stary cmoknął z irytacją i wymownie spojrzał mu w oczy.

– …kontenery! – dokończył myśl chłopak. – Kontenery tam były. Takie duże, prostokątne, metalowe. W jednym się schowałem i czekałem, aż trupy odejdą.

– No, to dobre. Chyba wiem, gdzie jesteśmy – mruknął były kosynier i ruszył dalej prosto.

 

15.

Po kilkuset metrach oraz paru zakrętach tunel rozwarł się szeroko i trójka dywersantów, po kolei, zeskoczyła na betonową posadzkę sporego pomieszczenia. W świetle słabiutkiego płomyka zapalniczki można było się rozeznać jedynie w najbliższym otoczeniu. Reszta podziemi Głównej Stacji Trafo tonęła w mroku.

Pęki kabli i rur biegły we wszystkich kierunkach. Część niknęła po przeciwległej stronie pomieszczenia, w takim samym tunelu, jak ten z którego wyszli. Pozostałe wyginały się kolanami peszli i pozrywanych otulin ku stropowi. Na podłodze stały ciężkie szafy rozdzielni elektrycznych, opisane dawno wyblakłymi tabliczkami.

Kowal sięgnął do swojego chlebaka i wyjął metalową puszkę okręconą folią. Wyjął zwinięty w rulon plik notatek Kocura i powoli rozpakował uważając, by nie rozedrzeć wodoodpornego materiału.

– Taaa… – mruknął pod nosem i przekartkował kilka stron. Sprawdził oznaczenia na pierwszej szafie. Trudno było odczytać na wpół zatarty napis, ale po chwili pokręcił głową i ruszył ku następnej.

– No, to będzie chyba tutaj… – powiedział sam do siebie i wyjął z torby dwa śrubokręty. Przez chwilkę majstrował przy zamku blaszanych drzwi. Blokada puściła i oczom całej trójki ukazała się tablica sterowników z migającymi na czerwono diodami.

Były kosynier, a obecnie elektryk przeleciał opuszkami palców po oznaczeniach, weryfikując je z tymi w notatkach. Przerzucił dwa pierwsze przełączniki, a potem jeszcze jeden. Lampa na suficie zabuczała i pomieszczenie zalało zimne światło.

– To… już? – spytała Aria.

– Co „już”?

– No, robota. Tyle naszego? – uściśliła z nadzieją w głosie.

Kowal spojrzał na nią i uśmiechnął się pod wąsem.

– Tak.

Młodzi popatrzyli na siebie z triumfem…

– Tyle, że jest jeden problem.

…który zgasł, jak zdmuchnięty.

– Jak to tak zostawimy, to te gazowniki, co siedzą na EC-2 się zorientują, przyjdą tu i wyłączą. Musimy to utrzymać przez trzydzieści minut.  

 

Schody wiodły na parter biurowca elektrowni. Świetlówki w kasetonach na suficie migały i buczały, próbując przetrawić pierwszą od niepamiętnych czasów dawkę prądu. Większość rozjarzała się na moment, po czym gasła zupełnie. Te nieliczne, które świeciły, zalewały wąski korytarz zimną, pulsującą poświatą.

– No, to jaki jest plan? – Marcel zatrzymał się przy wylocie klatki schodowej. Przywarł do odrapanej ściany z nożem w ręku i czujnie lustrował długi korytarz. Kowal popatrzył na niego i uśmiechnął się pod wąsem z pobłażaniem.

– Plan jest prosty, Baleron. Trzeba tu zostać i upewnić się, że nikt nie zechce wyłączyć tej rozdzielni, przynajmniej przez następne dwadzieścia pięć minut.

– A jak zechce? – zapytała Aria.

Najsamprzód użyjemy siły argumentów… – Kowal wyjął z chlebaka półlitrową butelkę z lekko zielonkawą zawartością – …a potem argumentów siły.

 

Przodownik Kocur pędził wzdłuż torów bocznicy, jakby go goniło sto diabłów. Kilka sekund wcześniej lampy trakcyjne rozbłysły mocnym światłem. Stare żarniki nie wytrzymywały przeciążenia i szklane klosze strzelały z hukiem, sypiąc jeden po drugim kaskadami iskier.

Ale gwardzista nie zważał na nic. Dopadł wreszcie budki nastawni. Szarpnął klamkę i wpadł do środka, prawie obalając na ziemię dwa razy większego od siebie strażnika.

– Przełączaj, kurrrwa! Na co czekasz!? – wydarł się tępemu wieprzowi prosto w twarz, ale nie dał mu nawet szansy na reakcję i sam pociągnął za hebel sterownika.

Świeżo naoliwione mechanizmy zabuczały i z chrzęstem przestawiły rozjazd na tor wiodący do odległej o niecałe trzysta metrów wschodniej bramy fabryki. Zdezorientowany, zaspany strażnik spojrzał na dowódcę.

Ale Antoni Kocur – przodownik Gwardii – już wypadł przez drzwi i pędził z powrotem wzdłuż torowiska. Gdyby strażnik mógł za nim nadążyć, to może usłyszałby jak w biegu rechocze do siebie podekscytowany:

– Zrobił to! Ten sukinsyn to zrobił!

 

Zabytkowa lokomotywa stała na bocznicy, tuż przed rozjazdem. Towarzysz Naczelny osobiście pofatygował się, aby pożegnać doborowy oddział. Pół tuzina gwardzistów, a każdy jak jeden mąż wyprężony w postawie zasadniczej, stało karnie w dwuszeregu przed parowozem buchającym kłębami dymu.

Kocur wpadł na zbiórkę jako ostatni.

– O ja pierdole… – sapnął, wziął się pod boki i spojrzał na Naczelnego z uśmiechem. – …nie chcę mówić „a nie mówiłem…” – złapał drugi oddech – …ale Heniowi chyba się udało, nie?! – dokończył, ale zaraz zamilkł pod ostrym spojrzeniem Towarzysza.

– Jakie „udało”? – syknął tamten. – Jakiemu „Heniowi”? Czy wyście się na łby z kozią trąbą pozamieniali?

 Przodownik poczuł, że już za późno żeby się ugryźć w język, więc tylko zagryzł wargi. Naczelny tymczasem powiódł wzrokiem po nadal wyprężonych gwardzistach i ryknął:

– Wszyscy mordy w kubeł! Ani pary z gęby o żadnym Kowalu i przybłędach! To jest sukces wypracowany przez władzę ludową! Ofiarny trud, który przyniósł wreszcie wymierne efekty! Jasne?

– Taa-jest, Towa-rzsz Na-czeln!!! – krzyknęli gromkim chórem gwardziści, fachowo zjadając końcówki.

Towarzysz pochylił się do Kocura i syknął:

– A wy przodowniku, dopilnujecie żeby nie został nikt, kto by śmiał twierdzić inaczej.

 

16.

Nad Fabryką podniosło się wycie. Tłumy umarłych wyległy na drogi technologiczne, place załadunkowe, parkingi. Sztywni, rozdrażnieni światłem ulicznych latarni, oświetlenia alarmowego i zwykłych lamp w budynkach, miotali się wściekle i rzucali na każdą, nawet najmniejszą żarówkę. Co bardziej wyrywni włazili na estakady przenośników i rurociągi, by zrywać stamtąd migające na czerwono sygnałówki.

Stare lampy sodowe także i tu nie wytrzymywały nagłego skoku napięcia i trzaskały w fontannach iskier. Kępy suchej trawy i hałdy śmieci gdzieniegdzie zaczynały już tlić się coraz śmielszymi płomykami.

