- Opowiadanie: brunoo - Smugi

Smugi

Chciałbym podzielić się tekstem, który napisałem już jakiś czas temu. To dość konwencjonalne opowiadanie grozy, mocno skupione na atmosferze, chyba można powiedzieć, że ghost story. Jestem ciekawy opinii :))

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Smugi

Zapadł zmierzch. 

Jadę niemal bez przerwy od kilku godzin. Na oparach, przez las. 

Leje bezustannie od paru dni. Wycieraczki pracują na najwyższych obrotach i wszystko, co przede mną, rozpływa się w niewyraźnych plamach. Las rzednie i otaczają mnie nieskończone pola. Jest jednak zbyt ciemno, żebym widział coś dokładnie. Rysuję za to sobie w głowie obraz tych jesiennych pól – smutnych i ponurych, bez określonych kształtów i barw. Co jakiś czas przy drodze pojawia się samotny dom. Domów jest coraz więcej i zaczynam mieć nadzieję, że uda mi się odnaleźć stację benzynową, nim samochód zatrzyma się na środku jezdni. Udaje się szybciej, niż sądziłem. Stacja, mała i zniszczona, wygląda co najmniej podejrzanie. Tankując do pełna, stopniowo pogrążam się w myślach. 

Wszystko zaczęło się od snu. Osobliwego, niewyraźnego, powracającego z dziwną regularnością. Gdy sen przyśnił mi się po raz pierwszy, nie pamiętałem z niego prawie nic. Obudziłem się tylko z silnym wrażeniem, że było to coś istotnego, coś, czego nie powinienem ignorować. Mimo że nie potrafiłem nic sobie przypomnieć, czułem wciąż, jakby sen nadal trwał, jakbym w nim ciągle był, jakby jeszcze się nie skończył. Czasem na krótką sekundę powracał do mnie jakiś obraz, pojedyncza klatka, która jednak błyskawicznie ulatywała. Wysilałem umysł, jak mogłem, aby przywołać rozproszone skrawki, które gdzieś we mnie siedziały, przypomnieć sobie cokolwiek, połączyć ze sobą. Bezskutecznie. W końcu zapomniałem. I wtedy sen powrócił. Za każdym razem, gdy się powtarzał, po przebudzeniu pamiętałem coraz więcej. Utwierdzałem się w przekonaniu, że – rzeczywiście – sen musi coś znaczyć. Kupiłem notes, w którym zapisywałem każdy najmniejszy szczegół z tego, co widziałem nocą. Z notesem się nie rozstawałem. Nigdy bowiem nie mogłem mieć pewności, w którym momencie coś sobie przypomnę – obrazy przychodziły nagle i bez zapowiedzi. W końcu udało mi się, wydobyć ze snu jeden jedyny szczegół, który stał się dla mnie punktem zaczepienia, czymś, od czego mogłem zacząć szukać dalej: postać, o której śniłem, wyszeptała jedno słowo – nazwę miejscowości. 

 

xxx 

 

 

Płacąc za paliwo, pytam pracującego na stacji mężczyznę, czy nie wie przypadkiem, jak daleko jeszcze do Wronowa. Patrzy tępo i kiwa głową przecząco z miną, jakbym proponował mu wspólny skok na bank. Oprócz nas jednak na stacji jest ktoś jeszcze. 

– Czy dobrze słyszałem, że chce się pan zatrzymać we Wronowie? 

Starszy człowiek, na oko ma ponad sześćdziesiąt lat, ubrany jest elegancko w jasnobeżowy garnitur. Stoi przede mną wsparty laską, nieco zgarbiony, spojrzenie ma jednak przenikliwe i bystre. 

– Dokładnie. Wie pan, gdzie to jest? – pytam. 

– Tak się składa, że z żoną prowadzimy we Wronowie pensjonat – mówi, dobywając z kieszeni wizytówkę. – Będzie nam niezmiernie miło, jeśli zechce się pan u nas zatrzymać. 

Odbieram od niego małą karteczkę. Widnieje na niej nazwa pensjonatu: Saga, nazwiska właścicieli: Bogusław Matys i Maria Matys, adres oraz dane kontaktowe; nic więcej. 

– To całkiem niedaleko – kontynuuje. – Mniej niż pół godziny drogi samochodem, jeśli zna się odpowiedni skrót. Jadę właśnie w tym kierunku, może pojechać pan za mną… 

– Byłoby doskonale… 

– Z tym, że przed samym Wronowem na rozwidleniu dróg będę musiał skręcić w inną niż pan stronę. Mam parę spraw do załatwienia poza Wronowem. Pokażę panu, gdzie powinien pan jechać. 

