Maciejko zamieszkał w Kulnie, choć wcale tego nie planował. Pochodził z Komży i miał nadzieję, że uda mu się zrobić karierę w rodzinnym mieście. Odebrał nauki w Czarnymstoku i jako dobrze wykształcony mężczyzna, liczył na szybkie ustatkowanie się w rodzinnym mieście. Pech jednak chciał, że w czasie jego nauki, jego wuj – esencjonista, u którego Maciejko miał odbyć praktykę mistrzowską, a potem przejąć po nim zakład, zmarł. Miejsce wuja szybko zajął niejaki Hendryk z Ostrej Łąki. Oburzające Maciejce wydawało się to, że Hendryk z ledwością ukończył nauki i to nie na prestiżowej Czarnostockiej uczelni, ale w podrzędnej szkółce prowadzonej przez Komżyńskich księży. Ale jeszcze bardziej oburzały go niejasne powiązania Hendryka z gubernią. Zatem droga do kariery w rodzinnym mieście została, przynajmniej tymczasowo, dla niego zamknięta. W tej sytuacji Maciejko postanowił szukać szczęścia gdzie indziej. Złożyło się, szczęśliwie dla niego, że ramach tej samej gildii, w sąsiednim Kulnie, miejscowy Mistrz Esencji w wyniku choroby stracił węch, a co za tym idzie – możliwość wykonywania zawodu. Wiadomo wszakże, że esencjonista musi mieć wyostrzone wszystkie sześć zmysłów. Średnio zatem zadowolony z obrotu sprawy, ale z myślą, że przecież mogło być gorzej, Maciejko spakował swój dobytek, głównie księgi i notatniki, na powóz. Zaprzągł konia, którego wziął w leasing w Komżyńkim banku i wyruszył na północ – ku przeznaczeniu.
Błażej, Kulneński esencjonista powitał Maciejkę dość ciepło, choć nie serdecznie, jakby obawiał się, że Maciejko to karierowicz, który szybko będzie chciał się go pozbyć. Początki praktyk u Błażeja były trudne. Panowie obwąchiwali się i badali wzajemnie. Szczególnie nieufny był Błażej, który obawiał się o swoją posadę. Jednakowo jak o posadę, a może nawet bardziej, obawiał się o swoją córkę, piękną Marianę. Maciejko nie był może jakimś tam Adonisem. Nie był ani zbyt wysoki, ani zbudowany, ale miał przystojną twarz, z silnie zarysowaną szczęką i haczykowatym nosem. Ten nos dziedziczyli mężczyźni w jego rodzinie, z dziada pradziada. Zatem nie tyle aparycja Maciejki budziła obawy Błażeja, co jego ciągła obecność w pobliżu Mariany. Miał pracować w zakładzie, który mieścił się na parterze domu Błażeja, i wynajmować lokal nad jego stajnią przyległą do domu. Miał jadać w tej samej kuchni co oni. Załatwiać potrzeby w tym samym wychodku. Obawy esencjonisty nie były bezpodstawne. Oboje, Mariana i Maciejko byli młodzi. Krew gorąca czyni człowieka niecierpliwym, a z pośpiechu wiadomo, same kłopoty.
Już raz uchronił Błażej córkę przed zhańbieniem. Było to parę lat temu, gdy zatrudniał stajennego – rudego Rycha. Chłop jak dąb, włos kędzierzawy, bary jak u bawołu, a trzymał konie krótko i jednocześnie z miłością. Te konie go kochały. Prawdziwie, łasiły się do niego jak koty. Razu pewnego Błażej zauważył, że nie tylko konie łaszą się do Rycha. Robi to też Mariana. I nie to, że Błażej Rycha nie lubił. Owszem, bardzo go cenił – swój chłop. Chętnie pomagał, i drewna narąbał i wody przyniósł, nie można mu było nic zarzucić. Rych miał tylko jedną wadę – jako że kobiety lgnęły do niego i same się prosiły – nie odmawiał żadnej – Rych wyrychał połowę miasta i okolicznych wsi. Dlatego z rozdartym sercem i bolącą duszą, Błażej odprawił stajennego. Cnota Mariany ważniejsza dlań od koni. Mariana przepłakała kilka nocy. Kilka dni się do ojca nie odzywała, ale w końcu jej przeszło. Miłość do Rycha widocznie w niej przygasła.