Akumulatorowy wózek techniczny pędził po dziurawym asfalcie, zygzakując pomiędzy wyrwami i co większymi skupiskami sztywnych. Trupy nie zwracały większej uwagi na bezgłośny pojazd, zbyt zajęte feerią świateł, trzaskających płomieni i iskier łuków elektrycznych przeciążonych urządzeń.

Kierowca wykręcił na podjeździe rozdzielni i wycofał tak, by ustawić klatkę skrzyni tuż przy oknie na parterze. Pasażer pomógł mu wdrapać się na dach, po czym wcisnął w dłoń krótką strzelbę. Sam złapał karabin i wskoczył do środka w ślad za kompanem.

Długi, ślepy korytarz biurowca tonął w mroku. Jedynie przez szpary pod drzwiami leżących po obu stronach pomieszczeń, wpadało trochę światła. Obaj mężczyźni ostrożnie zagłębili się w trzewia budynku. Podłogę zaścielały papierzyska i szmaty, ale pod butami chrzęściło co jakiś czas szkło porozbijanych świetlówek.

Byli już w połowie korytarza, gdy na końcu, przy wylocie prowadzącej do podziemi klatki schodowej, ujrzeli wątły poblask. Jakby ktoś przyświecał sobie świeczką albo zapalniczką na ukrytych za załomem ściany stopniach. Obaj spojrzeli po sobie i z bronią gotową do strzału ruszyli ostrożnie w tamtą stronę.

Palce drgały na spustach. Oczy świdrowały podejście do klatki. Cichy chrzęst kroków stawianych na rozbitym szkle odzywał się echem w pustym, ciemnym korytarzu. Wreszcie obaj mężczyźni stanęli u szczytu schodów. W blasku płomyka, grającego poświatą na ścianie, odcinał się wyraźnie cień ludzkiej sylwetki. Porozumiewawcze spojrzenie. Ten ze strzelbą pokazał na palcach trzy… dwa… jeden.

Wypadli na klatkę i dali ognia z obu luf. Huk wystrzałów odbił się echem od popękanych murów. Kule przeszyły ustawiony na półpiętrze wieszak z resztkami ubrań roboczych. Jeden z pocisków trafił w półlitrową szklaną butelkę, którą wieńczył niewielki płomyk, drgający na nasączonej bimbrem szmatce. Zawartość bryzgnęła na wszystkie strony, a ogień dopełnił reszty. Szmaty, śmieci i papiery na schodach i korytarzu fuknęły jasnym płomieniem.

Obaj mężczyźni z krzykiem skoczyli do tyłu i rzucili się do ucieczki. Nagle drzwi do biur na drugim końcu korytarza otwarły się z trzaskiem i w ich kierunku poleciały następne butelki. Płynny ogień rozlał się po ścianach i podłodze zupełnie odcinając im drogę do wyjścia.

Jedyne, co mogli zrobić, to strzelać przez huczące płomienie do trzech uciekających postaci, które właśnie skakały z okna na dach ich pojazdu.

 

 

Sztywni przed wschodnią bramą powoli zwalniali obroty. Większość przeciążonych lamp już się przepaliła. Te nieliczne, które jeszcze działały, migały lekko i przygasały coraz bardziej.

Jednak w odgłosy nocy wgryzł się nowy dźwięk. Umarlaki powoli zwracali swe przegniłe oblicza w stronę stalowych wrót kolejowych. Coraz wyraźniej słychać było łomotanie, stukotanie, turkotanie… Kilku najbardziej ciekawskich podeszło do samej bramy i zaczęło klepać w zardzewiałe blachy, powarkując ze złości.

Wtem odrzwia poleciały na boki i zmiotły najbliżej stojące trupy. Lokomotywa wpadła do środka przez wyrwę i od razu zapiszczała hamulcami.

 – Pierwsza drużyna, przygotować się! – ryknął Kocur, po czym klepnął w bark najbliższego gwardzistę. – Teraz!!!

Trzech strażników, uzbrojonych w policyjne tarcze, hełmy i długie toporki, zeskoczyło z parowozu i pędem rzuciło się w kierunku budynku zakładowej nastawni kolejowej.

Reszta oddziału wystawiła karabiny przez okienka i położyła ogień osłonowy, polewając chaotycznymi seriami umarlaków blokujących im drogę. Sztywni, początkowo zaskoczeni nagłym pojawieniem się lokomotywy, szybko doszli do siebie. Rozdrażnieni hałasem i hukiem wystrzałów zaatakowali grupę szturmową.

Pierwszy gwardzista potknął się na wyłamanym podkładzie i poleciał na ziemię. Od razu przykryło go kilka trupów, nie dając mu żadnych szans. Koledzy z pociągu robili, co mogli. Kule z automatów przeszywały przegniłe korpusy i kończyny, ale tylko kilka sięgnęło krwiożerczych czerepów.

W końcu zbrojone kevlarem ochraniacze gwardzisty ustąpiły i chłodne powietrze nocy rozdarł krzyk bólu i przerażenia. Trupy, rozsierdzone zapachem świeżej krwi, szarpały ze zdwojoną energią, wijące się w agonii ciało.

Drugi strażnik niemal dopadł drzwi. Gdyby nie szczególnie spasiony sztywniak w mundurze straży pożarnej i hełmie, to pewnie by mu się udało. Umarlak, po ciosie w czerep złożył się do przodu, wybił biegnącego gwardzistę z równowagi swoim ciężarem i popchnął go w ramiona kulawiących za nim kolegów. Kolejny, mrożący krew w żyłach wrzask rozległ się na placu boju.

Ostatni gwardzista wbiegł do budynku, zatrzasnął za sobą drzwi i oparł się o nie plecami. Przez chwilę próbował spazmatycznie nabrać powietrza, a niejako przy okazji zorientować się w pomieszczeniu. Wreszcie znalazł na konsolecie odpowiednie przełączniki. Po kolei przestawił dźwigienki, a od strony rozjazdu dało się słyszeć pisk zardzewiałej zwrotnicy. Lokomotywa buchnęła parą i wyrwała do przodu.  

 

Były kosynier, a obecnie dywersant wskoczył do mikroskopijnej kabiny żółtego pojazdu.

Balcerowicz, szybciej mi tam! – krzyknął do Marcela.

 Chłopak biegł jako ostatni i dopiero teraz dopadł do okna. Kule gwizdały mu nad głową, ale już przesadził framugę i spadł ciężko na dach klatki.

– Ruszaaaj!!! – wydarła się Aria, gdy tylko wciągnęła go do środka.

Kowal wcisnął gaz w podłogę, a rączy elektryczny rumak wyrwał z kopyta i… walnął tyłem w ścianę.

By cię ruski pies! – sklął się w duchu dawny kosynier, a obecnie rajdowiec i przerzucił wajchę kierunku jazdy w drugą stronę. Na próbę stuknął pedał gazu, a wózek wyrwał metr do przodu. Zadowolony wdusił go więc w opór i z maksymalną prędkością pomknął w stronę bocznicy przy elektrociepłowni.

 

17.

Lokomotywa pędziła przez zakład. Kocur poganiał palaczy, ale i bez tego rozgrzane do czerwoności drzwiczki paleniska żarzyły się nie gorzej niż węgle w środku. Przodownik przestawił dźwignię jazdy i parowóz zwolnił nieco na ostatniej zwrotnicy. Maszyną szarpnęło, ale zaraz odzyskała równowagę i pomknęła dalej.

– Cysterny!!! – wydarł się Kocur, pokazując przed siebie. – Druga drużyna, przygotować się!

Trzech gwardzistów w pełnym rynsztunku bojowym stanęło na bocznym pomoście. Wymierzyli lufy karabinów w trupy wałęsające się przy wagonach.  

 – Spokojnie, dyscyplina ogniowa – upomniał Kocur. – Uważajcie, gdzie strzelacie.

