- Opowiadanie: MPJ 78 - Najlepszy przyjaciel dziewczyny

Najlepszy przyjaciel dziewczyny

Co może zrobić prawdziwy Polak, kiedy kobieta bez powodu zamrozi swoje serce? Zrobi flaszkę odpowiecie. Macie rację, ale Maks Twardowski na tym nie poprzestanie. On ruszy w mroku kosmosu by zdobyć dla niej najlepszego przyjaciela dziewczyny.

 
Inne przygody tej ekipy znajdziecie w opowiadaniach . 
Kwarantanna Twardowskich   Ferie Twardowskich

 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Finkla, Irka_Luz

Oceny

Najlepszy przyjaciel dziewczyny

Przede mną leży jajogłowy, zdaje się, że ma złamaną szczękę. Obok stoi Pati, a w oczach ma szok i niedowierzanie. Aspirant Benedykt Żbik, służbowo prawa ręka komendanta, prywatnie przyszły niedoszły szwagier, trzyma się za głowę jakby nie łapał dlaczego znokautowałem tego psorka. Tymczasem, to wszystko, to tak naprawdę wina Ryśka mojego szwagra. A było to tak…

 

Trzynastego lutego ostrożnie zaniosłem do domu wielkie pudło. Rysiek patrzył na moje działania z podejrzliwością godną czekisty. Kiedy wytrząsałem ze środka styropian, zapytał.

– Masz?

– Mam. – Wyjąłem z kieszeni flachę i postawiłem na stole.

– Super. A to pudło ze styropianem, to po co?

– Przywiozłem w nim bukiet trzydziestu dziewięciu róż, który jutro wręczę Pati.

– Róże, to te kolczaste? Teraz rozumiem, po co ci ten karton.

– Szwagier, jest minus szesnaście, wiozłem je dwadzieścia minut naszym żukiem. Jakbym ich nie ocieplił, to zmarzłyby, zwiędły i nie miałbym ich na walentynki.

– Ja, to jutro kupię.

– Nie kupisz. Jutro niedziela, wszystko pozamykane.

– To dziś załatwię, tylko flaszkę zrobię.

– Wątpię, ale żeby nie było, przypomniałem.

 

Rysiek, po godzince prewencji antywirusowej, solidnie zdezynfekowany, gdzieś wybył. Mój błąd, nie poszedłem z nim, bo akurat musiałem pomóc Marcinkowi, siostrzeńcowi i domorosłemu wynalazcy, ładować do SKOT-a kanistry świeżo wypędzonego bimberku. Jako, że to miała być dostawa dla doktora Wo Hi Paj, z każdego zbiorniczka, w ramach testu upiłem setkę. Towar był pierwsza klasa, więc gdy Rysiu, wrócił, nie wszystkie moje szare komórki, były skłonne do wytężonego kojarzenia faktów. Te, co zostały na stanowisku, odnotowały, że szwagier ma bukiet tak ze dwa razy większy od mojego. Nawet usiłowały ustalić, dlaczego chłopisko tak się postarało. Dedukcja poszła jednak błędnym torem wdzięczności, za lata które Andżela, moja starsza siostra z nim wytrzymała.

 

Piekło rozpętało się przy niedzielnym obiedzie, na który wpadła Pati. Wręczyłem jej moje róże, Rysiek wstał i miękkim krokiem indiańskiego tropiciela wyszedł po swój bukiet. Gdy wrócił, było już za późno by zatrzymać katastrofę.

– Co to jest! – Andżelika z miejsca przeszła w krzyk.

– Bukiet dla mojej kochanej żonki. – Rysiek brnął w kłopoty.

– Skąd to wytrzasnąłeś!

– Zerwałem z rabatki.

– Pijacka mordo, jakiej rabatki, jest luty!

– Zaśnieżonej. – Rysiek patrzył na Andżelikę, wzrokiem pełnym dumy.

– A zauważyłeś, że one są sztuczne? – Andżelika przeszła na ton lodowaty.

– Ale ja cię kocham szczerze. – Rysiek poniewczasie załapał, że coś jest nie tak i próbował ratować sytuację.

– Dlatego przepasałeś bukiet róż dla mnie wstęgą z napisem „Na ostatnie pożegnanie, świętej pamięci dyrektorowi, załoga”.

– Jak narwałem tych kwiatków z rabatki, to było ich tak dużo, że jedynie ta tasiemka pasowała.

– Z żadnej rabatki, polazłeś na cmentarz i powybierałeś z wieńców. Ty hieno cmentarna! Jak ci nie wstyd! Od dziś nie masz wstępu do domu! Śpisz w garażu! – Andżelika emanowała gniewem niczym starożytna bogini zemsty.

– Maks, a ty skąd dla mnie wziąłeś kwiaty? – Patrycja zupełnie niepotrzebnie podłapała nastrój mojej siostry.

– Z kwiaciarni. Mam fakturę. – Ratowałem się jak mogłem.

– Pokaż.