 

xxx 

 

 

Podążam za czarnym, eleganckim mercedesem. Deszcz wciąż nie ustaje, a droga znów wiedzie przez las. Z każdą minutą czuję coraz większą niepewność i ekscytacje. Nie mam pojęcia, co czeka na mnie na miejscu. Nie wiem, czy w ogóle cokolwiek; cały czas jednak towarzyszy mi przeświadczenie, że nieuchronnie zbliżam się do jakichś odpowiedzi, wypełniam swoje przeznaczenie. 

Jedziemy już ponad dwadzieścia minut i powoli zaczynam wypatrywać zapowiedzianego rozwidlenia dróg. Nagle czarny mercedes zwalnia, prawie się zatrzymuje. Jest rozwidlenie. Przez szybę widzę, jak pan Bogusław uchyla okno i wystawia przez nie długi, biały palec. Wskazuje w lewo. Skręcam. On jedzie w prawo. 

 

xxx 

 

 

Gdy docieram do Wronowa, jest już późna noc. Na wjeździe witają mnie ciężkie, szare budynki. Ciemne ich okna sprawiają wrażenie, jakby śledziły każdy mój ruch, obserwowały bacznie każde posunięcie niczym stado, na którego terytorium pojawił się intruz. O tej porze wszystko zdaje się tu być martwe, zastygłe w czasie i unieruchomione, zupełnie bierne wobec nieustającej, niesłabnącej ulewy, trwające nieprzerwanie w swoim nieskończonym milczeniu i bezruchu. Mimo to, od czasu do czasu odnoszę jednak wrażenie, jakby w jednym z tych ciemnych, cichych okien poruszył się nieznacznie, w jednej ledwie sekundzie jakiś niewyraźny kształt próbujący umknąć mi sprzed oczu, gdy nadjeżdżam. Zmęczenie – mówię sobie – z pewnością robi swoje. Dotarcie do celu sprawiło bowiem, że nagle stałem się okropnie senny i jedyne, o czym jestem w stanie myśleć, to odpoczynek. 

Mijam nieduży rynek, jadę jeszcze kilka chwil i krajobraz powoli się przeobraża. Szare budynki są już rzadsze, pojawia się więcej dziwacznych placów i klepisk spływających wodą i błotem. Gdzie nie spojrzę, widzę małe, boczne uliczki, niezbadane zakamarki i zaułki pochłonięte przez ciemność. Coraz mniej jest niskich, świecących bladym blaskiem latarń, które mijałem na początku. W pewnym momencie wydaje mi się, jakbym był już na zupełnych peryferiach, gdzie wszystko się kończy, jakbym miał zaraz ujrzeć wysoki do samego nieba ceglany mur, za którym nic już nie ma. Wtedy właśnie docieram do pensjonatu Saga. Mam przed sobą duży, drewniany dom, wcale nieoświetlony, przypominający stodołę przerobioną na budynek mieszkalny. Nad wejściem widnieje spory napis z nazwą pensjonatu. Na ganek prowadzą długie, szerokie schody. Wspinam się szybko, naciskam dzwonek do drzwi i czekam wsłuchany w deszcz… 

 

xxx 

 

 

– Dobry wieczór! Niech pan wejdzie, tak strasznie leje. 

Kobieta, która mi otwiera, jest wysoka i chuda, na oko nieco młodsza od swojego męża. Jej twarz wyraża pewną surowość, która znika jednak od razu, kiedy się odzywa. 

– Przepraszam za tak późną porę… – mówię, przekraczając próg pensjonatu. 

W środku pachnie starym drewnem. Moim oczom ukazuje się długi, szeroki korytarz, na końcu którego pali się jasne światło. Na wieszaku, przy samych wejściowych drzwiach wiszą dwa płaszcze oraz jeden stary, wytarty – lecz wciąż bardzo elegancki – kapelusz, który (od razu przychodzi mi to głowy) należy zapewne do męża kobiety, pana Bogusława. Wnętrze to – myślę sobie – ani trochę nie przypomina pensjonatu. Wszystko tutaj wskazuje raczej na zupełnie zwyczajny dom. W tym pachnącym drewnem powietrzu unosi się dziwny spokój dni upływających w zgodzie z pewną rutyną, wyznaczonym rytmem. 