Lokomotywa tymczasem siłą rozpędu pokonywała ostatni odcinek. Trójka gwardzistów zeskoczyła na ziemię i pognała podpiąć zaczepy. Sztywni od razu zwrócili uwagę na fuczący i sapiący parowóz. Gwardziści otwarli ogień. To jeszcze bardziej rozsierdziło umarłych. Rozdrażnieni hałasem i błyskami wystrzałów rzucili się na intruzów.

– Szybciej! Podczepiać! – krzyczał przodownik. Wychylił się z kabiny i celnym strzałem położył trupa, który właził na pierwszą cysternę. Już miał na celowniku następnego, gdy kątem oka zarejestrował błyszczący, metalowy cylinder, który przydzwonił w betonową płytę placu i z sykiem wypuścił chmurę ciemnego gazu.

Kocur zadarł głowę. Ponad krawędzią dachu elektrowni zobaczył kilka ludzkich sylwetek. Jedna z nich właśnie ciskała kolejny pojemnik. Pękaty zbiornik trzasnął o beton kilka metrów od torowiska. Ciemny gaz pod ciśnieniem wystrzelił z koziołkującej butli i spowił grupę sztywnych.

Trupy na moment zastygły w bezruchu. Po chwili jedni zaczęli się chwiać na nogach, innymi wstrząsały drgawki. Ale to trwało tylko kilka sekund. Martwi wracali do świadomości, jakby obudzeni z głębokiego snu i po kolei zwracali twarze ku buchającej parą lokomotywie. Przez moment trwali tak, mamrocząc i warcząc coraz głośniej. Truposz stojący najbliżej pojemnika odrzucił łeb do tyłu i zawył przeciągle. To był sygnał! Horda rzuciła się na oddział sadząc długimi skokami, skowycząc i kłapiąc zębiskami.

 

….

Kowal z całej siły pociągnął kierownicę w prawo. Mały wózek akumulatorowy poszedł bokiem przez wiraż. Przez chwilę balansował na dwóch kołach, ale w końcu opadł na cztery i zygzakiem pognał w kierunku bocznicy.

 – Panie Heniu, nie tak ostro! – ryknęła Aria i zepchnęła z siebie Marcela. Chłopak dopiero co odzyskał resztki równowagi, a kolejny brawurowy zwrot rzucił nim w stronę przeciwpołożną. Tym razem, to Aria wylądowała na nim.

Dawny kosynier, a obecnie kierowca kaskaderski nie zważał na protesty młodzieży. U wylotu uliczki widział już zwalisty budynek EC-2. W blasku nielicznych pożarów i jeszcze mniej licznych latarni, tańczyły dziesiątki cieni rzucanych przez truposzy.

Martwi ewidentnie mieli coś do udowodnienia, bo nawet z daleka widać było, że w akcję wkładają całe zgniłe serca. Do tego mieli wsparcie. Z estakad i dachów elektrowni padały w dół stożki świateł mocnych latarek. W ślad za nimi leciały kule. Kanonadę słychać było już wcześniej, ale dopiero teraz do dywersantów dotarło, że to obsługa EC-2 odgryza się gwardzistom gęsto i ostro.

Kule krzesały iskry na czarnym cielsku lokomotywy. Dwóch gwardzistów próbowało jednocześnie szachować wrogich strzelców i trzymać falę truposzy z dala od składu. Trzeci usiłował podłączyć zaczep parowozu do cysterny.

Zupełnie nie zauważył dwóch sztywniaków biegnących po sąsiednich wagonach. Ktoś wychylił się z okna parowozu i celnym strzałem z pistoletu ściągnął pierwszego. Za to drugi skoczył prosto na strażnika. Obaj zniknęli pod wagonem, ale w ferworze bitwy słychać było wysoki wrzask agonii mordowanego.

 – Nie poradzą se! – krzyknął Kowal i zakręcił kierownicą. Autko ustawiło się bokiem do torowiska i pomknęło wzdłuż szyn. Cienka blacha kabiny trzeszczała, a szyba pokryła się pajęczyną pęknięć i czerwonych bryzgów. Kolejne trupy wylatywały w powietrze, lub zalegały wprasowane w podłoże przez koła dzielnego pojazdu.

Mały wóz bojowy dotarł do zaczepu, akurat gdy drugi gwardzista legł w czułych objęciach truposzy. Jego kompan próbował wbić w gniazdo karabinu świeży magazynek.

– Za tobą! – wydarła się Aria, ale było już za późno. Strażnik zdążył osłonić się kolbą od ciosu przegniłą łapą, ale dwa sztywniaki złapały go za nogi i pociągnęły pod wagon.

Wózek z impetem wpadł w grupę trzymającą pana władzę i przygniótł ich do słupa trakcyjnego. Kowal wyskoczył z rozbitej kabiny z maczetą w ręku. Aria i Marcel przez chwilę nie mogli się pozbierać, ale w końcu i oni wzięli się do roboty.

Niczym odsiecz wiedeńska wyrąbali sobie drogę w tłumie nieprzyjaciół. Trupy padały jeden za drugim, a oni parli ku nieszczęsnemu zaczepowi jak Rosja ku komunizmowi. Dawny kosynier, a obecnie husarz złapał śliskie od krwi żelastwo i założył na hak wagonu. Półautomatyczny zatrzask zaskoczył z głośnym stukiem, a z gardła bohatera dobył się ryk zwycięstwa:

– Wszystkie zaperdalać do środka!!!

Młodzieży nie trzeba było dwa razy powtarzać. Tnąc i rąbiąc na boki rzucili się ku podestowi parowozu. Strzały obrońców nie milkły nawet na moment. Iskry rykoszetów pryskały na czarnej farbie parowozu. Jedna z kul odbiła się i trzasnęła w przednią szybkę kabiny. Palacz złapał się za twarz. Pomiędzy palcami pociekła krew. Jego kolega doskoczył by mu pomóc. Trup skradający się pod krawędzią wagonu tylko na to czekał. Wpadł na podest i rzucił się szczupakiem do środka. Ostre zęby rozerwały nogę maszynisty.

Kocur nie zdążył zareagować, ale oprzytomniał zaraz i podrzucił broń do oka. Celny strzał rozłupał łeb sztywnego. Ranny palacz trzymał na wpół odgryzioną nogę i wrzeszczał z bólu. Podniósł błagalnie przerażone oczy na przodownika, ale ten wyszeptał tylko:

– Ofiaruję ci łaskę. – I nacisnął spust.

Marcel wpadł na stopnie ułamek sekundy później. Zamarł pod złowrogim spojrzeniem lufy pistoletu. Kocur nadal trzymał broń, gotowy do następnego strzału, a lufa mierzyła chłopakowi prosto między oczy.

Kowal przepchnął młodego do środka, wciągnął Arię i zatrzasnął drzwiczki.

– Dalej Tosiek, jedziemy! – wydarł się i skulił w sobie, bo kolejny pocisk brzęknął o boczną szybkę.

 

Kocur patrzył na nich, a zęby zaciskał mocniej niż palce na chwycie pistoletu. W końcu jednak, zwolnił jedno i drugie i pociągnął dźwignię jazdy. Lokomotywa szarpnęła wagony i ruszyła z mozołem. Zardzewiałe, od lat niezwalniane hamulce cystern zajęczały żałośnie i sypiąc rudym pyłem uwolniły koła z uścisku. Cały skład ruszył, jak żółw ociężale, ale wkrótce nabrał prędkości i zniknął w oddali ścigany wyciem i warczeniem pędzących za nim truposzy.

EC-2 spowił gesty dym płonącej fabryki.

 

18.