– Dobrze. – Pobiegłem do pokoju robiącego za biuro naszej rodzinnej firmy i ze skoroszytu „Koszty reprezentacyjne” wypiąłem stosowny dokument. – Widzisz kotku, ja w drodze do twego serca nie idę na łatwiznę.

– Maks, ty na to wydałeś niepotrzebnie górę naszych pieniędzy.

 

Gdy padły te słowa wiedziałem, że nic mi nie pomoże. Pati w ramach solidarności z Andżeliką obraziła się na mnie. Poraził mnie lód jej serca. Resztę dnia spędziłem samotnie, choć w przeciwieństwie do Ryśka nikt mnie z domu nie wyrzucił. Kolację przy świecach zjadłem sam, tyle, że nie było sensu zapalać świec. Następnym punktem planu był namiętny seks z Pati, ale że nie wypaliło, to został mi telemaraton po kanałach. Ruszyłem wsparty winem, które miało być na kolację i coś trzeba było z nim zrobić, żeby się nie zmarnowało. W pewnym momencie, tak w połowie drugiej butelki przeskoczyłem pilotem na kanał, gdzie ktoś śpiewał, vel zawodził.

 

Zimna, zimna jak, zimny głaz

A ja w sercu ciebie mam

Proszę miła nie odrzucaj

Tej miłości którą znam

 

Może w końcu lód ten pęknie

Gdy poczujesz ust mych żar

Ja na ciebie zerkam, tęsknie

W głowie mam szalony gwar”

 

O mnie i Pati śpiewał, aż mi łzy w oczach stanęły i tak się wzruszyłem, że kanał zmieniłem. Tam leciało jakieś starocie z Marilyn Monroe. Ja nigdy wcześniej nie dostrzegłem, że ona jest tak podobna do Patrycji. Co prawda różnił je kolor włosów, rysy twarzy, sposób poruszania i Pati nie mówiła po angielsku, ale wydawały mi się podobne jak dwie krople wody. Kiedy więc Marilyn powiedziała:

– „Diamenty są najlepszym przyjacielem dziewczyny”.

Czułem, że to mówi moja dziewczyna. Szare komórki wsparte winem pracowały intensywnie. Muszę skombinować dla Pati diamenty, a stanę się najlepszym przyjacielem najlepszego przyjaciela i złość jej minie. Problem w tym, że aktualnie z uwagi na zimę i zastój w branży, na firmowym koncie była bida. Czy jest możliwość zdobycia diamentów bez wydawania kasy? Najlepiej zrobić to jeszcze przed Dniem Kobiet. Problem w tym, że nie wiem skąd się one biorą, zanim trafią do jubilera, a podkopu do tego ostatniego nie zdążę zrobić tak szybko.

Film przerwały reklamy, więc kontynuowałem skoki po kanałach, aż trafiłem na program gdzie opowiadano o atmosferze Jowisza i padających tam diamentowych deszczach. To było to. Zasnąłem przed telewizorem mając plan.

 

Rano postanowiłem porozmawiać z moim siostrzeńcem, domorosłym wynalazcą, kujonem, zakałą rodziny, aczkolwiek wykazującym ostatnio cechy prawdziwego Twardowskiego.

– Ten twój hebanowy SKOT napędzany wirem gloka da radę zalecieć na Jowisza?

– Wujku, po raz kolejny raz powtarzam że wzorowałem go na vrilu typu Haunebau napędzonym przez die Glock. – Marcinek mówił to z miną zmęczonego życiem profesorka tłumaczącego proste rzeczy krowie na miedzy.

– Jak zwał, tak zwał. Pytam czy da radę?

– Dać da, ale po lądowaniu na Tytanie, to bym raczej się tam nie pchał, bo ufoki nadal mogą być na nas cięte.

– Drobiazg. Poradziliśmy sobie z nimi wtedy, poradzimy sobie i teraz. Zresztą mój plan zakłada, że obskoczymy sprawę szybko. Zalecimy, wylądujemy, nałapiemy ze dwa wiadra diamentowego deszczu i zmywamy się na chatę.

– Wujku, nie da rady.

– Niby dlaczego?

– Bo tam panuje ogromne ciśnienie. To ono sprawia ze opadające węglowodory krystalizują się pod wpływem ciśnienia w diamenty. Zmiażdży nas na długo przed tym, zanim wyjdziemy poniżej poziomu chmur.

– To może SKOT-a ospawam szynami i wzmocnię w ten sposób konstrukcję.

– Tam działają siły tak wielkie, że to nie pomoże.

– Jak się nie da wylądować, to może zrobimy inaczej. – Szybko znalazłem rozwiązanie. – Wejdziesz na orbitę, a ja spuszczę wiadro na lince i nałapię tego deszczu w ten sposób.

– Atmosfera Jowisza ma grubość rzędu pięciu tysięcy kilometrów. A diamenty będą w dolnych warstwach. – Marcinek spojrzał na mnie, jak na kogoś nie do końca poczytalnego.

– Kurczę, nie mam tyle linki. – Zmartwiłem się szczerze. – A nie dałoby się jakoś inaczej?

– Może portal teleportacyjny? – W głosie siostrzeńca było słychać wahanie.

– Masz coś takiego?

