Ten wieczór w kostnicy szpitala przy ulicy Miłej nie należał do miłych.
– To nie jest dobry czas na odwiedziny – tłumaczyła zblazowana kobieta w białym fartuchu, starając się nie odrywać wzroku od pasjansa. W powietrzu dało się wyczuć delikatny zapach środków dezynfekujących. Gdzieś w tle stary telewizor wygrywał rozbiegówkę popularnej telenoweli.
– Szanowna pani, kuria przysłała mnie, bym namaścił doczesne szczątki księdza biskupa. Nie przychodzę w odwiedziny. – Tęgi mężczyzna o okrągłej, rumianej twarzy nie ustępował. Habit dodawał mu splendoru.
– Rozumiem ojcze, ale to nie…
– Wielebny ojcze się mówi, piguło jedna, no! – wtrąciła kobieta z przypominającymi różaniec koralami na szyi. Jej oczy zdradzały jakieś niezdrowe podniecenie.
– Grażynka to jakiś unikat, mówię ci, reptiliańska robota! – dało się słyszeć cienki, piskliwy głos.
Zakonnik zmarszczył brwi spoglądając w stronę stalowych drzwi chłodni, zza których ów głos zdawał się dochodzić.
– Andżej, ścisz ten telewizor, bo gości mamy! – zawołała pielęgniarka.
– Jo Graża – odparł z kantorka baryton. Popularna melodia przycichła.
– Kultury trochę, no. My tu w świętej sprawie przyszli – nie ustępowała dewotka nerwowo przekładając korale.
– Nasz klient, nasz pan – westchnęła zmieszana pielęgniarka. – Proszę za mną.
Podeszła do wielkich, stalowych drzwi i uderzyła w nie dwa razy, aż zadudniło.
– Czasem przymarzają – rzekła, jakby tłumacząc swoje zachowanie.
Następnie odblokowała masywną zasuwę. Niebieskawe światło zapaliło się automatycznie, kiedy drzwi się otworzyły, oświetlając spore, w zasadzie puste pomieszczenie. Sufit, ściany, gumoleum, wszystko miało tu przygnębiający, szary kolor.
– Szuflada G. –Grażyna wskazała, opierając się o ścianę.
– Pani Bożenko, proszę. – Kobieta podbiegła i z pietyzmem wysunęła worek kryjący doczesne szczątki księdza biskupa.
Mężczyzna w habicie posmutniał, widząc szarą, zapadniętą twarz. Bożena jęknęła, zakrywając usta. Nie ulegało wątpliwości, że znali zmarłego.
– Długo to potrwa? – zapytała pielęgniarka. – Bo mam robotę.
– Sacrum nie lubi pośpiechu, dziecko – westchnął zakonnik. – Proszę mnie teraz zostawić samego ze zmarłym. Aha, jeszcze olej, pani Bożeno.
– To nie jest dobry… – zaczęła Grażyna.
– Na rany boskie! – ryknęła Bożena, podając mężczyźnie pokaźną reklamówkę, zawierającą coś na kształt słoika. – Po polskiemu nie rozumie? Poradzimy sobie, nie słyszała, no, sacrum wymaga…
– Ja sobie poradzę – rzekł stanowczo zakonnik. – Pani Bożeno, proszę wyjść, zamknąć za sobą drzwi i dopilnować, by nikt mi nie przeszkadzał. Nikt! Rozumie pani, to sprawa wagi kardynalskiej! Jako pokutę za złamanie drugiego przykazania proszę odmówić różaniec.
– Tak, ojcze.
– Cały.
– Tak, ojcze!
– Trzy razy.
– Tak, ojcze!
– Z szydłem – zakończył lekko marszcząc brwi.
– Tak, ojcze! – Uśmiechnęła się subtelnie.
– Wielebny ojcze – dodała cicho pielęgniarka.
Choć Grażyna miała pewne zastrzeżenia, to szybko okazało się, że dyskusje z Bożeną są bezcelowe. Dewotka niemal wypchnęła ją z chłodni, powołując się na umowę między szpitalem a kurią. Zamknąwszy drzwi, zastawiła je krzesłem, na którym usiadła. Zapadła jakby w trans, wzięła w dłoń spore szydło i patrząc w dal, szepcząc coś pod nosem, co chwilę wbijała je energicznie w udo.