 

Ciepłe, wiosenne słońce zalewało blaskiem płytę Stadionu. Przodownik Antoni Kocur wstąpił na najwyższy stopień podium. Przenośne podwyższenie, ustawione na samym środku dawnego boiska piłkarskiego, a obecnie pastwiska krowiego, otaczał tłum, wiwatujący na cześć bohatera. Orkiestra dęta, składająca się z dwóch gitarzystów i dobosza, grała hymn państwowy. Nikomu raczej nie przeszkadzało, że przypomina bardziej weselną polkę, a najmniej Towarzyszowi Naczelnemu. Przywódca społeczności i inkarnacja władzy państwowej z namaszczeniem sunął ku podium pomiędzy krowimi plackami, trzymając w wyciągniętych rękach medal.

Przełożył złoconą szarfę przez głowę Kocura, odwrócił się do zgromadzonych i rozpoczął płomienną mowę pochwalną, o piędzi, chwale i rubieży, ojcach, dziadach i sztandarach (8).

Srajo muchy, bedzie słonko – mruknął pod nosem Kowal, kwitując całe to zamieszanie. Razem z Arią i Marcelem siedzieli sobie w cieniu trybuny i świętowali po swojemu – zimnym browarem.

– Nie żal panu, panie Heniu? – spytała dziewczyna. – W końcu to pan odwalił całą robotę.

Były kosynier, a obecnie… całkiem szczęśliwy piwosz, podniósł tylko brew znad krawędzi obitego kufla.

– Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, cudna ptaszynko… – spojrzał wymownie na jej nowy, czarny mundur – …ale ty, to się będziesz umiała w siodle utrzymać. Dobrze mówię, gwardzisto Balcerek?

Marcel z uśmiechem zasalutował butelką jasnego mętnego. 

Zanim celebracja na murawie dobiegła końca, Kowal zdążył załadować swój dobytek na mały ręczny wózek i ruszyć w drogę do warsztatu. Miał roboty w huk. Trzeba było zrobić miejsce dla szlifierki, spawarki…

„…i gdzie ja ten agregat wstawię? Niech to krótki śpic!”  

 

 

Przypisy:

 

1) Swobodna parafraza za: Dziennik Rozkazów, 1921, R. 4, nr 14 poz.280. Ustalenie typu szabli dla oficerów i szeregowych wszystkich broni W.P.

2) cyt. ze szlagieru „Spalam się” wyk. Kazik Staszewski

3) cyt. ze szlagieru „Czarne oczy” wyk. Ivan i Delfin

4) cyt. Piotr Bałtroczyk „Skecz o rurze”.

5) w org.Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie skurwysynem, ale kto na starość socjalistą pozostał, ten jest po prostu głupi." – Otto von Bismarck.

6) Swobodna parafraza z: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie.” – J.Cyrankiewicz

7) cyt. ze szlagieru „Celina” wyk. Kult

8) cyt. z wiersza Juliana Tuwima “Do prostego człowieka”, znany ze szlagieru zespołu Akurat, pod tym samym tytułem. 

Koniec

Komentarze

Przekopiuje z bety do klika:

Przeczytałem wszystko i jestem usatysfakcjonowany :D

Najbardziej podobają mi się postacie, jak już wcześniej napisałem, bardzo wyraziste i ciekawe. Zwłaszcza Kowal i Aria, mają charyzmę, są momenty żartobliwe przy ich interakcjach. Dla mnie duży plus. Marcel pojawił się trochę później, ale też spoko jako postać.

Fabuła wydaje się w porządku (w sensie logicznym), widać ten podział na spokojne wprowadzenie, gdzie fajnie opisujesz jak kończy szablę. Później akcja przyśpiesza, zwłaszcza po poznaniu Arii. Moim zdaniem to dobrze, bo wtedy można byłoby marudzić o przegadaniu (a Ty i tak masz tu 93k znaków xD). Jest dobrze, jak jest, trochę spokoju, trochę akcji i gwałtowności.

Ten wątek z paleniem trupów jest subtelnie podany, bo chyba tylko w jednym dialogu, ale i tak to widać i czytelnik się domyśli, o co z tym chodzi.

Warsztat masz bardzo dobry, nie ma o czym tutaj mówić. Fajne opisy, dobrze tworzysz klimat, czyta się płynnie, bez potknięć. Więcej nie potrzeba ;)

Pozdrawiam!

,,Celuj w księżyc, bo nawet jeśli nie trafisz, będziesz między gwiazdami,, ~ Patrick Süskind

Morderco, bądź uprzejmy podać źródło ilustracji.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, uroczyście oświadczam iż źródłem ilustracji są moje własne, osobiście zrobione zdjęcia, przemordercowane w legalnym programie graficznym :D. Posiadam do nich pełnię praw autorskich. 

 

Danielu, dzięki jeszcze raz za nieocenioną pomoc przy becie, oraz motywowanie do wytężonej pracy. To była jazda bez trzymanki, ale się udało :D. 

 

pozdrawiam

M.

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

I\Morderco, właśnie o taką informację chodziło, ale dobrze byłoby umieścić ją w przedmowie. ;)

Teraz jeszcze usuń z tytułu ostatnią kropkę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za zwrócenie uwagi :D. Już poprawione. 

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

OK. Niebawem zabiorę się do czytania. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mam nadzieję, że Ci się spodoba :D. I nie, wcale się nie denerwuję. 

 

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

To może nie będę odkładać i zaraz zacznę czytać… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

[więcej nas czeka w napięciu] :D

Kolejkuję, bo chętnie przeczytam, ale ponad 90k znaków chwilowo nie wyrobię… Wiesz, że ten rozmiar dyskwalifikuje z wyścigu do piórek?

http://altronapoleone.home.blog

Silvanie, jak rozumiem czekacie aż Reg przetestuje, czy tekst jest w ogóle strawny ;]. 

 

Drakaino, tak, już mnie ostrzegano :]. Liczę na nagrodę “Złoty Makaron” dla autorów, co to nie mogą skończyć jak normalni ludzie, tylko piszą scenariusze do “Mody na sukces” :D. 

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Oczywiście :D

Nie no.

 

Wierzę, Morderco, że tekst jest strawny. Piszesz nieźle :)

I masz świetne obrazy.

Muszę się zastanowić, jak najsprawniej przerzucać teksty na czytnik. Teksty powyżej 50k na ekranie lub telefonie są już mega męczące.

 

PS.

A kto jeszcze pamięta Carolinę, siostrę Bruke (czy jak się tam je pisze :D)?

Silvanie, w HP jest co najmniej jeden wątek o programiku do konwersji biblio a może i wszystkich opowiadań na czytnik, bo autor tego programiku bardzo chciał zostać Największym Dobroczyńcą Portalu i dać nam Mityczną Nową Wersję, tylko nie rozumiał, na czym polega problem. Nie pamiętam w tej chwili nicka, imię i inicjał afair, a w tytule wątku coś o epub albo czymś takim

http://altronapoleone.home.blog

Jak odpalam portal na andku, to mi wyskakuje okienko [pokaż w widoku uproszczonym]. Wyświetla czysty tekst na całej stronie, bez ramek i menu. Czyta się prawie, jak na czytniku :D. 

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

<3

Witaj. 

Nie, no, ale pojechałeś! :)))

Henio to w ogóle chyba zaliczył każdy zawód świata. :)

A Marcel – każde nazwisko na BE. :D

W dodatku jeszcze własne ilustracje, wzbogacające opowiadanie. :)

Rewelacyjny tekst. I świetne poczucie humoru.

Zapomniałabym, zatem edytuję – jeszcze fenomenalne nawiązanie do skeczu o Panu Dziamdziaku. :)

 

Brawa, brawa, brawa. :) 

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Cześć! 