– Znalazłem plany, ale raczej nie zadziała. Nikt tego jeszcze nie skonstruował, a ja mam teraz mam mało czasu, bo szlifuję mandaryński.

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć, po co chcesz szlifować mandarynki. Nie mogę czekać. Daj mi te plany, sam to zrobię.

– Jak sobie wujku życzysz.

 

Młody dał mi to co miał. Szybko zrozumiałem, dlaczego inni zawalili sprawę. Plany było opisane w jakimś obcym języku. Kto by to zrozumiał? Wszędzie na górze byłe czerwone pieczątki z „top secret”. Postanowiłem więc zrobić to niezbędne mi urządzenie po swojemu, korzystając z podpowiedzi w filmach. Sięgnąłem po kolekcję DVD i na pierwszy ogień poszły, „Gwiezdne wrota” i trylogia „Thora”. Dużo mi to nie dało. Oni tam mieli wielkie ustrojstwa, przez które mogły przelecieć nawet statki kosmiczne, nieziemskie metale i teseragty, a mnie akurat wyszedł nawet metan z Tytana. Nic to. Wypiłem szklaneczkę ducha puszczy, potem następną i przystąpiłem do dzieła. Dwa tygodnie i szesnaście butelek później skończyłem, i poszedłem ustalić z Marcinkiem, kiedy lecimy po diamenty dla Pati.

 

– Się masz wujek. Co to za straszydło?

– Młody, to działający ręczny teleportal.

– Żartujesz? – Marcinek spojrzał na mnie jakoś tak niepewnie.

– Nic podobnego.

– Ale portale są duże.

– Po co mi duży? – zdziwiłem się. – Wystarczy, że diamentowy deszcz przez niego przeleci.

– Skąd części?

– Cewki wziąłem z kineskopów starych ruskich rubinów, porty USB i LPT oraz inne drobiazgi z drukarek i komputerów. Ogólnie rzecz biorąc, rozebrałem sporo tego dziadostwa, które twój ojciec zakosił z ulicy, jak ludzie wystawiali elektrośmieci. Wszystko starannie przymocowałem szarą taśmą do kawałka rury kanalizacyjnej. Patrz nawet celowniczek na przegubie zamontowałem. – Z dumą wskazałem na lunetkę z wiatrówki.

– Okej… – Marcinek chyba nie wierzył mi na słowo.

– Patrz i podziwiaj.

 

Odpaliłem urządzenie ustawiając jego zasięg na pięć metrów. W ten prosty sposób otworzyłem portal do sąsiedniego pokoju. Marcinek popatrzył, potem pobiegł zobaczyć go z drugiej strony. Wreszcie wrócił z wyrazem kompletnego zaskoczenia na twarzy.

 

– Faktycznie działa. – Siostrzeniec drapał się po głowie. – Ale jakim cudem, przecież największe instytuty naukowe na tym poległy?

– Młody, dla nas Twardowskich nie ma rzeczy niemożliwych. Myślisz, że po kim masz żyłkę do majstrowania?

– Chyba się tego zaczynam bać.

– Nie panikuj, tylko pakujemy się do SCOT-a i lecimy na tego Jowisza.

– Wujek, a po co ci te diamenty.

– Jak to po co! – krzyknąłem bo mnie głupotą Marcinek zdenerwował. – Za chwilę mamy Dzień Kobiet. Dam Pati naszyjnik z diamentów, a ona mi przebaczy.

– Ale do czegoś takiego potrzeba nie tylko kamieni, ale też złota i kogoś, kto będzie umiał to ładnie połączyć.

– Dlatego zbierzemy ich tak ze dwa wiadra. Wtedy styknie i na naszyjniki i na łańcuszki do nich i jubilerowi się zapłaci kamykami.

– Naszyjniki? – Marcinek po raz kolejny się zdziwił.

– Pomyśl, dla Pati żeby jej foch przeszedł, dla Andżeliki, żeby przebaczyła Ryśkowi, dla Wiolki a i tobie – uśmiechnąłem się lekko – dla tej rudej koleżanki z klasy, co za nią wzrokiem wodzisz i jeszcze dla jubilera za złoto oraz robociznę.

– Wujku jesteś wielki.

– Lepiej, żebyś mi to mówił ty, niż waga – rzuciłem ciężko. – A teraz ustalmy kiedy lecimy i dlaczego nie później niż jutro.

 

Marcinek się sprężył i nie pytał nawet po co przymocowałem do SCOT-a odcięty kawał kotła parowozu wyładowany wewnątrz pękami gazet i wełną mineralną. Fochy Patrycji miały też swoje dobre strony. Wewnątrz pojazdu było luźniej i mogłem się zdrzemnąć w drodze do Jowisza.

– Wchodzimy na orbitę. Jakieś specjalne życzenia? – Marcinek wyrwał mnie ze snu.

– Poszukaj jakiegoś miejsca z czerwonymi chmurami.

– Dlaczego takimi?

– To elementarne, chcę aby diamenty miały taki odcień. – Rzuciłem okiem przez peryskop. – Czekaj, widzę coś odpowiedniego. Zaparkuj nad tą czerwoną plamą.