Kiedy hałasy na zewnątrz ustały, ojciec Dioklecjan mógł wreszcie wziąć się do dzieła. Najpierw dokładnie sprawdził, czy w pomieszczeniu nie ma kamer. Następnie ostrożnie zajrzał do każdej z szuflad. Piskliwy głos dochodził zapewne z telewizora, ale przezorność nie zaszkodzi.
Upewniwszy się, że jest jedynym żywym w pomieszczeniu, odetchnął głęboko i uśmiechnął się tryumfalnie.
– Czas wyrównać rachunki, Kaziu – szepnął cicho, pochylając się nad denatem.
Zaczął od rozpakowania reklamówki. Wyjął kolejno spory słoik, dwie grube, gumowe rękawice, radio na baterię oraz coś, co rękawicę trochę przypominało, tylko że jednopalczastą. Następnie przeszedł do przygotowania zwłok.
– Byłeś dla mnie jak starszy brat, byłeś wzorem, którego zabrakło mi w domu, a dojechałeś mnie wtedy kolego, ten jeden jedyny raz – sapnął, przekładając ciało na brzuch. Praca w rękawicach nie okazała się łatwa. Zapach także nie pomagał. – Piliśmy do rana, wszak nie codziennie broni się doktorat. Za kilka dni miałeś jechać do Rzymu. Kiedy reszta poszła na miasto, a ja sponiewierany zasnąłem. Nie dawałem rady dotrzymać wam tempa pijusy! – Rozłożenie zimnych, zesztywniałych nóg było trudniejsze, niż myślał. Ale dał radę. – Jeszcze kilka godzin wcześniej śmialiśmy się z tego, co ci głupi ludzie gadają. – Ze zgięciem kolan poszło już łatwiej. – A potem, rano obudziłem się z potwornym bólem dupy.
Krople potu spływały mu po czole, dyszał, ale wszystko było gotowe.
– Teraz jeszcze tylko miuzik i lubrykancik – mówił cicho do siebie, mocując się ze słoikiem. Gdy nakrętka puściła, po pomieszczeniu szybko rozszedł się przyjemny, orzechowy zapach.
Włączył radio, po czym rozpiął spodnie. Nabrał pokaźną porcję wazeliny i już miał nią wysmarować tylną dolną część pleców zmarłego, kiedy nagle coś w niej drgnęło. Cofnął dłoń, zaskoczony, i wtedy z pomarszczonego, brązowego słoneczka wychynął szary, szczurzy łepek.
– Siema z rana, Andżej! – zawołał nieoczekiwany przybysz.
– O kurwa! – wrzasnął Dioklecjan odskakując.
***
Krzyk na chwilę wyrwał Bożenę z transu. Rozejrzała się czujnie, ale widząc, że pielęgniarka najwyraźniej nic nie słyszała, dewotka szybko wróciła do szydełkowania.
***
– Nie żadna kurwa, tylko starszy górnik Marcin. Zbawca okrężnic i młot na hemoroidy – odrzekł szczur. – Jakaś zmiana planów kierowniku? Graża mówiła, że ten zostaje do jutra… A kim ty właściwie jesteś!?
Z każdym słowem wypowiadanym przez kosmate zwierzę serce mężczyzny biło coraz szybciej, a nogi drżały coraz bardziej.
– Ja pierdolę! – krzyknął Dioklecjan, czyniąc znak krzyża. Zapomniał, na swoje nieszczęście, że ręce ma wysmarowane lepką, pachnącą orzechami substancją. – Zgiń, przepadnij siło nieczysta!
– Przepraszam psze księdza, lubię mocne wejścia. Nie wiedziałem, że mamy nowego kapelana. – Szczur wyszedł na zewnątrz, uśmiechając się. – Po minie widzę, że nikt ojca nie wtajemniczył w nasz biznes. Wyciągamy implanty wszczepione przez kosmitów, i opylamy je w necie. Powie mi ksiądz, dlaczego kopalnia jest do góry nogami? – Futrzak zaczął się rozglądać. Spostrzegł słoik, potem rękawice, w końcu, zobaczywszy rozłożone nogi, przesunął wzrok na Dioklecjana. Jego blada z przerażenia, spocona i umazana nie do końca świętym olejem twarz ostatecznie zdradziła zwierzęciu niecne zamiary.