 

Długość opowiadania była nie lada wyzwaniem, ale – jak się okazało – całkiem przyjemnym. Zostałam fanką Pana Bolka – polubiłabym zombie (bo ogólnie nie przepadam), gdyby wszystkie były takie jak on :D 

Wypowiedzi Henia to jedna z najlepszych rzeczy w tym tekście, cudo!

Ciekawy pomysł z wrzucaniem cytatów i parafraz, choć nie wszystkie jakoś mi zagrały – o ile socjalistyczne wkupiły się w klimat, już „czarne oczy” i Szymborska ze „Skeczu o rurze” trochę mniej. 

Imię „Aria” niestety odsyłało mnie nieuchronnie do Westeros – co nie znaczy, że jest złe, ale obok Henia, Bolka, Marcela i Antoniego nie brzmi swojsko i polsko :D

 

– Mładmałazel

Literówka czy celowo tak powiedział? Bo za drugim razem mówi już „mładmłazel”.

 

Ogólnie czarny humor osłodził mi zombiaki, więc bawiłam się przednio :)

 

Pozdrawiam!

„Bóg jest Panem aniołów i ludzi, i elfów” – J.R.R. Tolkien

Morderco, Twoje nadzieje spełniły się – opowiadanie podoba mi się, a nawet wyznam, że lektura sprawiła mi wyjątkową przyjemność! ;D

Znakomicie wymyśliłeś i przedstawiłeś bohatera – opisałeś zaledwie jedną dobę z jego życia, a akcji zmieściłeś tu tyle, że wystarczyłoby i na pół życiorysu. I choć zobaczyłam Kowala w tak wielu niesamowitych rolach, muszę przyznać, że sprostał każdej i w każdej wypadł niezwykle przekonująco.

Wiarygodne i pełnokrwiste są także pozostałe postaci, ale nie da się ukryć, że stanowią tło dla Heńka, barwne i efektowne, ale jednak tło. Innymi słowy – opowiadanie Heńkiem stoi!

Świetne ilustracje stanowią doskonałe uzupełnienie tej historii.

Zastanawiam się tylko, dlaczego Aria trafiła do więzienia? Zniknęła mi z oczu, kiedy rozstała się z Heńkiem przed stadionem, a potem nagle dołączyła do niego w piwnicy. Czy coś przeoczyłam?

Morderco, tuszę, że poprawisz usterki, bo chciałbym móc zgłosić opowiadanie do Biblioteki.  

 

Było już na tyle jasno, że można było się swo­bod­nie… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

A nie, teraz ra­tun­ku”– prze­ko­ny­wał w duchu sam sie­bie. ―> Brak spacji przed półpauzą.

 

co nie było z resz­tą ni­czym nie­zwy­kłym. ―> …co nie było zresz­tą ni­czym nie­zwy­kłym.

 

– Hmm…– mruk­nął w od­po­wie­dzi i ru­szył dalej. ―> Brak spacji przed półpauzą.

 

„Ide­al­ne miej­sce na za­sadz­kę”– prze­szło mu przez myśl. ―> Jak wyżej.

 

Po­pa­trzył na nią z byka. ―> Po­pa­trzył na nią bykiem.

Patrzeć bykiem to związek frazeologiczny, czyli forma ustabilizowana, utrwalona zwyczajowo, której nie korygujemy i nie dostosowujemy do współczesnych norm językowych ani nie adaptujemy do aktualnych potrzeb piszącego/ mówiącego.

 

dzia­łał nie­zwy­kle pręż­nie w ze­tem­wu, zet­em­esie, zet­em­pe, a na końcu nawet w mło­dzie­żów­ce kace… ―> …dzia­łał nie­zwy­kle pręż­nie w ze­tem­wu, zet­em­pe, zet­em­esie a na końcu nawet w mło­dzie­żów­ce kace…

ZMS nastał po ZMP.

 

gdy tra­fiał na ta­kie­go ab­ne­ga­ta umy­sło­we­go jak ten, uzmy­sła­wiał sobie… ―> Czy to celowe? Bo nie brzmi najlepiej.

 

i wy­ła­my­wał palce w ner­wo­wym ge­ście. ―> A może wystarczy: …i nerwowo wy­ła­my­wał palce.

 

drzwi do piw­ni­cy otwo­rzy­ły się z takim im­pe­tem… ―> Literówka.

 

wy­rzu­ci­ła z sie­bie taki potok bluzg i in­wek­tyw… ―> Bluzg jest rodzaju męskiego, więc: …wy­rzu­ci­ła z sie­bie taki potok bluzgów i in­wek­tyw

 

Kowal, by­naj­mniej nie zbity z tropu taką prze­bie­gło­ścią… ―> Kowal, by­naj­mniej niezbity z tropu taką prze­bie­gło­ścią

 

– Ale chyba le­piej, żeby ci rękę od­rą­ba­li. ―> – Ale chyba le­piej, żeby ci rękę od­rą­ba­li.

Choć rozumiem, że Kocur nie musi mówić poprawnie.

 

pil­nie wsłu­chi­wa­li się ciszę pa­nu­ją­cą w parku… ―> Pewnie miało być: …pil­nie wsłu­chi­wa­li się w ciszę pa­nu­ją­cą w parku

 

Dziew­czy­na była do­brym kom­pa­nem. Widać było, że… ―> Nie brzmi ro najlepiej. Może w pierwszym zdaniu: Dziew­czy­na okazała się do­brym kom­pa­nem.

 

bez­błęd­nie re­ago­wa­ła na każdy gest ręki, jakim oznaj­miał… ―> Zbędne dopowiedzenie – gesty wykonuje się rękami.

Wystarczy: …re­ago­wa­ła na każdy gest, którym oznaj­miał

 

Za­wi­nę­ła mie­czem po­wol­ne­go młyn­ka nad głową… ―> A może raczej: Zakręciła mie­czem po­wol­ne­go młyn­ka nad głową…

Młynki, o ile mi wiadomo, zazwyczaj kręci się, nie zawija.

 

 I do­kład­nie dla­te­go Kowal zde­cy­do­wał się pójść wła­śnie tam­tę­dy. ―> I właśnie dla­te­go Kowal zde­cy­do­wał się pójść akurat tam­tę­dy.

 

Błoto wdar­ło do ust. ―> A może: Błoto wypełniło usta.

 

ukryć przed wzro­kiem sztyw­nych drep­ta­ją­cych na dole. ―> Raczej: …ukryć się przed wzro­kiem sztyw­nych, drepczących na dole.

 

Ogrom­ne po­ła­cie żel­be­to­wych płyt, o po­wierzch­ni kil­ku­dzie­się­ciu boisk pił­kar­skich, było pra­wie puste. ―> …były pra­wie puste.

 

 Sta­rych za­wia­sy za­skrzy­pia­ły… ―> Sta­re za­wia­sy za­skrzy­pia­ły

 

Zza rogu bu­dyn­ku dało się sły­chać gło­śny szczęk me­ta­lu. ―> Zza rogu bu­dyn­ku dało się słyszeć gło­śny szczęk me­ta­lu.

 

świa­tło la­tar­ki, które po chwi­li padło cen­trum placu. ―> Chyba miało być: …świa­tło la­tar­ki, które po chwi­li padło na cen­trum placu.

 

ję­cze­li w nie­bo­gło­sy i cze­pia­li się klat­ki. ―> …ję­cze­li wnie­bo­gło­sy i cze­pia­li się klat­ki.

 

igno­ru­jąc ko­wa­lo­we pod­śmie­chuj­ki pod­wą­sne. ―> …igno­ru­jąc Ko­wa­lo­we pod­śmie­chuj­ki pod­wą­sne.