– Nie byłem pewny, czy o tej godzinie zastanę jeszcze kogokolwiek – kontynuuję. 

– Ach, to nic! Jestem tu dziś sama i muszę liczyć się z tym, że przyjadą goście – odpowiada kobieta, idąc przodem wzdłuż korytarza. – Co prawda nie ma ich u nas zbyt wielu, ale, jeśli już ktoś przyjeżdża, zawsze zatrzymuje się właśnie tu. 

W tym miejscu robi pauzę; po chwili jednak, jakby zorientowawszy się, że to, co powiedziała, wymaga wyjaśnienia, dodaje: 

– Jest to jedyny pensjonat we Wronowie. 

Kiedy wypowiada te słowa, wchodzimy właśnie do oświetlonego pomieszczenia znajdującego się u końca korytarza. Jest to obszerny hol, po którego prawej stronie stoi coś na kształt recepcji (nieduży blat, na nim gruba, skórzana księga), tuż za recepcją znajduje się wejście na klatkę schodową, pośrodku prawej części holu, na podłodze leży stary i zakurzony, wełniany dywan. Po lewej stronie holu ustawiono równolegle do siebie dwa podłużne stoły, oprócz tego są drzwi balkonowe, prawdopodobnie prowadzące na ogród. Teraz widać za nimi tylko ciemność. 

– Pan pewnie chciałby właśnie wynająć pokój? 

– Dokładnie. Pani, jak sądzę, nazywa się Maria Matys – mówię, wyciągając rękę i przedstawiając się. – Przysłał mnie pani mąż. Spotkałem go na stacji i pomógł mi tu trafić. 

– Mój mąż? 

Kobieta wygląda na zaskoczoną. 

– Właśnie, pani mąż. Wręczył mi tę wizytówkę – odpowiadam, na dowód swoich słów wyciągając z kieszeni małą karteczkę. 

Pani Maria niemal wyrywa mi wizytówkę z ręki. Patrzę, jak ogląda ją uważnie z każdej strony. Jest zupełnie blada. Wizytówka drży w jej dłoniach. W końcu podnosi wzrok i patrzy na mnie z trwogą. 

– Niech pan opisze, jak wyglądał ten mężczyzna – prosi słabym głosem. 

– To znaczy? 

– Ten mężczyzna, który dał panu tę wizytówkę… jak wyglądał? 

– Był starszy, około siedemdziesiąt lat… bardzo elegancki… o lasce… 

Staram się przypomnieć sobie konkretne szczegóły, nie mogę jednak pozbierać myśli, nie wiem, co mówić. Pani Maria podchodzi do jednego z ustawionych w holu stołów i siada na krześle, chowając twarz w dłoniach. W całym pomieszczeniu słychać teraz tylko dudnienie deszczu. Chwila trwa wieczność. Kiedy pani Maria z powrotem podnosi na mnie wzrok, widzę, że w oczach ma łzy. 

– Proszę pana, to niemożliwe! 

– Jak to… niemożliwe? 

Waha się chwilę. Jakby nie wiedziała, czy może to powiedzieć. 

– Mój mąż zmarł prawie pół rok temu… 

 

 

xxx 

 

 

Noc spędzam w jednym z pokoi na piętrze przy odgłosach deszczu, akompaniamencie kroków, skrzypienia zawiasów i dziwnych trzasków dobiegających, jak mniemam, z góry, ze strychu. Następnego dnia przy śniadaniu pytam o hałasy panią Marię. 

– Ach, to pewnie myszy – odpowiada, popijając kawę. – Muszę przyznać, że ostatnio nie potrafię sobie z nimi dać rady. 

Dziwna to odpowiedź – myślę. Myszy musiałby być przecież cały tabun, aby podłoga tak skrzypiała pod ich ciężarem. Postanawiam jednak tę sprawę odstawić na razie na bok. 

Jest koło dziewiątej. Siedzimy z panią Marią w holu głównym przy jednym z podłużnych stołów. O wydarzeniach zeszłej nocy, jakby za obopólną zgodą, wcale nie rozmawiamy. W ogóle prawie nie rozmawiamy. Milczymy wspólnie, jedząc tosty i jajecznicę, pijąc kawę i tylko z rzadka, co jakiś czas, któreś z nas rzuci jakąś mało istotną uwagę. 

Skończywszy jeść, pani Maria bez słowa, z kubkiem w dłoniach wstaje od stołu i podchodzi do balkonowych drzwi. Tak jak przypuszczałem – za pensjonatem znajduje się duży ogród w angielskim stylu. Ładny, ale zaniedbany, tonie teraz w stercie gnijących liści i szarych strugach deszczu. Za działką jest już las i ponad ogrodem straszą nagie gałęzie drzew zwrócone w stronę bladego nieba. Pani Maria patrzy w szybę dalekim wzrokiem, pełnym melancholii. 

– To dziwne, jak wiele deszczu mogą pomieścić te chmury… – mówi, nie odwracając się od okna. Nie odpowiadam nic, powoli kończę śniadanie i ona wreszcie zwraca się w moją stronę: 

– Dlaczego właściwie pan tu przyjechał? – pyta. Jej postawa, ton głosu i spojrzenie wyrażają podejrzliwość. 

– Ja też straciłem żonę… – mówię, jakby to cokolwiek tłumaczyło. Po reakcji pani Marii wnioskuje, że moje słowa musiały brzmieć poważnie. 

– Przykro mi – odpowiada cicho i nie pyta o nic więcej. Znów odwraca się w stronę balkonowych drzwi. Nastaje cisza. 

– Czy nie dałaby się pani zaprosić dzisiaj na obiad? – odzywam się. Pani Maria patrzy na mnie i uśmiecha się. 

– Dokąd mielibyśmy pójść? 

– Cóż, myślałem, że znajdzie się tu jakaś restauracja. Jeśli nie… 

– Właściwie jest jedna… – zastanawia się. – Gdy mój mąż jeszcze żył, chodziliśmy tam czasami. W ostatnich latach rzadziej, ale kiedyś… 

 

xxx 

 

 

Restauracja znajduje się mniej więcej w centrum Wronowa, między pustym hangarem z powybijanymi szybami a ciemnym, szumiącym lasem. W dużej, eleganckiej sali nie ma prawie nikogo prócz nas. Jedynie na samym jej środku mężczyzna we fraku z zamkniętymi oczami gra na fortepianie. Rozmawiamy długo o wszystkim, aż w pewnym momencie, nie wiedzieć dlaczego i po co, zaczynam opowiadać pani Marii o swoim powtarzającym się śnie. 

– Moja żona – mówię – odeszła kilka lat temu. Od tamtego czasu wciąż i wciąż ten sen, w którym ona wraca, męczy mnie, nie daje mi spokoju… 

– Czy w innych snach jej pan nie spotyka? – pyta pani Maria. Zdaje się być zainteresowana. 

– W zasadzie nigdy o tym nie myślałem. Chyba nie – odpowiadam. – W zasadzie… nie pamiętam żadnych innych snów… 

Kiwa głową. 

– Co dzieje się w tym śnie? 

Waham się przez moment, nie wiem, jak zacząć. 

– Widzę… wiele różnych twarzy… – mówię w końcu – wiele różnych osób, które kiedyś chyba znałem, ale większości z nich nawet nie pamiętam. Większość pojawia się raz, czasem dwa razy, ale ona – moja żona – ona jest za każdym razem. Jej twarz… jest zupełnie gładka jak maska, rozmazana i niewyraźna. Niby jest bardzo blisko mnie, ale, gdy próbuję wyciągnąć w jej stronę dłoń, dotknąć jej, okazuje się, że jest bardzo daleko… 

Biorę łyk wody. Pani Maria zachęca mnie, żebym mówił dalej. 

– Wszystkie sylwetki, postaci, które spotykam, unoszą się w białej, jasnej pustce, wołają mnie i każą podążać za sobą. Ich ruchy są bardzo spowolnione i każdy ich krok, każdy najmniejszy gest ciągnie za sobą smugę… tak jakby część ich ducha za nimi nie nadążała… 

Kiedy opowiadam, w sali wciąż unosi się cicha muzyka fortepianu. Pani Maria przygląda mi się uważnie. Nie wygląda na przerażoną, ani nawet na zaniepokojoną moim monologiem. Tylko patrzy i słucha. 

– Wciąż nie wyjaśnił pan, dlaczego zdecydował się przyjechać akurat tu – mówi. 

– Właśnie. Chodzi o to, że w jednym z ostatnich snów zdało mi się, że słyszę wyraźnie, jak moja żona szepcze jedno słowo. Gdy się obudziłem, wciąż wszystko pamiętałem. To słowo brzmiało: Wronowo. Sprawdziłem na mapie, postanowiłem wyruszyć następnego dnia. 

Biorąc kolejny łyk wody, zdaje sobie sprawę, że nawet nie zorientowałem się, kiedy muzyka w sali umilkła. Patrzę w stronę fortepianu. Mężczyzna we fraku siedzi wciąż na swoim miejscu, wciąż z zamkniętymi oczami; tyle tylko, że wcale się nie rusza. Pani Maria zdaje się nie zwracać na niego najmniejszej uwagi. 

– Czy zatem odnalazł pan tu to, czego szukał? – pyta. 

– Nie, jeszcze nie odnalazłem, ale… 

– Tak? 

– Myślę, że jestem już naprawdę blisko. 

 

 

xxx 

 

 

Wieczór nadchodzi prędko. Zbyt prędko. 

Gdy odwożę panią Marię z powrotem do pensjonatu, jest już niemal zupełnie ciemno. Sam postanawiam jeszcze nie wracać do ciasnego, pustego pokoju. Jeżdżę po Wronowie w deszczu i bez celu, niemal zupełnie pustymi ulicami. Krążąc po jeszcze nieznanych mi miejscach, powoli zaczynam się gubić. W końcu, gdy już zupełnie nie wiem, gdzie jestem, ku własnemu zaskoczeniu, trafiam do małego, podziemnego pubu. 

Panuje tu półmrok. Po prawej od wejścia stronie, wzdłuż odrapanej ściany, jest bar. Za nim barman, młody chłopak w dżinsach i czarnej koszulce, wyraźnie znudzony wpatruje się w świecący ekran telefonu. Po lewej stronie od wejścia – stoły, spośród których zajęty jest tylko jeden. Siedzi przy nim trzech mężczyzn. Dwóch z nich właściwie nie siedzi. Leżą na stole, cicho chrapiąc. Trzeci, nieruchomo pochylony, gapi się przed siebie, w pustkę. Postanawiam zająć miejsce przy barze, po czym zamawiam małe piwo. Piję powoli. W tym czasie barman bez przerwy zerka na mnie badawczo i nerwowo; najwyraźniej jestem tu wielką atrakcją – myślę, zbytnio się tym nie przejmując. Wypijam piwo i zamawiam drugie. Potem – gdy zamawiam trzecie – barman, nalewając je do kufla, pochyla się w moją stronę: 

– Chyba wiem, po co pan tu jest – mówi. 

– Wie pan? – odpowiadam pytaniem. 

– Chyba tak, niech pan obejrzy się za siebie. 

Odwracam się powoli przez ramię i z przerażeniem odkrywam, że już nie tylko jeden stół w pubie jest zajęty. Siedzące w głębi lokalu widmo, uprzejmie skinąwszy głową, uśmiecha się do mnie upiornie. Serce zamiera mi na kilka sekunda. 

– Ale kiedy… nie widziałem, kiedy wchodził… – bełkoczę nieskładnie. 

– On był tu cały czas – mówi barman. – Po prostu pan nie zauważył. Wstaję i powoli podchodzę do stołu, przy którym siedzi pan Bogusław. 

– Miło znów pana widzieć – mówi, zapalając małe cygaro. – Czy zatrzymał się pan u nas w pensjonacie, tak jak się umawialiśmy? 

– Umawialiśmy się? – pytam. 

– Chyba źle się wyraziłem, proszę mi wybaczyć. Czy zatem zatrzymał się pan w pensjonacie? 

– Poznał pan moją żonę? 

– O tak. Powiedziała mi coś. 

Przyglądam się mu uważnie. Cały czas jest bardzo opanowany. Spokojnie pali cygaro z wzrokiem wlepionym w blat stołu. 

– Chyba wiem, co panu powiedziała – mówi, podnosząc na mnie wzrok. – Uwierzył jej pan? 

– Na początku uwierzyłem. Nie wyglądała, jakby kłamała… 

– Ale? 

– Ale teraz już, oczywiście, nie wierzę. 

Dym z cygara tańczy między nami. Trzeci z mężczyzn, przy stole niedaleko naszego, śpi już na siedząco, barman – nadal z telefonem w dłoni – chyba podsłuchuje. 

– Niech mi pan wytłumaczy, o co w tym wszystkim chodzi – żądam błagalnym tonem. 

– Dobrze – odpowiada. – Czy zechce się pan ze mną kawałeczek przejść? 

 

 

xxx 

 

 

Idziemy powoli blisko siebie, lawirując między kałużami. Ja z parasolem w ręku, pan Bogusław – o lasce. Wysoko nad nami wisi księżyc. Wokół księżyca kłębią się ciemne, ciężkie obłoki; osaczają go i okrążają bezustannie, jakby chciały nad nim zapanować albo zabrać dla siebie jego blask. Poza tym niebo jest zupełnie czarne… 

Nie mówimy nic. Pan Bogusław jedynie wskazuje, w którą należy skręcić stronę lub informuje, że już niedaleko. Rejony, po których się poruszamy, mimo że podobne do innych we Wronowie, wydają mi się być kompletnie obce. Nie wiem, gdzie jesteśmy; nie sądzę jednak, żebyśmy szli w kierunku centrum. W końcu pan Bogusław zatrzymuje się przy wejściu na leśną ścieżkę. 

Trzeba przejść kawałek tędy. 

Kroczymy więc dalej lasem, grzęznąc w błocie. Słychać szum deszczu i wiatru. Księżyc widać spoza niemal zupełnie bezlistnych koron drzew. 

Las kończy się szybko. Za lasem jest mały cmentarz. Pan Bogusław otwiera skrzypiącą furtkę, po czym wchodzimy na teren cmentarza. Zmierzamy powoli w kierunku jednego z nagrobków i zatrzymujemy się tuż przed nim. Pan Bogusław wskazuje wyryty na nim napis, którego nie byłbym w stanie przeczytać, gdyby nie stał tam mały, tlący się znicz. W rozkołysanym świetle płomienia widać wyżłobione w kamieniu nazwisko: Bogusław Matys. 

Upuszczam parasol na ziemię. Stojący obok mnie starzec wygląda zupełnie normalnie, wciąż tak samo. 

– Jak to możliwe? 

– Sam wiesz najlepiej, że nikt nie znika cały – mówi, przyglądając mi się ze współczuciem. – Pamiętasz, jak wrócić do pensjonatu? 

– Wrócić do pensjonatu? 

– Tak. To wszystko, co chciałem ci pokazać. 

Stoimy jeszcze chwilę na przeciwko siebie i mokniemy. W końcu pan Bogusław rozpływa się na moich oczach. Jak dym, jak mgła. W powietrzu rozchodzą się smugi. 

 

xxx 

 

 

Tej nocy we Wronowie wszystko, bez wyjątków, wygląda zupełnie tak samo. Żadna z ulic nie różni się niczym od poprzedniej, wszystkie budynki, domy i kamienice, place, skrzyżowania czy zaułki są dokładnie identyczne, stanowią idealną kopię innych z nimi sąsiadujących. Gdzie bym nie poszedł, napotkam to, co już przed chwilą widziałem. Wronowo jest już tylko plątaniną tych szarych, tonących w deszczu ulic; plątaniną bez początku i końca. Bez wyjścia. Przez cały czas mam dziwne wrażenie, że miasteczko jest zamkniętym światem skrytym pod ciężkimi, czarnymi chmurami. 

Mijam kolejne przecznice, które nic mi nie mówią, aż w końcu – nie wiem, jaki cud to sprawił – widzę przed sobą znajomy budynek różniący się od pozostałych. Wygląda on wręcz nierealnie, jakby zaraz miał się rozpłynąć, zniknąć albo zapaść pod ziemię. Wchodzę po długich schodach i otwieram drzwi. Przekroczywszy próg, zdejmuje ubłocone buty i odwieszam przemoczony płaszcz. Idąc ciemnym korytarzem, słyszę dobiegającą z holu muzykę. Pani Maria siedzi zasłuchana przy jednym ze stołów. Głośnik, z którego dobiegają dźwięki, leży na podłodze obok drzwi prowadzących do ogrodu. 

– O, w końcu pan jest – mówi, widząc mnie. 

Zaczynam wsłuchiwać się w wypełniającą hol muzykę. Leci jakaś stara, nieznana mi piosenka o miłości. 

– Zatańczy pan ze mną? – pyta pani Maria, odchodząc od stołu. Idzie w moją stronę. 

Czas staje i zaczynamy tańczyć. Prawą dłonią ściskam jej lewą dłoń. Swoją lewą trzymam na jej biodrach. Poruszamy się powoli w rytm muzyki. Zamykam oczy i po chwili nie pamiętam już, gdzie jestem. Zbliża się do mnie. Kładzie głowę na moim ramieniu. Czuję, jakby nie było świata, jakby były już tylko nasze dwa ciała. Tańczymy powoli, kręcąc się w kółko. Przyciskam ją mocniej do siebie i przez ułamek sekundy wydaje mi się, jakbym słyszał chrzęszczące pod skórą kości. Po chwili dźwięk ten się powtarza. Ale to chyba nie kości. Pani Maria przemienia się, jakby kurczy. Oddalam się od niej, wciąż trzymając ją za ręce. Jest już inna. Widzę jeszcze, jak zmieniają się jej rysy. Przemiana się dokonuje. 

Po chwili stoi już przede mną moja żona. Taka, jaką ją zapamiętałem. Uśmiecha się. 

Uśmiecha się do mnie. 

– Brakowało mi ciebie… 

Kiedy wypowiadam te słowa, głos mi się łamie. Całe pomieszczenie tańczy przed moimi oczami. 

– Od twojego zniknięcia tułałem się bez celu sam… bez celu i bez sensu i… 

– Ale teraz jesteśmy już razem – przerywa mi głos mojej żony. Obejmuje ją, wtulam się w jej ramię. 

Kiedy podnoszę wzrok, naprzeciwko siebie widzę jedno z okien. Za nim jest już jakby jaśniej. Blask księżyca wciąż jednak lśni w kałużach wody. Chyba nie pada. 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Mam mieszane uczucia.

Z jednej strony uwielbiam horrory, które nie próbują straszyć z użyciem litrów krwi i walających się flaków, zamiast tego stawiając na nastrój i tajemnicę. Z drugiej, mam wrażenie, że tu i ówdzie idziesz na skróty.

 

Czuję w tym opowiadaniu (może słusznie, może nie) inspirację Silent Hillem – dziwne miasto, dziwni mieszkańcy, dziwne dialogi. Nie mogę powiedzieć, żebym na to narzekał, choć może ta inspiracja jest nieco zbyt widoczna, zbyt oczywista, przez co całość sprawiała wrażenie odtwórczej.

 

Fabuła jest dziwna. Bohater nie ma w zasadzie żadnej inicjatywy, narracja po prostu przepycha go z jednej rozmowy w drugą, bez żadnej woli z jego strony. W połączeniu z pewnymi dość dziwnymi przejściami fabularnymi (np. ten pub, do którego bohater “jakośtam” trafia) daje to w efekcie fabułę, w której nie czuć celowości – ani bohater, ani my nie wiemy po co to wszystko i jak to wszystko. 

Samo w sobie nie musiałoby to być wadą. Taki odklejony od rzeczywistości, senny nastrój, jaki starasz się wytworzyć, mógłby dobrze zagrać z nieco “nieskładną” fabułą – całość przypomina wtedy prawdziwy sen, w którym rzeczy też niekoniecznie dzieją się z jakiegoś powodu. Ale tutaj dodatkowo wchodzi bardzo niska koncentracja wydarzeń w tekście. Przez większość opowiadania bohater snuje się po miasteczku, podziwia nieciekawe widoki i tyle. Jasne, te widoki są trochę dziwne, niepokojące. Ale nie dość, by wypełnić czytelnikowi czas. Ciężko się bać, czy nawet czuć niepokój, kiedy dosłownie nic się nie dzieje.

Nie rozumiem też zakończenia. Nie wiem, może jest tam jakiś sprytny fabularny twist, który tłumaczy, czemu ta osoba zamienia się w tamtą i jaką rolę w tym wszystkim odgrywa stary mężczyzna. Ale jak dla mnie wygląda to na twist dla samego twistu.

 

Ale nawet przy tak słabo zarysowanej fabule, mogłoby być nieźle, gdyby bohater dawał radę. Gdyby ta dziwność, inność z którą się styka mówiła nam o nim cokolwiek interesującego. Ale ja po lekturze nie potrafię o nim powiedzieć w zasadzie niczego, poza tym, że tęskni za żoną. To największy, najbardziej bolesny skrót – w horrorze tego typu naprawdę trzeba zainwestować w bohatera, żeby czytelnikowi chciało się przejąć jego losem.

 

Nieźle poszło ci z kreowaniem nastroju. Podobały mi się opisy. Nawet dialogi, choć momentami lekko sztywne, miały swój urok.

 

Podsumowując – ładnie napisane, ale puste. Brakuje mi tu jakiegoś konkretu, jakiejś myśli przewodniej, ciekawej analizy postaci, interesującej tajemnicy, czegoś, co wypełniłoby przestrzeń między opisami.

 

Czepy konkretne:

między pustym hangarem z powybijanymi szybami a ciemnym

Hangar to budynek na łodzie lub samoloty. To małe miasteczko nie kojarzy się ani z jednym ani z drugim.

żądam błagalnym tonem. 

Albo żądam, albo błagam. To się wyklucza.

Cześć!

Opowieść zaintrygowała, przypominała trochę Silent Hill, więc się ucieszyłem, bo uwielbiam film. Fajny klimat z tym miasteczkiem, z duchami, opisy całkiem spoko, wiec czyta się nieźle. Ale… Opowiadanie w pewnym momencie wydało mi się trochę…. za długie. Bohater chodzi, rozmawia, w zasadzie niewiadomo dokąd to wszystko zmierza, jakby… przyjechał i tyle, nie ma żadnego celu. No i jego reakcja, gdy Pani Maria mu powiedziała o zmarłym mężu. Gość jakby się w tym w ogóle nie przejął. 

No i zakończenie. Lubię jak horror ma na końcu takie mocniejsze uderzenie, ze aż gęsiej skórki można dostać. Tutaj trochę się skończyło jak romans, co nie do końca mi odpowiadało.

No ale… czytało się niezłe, udało Ci się stworzyć całkiem fajny klimacik, ale historia nie porwała, a szkoda, bo potencjał był ;)

 

Na koniec….

Jej twarz wyraża pewną surowość - Jak się nie mylę, literówka, bo chyba powinno być PEWNA

 

– Przyglądam się mu uważnie - A tutaj niepotrzebna półpauza na początku. 

 

Pozdrawiam serdecznie i czekam na kolejne opowiadanie ;)

Cześć None! Dzięki za lekturę i za opinię. 

 

Co do inspiracji Silent Hill – bardziej kojarzę, niż znam. Natomiast myślę, że taki obraz dziwnego miasteczka to coś, co silnie przeniknęło do popkultury w ogóle; w pewnym stopniu za sprawą Silent Hill, ale nie tylko. Więc na pewno moja wizja nie jest pod tym względem ani specjalnie odkrywcza ani oryginalna. Po prostu lubię taki klimat i lubię, kiedy przestrzeń w opowiadaniu gra dużą rolę. 

 

Taki odklejony od rzeczywistości, senny nastrój, jaki starasz się wytworzyć, mógłby dobrze zagrać z nieco “nieskładną” fabułą – całość przypomina wtedy prawdziwy sen, w którym rzeczy też niekoniecznie dzieją się z jakiegoś powodu.

 

To mniej więcej było moim zamysłem. Ale rozumiem, i w sumie zgadzam się z tym, że brakuje bardziej wyrazistego bohatera i większej koncentracji zdarzeń. Jeszcze raz dzięki za komentarz :))

Cześć dovio!

 

Cieszę się, że opowiadanie cię zaintrygowało. Skojarzenia z Silent Hill są dla mnie ciekawe, bo – klnę się na Boga! – nie oglądałem nigdy filmu w całości, ani nie grałem w gry. 

 

Faktem jest, że los bohatera nie leży w jego rękach. Ma wydawać się z góry przesądzony. On tylko, sterowany jakąś nieokreśloną mocą, wypełnia swoje przeznaczenie. Jest swego rodzaju pionkiem. Chciałem, żeby takie właśnie wrażenie odniósł czytelnik podczas lektury. Myślę, że mogło to się udać, ale być może nie najlepiej to rozegrałem. 

 

Wielkie dzięki za czytanie i komentarz! :)) 

Przyznam, że w ogóle nie miałam skojarzeń z grozą. Wydawało mi się, że bohater poszukuje czegoś, co utracił, i że udało mu się to znaleźć. Raczej nostalgia w tym jest. Jakby zmarły mąż właścicielki pensjonatu i zmarło żona bohatera wspólnie pchali go w ramiona Marii. Ostatnia scena była dla mnie trochę metaforyczna, jakby w tym tańcu znalazł nie tyle żonę, co ukojenie, nową kobietę.

Może taka interpretacja opka wynika z tego, o czym pisali przedpiśćcy, czyli takiego snucia się bohatera po miasteczku.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irka_Luz, dzięki za czytanie. Zgadzam się z twoją interpretacją, sam rozumiem to opowiadanie bardzo podobnie. Można w takim razie powiedzieć, że przeczytałaś coś optymistycznego? :))

 

Nowa Fantastyka