– Nekrofil! – pisnął szczur, i zaczął w kółko biegać po zwłokach. – Graża! Alarm!
***
Pielęgniarka poderwała się z krzesła. Jej gniewne spojrzenie natrafiło na przerażone oczy Bożeny. Z kantorka wyskoczył postawny młody mężczyzna.
– Nie wolno, sprawa wagi kardynalskiej…
– Odsuń się! – warknął Andrzej odpychając kobietę razem z krzesłem.
Grażyna złapała zasuwę, ale zamiast otworzyć ją, błyskawicznie cofnęła rękę.
– Parzy! – Przytuliła do ciała zranioną dłoń. – Niedobrze… Kierowniku, leć po cyklotron!
***
Wrzawa za drzwiami otrzeźwiła Dioklecjana. Wytarł szybko rękę w habit i zaczął podciągać spodnie. Szczur biegał jak opętany, piszcząc przeraźliwie, kogo to należy wezwać. Kiedy mężczyzna zaciągał pasek, sprzączka, jak na złość, pękła. Duchowny zaklął, zastanawiając się, co powie, kiedy Bożena skapituluje i do środka wpadnie zaniepokojony personel. Postanowił improwizować oraz szybko rozprawić się ze szczurem.
W dwóch krokach dopadł wysuniętej szuflady, podniósł z ziemi jednopalczastą rękawicę (która nie był po prawdzie rękawicą), i niczym packą na muchy, starał się utłuc gryzonia. Nawałnica razów spadła na doczesne szczątki arcybiskupa Kazimierza, ale biegający po nich zwierzak zwinnie unikał zguby. W końcu czmychnął tam, skąd wyszedł, tuż przed tym, gdy potężny cios spadł na sine pośladki.
– Auuuuu! To bolało – przemówił niski, męski głos dochodzący jakby ze wszystkich kierunków.
Dioklecjan zamarł, znał ten głos, po tylu latach nadal kojarzył się mu z bólem dupy.
– Nie! – wymamrotał sparaliżowany.
Zwłoki drgnęły.
– Co ty sobie wyobrażasz!? – Teraz głos dochodził już z okolic głowy Kazika.
– Ty nie żyjesz!?
– Czartom w piekle tak się spodobała twoja mała inicjatywa – denat powoli zaczął wstawać – że postanowili odesłać mnie na chwilę. – Biskup spojrzał na przyjaciela, szeroko się uśmiechając. Aż nagle pierdnął straszliwie.
– Do gwiazd! – pisnął szczur, wylatując w obłoku cuchnącego gazu. W tle zabrzmiał motyw z filmu „Flash Gordon”. Kosmiczne ambicje gryzonia szybko natrafiły jednak na ścianę. Dosłownie.
– Połowa zastępów piekielnych jest tu z nami, przyjacielu, w tym pomieszczeniu – kontynuował denat, a jego siarczysty bąk toczył już bój z orzechową wonią. – Ciągną losy, kto kogo dziś dojedzie. Reszta potępieńców pilnuje drzwi, by nikt nam nie przeszkadzał. Nie licz na odsiecz.
– Litości! – Mężczyzna padł na kolana.
– Dam ci ja litość. – Oczy Kazika rozjarzyły się nieludzkim blaskiem. – Spodnie już rozpiąłeś, bardzo dobrze. A teraz odwróć się, przyjacielu. Będzie jak kiedyś. Zaraz znowu poczujesz mój paschał.
***
Bożena otrząsnęła się z szoku. Musiała uderzyć się w głowę, gdyż miała wrażenie, że słyszy głos zmarłego. Personelu nigdzie nie było widać. Niepewnie postawiła więc krzesło, chcąc ponownie zablokować drzwi. Wtedy wkroczyli.
Grażyna i Andrzej, cali na biało, w bojowych kombinezonach przeciwchemicznych przypominających nieco skafandry kosmiczne. Ona ze strzelbą powtarzalną, on z czymś, co wyglądało na gadżet z filmu „Pogromcy duchów”.
– Odsuń się! – krzyknął mężczyzna. – Marcin, kryj się!
Bożena odskoczyła. Niestety trochę za wolno.
– Ognia!
Andrzej nacisnął spust. Czas zwolnił. Czasoprzestrzeń odkształciła się. Masa uwięzionych w pętli cząstek wysokoenergetycznych przekroczyła wartość krytyczną. Zielona błyskawica pomknęła w stronę drzwi, rozbijając po drodze głowę Bożeny na drobne kawałki. Zapachniało przypalonym mięsem. Zasuwa momentalnie odparowała, zewsząd dało się słyszeć potępieńcze wycie. Wrota otwarły się z hukiem.
Pierwsza wpadła do sali Grażyna. Wskoczyła szczupakiem, a następnie wykonała przewrót w przód i półpiruet, by ustawić się plecami do ściany.
– Zmartwychwstaniec pierwszej klasy – pisnął spływający po ścianie szczur. – Ma implant w głowie, walcie w korpus.
Andrzej wbiegł tuż za nią. Dysza cyklotronu już zaczynała się jarzyć upiorną zielenią.
– Jak śmiecie!? – Nagi denat ruszył pokracznie w ich stronę.
Graża wybiła mu ołowiem dziurę w brzuchu. Kolejny strzał pozbawił go ręki. Zachwiał się, ale wciąż kroczył, póki zielona błyskawica nie rozbiła go na kawałki. Światła zgasły na chwilę, nastała upiorna cisza. Kałuża pod klęczącym Dioklecjanem rosła z każdą sekundą, jego żuchwa zaczynała dygotać.
– Ale Meksyk! – zawołał szczur, odzyskawszy rezon. Pędził już w stronę rozerwanego eksplozją ciała. – Dobra, głowa cała.
– Jeden problem mniej. Nic ci nie jest, futrzaku? – zapytała kobieta, opuszczając strzelbę. Andrzej trwał w pozycji strzeleckiej, jakby szukając kolejnego celu.
– Jestem cały, kierowniczko, a gdyby nie ta ściana, to byłbym pierwszym mówiącym szczurem w kosmosie. Ale nasz gość chyba ma jakiś atak.
Mężczyzna w habicie nie był już w stanie pohamować drżenia rąk. Jego oczy podążały za biegającym wśród szczątków zwierzęciem.
– Czysto – rzucił w końcu szczur. – Nie czuję siarki. Głowa cała, ale resztę będzie trzeba dosztukować.
– Nie! – krzyknął Dioklecjan. Nikt nie zwrócił na niego uwagi.
– Weźmiemy tę babę – stwierdził Andrzej, wskazując bezgłowe zwłoki Bożeny. – Postura się zgadza. Przedłuży się tylko trochę nogi, utnie cyce, i w ciuchach będzie jak znalazł.
– Nie! – krzyknął ponownie zakonnik. – To się nie dzieje naprawdę!
– Zamknij się zboczeńcu! – fuknęła pielęgniarka. – I idź się umyć i przebrać, bo wyglądasz groteskowo w tych rękawicach.
– I nie zapomnij pomachać do lampy – dodał Andrzej, spoglądając na telefon. – Dawno nie mieliśmy tylu wejść. Oj, będzie premia w tym miesiącu!
– Nie! – Zakonnik poderwał się i wybiegł pingwinim chodem. Potykając się o ciało Bożeny, ostatecznie zgubił spodnie. Teraz mógł przyspieszyć.
Pędził tak przez szpital, bredząc coś o gadających szczurach, nieumarłych i reptilianach, zostawiając za sobą orzechową woń. Opuściwszy budynek, stratował klomb, przeskoczył parkan i gnałby tak pewnie dalej, gdyby nie wóz strażacki, który uciszył go i zatrzymał na dobre.
***
Przed północą potrzaskane ciało ojca Dioklecjana wróciło do kostnicy. Pomimo rzekomych starań nikomu nie udało się zdjąć z niego gumowych rękawic. Orzechowego zapachu złamanego nutą siarki nie imała się żadna chemia.
– A oto i nasza gwiazda. Co z nim zrobimy? Bo w otwartej trumnie to ja go nie widzę – zapytał siedzący na ramieniu kobiety Marcin.
– Głowa cała, resztę się dosztukuje – odparła Grażyna zakładając fartuch.
– Gdzie Andżej?
– Poszedł szukać odciętych cycków.
– Ukradli!? – dopytywał szczur.
– Uciekły. Goniły ponoć kogoś na psychiatrycznym. Sprawdź proszę, czy on nie ma implantów.
– Jeżeli będzie miał reptiliański, jak jego kumpel, to zarobimy w tym miesiącu!