 

wyjął me­ta­lo­wą pusz­kę za­wi­nię­tą w folię. Wyjął zwi­nię­ty w rulon… ―> Powtórzenia.

Proponuję: …i wyjął me­ta­lo­wą pusz­kę okręconą folią. Wydobył z niej zwi­nię­ty w rulon

 

Cięż­ko było od­czy­tać na wpół za­tar­ty napis… ―> Trudno było od­czy­tać na wpół za­tar­ty napis

 

Ten ze strzel­bą po­ka­zał na pal­cach trzy…dwa…jeden. ―> Brak spacji po wielokropkach.

 

…drzwicz­ki pa­le­ni­ska ża­rzy­ły się nie zgo­rzej niż węgle w środ­ku. ―> …drzwicz­ki pa­le­ni­ska ża­rzy­ły się nie gorzej niż węgle w środ­ku.

Za SJP PWN: niezgorszy «zupełnie dobry»

 

Przo­dow­nik szarp­nął dźwi­gnię jazdy i pa­ro­wóz zwol­nił nieco na ostat­niej zwrot­ni­cy. Ma­szy­ną szarp­nę­ło, ale… ―> Czy ro celowe powtórzenie?

 

ko­lej­ny bra­wu­ro­wy zwrot rzu­cił nim w stro­nę prze­ciw­po­łoż­ną. ―> Może wystarczy: …ko­lej­ny bra­wu­ro­wy zwrot rzu­cił nim w stro­nę przeciwną.

 

W bla­sku nie­licz­nych po­ża­rów i nie­licz­niej­szych la­tar­ni… ―> Raczej: W bla­sku nie­licz­nych po­ża­rów i równie nielicznych la­tar­ni

 

i po­cią­gnął za dźwi­gnię jazdy. ―> …i po­cią­gnął dźwi­gnię jazdy.

 

roz­po­czął pło­mien­ną mowę po­chwal­ną, w któ­rej wy­sła­wiał mę­stwo, od­wa­gę, piędź i chwa­łę. ―> Dlaczego wychwalał dawną miarę długości?

 

Miał ro­bo­ty w huk. ―> Miał ro­bo­ty huk.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Takich ocen można tylko pozazdrościć, Morderco ;)

,,Celuj w księżyc, bo nawet jeśli nie trafisz, będziesz między gwiazdami,, ~ Patrick Süskind

Cześć. 

Pozwolę sobie odpowiedzieć w kolejności chronologicznej odwiedzin Szanownych :D

 

Bruce, 

Dziękuję za komentarz i docenienie tekstu. Cieszę się, że się podobało :D. Z tym skeczem o “Panu Dziamdziaku” przyznam, że niestety tego nie planowałem :D, bo nie znałem. Ale już nadrabiam, bo na YT są fragmenty i żałuję, że nadrabiam tak późno – świetne :]. 

 

 Nati-13-98,

Jeśli udało mi się przekonać niemiłośnika zombie do tekstu o zombie, to jest to dla mnie największy komplement :D. Bardzo się cieszę. 

Wypowiedzi Henia to jedna z najlepszych rzeczy w tym tekście, cudo!

Tu muszę się przyznać, że to życie pisze najlepsze scenariusze, a powiedzonka Henia to cytaty. W oryginale brzmiały jeszcze lepiej. 

 

Ciekawy pomysł z wrzucaniem cytatów i parafraz, choć nie wszystkie jakoś mi zagrały

Tak, jak najbardziej rozumiem. Cytaty czysto rozrywkowe dość mocno przyciąłem względem poprzednich wersji, ale to czarne oczy, rzeczywiście mogłem sobie darować. 

 

Imię „Aria” niestety odsyłało mnie nieuchronnie do Westeros

Tutaj chyba w grę wchodzi różnica pokoleń. Dla starszych ludzi, jak ja, Aria kojarzy się bardziej z postacią komiksu o heroinie [bohaterce, a nie narkotyku ] w stylu thorgalowym z lat dziewięćdziesiątych. Polecam zeszyt “Rycerze z Aquariusa”. W ostateczności zawsze mogę zrobić plot-twist, że Aria to tylko przezwisko, a naprawdę ma na imię Danuta :D. 

 

– Mładmałazel

Literówka czy celowo tak powiedział? Bo za drugim razem mówi już „mładmłazel”.

Jasne, że literówa :]. Już poprawiam. Dzięki! 

 

Reg,

Jak usłyszałaś przed półgodziną taki głośny łoskot – to dlatego, że mi kamień spadł z serca. Ja tę gumę żuję od wczoraj wieczora :D. Nie śpię, nie jem, tylko żuję! Ale już mam luz. Udało się, co się miało udać i mogę spać spokojnie ;]. 

 

Innymi słowy – opowiadanie Heńkiem stoi!

Miód na me serce :D. Myślałem o tej postaci od dobrych kilku miesięcy, ale praktycznie od samego początku wiedziałem, jak ma wyglądać, jak się zachowywać i w jaki sposób mówić. Zabrzmi nieskromnie, ale to rzeczywiście chyba najlepszy z moich bohaterów :D. 

Dziękuję serdecznie za mrówczą pracę przy korekcie tekstu. Pozwól proszę, że same zmiany poprawię na świeżym mózgu jutro rano :]. Boję się, że mi się formatowanie rozjedzie z tymi ilustracjami i nie ogarnę po nocy :]. 

 

W kilku miejscach postaram się wytłumaczyć:

gdy trafiał na takiego abnegata umysłowego jak ten, uzmysławiał sobie… ―> Czy to celowe? Bo nie brzmi najlepiej.

Tak, tu znaczeniowo jest albo za blisko, albo za daleko. Jedno do zmiany. 

 

Zawinęła mieczem powolnego młynka nad głową… ―> A może raczej: Zakręciła mieczem powolnego młynka nad głową…

Młynki, o ile mi wiadomo, zazwyczaj kręci się, nie zawija.

Tutaj starałem się nawiązać do stylu Pierwszej Szabli Polskiej Literatury – Jacka Lecha Komudy, który często stosuje taką figurę stylistyczną. Z tym, że poprawnie powinno być zawinęła młyńca. Zastanowię się jeszcze. 

 

Ogromne połacie żelbetowych płyt, o powierzchni kilkudziesięciu boisk piłkarskich, było prawie puste. ―> …były prawie puste.

Zasugerowałem się terminem z dekarstwa: to połacie, a nie ta połać [powierzchnia dachu, na której położono listwy do mocowania dachówek lub poszycia – łaty]. Czyli to ogromne połacie było puste – czy ta forma jest nieprawidłowa? 

 

W blasku nielicznych pożarów i nieliczniejszych latarni… ―> Raczej: W blasku nielicznych pożarów i równie nielicznych latarni

O tym nawet rozmawialiśmy w wątku językowym, ale przyznaję Ci rację – nie ma sensu udziwniać. Zmienię. :]

 

kolejny brawurowy zwrot rzucił nim w stronę przeciwpołożną. ―> Może wystarczy: …kolejny brawurowy zwrot rzucił nim w stronę przeciwną.

Straszliwie chciałem mieć nawiązanie do “Czterech Pancernych” :]. Zastanowię się jeszcze. 

 

rozpoczął płomienną mowę pochwalną, w której wysławiał męstwo, odwagę, piędź i chwałę. ―> Dlaczego wychwalał dawną miarę długości?

Tu miało być nawiązanie do J.Tuwima “Do prostego człowieka”. Chyba powinienem dodać w przypisach.

 

O piędzichwale i rubieży

O ojcach, dziadach i sztandarach,

O bohaterach i ofiarach;

Resztę przyjmuję za grzechy moje :D. Za niektóre się czerwienię ze wstydu i obiecuję poprawę. 