Teraz córka jest starsza – panna na wydaniu i do tych spraw podchodzi ostrożniej i z większą nabożnością. Błażej nie wiedział, czy Mariana straciła zainteresowanie mężczyznami, czy po prostu dobrze się przed nim ukrywała. Prawdą było, że już najwyższy czas pomyśleć o mężu dla córki.
Jednak teraz Błażej m większy kłopot na głowie – nauczyć młodego esencjonistę fachu. Co prawda, chłopak był po nauce, jednak wiadomo, czego oni tam ich w tych szkołach uczą – niczego. Szybko okazało się, że Maciejko dużo wie, ale to tylko książkowa wiedza. A gdy przyjdzie do podłączenia ekstraktora do świni, to już nie wie jak. A widok krwi wywołuje u niego bladość. Krew się zdarza, wiadomo, dość często. Bo to, czy wkłujesz ekstraktor nie tak jak trzeba, albo wyjmiesz zbyt szybko i już trochę poleci. A już o wzmacnianiu esencji młody nie miał zielonego pojęcia. Wiedział tylko, że każdy esencjonista ma swoje przepisy, którymi nie lubi się dzielić. Dużo jeszcze trzeba chłopaka nauczyć, zatem pracowali od świtu do nocy.
Zaczęli już następnego dnia z samego rana. Błażej oprowadził Maciejkę po zakładzie.
W głównym pomieszczeniu zakładu mieścił się sklep, do którego można było wejść od ulicy. W centralnym miejscu kontuaru z ciemnego drewna stała waga szalkowa z kompletem odważników, a obok niej kasa. W Kulnie takich gabinetów było, oprócz błażejowego, jeszcze trzy – u felczera, golibrody i przyklasztorny, cieszący się najmniejszym uznaniem.
Na ścianie za kontuarem stały półki, na których Błażej poustawiał płynne esencje. Po prawej stronie oznaczone „+”, po lewej „-”. Plusem oznaczał esencje, które wywoływały pozytywne uczucia, przynosiły przyjemność. Minusem zaś wszystkie substancje, które mogły wyrządzić jakąkolwiek krzywdę dla ducha.
Po prawej stronie od drzwi wejściowych znajdowały się drzwi od pracowni. Pomieszczenie to było większe od sklepu i podzielono je na dwie części. W przedniej części ustawiony był fotel ekstrakcyjny, rzecz, która Maciejkę najbardziej fascynowała. W drugiej zaś, większej części, znajdowało się laboratorium, po środku którego ustawiono stół, a pod ścianami półki ze szklanym sprzętem. W rogu pracowni znajdowało się jeszcze coś – klatka z uchwytami różnej wielkości. Był to, jak domyślał się Maciejko, ekstraktor dla zwierząt.
Wkrótce po otwarciu sklepu pojawił się pierwszy klient. Szybko wybrał esencję z półki oznaczonej plusem. Dobrze wiedział po co tu przyszedł. Chciał wykorzystać fiolkę na miejscu, więc była to podwójna korzyść. Po pierwsze, to oszczędność na opakowaniu, a po drugie młody będzie miał okazję zaznajomić się z procedurą. Błażej zaprosił klienta do gabinetu. Ten utykał na jedną nogę, ale mimo to usadowił się wygodnie na fotelu. Widać było, że zabieg to dla niego nie pierwszyzna. Esencjonista wziął osprzęt przygotowany na srebrnej tacce. Klient już przyszykował szyję, więc Błażej oczyścił skórę spirytusem. Wybrał najbardziej nabrzmiałą żyłę i wkłuł się w nią cienką igłą. Zaskoczyło to Maciejkę, gdyż większość mistrzów wkłuwała się w ramię. Błażej natomiast uważał, że skoro z szyi jest bliżej do głowy niż z ramienia, to mniejsza będzie strata esencji po drodze, a proces, który przecież w głowie właśnie zachodzi, przyniesie lepszy skutek. Błażej otworzył fiolkę oznaczoną: „+, zima, narty” i powąchał zawartość. Od lat nie wymyślono lepszego sposobu sprawdzania przydatności esencji. Nadpsuta trąciła charakterystycznym smrodkiem, wyczuwalnym tylko dla czułych i wyćwiczonych nozdrzy esencjonisty. Podanie takiej substancji klientowi groziło poważnymi powikłaniami. Z racji przebytej choroby, Błażej nie wyczuwał już zapachów tak dobrze. Podał więc fiolkę Maciejce. Ten doskonale opanował rozpoznawanie świeżości esencji, więc potwierdził Błażejowi skinieniem głowy. Mistrz powiesił fiolkę na haczyku nad fotelem i podłączył cienką rurkę z igłą wbitą w szyję klienta. Mlecznobiała połyskująca substancja zaczęła wdzierać się w ciało klienta, kropelka po kropelce. I z każdą chwilą twarz klienta łagodniała, napełniała się błogością. Maciejko domyślał się, co właśnie przeżywa klient.
W tej chwili znalazł się na ośnieżonym stoku. Jaskrawe słońce świeciło w oczy, wiatr wdzierał się pod kożuch, ostre drobinki śniegu kłuły w twarz, gdy klient pędził w dół zbocza. Cudze wspomnienie utrwalone w esencji zapisuje się w głowie i zmysłach klienta, który nigdy w górach nie był. To właśnie dzięki uprzejmości dawców, tacy klienci, których nie stać na podróż lub zdrowie im nie na to nie pozwala, mogą przeżyć cudowne chwile. Zresztą, nie oszukujmy się, dawcy to raczej sprze-dawcy, przecież nieźle na tym zarabiają. Wadą jednak sprzedawania wspomnień, poza wątpliwą przyjemnością procedury, jest to, że dawca traci to wspomnienie bezpowrotnie. Oczywiście może je sobie potem odkupić, jednak rzadko kto się na to decyduje.
Po godzinie, bardzo zadowolony klient opuścił zakład.
Później do sklepu przyszedł dawca. Błażej wkłuł się w jego szyję podobnie jak to zrobił z klientem. Jednakże teraz fiolka, znacznie większa od poprzedniej, znajdowała się na uchwycie umieszczonym poniżej dawcy. Na głowę mężczyzny Błażej założył coś w rodzaju metalowego podziurkowanego hełmu, połączonego przewodami ze skrzynią znajdującą się za fotelem. Esencjonista chwycił za wajchę wystającą ze skrzyni. Po upewnieniu się, że dawca jest gotów, uruchomił maszynę ekstrakcyjną. Skrzynia zaczęła wydawać buczące dźwięki, zaś przewody wychodzące od hełmu iskrzyły. Po grymasie twarzy dawcy widać było, że nie jest to, delikatnie mówiąc, przyjemne uczucie. Błażej zwolnił blokadę na rurce odprowadzającej esencję z krwi dawcy i dość szybko naczynie napełniło się świeżą esencją zawierającą wspomnienie. Teraz należało tylko odpowiednio oznaczyć esencję i ją zakonserwować. Zajął się tym Maciejko, podczas gdy Błażej rozliczał się w sklepie z wyczerpanym dawcą.
W kolejnych dniach Maciejko poznał tajniki pozyskiwania wzmacniaczy ze zwierząt. Głównie były to esencje z ptaków latających, dodawane np. do wspomnień związanych z otwartymi przestrzeniami. Błażej specjalizował się również w esencjach z psów, używanych do wzmacniania wspomnień, w których uczucie miłości i przywiązania jest szczególnie ważne, oraz z kotów do tych, w których to niezależność była głównym akcentem.
Niektóre z gildii stosowały również dodatki z torturowanych zwierząt do wzmacniania esencji oznaczonych „ – „. Gildia czarnostocka była dość postępowa i już wiele lat temu zakazała pozyskiwania w taki sposób dodatków, a także wzmacniania minusów w ogóle. Minusy to wspomnienia nieprzyjemne, a ekstrakcja takich doświadczeń, nie dość, że przynosiła efekt w postaci produktu, to jeszcze uwalniała dawcę od przykrości, której doznawał w wyniku wspominania przykrego wydarzenia. No i były to dodatkowe pieniądze, gdyż w przypadku ekstrahowania minusów to dawca płacił. Wydawać by się mogło, że żadnemu z klientów nie przyszłoby do głowy, aby nabyć esencję ponurego wspomnienia. Otóż nie. Jak się Maciejko przekonał, towar ten rozchodził się dość szybko. Nabywcami byli głównie: kat i stróż z miejscowego komisariatu, którzy używali esencji do nakłaniania pojmanych do składania zeznań. Ten rodzaj towaru wydawany był również, tym razem nieodpłatnie, pokutnikom skierowanym z odpowiednią adnotacją do Błażeja przez spowiednika. Koszty uiszczał klasztor w postaci abonamentu opłacanego raz na kwartał w głównej siedzibie gildii.
Pewnego razu, gdy Maciejko robił porządek na zapleczu natknął się na kosz, w którym było sporo zapełnionych fiolek oznaczonych jako „0”. Jak się okazało, były to wspomnienia klientów, którzy chcieli wyekstrahować je z pamięci, ale nie chcieli, aby ktoś inny je poznał. Za przechowywanie tych esencji zapłacili dodatkowo. „Kosz pełen mar” – tak sobie nazwał Maciejko swoje znalezisko. Domyślał się, że pośród tych fiolek mogła być i taka, która skrywała wspomnienie Błażeja. Wszystkie wyekstrahowane wspomnienia musiały być przechowywane. Gildia surowo zakazywała wylewania esencji, bo mogłoby to spowodować katastrofę. No wyobraźmy sobie, że zawartość kosza naraz zostaje uwolniona i że te koszmary latają sobie swobodnie i mogą przypadkowo zostać wchłonięte przez nos do organizmu Bogu ducha winnego śmiertelnika.
Maciejko pilnie przyglądał się pracy mistrza, a mistrz, mając na uwadze wciąż niezamężną córkę, pilnie przyglądał się Maciejce. Wkrótce stwierdził, że Maciejko godzien jest zostać mężem Mariany. Dziewczyna była piękna i nęcąca, więc chłopak ucieszył się z rychłego ożenku. Mariana zaś decyzję ojca przyjęła godnie. Nie oponowała, bo wiedziała, że z takim mężem będzie miała zapewnioną spokojną przyszłość.
Wkrótce Błażej wyprawił młodym skromne wesele, a jakiś czas potem zmarł na skutek powikłań po chorobie.
Maciejko początkowo radził sobie dość dobrze z prowadzeniem zakładu. W małżeństwie też było nie najgorzej. Żonę miał posłuszną i pracowitą. Jednakże po roku małżeństwa, wciąż nie mieli potomka i do alkowy chodzili właściwie bardziej z obowiązku, a na pewno w nerwach. Ludzie już zaczęli gadać, czy to ona winna czy on, że dzieciaka jeszcze nie mieli. Małżonkowie oddalili się od siebie. Maciejko uciekał od małżeństwa w pracę, Mariana zaś stała się bardzo pobożna i codziennie uciekała przed mężem do kościoła.
Wkrótce zaczęły się również kłopoty finansowe. Ludzie coraz rzadziej kupowali esencje „+”. Zapewne częściowo przyczyniła się do tego prężnie rozwijająca się sąsiednia gildia, która rozesłała na cały kraj obwoźnych handlarzy. Taki sprzedawca ma przy sobie cały osprzęt potrzebny do obsłużenia klienta, a wozem wjedzie do każdej niemal wsi. Zatem ilość klientów z mniejszych miejscowości znacznie zmalała w ostatnim czasie.
Aby ratować interes, Maciejko wymyślił chytry plan, choć początkowo wzbraniał się przed jego realizacją. Klienci coraz częściej pytali o esencje damsko-męskie. Byli to różni ludzie – księża, którzy żyli w celibacie, żonaci mężczyźni, którzy utkwili w rutynie małżeństwa lub po prostu poszukiwacze nowych wrażeń. Zażycie wspomnienia było bezpieczniejsze od obcowania z prawdziwą kobietą, a dostarczało takich samych, lub nawet lepszych wrażeń. Chętnych na produkt nie brakowało. Problem polegał na tym, że handel wspomnieniem damsko-męskim był traktowany jako nierząd, a tym samym był nielegalny. Dodatkowym kłopotem było to, że głównymi klientami w przypadku takich produktów byli mężczyźni. W prosty sposób można było pozyskać esencję od kurtyzany, jednak panowie nie byli chętni na damskie substancje. Mężczyźni zaś swoje erotyczne wspomnienia sprzedawali niezwykle rzadko, co czyniło ten towar drogim i trudno dostępnym.
Któregoś dnia zaskoczyła Maciejkę niespodziewana wieść o ciąży Mariany. Jak on się ucieszył! Ona, miał wrażenie, że nieco mniej. Pierwsze dziecko – duża zmiana w życiu, myślał Maciejko. W małżeństwie znów było jak na początku – ogień i żar. Może to przez ten żar, domyślał się Maciejko, Mariana rzadziej chodziła do kościoła. Bywała tam tylko w niedzielę i święta.
Niespodziewana wieść o ciąży Mariany pchnęła Maciejkę do realizacji pomysłu. Opłacił kurtyzanę i spółkował z nią z podłączonym ekstraktorem. Oczywistym było bowiem, że im świeższe wspomnienie, tym mocniejsza esencja. Spotykał się z kurtyzaną kilka razy w tygodniu. Zapotrzebowanie na towar było spore, a i zarobek niezły.
Brzuch Mariany rósł, a wraz z nim wyrzuty sumienia Maciejki. Bo czy to zdrada małżeńska czy nie zdrada? Wszak nie pamięta uprawiania miłości z kurtyzaną. Nie wie, jak wyglądają jej piersi, nie zna zapachu jej skóry. A chyba to jest istotą zdrady – myśleć nieustannie o innej kobiecie. W myślach Maciejko wierny był Marianie, jednak sposób pozyskiwania esencji powodował u niego niepokój ducha.
Wkrótce urodziło się dziecko. Syn. Maciejkę rozpierała duma – pierworodny, silny chłopak. Nazwali go Michajło.
Dzieciak rósł jak na drożdżach. Był zdrowy i ładny. Coś jednak nie dawało Maciejce spokoju. Michajło miał rude kędzierzawe włosy, a oni z Marianą oboje z włosami czarnymi i prostymi. Po pewnym czasie Maciejko zauważył również, że syn nie ma haczykowatego nosa, tak jak wszyscy mężczyźni w rodzinie Maciejki z dziada pradziada. Naszły Maciejkę wątpliwości. Chodził strapiony i niespokojny. Któregoś dnia doznał wstrząsu na wieści, jakie usłyszał o swojej żonie w miejskiej gospodzie.
Ludzie donieśli mu, że w czasie, zanim urodził się Michajło, Mariana widywana była w mieście. Pobożna kobieta, owszem codziennie wychodziła do kościoła, tak jak mówiła mężowi. Ale do tego kościoła już nie dochodziła. To znaczy dochodziła, ale nie w kościele, a w przykościelnej stajni, gdzie prawie co dnia czekał na nią rudy Rych – jej dawna miłość, który pracował obecnie przy koniach proboszcza.
Wszystko naraz ułożyło się Maciejce w jedną całość. Mariana – zdradziła. Michajło – syn Rycha. W głowie się Maciejce kręciło. Był wściekły. Bezradny i załamany. Dotarł z trudem do domu. Chciał natychmiast uśmierzyć swój ból, więc sięgnął po butelkę wódki. Już miał ją wypić, gdy uświadomił sobie, że zna lepszy sposób na poprawę samopoczucia. Zszedł na dół do laboratorium i usiadł na fotelu ekstrakcyjnym. Zawahał się, jednak po chwili przypomniał sobie, po co tu przyszedł. Wkłuł igłę w szyję, założył hełm i uruchomił ekstraktor. Już po chwili doznał ulgi. W fiolce oznaczonej „0” zebrał się już płyn. Wykończony Maciejko odłożył ją do kosza pełnego mar i poszedł do domu spać.
Obudził się następnego dnia. Czuł się pusty w środku, ale spokojny.
Niepokój pojawił się przy śniadaniu. Przyglądał się Maciejko synowi uważnie i naszła go taka myśl, że Michajło jakiś taki niepodobny jest, ani do ojca ani do matki. Oboje z Marianą mieli włosy ciemne i proste, a syn miał głowę pełną jasnych loków. Z uczuciem przykrej niepewności w sercu Maciejko chodził po mieście. Postanowił zajść do kościoła – zimne mury bogato zdobionego budynku zawsze działały na niego kojąco. Nie daleko świątyni była proboszczowa stajnia, a przed nią pracował Rych, dawny pracownik Błażeja. Przyglądał mu się Maciejko chwilę i wtem doznał olśnienia. W jednej chwili uświadomił sobie, co nie pasowało mu w wyglądzie Michajły. On łudząco przypominał stajennego. To nie może być prawda, myślał Maciejko. Wściekły i rozgoryczony wrócił do domu i sięgnął po butelkę gorzałki, która miała uśmierzyć jego ból. Zawahał się chwilę, przecież znał lepszy sposób na ból duszy. Już po chwili siedział na fotelu ekstrakcyjnym. Po wszystkim dorzucił fiolkę „0” do kosza pełnego mar.
Rano obudził się spokojny, ale pusty w środku. Bolała go głowa, a nie przypominał sobie, żeby wczoraj pił. W ogóle niewiele pamiętał z poprzedniego dnia. Niepokój pojawił się, gdy szedł z rodziną do kościoła. Uważnie przyglądał się synowi, który wydał się mu w tej chwili jakiś taki obco niepodobny, jakby nie pasował do rodziny. Wszyscy mężczyźni w rodzinie Maciejki mieli haczykowate nosy z dziada pradziada, a Michajło nos miał prosty i szeroki. No i te włosy. Po kim niby ma te rude loki, pytał siebie Maciejko.
Przed wejściem do kościoła spotkali Rycha, stajennego, który pracował obecnie u proboszcza. Mariana, nie wiedzieć czemu spąsowiała. Może to z upału, wszak gorące lato tego roku, pomyślał Maciejko. Lecz gdy zobaczył Rycha i Michajłę razem, doznał uczucia, jakby go piorun trzasnął. W głowie mu się zakręciło, w oczach poczerniało, aż musiał usiąść. W jednej chwili wszystko złożyło się w całość – jego syn, którego tak bardzo kochał, nie mógł być jego synem.
Ulgę odnalazł Maciejko w ekstrakcji. Po wszystkim wrzucił fiolkę do kosza pełnego mar.
Rano obudził się pusty w środku, ale spokojny. Zmarzł bardzo w nocy, bo ogień w kominku dawno przygasł, a zima sroga była w tym roku. Zszedł do laboratorium i zdziwił się mocno, gdy zobaczył „kosz pełen mar” po brzegi wypełniony fiolkami oznaczonymi „0”. Nie pamiętał skąd tyle się tego nazbierało. W laboratorium brakowało już miejsca, dlatego przeniósł kosz na strych. Musiał niestety przechowywać fiolki, gdyż wylewanie esencji było nielegalne.
Przy obiedzie przyglądał się żonie. Wydawała mu się bardzo blada, jakby zapadnięta w sobie. Przyglądał się też Michajle. Wspaniały ten jego syn wyrósł, myślał Maciejko. I przystojny był i silny – tylko patrzeć jak panny zaczną się za nim uganiać. Przyglądał się mu Maciejko z miłością i dumą – taki męski był ten jego syn. Włosy mocne, błyszczące, silnie zarysowana szczęka, szerokie ramiona jak u bawołu. Tylko nos Maciejce z niejasnych przyczyn nie pasował. Niestety nie mógł sobie przypomnieć, czy chodzi o nos Michajły czy jego.