– To gigantyczny antycyklon. Może być niebezpiecznie.

– Bezpiecznie, to twój stary róże zbierał i kiepsko na tym wyszedł. Podleć, a ja wychodzę przez śluzę na zewnątrz.

– Dobrze. Powiedz mi tylko wujku, jak ty chcesz dostać te diamenty, skoro masz tak wąski portal.

– Zobaczysz.

 

Wydostałem się na zewnątrz, stanąłem tak, by za plecami mieć wypchaną gazetami część kotła parowozu, przez lunetkę wycelowałem w obiecująco wyglądające chmury, ustawiłem zasięg na cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć kilometrów metrów i odpaliłem sprzęt. Ciśnienie atmosfery Jowisza sprawiło, że z teleportu wystrzelił strumień diamentowego deszczu. Dzięki gazetom kryształy nie roztrzaskiwały się o grube blachy kotła, ale grzęzły w papierze i wełnie. Zdaje się ze zyskaliśmy jakichś gapiów, bo z chmur na obrzeżu czerwonej plamy wyłoniły się jakby meduzy, i miałem wrażenie, że na mnie patrzą.

– Marcinku, rzuć okiem, czy tam z dołu nie wylatują aby jakieś ufoki?

– Coś jest. To fascynujące, robię zdjęcia. Odkryliśmy właśnie jakiś gatunek mieszkańców Jowisza! Dostanę Nobla! – Marcinek ekscytował się niepotrzebnie.

– Młody, ty uważaj, czy od nich nie dostaniemy łomotu, bo wyglądają na dużych.

– Moim zdaniem mają po kilkanaście kilometrów średnicy. Na razie zachowują się pokojowo.

 

Gazetowy tłumik miał też swoje wady. Trudno było zobaczyć, czy już mam te dwa kubły diamentów, czy jeszcze nie. Wtem dostrzegłem jakiś obiekt nadlatujący w naszą stronę.

– Młody, ufoki na trzeciej.

– Gdzie? – Marcinek nie wiedział o czym mówię.

– Przystępuję do obrony, choć będzie to kosztowało fortunę, a ty szykuj nasz pojazd do ucieczki.

Skierowałem strumień diamentowego deszczu w stronę nadlatującego paskudztwa. Nie trzeba było długo czekać, by dziadostwo rozpadło się na drobny mak.

– Wujku, właśnie zniszczyłeś Juno.

– Ki diabeł?

– Sondę NASA.

– Sama sobie winna, mogła nie zaczynać. 

 

Powrót przebiegł gładko. Zalecieliśmy do domu. Tam najpierw z kotła wyładowałem łopatą mieszankę diamentowo-gazetową, a potem w garażu wybierałem z niej najlepszych przyjaciół dziewczyny. Przy okazji przeprowadzałem wstępną selekcję rozkładając je do puszek po ananasach, fasolce, groszku i brzoskwiniach. Te wielkości kciuka o lekko czerwony odcieniu przeznaczyłem na naszyjnik i kolczyki dla Pati. Błękitne dla Andżeliki na taki sam komplecik, niby od Ryśka, plus broszkę żeby potem nie mówiła, że brat o niej zapomniał. Kolejny dla Wioletty, bo inaczej młodsza siostra zastrzeliłaby mnie ze służbowej broni Benka. Zielonkawe, dla dziewczyny Marcinka. Reszta w miarę ładnych trafiała do dwóch puszek po brzoskwiniach z przeznaczeniem na zakup złota i robociznę. Brzydsze trafiały do wiadra, w celu późniejszego zagospodarowania. Na samym końcu trafiły się dwa lekko żółtawe za to wielkie jak mandarynki, szkoda że w środku miały czarną siatkę, jakby spękań. Odłożyłem je, żeby pokazać Chińczykowi w charakterze ciekawostki.

Gdy ja ciężko pracowałem wzorem Kopciuszka, oddzielając mak od popiołu, a w zasadzie prasówkę i kłaki od kamyków. Marcinek umawiał z doktorem Wo Hi Paj chińskiego jubilera. Rysiek patrzył na mnie, w międzyczasie rozgrzewając się wódeczką, w końcu zapytał:

– Co tam masz w kuble?

– Kolorowe kamyki. – Przeczucie sugerowało, by nie wtajemniczać za bardzo szwagra w plan.

– A w puszkach?

– Też.

– Aha – Rysiek tracił zainteresowanie.

– Wujku, załatwiłem – Marcinek wpadł do garażu. – Możemy od razu lecieć i je oprawić.

– Co chcecie oprawiać? – Rysiek znów się uruchomił.

– Kamyki – odrzekłem szybko.

– To tak można? – zdziwił się.

– Można.

– Fajnie.

 

Szwagier zdawał się tracić zainteresowanie naszą sprawą na rzecz flaszki. Nawet mnie to ucieszyło. Zwłaszcza, że od razu mieliśmy lecieć Marcinkowym SCOT-em do Chin. Wbiliśmy się do transportera, dzwon z tyłu zabuczał i zaczęliśmy skok.

 

Doktor Wo Hi Paj czekał na nas na jednym dziedzińców swego ośrodka w towarzystwie, jak się okazało, po kwadransie wymiany grzeczności i ukłonów, jubilera. Potem przeszliśmy do herbacianego stolika, przy którym zaczęliśmy omawianie interesów.

– Czego panowie sobie życzą? – Wo zapytał po polsku.

– Połączenia ze złotem i oszlifowania. – Postawiłem puszkę z flamastrowym napisem Pati na stoliku. – Na ładną kolię najlepiej z serduszkiem na środku. Z tego też. – Postawiłem kolejną z napisem Andżela. – Z tych chcę mieć broszkę, a z tych naszyjniki. – Dostawiłem kilka kolejnych.

– To mi wygląda na nieoszlifowane diamenty. – Doktor delikatnie wziął jeden z kamieni.

– Taką mam nadzieję, bo polecieliśmy po nie specjalnie na Jowisza.

Na chwilę konwersację przerwało omdlenie jubilera, który wzorem Wo Hi Paja również postanowił obejrzeć jeden z kamyków. Ocuciliśmy go kilkoma łyczkami bimbru z piersiówki. Potem on coś szwargotał po chińsku do doktora i Marcinka, którzy kiwali głowami i od czasu do czasu coś mówili w ichnim narzeczu. Wreszcie Wo zapytał.

– Jakie będzie wynagrodzenie?

– W kamieniach. – Postawiłem na stole puszkę po brzoskwiniach z kolejną partią diamentów.

– Rozumiem, że to dla jubilera.

– Mam też coś dla pana doktora. – Położyłem na stole dwie diamentowe „mandarynki”. – Trochę spękane…

– Oczy smoka – wyszeptał doktor i pociągnął potężny łyk z własnej piersiówki.

 

Potem poszło z górki. Doktor Jubiler i Marcinek coś mówili, znów po chińsku. Konkluzje dyskusji były zadowalające. Pół godzinki później już byliśmy u jubilera. Tak mi powiedziano, choć hala przypominała raczej wielką fabrykę. Zdaje się, że nasze zlecenie dostało priorytet bo miejscowi natychmiast zabrali się do szlifowania kamyków z Jowisza. Wo Hi Paj bardzo o nas dbał, nawet postawił obiad. Spytałem więc siostrzeńca:

– Co się stało?

– Ale z czym? – Marcinek nie złapał kontekstu.

– Doktorek dostał diamenty ze skazami, a zachowuje się jakby złapał Pana Boga za nogi.

– Oni mają tu legendę o cesarzu Qin Shi Huang i smokach.

– Też mi mecyje, u nas jest o szewczyku Dratewce i smoku.

– Ta legenda mówi o tym, że cesarz, który po raz pierwszy zjednoczył Chiny, korzystał z pomocy smoka. Nie takiego obżartucha jak ten wawelski, ale o magicznym spojrzeniu dającym szczęście w podbojach. Qin bił wszystkich sąsiadów po kolei, aż ostatni wrogi władca rzucił do walki swojego smoka. Wielkie gady walczyły w powietrzu. Ten cesarski wyrwał wrogowi serce, ale tamten wyłupał mu oczy i rzucił w niebo.

– Tak bez serca, dał radę? – zdziwiłem się.

– To magiczne stworzenia – odrzekł Marcinek. – Może kolejność była odwrotna? W każdym razie, ten bez serca zdechł, a cesarski ze smutku po utracie oczu, zamienił się w kamień. Co prawda wrogi król po śmierci swego gada poddał się, ale Qin już nic więcej nie podbił. Legenda mówi, że gdy kamienny smok odzyska oczy, Chiny opanują świat.

– W takim razie dobrze, że mu nie powiedziałem, iż to posklejana gorąca mżawka diamentowa i przepalone gazety.

– Nie sposób się z tobą wujku nie zgodzić.

 

Osiem godzin później dostaliśmy kolie w pięknie malowanych drewnianych pudełeczkach, nawet nie musiałem dopłacać za złoto i opakowania. Nie powiem, taki gratis bardzo mi się spodobał.

 

Po powrocie do domu pozostało odczekać do Dnia Kobiet. Osobiście dopilnowałem, by Rysiek nic w międzyczasie nie odwalił. W dniu swego święta, nasze panie wsparte Wiolettą zajęły pozycje niczym komisja z talent show.

– Rysiu chciał coś powiedzieć. – Popchnąłem szwagra do przodu.

– Kochanie z okazji Dnia Kobiet ma dla ciebie drobiazg. – Mefistofelski dał Andżelice pudełko z kolią.

– Są piekielnie piękne – wyszeptała moja siostra.

– Patrycjo, przyjmij ode mnie te drobne wyrazy miłości.

– To diamenty? – Pati patrzyła na prezent z wyrazem totalnego szoku.

– Oczywiście – zapewniłem szybko.

– Siostrzyczki, o was też pamiętałem. – Wręczyłem prezenty Andżelice i Wiolce.

– Szkoda, że mi się nie udało – mruknął Rysiek.

 

Nie zdążyłem szwagra zapytać, co miał na myśli, bo Pati rzuciła się na mnie niczym zgłodniała pantera i przytuliła serdecznie i obsypała pocałunkami. W tej sytuacji kto by myślał o słowach Ryśka? Przecież oto właśnie otwierała się szansa na nadrobienie zaległości, które mieliśmy od walentynek. Myśl ma uleciała tak daleko, a plany tego, co będziemy z Pati robić, pędziły niczym mustangi po prerii, że nie usłyszałem dzwonka do drzwi. Andżelikę widocznie wzięło mniej bo schowawszy prezenty w dekolcie udała się w celu sprawdzenia kto to się dobija. Przez stan mojego permanentnego zauroczenia przebijały się co prawda jakieś odpryski awantury i krzyki, ale wtulony w dziewczynę, nie zwracałem na nie uwagi. Było tak do momentu, aż do pokoju wparował dziwny, niski człowieczek w okularach, maseczce i szarym płaszczu, a za nim aspirant Benedykt Żbik, niedoszły, przyszły mąż mojej młodszej siostry. Okularnik zaskrzeczał.

– W imię nauki żądam oddania mi meteorytu!

– Czego? – Popatrzyłem na niego zdziwiony.

– Meteorytu jowiszjańskiego, który jest własnością państwa, a przede wszystkim nauki.

– Gościu jedyny meteor, który mamy to odkurzacz i na pewno ci go nie oddamy. – Andżelika gotowała się ze złości.

– Nie obchodzi mnie sprzęt AGD. Ten typ. – Człowieczek wskazał na Ryśka – pojawiło się u jubilera, z fragmentami meteorytu jowiszjańskiego.

– Rysiek, co ty znowu zmalowałeś? – zwróciłem się do szwagra.

– Chciałem oprawić kamyk, mówiłeś że można – odparł zapytany. – Tylko że nikt nie chciał mi pomóc. Najpierw byłem u stolarza, co robi ramki, ale mi nie pomógł. Potem tam gdzie sprzedają oprawki do okularów, ale ci odesłali mnie do jubilera. Tam też nie było łatwo i dopiero trzeci powiedział, że się tym zajmie, ale potem nie chciał oddać kamyka.

– O czym on bredzi? – spytałem Żbika.

– Nie majaczy, on faktycznie zaliczył te wszystkie lokale.

– Aż trafił do mojego kuzyna – wtrącił się okularnik. – Ten przyjął kamień i dał mi do sprawdzenia skąd on jest. Badania wskazały jego pozaziemskie pochodzenie.

– Widzisz kochanie, nie z cmentarza. – Ucieszył się Rysiek.

– Jestem profesorem, poważnym naukowcem. – Człowieczek wypiął pierś. – Ustaliłem, że musi on pochodzi z Jowisza i przybył na Ziemię jako meteoryt.

– Maks miał ich cały kubeł i potrafił zrobić takie czary, że są gładkie i świecące. – Rysiek wskazał naszyjnik który założyła Pati.

– Zniszczyliście odkrycie naukowe! – wrzeszczał. – Konfiskuję obiekt! – Sięgnął po kolię, zawadzając łapami o biust.

– Nie będziesz chamie macał mi kobiety! – krzyknąłem.

 

Ruchem wyćwiczonym na dyskotekach w remizach, poprowadziłem pięść prawym hakiem. Już podczas uderzenia czułem, że kości miał miękkie, a charakterystyczne chrupnięcie zwiastowało złamanie szczęki. Psorek poleciał do góry na jakieś pół metra, po czym piękną parabolą opadł na podłogę. A wszystko to przecież wina Ryśka.

 

 

Koniec

Komentarze

Kurcze,

z jednej strony trochę przaśne i zalatuje kabaretem, ale ma coś w sobie. Wiesz co… czytając wyobraziłem sobie to jako komiks i powiem Ci, że z brzydkimi, karykaturalnymi, gębami bohaterów, z pełnym zardzewiałych puszek, starych taczek, wysiedzianych tapczanów, szczegółowym tłem i z kosmicznymi dodatkami , chyba bym to wielbił. Zwłaszcza, że masz już inne opowieści z tej serii. Gdybym umiał dobrze rysować… a może Ty umiesz?

Dobra dość fantazjowania. Co do tekstu, mimo początkowego pociągu w pewnym momencie przestał mnie trochę obchodzić? Od podróży do Chin czytałem, żeby przeczytać. Nie wiem, może się za czysto zrobiło w scenografii…

Mimo to czekam na więcej i żeby było brudniej i zabawniej (może mniej stereotypów miejscami?).

 

Ukłony

 

[...] chleb [...] ~ Honoriusz Balzac

Witaj.

Przyjemnie czytałam tę, pełną ciętego humoru i mnóstwa fantazyjnych wydarzeń, opowieść. 

Masz świetny kontakt z czytelnikiem. 

Opowiadanie jest bardzo na czasie, podkreśla również, jak należy (a jak nie powinno się) dbać o kobiety. :)

 

Co do spraw technicznych, dostrzegłam:

po raz kolejny raz

sprawia ze

(z) podpowiedzi

prz(e)gubie

metrów, (kropka zamiast przecinka)

Jowisza (kropka)

ci te diamenty (znak zapytania)

(przecinek) bo mnie

(przecinek) z(ż)e zyskaliśmy

jakich (dopisać ś)

(przecinek) kto to się

jedyne(y) meteor

pojawiło (zbędne o)

poza ziemskie

mnie mnie (jedno zbędne)

z dziedzińców

a tych (po a dać Z)

priorytet bo (brak przecinka)

w po powrocie

mnie bo (dać przecinek przed bo).

 

Opowiadanie bardzo ciekawe i wciągające.

Pozdrawiam. :)

 

 

Pecunia non olet

Jak to u ciebie, MPJ 78, lektura jest zwariowana i często przyprawia o uśmiech. ;) Przyjemna historyjka, choć prosta, ale wyprawa po diamentowe deszcze z Jowisza całkiem przypadła mi do gustu. I szkoda tylko, że wykonanie jest cokolwiek niechlujne, zwłaszcza w kwestii przecinków żyjących własnym życiem. Interpunkcji jednak nie wyłapywałam za bardzo, bo sama ekspertką nie jestem i nie chcę wprowadzać w błąd. Za to garść innych potknięć:

Kiedy wytrząsałem ze środka styropian zapytał.

→ …ze środka styropian, zapytał:

– Dlatego przepasałeś bukiet róż dla mnie wstęgą z napisem „Na ostatnie pożegnanie, świętej pamięci dyrektorowi, załoga.”

→ “…dyrektorowi, załoga”?

– Kurcze, nie mam tyle linki.

→ Kurczę.

bo szlifuje mandaryński.

→ szlifuję.

Nie wiem i nie chce wiedzieć

→ nie chcę.

korzystając podpowiedzi w filmach

→ korzystając z podpowiedzi.

na pierwszy ogień poszły, „Gwiezdne wrota”i

Bez przecinka, brak spacji przed “i”.

teseragty

A to, to się chyba zupełnie inaczej pisze.

Patrz nawet celowniczek na przgubie zamontowałem

→ Patrz, nawet celowniczek na przegubie

zasięg na pięć metrów, W ten prosty sposób

Kropka zamiast przecinka.

– Nie panikuj, tylko pakujemy się do SCOTa i lecimy na tego Jowisza

Brak kropki na końcu.

– Młody ufoki na trzeciej.

→ Młody, ufoki…

– To tak można? – zwiedził się.

zdziwił się, jak zgaduję.

– Tak bez serca, dał radę? – zdziwiłem się

Brak kropki na końcu.

– Są piekielnie piękne – wyszeptał moja siostra.

→ wyszeptała.

deviantart.com/sil-vah

Silva dziękuję za dobre słowo i wskazanie błędów które poprawiłem. :) 

 

 

Bruce też dziękuję za opinię i jak tylko namierzę wskazane przez ciebie błędy to naniosę stosowne poprawki

Sympatyczny tekst. Zwariowany bohater znowu szaleje. Miło, że próbuje sprawić przyjemność kobiecie, szkoda, że nie liczy się z żadnymi kosztami.

Czytało się przyjemnie. Ładnie rozwijasz swój świat. Byli wcześniej Chińczycy, to teraz można wykorzystać ich i pożenić ze smokiem. Ciekawe.

Babska logika rządzi!

Spodobało się. Filmowe. :-)

Dobrze, że już nie planowałam wracać do Akademii Pana K, bo Wo Hi Paj by mnie zabił.

A tak to tylko poplułam sobie klawiaturę;)

Portal też dobry!

Lożanka bezprenumeratowa

Ambush może z tym zabiciem nie tak od razu. Doktor Wo Hi Paj jest pragmatycznym przedsiębiorcą i najpierw zrobiłby ci testy genetyczne by sprawdzić czy jest zapotrzebowanie na….. 

;) 

 

Akademię pana K to zdaje się spalił Jakub Wędrowycz 

;) 

I znowu mi się ta rodzinka spodobała :) Faktycznie bardzo polscy są, choć interesy robią wręcz wszechświatowe. Uśmiechnęło mi się, spodobały mi się starania bohatera, by odzyskać względy żony. Rozumiem, że następne opko z serii będzie o ucieczce z więzienia ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Ucieczka z więzienia …. co prawda na etapie szkiców mam w tej serii wyrównaniem rachunków z sąsiadem i drugie z szalonym naukowcem, ale kto wie, czy nie trzeba będzie Ryśka ratować ;) 

Cześć!

 

Śmiesznie jak to u Twardowskich bywa. Był SKOT, był lot w kosmos, choć większość akcji działa się na ziemi. Przyjemny absurdzik, ale tego s-f tak niewiele się załapało. Co nie znaczy, że nie było śmiesznie, bo było. A do tego wszystkiego jakiś motyw science się załapał. Oraz nasz narodowe realia:

– Dobrze. – Pobiegłem do pokoju robiącego za biuro naszej rodzinnej firmy i ze skoroszytu „Koszty reprezentacyjne” wypiąłem stosowny dokument. – Widzisz kotku, ja w drodze do twego serca nie idę na łatwiznę.

– Maks, ty na to wydałeś niepotrzebnie górę naszych pieniędzy.

Mamy “koszty reprezentacyjne” w które wrzuca się niejedno, nieśmiertelne skoroszyty z fakturami. Tyle trudu, tyle stresu i sprytu a kobieta i tak niezadowolona. Nic tylko flaszkę zrobić ;-)

Czytało się przyjemnie, miejscami coś tam rzucało się w oczy, ale czytałem na telefonie więc nie zapisałem.

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Widzę, MPJ-cie, że z pomysłu na rodzinę Twardowskich wyciskasz ile się da. Mam nadzieję, że nie ograniczysz opowieści do podróżowania SKOT-em w kosmos i że postarasz się, aby te historyjki były ciekawe, zabawne i zdecydowanie lepiej napisane.

 

ła­do­wać do SKOTa ka­ni­stry… ―> …ła­do­wać do SKOT-a ka­ni­stry

 

– Skąd do wy­trza­sną­łeś! ―> Literówka.

 

Naj­le­piej zro­bić to jesz­cze przed dniem ko­biet. ―> Naj­le­piej zro­bić to jesz­cze przed Dniem Ko­biet.

 

wzo­ro­wa­łem go na vrilu typu Hau­ne­bau na­pę­dzo­ne­go przez die Glock. ―> …wzo­ro­wa­łem go na vrilu typu Hau­ne­bau, napędzanym przez die Glock.

 

– To może SKOTa ospa­wam szy­na­mi… ―> – To może SKOT-a ospa­wam szy­na­mi

 

Wy­pi­łem szkla­necz­kę „Ducha pusz­czy”… ―> Wy­pi­łem szkla­necz­kę ducha pusz­czy

 

pa­ku­je­my się do SCOTa… ―> …pa­ku­je­my się do SCOT-a

 

– Za chwi­lę mamy dzień ko­biet. ―> – Za chwi­lę mamy Dzień Ko­biet.

 

Dam Pati na­szyj­nik z dia­men­ta­mi… ―> Dam Pati na­szyj­nik z dia­men­tów

 

przy­mo­co­wa­łem do SCOTa… ―> …przy­mo­co­wa­łem do SCOT-a

 

Zdaje się ze zy­ska­li­śmy jakiś ga­piów… ―> Zdaje się ze zy­ska­li­śmy jakichś ga­piów

 

mia­łem wra­że­nie, że na mnie parzą. ―> Literówka.

 

roz­kła­da­jąc je do pu­szek po ana­na­sach, fa­sol­ki, grosz­ku… ―> …roz­kła­da­jąc je do pu­szek po ana­na­sach, fa­sol­ce, grosz­ku

 

sio­stra za­strze­li­ła­by mnie mnie ze służ­bo­wej broni Benka. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

mie­li­śmy le­cieć mar­cin­ko­wym SCO­Tem… ―> …mie­li­śmy le­cieć Mar­cin­ko­wym SCO­T-em

 

– Z tych chce mieć brosz­kę, a tych na­szyj­ni­ki. ―> – Z tych chcę mieć brosz­kę, a z tych na­szyj­ni­ki.

 

coś mó­wi­li w ich­nym na­rze­czu. ―> …coś mó­wi­li w ich­nim na­rze­czu.

 

na­tych­miast wzię­li się za szli­fo­wa­nia ka­my­ków z Jo­wi­sza. ―> …na­tych­miast zabrali się do szli­fo­wa­nia ka­my­ków z Jo­wi­sza.

 

Le­gen­da mówi,że… ―> Brak spacji po przecinku.

 

W po po­wro­cie do domu… ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

po­zo­sta­ło od­cze­kać do dnia ko­biet. ―> …po­zo­sta­ło od­cze­kać do Dnia Ko­biet.

 

ni­czym ko­mi­sja z ta­lent­show. ―> …ni­czym ko­mi­sja z ta­lent ­show.

 

– Ko­cha­nie z oka­zji dna ko­biet ma dla cie­bie dro­biazg. ―> – Ko­cha­nie, z oka­zji Dnia Ko­biet mam dla cie­bie dro­biazg.

 

 – Go­ściu je­dy­ne me­te­or, który mamy to od­ku­rzacz… ―> – Go­ściu, je­dy­ny me­te­or, który mamy to od­ku­rzacz

 

jego poza ziem­skie po­cho­dze­nie. ―> …jego pozaziem­skie po­cho­dze­nie.

 

i przy­był na zie­mię jako me­te­oryt. ―> …i przy­był na Zie­mię jako me­te­oryt.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zaraz wezmę się poprawki 

 

Chwalebne postanowienie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Melduję naniesienie poprawek 

:) 

 

Co do rodzinki Twardowskich mam przygotowane kolejne opowiadanie , ale raczej nie podejdzie bo jest pisane z punktu widzenia prowincji 

 

Nowa Fantastyka