 

p.s. 

Miał roboty w huk. ―> Miał roboty huk.

To się miało kojarzyć, że miał tej roboty w…

 

pozdrawiam :D

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Takich ocen można tylko pozazdrościć, Morderco ;)

To prawda :D. Na cóż mi teraz piórka?

 

Zastanawiam się tylko, dlaczego Aria trafiła do więzienia? Zniknęła mi z oczu, kiedy rozstała się z Heńkiem przed stadionem, a potem nagle dołączyła do niego w piwnicy. Czy coś przeoczyłam?

Przepraszam najmocniej, że nie odpowiedziałem wyżej – to z wrażenia :D. Pytanie zrozumiałem, na pytanie odpowiadam następująco: Aria została zamknięta prewencyjnie, jako jedyna ocalała z oddziału Ryszarda, po to, aby nie rozgłaszała wieści o klęsce. Właśnie dlatego Naczelny każe Heniowi iść do fabryki w nocy – rano chcą ogłosić, że wszystko poszło zgodnie z planem. Dlatego też Kocur tak się cieszy, że zwrotnice działają. Nie musi sam przełączać zasilania. 

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

MordercoBezSerca, miło mi ogromnie; bardzo fajnie, że zajrzałeś do Dziamdziaka. :) Najczystsza angielszczyzna to szczyt jego marzeń. :)

Twoja opowieść jest fantastyczna (=świetna). :D

Gratuluję raz jeszcze i pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Se usiodłem i przeczytałem wszystko jeszcze raz :P Kawał fantastycznej roboty.

Na uwagę zasługują niemal wszyscy bohaterowie, nie tylko Kowal – mładmłazel Aria, miętkoseksualny Marcel Berserker, Pan Bolek i groteskowy Towarzysz Naczelny. Przygodom Henia towarzyszy świetna narracja, która powoduje, że tekst pokonuje się z bananem na twarzy, a kilka razy zdarzyło mi się nawet zaśmiać ;D

Najbardziej doceniam to, że Twojej opowieści towarzyszyła ogromna radość tworzenia, bardzo dobrze bawiłeś się, przelewając to wszystko na papier ekran, a co ważne, zdołałeś zarazić tą uciechą czytelników (na co wskazują entuzjastyczne komentarze ;P). Nie zdarza się to też często, ale nawet po kilku dniach od zaznajomienia się z historią Kowala, człowiek doskonale pamięta, o czym był tekst i z uśmiechem przywołuje go do pamięci. 

Świetny utwór i pozostaje mi tylko pogratulować!

Pozdro,

zadowolony czytelnik Amon

 

Zadowolony Czytelniku Amonie :]

 

To prawda – mieliśmy trochę zabawy przy pisaniu i pisze tu “my”, bo rzeczywiście możesz się czuć pełnoprawnym współtwórcą tekstu. Jeszcze raz dziękuję za Twoje uwagi i pomoc przy betowaniu. Opowiadanie nie wyglądałoby w połowie tak dobrze, gdybyś nie Ty :D. 

 

Nie pozostaje chyba nic innego, niż zabierać się za następną część – Kowal. Tajemnica EC-2 :D

Konspekt już mam!

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Mam nadzieję, Morderco, że kamień spadający z serca nie przytrzasnął Ci stopy.

Gumę pewnie już wyrzuciłeś i, wyluzowany, wreszcie wyspałeś się jak należy. ;D

 

Tutaj sta­ra­łem się na­wią­zać do stylu Pierw­szej Sza­bli Pol­skiej Li­te­ra­tu­ry – Jacka Lecha Ko­mu­dy, który czę­sto sto­su­je taką fi­gu­rę sty­li­stycz­ną.

Nie znam twórczości pana Komudy, to i użyty przez Ciebie zwrot wydał mi się osobliwy. Jeśli jednak ma umocowanie w literaturze, a nawiązanie było świadome, zostaw zawijanie młynka mieczem. ;)

 

Za­su­ge­ro­wa­łem się ter­mi­nem z de­kar­stwa: to po­ła­cie, a nie ta połać [po­wierzch­nia dachu, na któ­rej po­ło­żo­no li­stwy do mo­co­wa­nia da­chó­wek lub po­szy­cia – łaty].

Morderco, obawiam się, że masz na myśli jakiś dekarski żargon, bo o ile mi wiadomo, to połacie, w rodzaju nijakim, nie występuje. Połać zawsze jest rodzaju żeńskiego i oznacza  dużą część jakiejś przestrzeni; może to być także powierzchnia dachowa. Zwrotu połacie dachowe użyję wtedy, gdy będę mówiła o dwóch połaciach.

 

Strasz­li­wie chcia­łem mieć na­wią­za­nie do “Czte­rech Pan­cer­nych” :]. Za­sta­no­wię się jesz­cze. 

Morderco, ależ spełnij swoje marzenie i, tak jak w przypadku zawijania młynka, zostaw tę przeciwpołożną. Nie morduj w sobie straszliwych chęci. ;)

 

Tu miało być na­wią­za­nie do J.Tuwima “Do pro­ste­go czło­wie­ka”.

No to teraz rozumiem, czemu wychwalał piędź, choć sama bym do tego nie doszła. ;)

 

To się miało ko­ja­rzyć, że miał tej ro­bo­ty w…

I właśnie tak mi się skojarzyło, że miał roboty w – nie bójmy się tego słowa – chuj, ale ponieważ roboty huk jest związkiem frazeologicznym, uznałam to za usterkę i zasugerowałam poprawkę. Teraz, po namyśle, doszłam do wniosku, że w tym tekście może zostać tak jak to sobie zamierzyłeś. ;)

 

Morderco, życzę Ci powodzenia w dalszej pracy twórczej – obyś miał jak najwięcej tak świetnych pomysłów. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak jest! Tekst już poprawiony wg wersji uzgodnionej :D. Lekko zmodyfikowałem również fragmenty, które nie zawierały błędów, ale wskazałaś jako niezrozumiałe, lub niejasne. 

 

Ze swojej strony serdecznie dziękuję za życzliwość, rady cenniejsze od złota i to, że mnie zmotywowałaś do ukończenia tekstu w takiej formie, jak sobie go wymyśliłem. Patrzę na efekt końcowy z ogromna satysfakcją. 

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Bardzo proszę, Morderco, ogromnie się cieszę, że uznałeś uwagi za przydatne. ;D

A skoro napisałeś, iż mój komentarz pod pierwszą częścią opowiadania zmotywował Cię do ukończenia dzieła, wyznam, że czuję nie tylko wielką satysfakcję, ale mam wrażenie, że i duma mnie rozpiera. ;D

Teraz pozostaje mi już tylko udać się do klikarni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A to dobre było. Przeczytałem duszkiem z dużą przyjemnością. Fajny narodowo-ludowa zombie apokalipsa okraszona szczyptą godki. Obawiałem się, że pod koniec będzie jakaś rewolucja przeciwko Towarzyszowi Naczelnemu, ale nie, obeszło się, widocznie wszystkie protestuje i protestutki wykosiła zaraza. Lubię adekwatność i zdrowy rozsądek.))

Mam kilka uwag dotyczących broni. Dziwi mnie, że kowal nie wpadł na to by zrobić kuszę z resor samochodowych – nadaje się idealnie. Tylko sentymentem narodowym można wytłumaczyć, czemu kowal, potrafiący wykuć szablę z prawdziwego zdarzenia, używa lichej, dziadowskiej i wyjątkowo nieskutecznej broni, jaką jest kosa, nie nadająca się do rąbania czegokolwiek twardego (czaszek umarlaków), ani do kłucia. Oprócz groźnego wyglądu nie ma żadnych zalet. Powinien wykuć sobie porządną rohatynę, albo nawet morgenszterna.

Dłuugie, ale przeczytałam szybciej niż niejedno o połowę krótsze. Nie przepadam za zombiakami, ale panem Bolkiem mnie ująłeś. Kowal to niewątpliwie facet z jajem, no i ma styl. Pozostali bohaterowie też przykuwają uwagę. Słowem, podobało mi się :)

Rozumiem, że morał z tej bajki jest taki, że nie należy wchodzić władzy w rzyć, a już tym bardziej bez mydła ;)

Jedyne co mnie lekko irytowało, to wyrazy kursywą. Rozumiem ideę, sama czasem stosuję, ale w ilościach hurtowych zaczyna to przeszkadzać.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć Irko,

Cieszę się, że jednak dało się przeczytać bez bólu :]. Jeśli chodzi o kursywę, to rozumiem. Musiałem iść na kompromis i dać miękki sygnał, gdzie jest słowotwórstwo i gwara, bo były glosy, że są literówki. Nie jest to idealne rozwiązanie, ale jeszcze nie znalazłem lepszego :]. 

Fajnie, że postaci zagrały, bo dla mnie to właśnie jest najważniejszy aspekt dłuższych tekstów. Po prostu czytelnik musi złapać więź z bohaterem. 

Dzięki za dobre słowo i klika :D.

 

Nikolzollernie,

Jeśli chodzi o broń, to pewnie można było wybrać coś bardziej dewastującego, ale nie miałoby to takiego smaku. Jednak kosynierstwo to nasza tradycja. 

 

pozdrawiam

M.

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Cześć, Morderco!

 

Musiałam się chwilę zastanowić nad tym tekstem. Z jednej strony napisany jest naprawdę lekko i ze swadą iście krasomówczą oraz bierze na warsztat jeden z moich ulubionych motywów czyli nieumarłych. Z drugiej ma głównego bohatera, który reprezentuje pewien nurt, za którym nie przepadam w fantastyce. W sensie taki z niego troszku chłopek-roztropek ze skrzywieniem w prawo. O słówkach kursywą było wyżej, więc nie wchodzę już w szczegół. Tak, że zeszło mi się parę dni na wyrobienie sobie na jego temat spójnej opinii.

I tak sobie pomyślałam, że w ogólnym rozrachunku niewiele tekstów długości plus 40k na portalu potrafiło mnie tak wciągnąć i stworzyć śmieszno-straszną atmosferę zapadającą w pamięć. Masz dar tworzenia opisów świata, które są plastyczne i nie usypiają po rozciągnięciu na więcej niż akapit, co też się tu liczy. A kwestie bohaterów… No, cóż nie są nami, więc poglądy mogą mieć różne w każdym tekście, każdemu zdarza się portretować osobników z jednej, drugiej i piętnastej beczki. W skrócie, nie będę wielką fanką Kowala jako postaci, ale dobrze mi się o nim czytało.

I mam nadzieję, że tyle wystarczy na bibliotekę.

 

Pozdrawiam

Cześć oidrin!

 

taki z niego troszku chłopek-roztropek ze skrzywieniem w prawo.

 

Ale jak to? Mój Heniu, co to z kosą, pieśnią ludową na ustach i mottem w sercu: “żywią y bronią” w bój idzie – prawicowy? :] 

No toż cóż ja jeszcze mogłem napisać? Że co chwila śpiewał “Cześć wam panowie magnanci”, że w zielonym krawacie chodził, albo do OSP należał? :P

Za to z “chłopkiem-roztropkiem” całkiem wicie się zagadzam XD. 

 

Fajnie, że moja bałaganiarska narracja znalazła kolejnego czytelnika. Bardzo dziękuję za polecenie do biblioteki. Dla mnie to ogromne wyróżnienie i daje niesamowitego kopa, żeby pisać dalej :]. 

 

pozdrawiam

M.

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Hm, no taki mi się on wydawał… Wędorwyczowaty. Ale trochę bardziej sympatyczny w tym wszystkim, przynajmniej znał się na czymś konkretnym, a nie tylko na bimbrze ze sznurówek. XD

No tak, wędrowyczowatości chyba nie da się już uniknąć przy pisaniu wiejskich opowiadań :P. No chyba, że bohater byłby… nie, nie, nie – przepraszam, ale nie pójdę tą drogą :P

 

Jeśli chodzi o światotwórstwo, to muszę się przyznać, że poszedłem na łatwiznę. Wszystkie lokacje występujące w opo są jak najbardziej prawdziwe i istnieją w rzeczywistości. :D

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Morderco,

 

Opowiadanie przeczytałem już dawno. I powtórzę moją opinię z wrzuconego wcześniej fragmentu: słowiańska apokalipsa zombie to coś, czego potrzebowałem, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy. :D Szczególnie, że nie przepadam za historiami spod znaku żywych trupów i zupełnie nie pojmuję fenomenu The Walking Dead. Było swojsko, przaśnie, a przy tym ciekawie i dynamicznie. Na uznanie zasługuje fakt przyciągnięcia czytelników przy tak dużej ilości znaków. Ogrom pracy, włożony w betę tego opowiadania, mogę sobie tylko wyobrazić. I to mi wystarczy, by chylić czoło przed Tobą i drużyną betujących.

Ale skąd u Oidrin ten pomysł z prawicowością głównego bohatera? :P

Na lekturę dalszych losów Kowala piszę się już w tym momencie. :)

 

Pozdrawiam!

Cześć Adku,

 

Dzięki za komentarz i dobre słowo :D. Tak, beta był ciężka. 95k znaków surówki – biedny Amon :P. 

 

Dalej nie mogę wyjść z podziwu, że tak długi tekst znajduje jednak czytelników, a jeszcze do tego większość z nich ma pozytywne odczucia po lekturze. Powiem szczerze, że się tego nie spodziewałem :P.

 

Jeśli chodzi o tę prawicowość, to ja się nie dziwię. Teraz w mediach społecznościowych jest prowadzona agresywna akcja reklamowa starych książek autorów fantasy. Dla tzw. hype’u dorabia się do tego ideologię. Młodzieżowi publicyści oskarżają autorów starszej daty o prawactwo, autorzy rewanżują się publicystom tekstami z wycieczkami osobistymi i o tym, że jak ktoś nie żył za komuny, to życia nie zna, a publicyści zarzucają im homofobię, antysemityzm, mizoginię i to, że nie lubią cyklistów. Na co autorzy piszą listy poparcia na zaparcia, dul bupy i tak dalej w koło Macieju :]. Kliki się zgadzają, wpływy z reklam też, a i po stare książki ktoś chętniej sięgnie – choćby i z ciekawości. Wszyscy niby oburzeni, a tak naprawdę zadowoleni bo piniądz jest. Nie mój cyrk i nie moje małpy. 

Ja nie jestem prawicowy, ani lewicowy. Ja jestem normalny i proszę mnie do tego nie mieszać :D. 

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Też jestem normalny (patrz wyżej). Przeczytałem tekst jednym tchem, chociaż nie lubię tekstów/filmów z truposzami/zombi. Tym razem to tak absurdalne, że nawet zabawne. Howgh

Fajna, klimatyczna opowieść. Żywi bohaterowie, przeważnie sympatyczni.

Jeśli miałabym coś przycinać, to opisy broni. Jak lubię broń białą, tak roztkliwianie się nad szablą i maczetą odrobinę nużyło.

Ale ogólnie bardzo na plus. Kto by pomyślał, że człowiekowi może się zrobić żal zombiaków. A wyprawianie wojska przy jednoczesnym zatajaniu kluczowych informacji to sukinsyństwo. Jestem za jakimś puczem. ;-)

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka