- Opowiadanie: bruce - U zbiegu dróg

U zbiegu dróg

Po przemyśleniu i Waszych twórczych uwagach (raz jeszcze serdecznie dziękuję :roza: :) ) , poprawiłam naprawdę sporo (:wstyd:), wprowadziłam wiele zmian i mam nadzieje, że teraz tekst będzie bardziej czytelny. Pozdrawiam. 

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

U zbiegu dróg

 

Marta kilka razy dziennie stała na autobusowym przystanku, gdzie czekała, aby czym prędzej stąd odjechać – do pracy, szkoły syna, do lekarza, kościoła albo na zwykłe zakupy. Czasami spoglądała zatrwożona na przeciwległą stronę ulicy. Starając się nie wnikać głębiej w to, co nasuwało jej się samoistnie na myśl, przebiegała wzrokiem dalej, udając pilne śledzenie przejeżdżających samochodów, ale uparty wzrok znowu wracał na poorany bruzdami placyk, który z wolna, z roku na rok, porastała zasiana tam trawa.

Do starego, przedwojennego domku sprowadziła się z mężem i dwójką małych dzieci dziesięć lat temu i zamieszkali w nim zaraz po ślubie, w październiku. Sąsiedztwo ruchliwej ulicy i ciągle wypadki drogowe zmusiły ich do rozbudowy dopiero co wyremontowanego domku i poświęcenia na to części starego ogrodu z walącymi się, popróchniałymi drzewami owocowymi, byle tylko choć trochę oddalić się od niebezpiecznej drogi. Potem powoli, w iście ślimaczym tempie, remontowali tę dobudówkę, na którą poszło sporo pożyczek z zakładów pracy obojga.

Oburzenie rodziców młodych małżonków z powodu wybrania starej rudery w jakiejś wsi o podejrzanej historii oraz dziwnie brzmiącej nazwie Stara Mogiła, łaskawie przyłączonej kilka lat temu do nieco większego miasta, sięgnęło szczytów, kiedy okazało się, że w całej dzielnicy nie ma kanalizacji, prądu, gazu, wody ani nawet porządnych dróg. Na szczęście i to uległo szybko zmianie, gdyż ciągłe remonty i ulepszenia stały się prawdziwą obsesją niezwykle ambitnego, nowego burmistrza miasteczka. W Starej Mogile stopniowo pojawiły się słupy elektryczne, wodociągi, sieć gazownicza i kanalizacyjna.

Dziewczyna czasami miała wrażenie zamieszkiwania na wyspie-slumsie, przypominającej nieco owe chińskie pływające łodzie z kultowego filmu kung-fu z początku lat siedemdziesiątych, jaki miała okazję oglądać już co najmniej kilkadziesiąt razy. “Wszystkie one są takie same – śmierdzą” – mówił o nich z obrzydzeniem jeden z bohaterów. Teraz i ona w takim zamieszkała. Ogromne plany, wygórowane ambicie, a potem, jak zawsze, jedno wielkie nic. “Przystań zgniłych marzeń”? – tak, to chyba najbardziej odpowiednia nazwa dla tego miejsca. 

To prawda, miała inne możliwości, mogła nie kupować z mężem tego domu, przecież teściowie nader „sympatycznie” zapraszali do zamieszkania u nich, w połowie i tak już bardzo ciasnego domu, jaki dzielili z krewnymi, w maleńkim pokoiku na poddaszu. Mieliby wówczas wspólną z teściami, łazienkę, kuchnię, pokój, klatkę schodową, piwnicę, podwórko oraz bramę wjazdową. Mieliby każde pomieszczenie, zazwyczaj nieduże i bezokienne, w połowie domu, zamieszkiwanej przez teściów, z wyjątkiem jedynie sypialni. Mieliby wszystko i… nic. Nic, prócz ciągłych krytyk ze strony seniorów, bo te towarzyszyły im już od początku znajomości. Mąż Marty chciał się czym prędzej stamtąd wyrwać i zamieszkać nareszcie „na swoim”, ona również ani myślała dać się ujarzmiać wedle dyrektyw wszechwiedzących teściów.

 

Marta, stojąc teraz na przystanku, przypomniała sobie nagle straszne wydarzenie. Pamiętała, co się wtedy działo. Po kilku latach od zamieszkania w dziwacznej dzielnicy, usłyszała w kuchni sygnał straży pożarnej. Zaniepokojona zawołała resztę rodziny i poczęli po kolei wyglądać przez okno, jedno za drugim. W sumie nie było w tym nic szczególnie zaskakującego czy niewiarygodnego, bo niedaleko ich domu znajdowała się remiza strażacka i wozów, mknących po ulicy na sygnale w tę i z powrotem widzieli przez okna codziennie przynajmniej kilka. Tym razem jednak było coś jeszcze… Czuło się podświadomie niewytłumaczalny niepokój. Złowrogi, zły, przejmujący… Jakby sam diabeł znowu odwiedził tę przeklętą na wieki okolicę. Z oddali doszedł do nich dziwny swąd spalenizny oraz skłębiony, gęsty, siwy dym. Zauważyli z niepokojem przez okno odległy pożar, który trudno było zlokalizować. Wozy straży nadjeżdżały zewsząd i słychać było wyraźnie przeraźliwie wyjące syreny. Wstrzymano ruch innych samochodów i przy ich domu błyskawicznie zrobił się potężny korek. Nadjechała policja i pomiędzy usuwającymi się pojazdami pomknęła w kierunku pożaru, którego nadal nie widzieli zbyt dobrze. Potem przyjechało na sygnale pogotowie ratunkowe.

Spojrzeli raz jeszcze, lecz kłęby dymu były zbyt gęste. W szybie jakby coś się poruszyło, niczym zarys dziecięcej buzi. “To tylko odbicie firanki”– pomyśleli. Marta jednak wpatrywała się dłużej. W szybie zobaczyła przez krótki moment bardzo wyraźnie umorusaną buzię małej dziewczynki, zapłakaną i skrzywioną potwornym grymasem. Upuściła to, co trzymała w dłoniach, jakieś talerze z nożami, głośno krzycząc z przerażenia.

Minęło sporo czasu, zanim zobaczyli wracających do remizy strażaków. Część jechała samochodami, część wracała pieszo. W ich postawach i wyrazie twarzy było coś niepokojącego, jakiś żal, ból, niemoc, bezradność… Sąsiadka nadbiegała i powiedziała szybko, strasznie zapłakana, że niedaleko przystanku autobusowego, w starej stodole, małe, kilkuletnie dzieci pozostawione same sobie, bawiły się zapałkami, zaprószyły ogień i wywołały pożar, w którym jedna dziewczynka zginęła na miejscu, a resztę w ciężkim stanie odwieziono na odział poparzeń do odległego szpitala w sąsiednim mieście.

Byli zszokowani tą wiadomością. Prawie na ich oczach rozgrywał się dramat. Matkę dziewczynki Marta znała z widzenia. Jedna z tych, mieszkających w pobliskiej, obskurnej melinie pijackiej. Teraz, po tej tragedii, wyprowadziła się dość szybko ze swojego domu, leżącego kilkaset metrów od owej stodoły, a starą, spaloną szopę wyburzono. Miasteczko nie mogło otrząsnąć się z szoku jeszcze bardzo długo. Po kilku dniach nadeszły kolejne tragiczne wiadomości: dwoje poszkodowanych w pożarze dzieci wskutek zbyt rozległych poparzeń zmarło w szpitalu. Pogrzeb trojga stał się bolesną uroczystością wszystkich mieszkańców maleńkiej dzielnicy. Ludzie nie potrafili pogodzić się z tym wydarzeniem. Wszędzie szeptano o klątwie.

Zaciekawiona Marta zajrzała do internetu. W poszukiwaniu interesujących źródeł pomogła także znajoma bibliotekarka. To, co odkryła, nie napawało optymizmem, z czego mąż jednak drwił, nie dając wiary zabobonom.

Wieś Stara Mogiła znana była na południu kraju od pradawnych czasów. To tutaj właśnie, na Górze Ślepej Wiedźmy, corocznie odbywały się słynne zloty czarownic, mieszkających w całej okolicy, tu też rezydował pan mrocznego podziemia, diabeł. W epoce średniowiecza na skrzyżowaniu tych dróg, tuż przy wielkim, rozłożystym dębie, na którym wieszano przestępców, zbudowano na murowanym wzniesieniu ogromny stos, a na nim palono corocznie po kilkaset młodych kobiet, przywożonych z odległych nawet okolic i oskarżanych o czary czy knowania z rogatym władcą. Krwawe żniwo polowania na czarownice odbiło się złowieszczym, ponurym echem w całym regionie. Kto tylko mógł, szerokim łukiem omijał tamte tereny, bo wszem i wobec powtarzano, iż, kto żyw tam wszedł, nie ujdzie przed klątwą i niechybnie zginie w czeluściach piekielnych. Przy stosie wiedźm i dębie straceńców wybudowano drewniane więzienie dla skazanych, w którym poddawano ich nieludzkim cierpieniom tuż przed zamordowaniem.

Torturowani wydobywali podczas kaźni przeraźliwe krzyki, które mroziły krew w żyłach, a powszechnie opowiadano, że co wytrzymalsi potrafili dotrwać jedynie kilkanaście sekund, tak bestialskie praktyki wobec nich stosowano. Krzycząc wniebogłosy, przyznawali się oni do każdego zarzucanego im czynu, czy to morderstwa, kradzieży bądź praktyk czarnoksięskich, wykonywanych na (jak im wmawiano) zlecenie diabelskiego pana. Za każdą z takich win groziła kara śmierci. Jeszcze wiele lat później wspomnienia o ich kaźniach wypowiadano sobie po całej wsi z trwogą i przerażeniem, myśląc o cierpiących w więziennej twierdzy nieszczęśnikach.

Mijały lata, zmieniały się ustroje, władze, obyczaje, stary dąb dawno ścięto, podobnie jak obalono stos do palenia nań czarownic i budę więzienną oraz pałac podziemnego władcy, lecz w tym miejscu nocami, na zaoranym placyku u skrzyżowania ulic wiejskich, ciągle dały się słyszeć ciche zawodzenia duchów zmarłych ludzi. Wyludniona okolica straszyła wyjącym od dalekich pól wiatrem i złowieszczym mrokiem, co dnia już wczesnym popołudniem spowijającym ten dziwny, przeklęty teren.

 

Dziewczyna, poznając stopniowo historię dzielnicy, zaczęła kojarzyć pewne zdarzenia już z lat, gdy i ona tu mieszkała, ze wspominaną przez starszych mieszkańców klątwą.

Obok, przy skrzyżowaniu ulic, w miejscu dawnego drewnianego więzienia skazańców, stał kiosk ruchu. Taki, jakich wtedy jeszcze wiele spotykało się co kilka kroków, niedawno zbudowany, elegancki. Zawsze świetnie zaopatrzony, z przemiłą, leciwą ekspedientką, która dorabiała w nim sobie do niskiej emerytury. Jakież było zdumienie Marty, kiedy pewnego razu zobaczyła tam panią dużo młodszą, tęższą i rumianą na twarzy, wyglądającą jak prawdziwy okaz zdrowia. Okazało się, że starsza, chuderlawa kioskarka zaniemogła, zastawszy pewnego ranka kiosk doszczętnie okradziony z papierosów. Wezwała policję, lecz w międzyczasie zasłabła i z powodu ciężkiej choroby serca została odwieziona do szpitala, w którym przebywała kilka tygodni, a na czas jej nieobecności kiosk miała poprowadzić jej córka, równie sympatyczna, jak i ona.

Marta pamiętała doskonale ten dzień, kiedy tradycyjnie stała na przystanku i zerkała naprzeciwko. Nowa pani z kiosku w piękny, słoneczny dzień przymierzała się do pomalowania poszarzałej już nieco budki od zewnątrz, przygotowując obok, na chodniku, puszki z farbami i pędzle. Dziewczyna powitała ją jak zawsze z uśmiechem, po czym, niczego nie przeczuwając, pojechała autobusem do pracy. W jej pamięci pozostały tylko kolory otwartych puszek farb: żółta i zielona. Wróciła tego dnia bardzo późno, po ciemku, zatem kiosk o tej porze dawno był już zamknięty, jednak nazajutrz rankiem także był nieczynny. Znajoma pani z pobliskiego bloku powiadomiła Martę na przystanku, że młoda sprzedawczyni podczas malowania kiosku nagle zasłabła, poczuła się bardzo źle i została natychmiast odwieziona do szpitala. Oczy opowiadającej pełne były strachu, choć tym razem nie dodała niczego i klątwie ani straszliwym miejscu kaźni sprzed wieków.

Następnego dnia na kiosku Marta nie zobaczyła już znajomej wywieszki codziennej gazety ani uśmiechu pani w okienku, lecz nekrolog. Z niepokojem podeszła doń, przekonana, że to starsza pani, chorująca na serce, przegrała walkę z chorobą i zmarła w szpitalu. Jakież było jednak jej zdumienie, kiedy okazało się, że córka, zastępująca chorą mamę, była uczulona na składniki farb, którymi malowała kiosk. Młoda kobieta zmarła z powodu nawdychania się chemikaliów, gdyż ich stężenie doprowadziło do zapaści. Zaledwie kilka minut trwało malowanie, po którym już nie doszła do siebie; Marta w tym czasie jechała do pracy. Czytając teraz zdawkowe informacje o pochówku, przez moment miała wrażenie, jakby na białym papierze ujrzała wizerunek dziecięcej buzi, który błyskawicznie zniknął.

Poszła do domu, jak zahipnotyzowana, nie na żarty przejęta tym strasznym miejscem, ale mąż uznał jej niepokój za przesadny i uciął ponownie rozmowę o dziwnych zdarzeniach na skrzyżowaniu dróg.

Pogrzeb młodej kobiety był tragiczną uroczystością, ponieważ z trudem przybyła nań wstrząśnięta matka zmarłej. Niedługo potem zdecydowała się oddać kiosk, bo nie potrafiła już tam pracować po tym, co ją spotkało. Kolejni właściciele zmieniali się, wreszcie budkę zburzono i ziemię znowu zaorano.

 

Marta, starając się znaleźć czas wolny,m czytała dalej źródła, poznawała dzieje Starej Mogiły, kojarzyła nowe fakty.

Nieco dalej, na płycie chodnikowej, stała drewniana ławeczka w zielonym kolorze, ulubione miejsce odpoczynku i pogawędek okolicznych mieszkańców melin i bywalców pobliskich barów. Jednym z nich był wysoki, chuderlawy pan, chodzący zawsze powoli w ogromnych, czarnych gumiakach, nieco pochylony i zgarbiony, jakby wstydził się swego nienaturalnego wzrostu. Był spokojnym człowiekiem, który często pomagał nosić spakowane gazety czy paczki z papierosami wspomnianej wcześniej starszej pani z kiosku, zawsze bardzo uczynny i bezinteresowny. Marta, ilekroć zjawiała się na przystankach, czy to wsiadając czy wysiadając, o różnych porach dnia, widywała go prawie tak często, że uznawała wręcz za chodzącą wizytówkę tajemniczego terenu przy skrzyżowaniu dróg. Przesiadywał codziennie od rana do wieczora na owej ławeczce, rozmawiał z innymi bezdomnymi, czasem popijał przy tym piwo. Nagle jednak zniknął bez śladu.

Dziewczyna zapytała o niego pewnego razu starszą panią kioskarkę. Powiedziała jej nieoczekiwanie rzecz przykrą. Pan ten nosił swe gumowe, wysokie aż po kolana obuwie na nogach wiecznie nagich i niczym nie okrytych z powodu biedy. Deszczowa i mroźna aura nie sprzyjała gojeniu się jego głębokich ran, jakich szybko nabawił się na nogach, przesiadując całymi godzinami na zimnej ławeczce przy zburzonej stodole, w której niegdyś spłonęło małe dziecko, a w dawnych czasach dokonywano straszliwych zbrodni. Szybko wdała się więc gangrena, zakażenie, bezdomny biedak nie zdołał pokonać strasznej choroby pomimo obcięcia mu obu nóg w szpitalu. Zmarł błyskawicznie po kolejnej bolesnej operacji, ku przerażeniu wszystkich jego kompanów i mieszkańców naszej ulicy, zatrwożonych dziwną klątwą, spoczywającą na owym przystanku i przylegającym doń niewielkim placyku.

Czyżby owo miejsce faktycznie było przeklęte? Ile jeszcze ofiar pochłonie placyk przy skrzyżowaniu dróg? – to pytanie poczęło coraz częściej nurtować Martę. Na odpowiedź nie musiała czekać długo.

Jednym z kompanów biedaka w gumowcach był wesoły i zawadiacki człowiek, mający może z pięćdziesiąt lat, wiecznie dokądś gnający, pracujący to tu, to tam, gdzie popadnie, trafiający często do więzienia za chyba nigdy mu nie udowodnione, drobne kradzieże oraz niespłacanie alimentów matkom swoich licznych dzieci. Rzec można o nim: żywe srebro. Inni meliniarze w stanie totalnego upojenia alkoholowego bili i wyzywali swoje żony czy konkubiny, a one wielokrotnie z płaczem uciekały w panice z dziećmi po głównej ulicy, ten zaś, zawsze szarmancki i dystyngowany, nawet kiedy był pijany, podczas każdego spotkania stawał grzecznie na baczność, uchylał czapkę z charakterystycznym daszkiem i kłaniał się w pas. Rozbawiało to nieraz Martę, która sympatycznie go wtedy zagadywała.

Prowadzał też codziennie u boku swoją nową znajomą, z którą mieszkał za zburzoną stodołą. Pomagał jej, kiedy szła z obitą nogą o kuli. Innym znowu razem prowadził pod rękę starszą matkę albo też ciężarną siostrzenicę. Był dobrym, serdecznym człowiekiem. Marta nigdy nie słyszała ani jednego złego słowa o tym mężczyźnie, mimo ewidentnego zalegania z alimentami i pewnie wielu innych grzeszków na sumieniu.

Znikał co pewien czas, bo (jak sam wspominał) nie był w stanie wypłacać pieniędzy na swe licznie rodzące się dzieci i za to musiał co jakiś czas odsiedzieć zasłużoną karę, lecz zawsze wracał z aresztu pogodny, wesoły, uśmiechnięty. Lubili go tu wszyscy.

Kiedy zatem znowu zniknął późną jesienią, Marta nawet nie przeczuwała, że stało się coś złego. Zajęta swoimi sprawami, opieką nad dziećmi, rozbudową, spłacaniem pożyczek i wykańczaniem domu, nie miała czasu, aby zaprzątać sobie znowu myśli obawami o kolejne ofiary rzekomej klątwy, w którą nikt oprócz niej w rodzinie tak naprawdę nie wierzył. A komunikaty w prasie, radiu i telewizji grzmiały od ponad roku o prawdziwej pladze i licznych zgonach w całym kraju nieostrożnych, łatwowiernych ludzi. Do głowy jej jednak nie przyszło, że i on…

Przyjechała tego dnia z pracy już po ciemku. Wysiadła z autobusu i szybko skierowała swe kroki w stronę domu, przechodząc obok zaoranej ziemi po starej stodole oraz kiosku. Z sąsiedniej meliny wyszedł jakiś człowiek. Nie widziała go dobrze. Zaczął iść za kobietą. Przyspieszyła kroku. On też. W świetle pobliskiej latarni zobaczyła mężczyznę w obszernym płaszczu, który uparcie ją ścigał. Była przerażona. Deszcz siąpił nieprzyjemnie, a on dalej szedł za Martą. Pomodliła się w duchu i przystanęła z duszą na ramieniu, po czym odwróciła głowę, udając, że chce przejść. Najpierw z przerażeniem dojrzała w majaczącym słabo świetle latarni postać z potężnymi rogami na głowie i odruchowo zamknęła oczy oraz przystanęła, ciężko oddychając. Kiedy po chwili je otworzyła, zobaczyła znajomego z widzenia pijaka z pobliskiej meliny, który mieszkał niedaleko i czasami kłaniał jej się na ulicy.

Chwiejnym krokiem podszedł do niej, trzymając butelkę piwa w ręku. W świetle latarni przyjrzała się z przerażeniem jego obrośniętej, napuchniętej twarzy. Miał przekrwione oczy i mocno sapał, jakby dusiła go astma. Zapytał, czy pamięta tamtego jego kompana, owego sympatycznego mężczyznę z sąsiedztwa. Pokiwała szybko głową i próbowała przejść przez ulicę, ale ruch ciągu samochodów był zbyt duży. A on zbliżył się do niej jeszcze bardziej i nagle powiedział głośno straszliwym tonem: „W mękach zmarł! W mękach!”. A potem rozpaczliwie zapłakał. Nagle zobaczyła przed sobą, nad jej domem, zarys jasnej dziecięcej buzi. Mężczyzna nadal krzyczał.

Zbladła. Serce dosłownie zamarło jej w piersi. Bała się go i uciekała przed nim, ale niepotrzebnie, bo on po prostu chciał się przed kimś wygadać, wyżalić, wyrzucić to z siebie, powiedzieć o tym komukolwiek… Zaczęła go z wymuszonym spokojem wypytywać o szczegóły. Zaszlochał. Opowiedział, że tamten wesołek i pijaczek został kilka dni temu zaproszony przez dawnego kolegę z wojska, który nieoczekiwanie odwiedził go w domu, na niewielki raut z tej okazji do pobliskiego baru. Zgodził się, jak na rubasznego i serdecznego człowieka przystało. Pili dużo, jednak głównie jakieś podejrzane trunki, przywiezione przez tamtego. Niestety, wśród nich był alkohol zatruty, zrobiony w podejrzanych warunkach i wesoły kompan tutejszych meliniarzy po wypiciu całej butelki dostał tak silnego ataku, że zaczęło dosłownie wypalać mu wnętrzności.

Ponoć, kiedy przewieziono go do szpitala, nie było już czego ratować. Jego konkubina na wieść o tym odebrała sobie życie, a matka wkrótce zmarła z żałości. Marta słuchała tego, jak w hipnozie. Weszła mechanicznie na ulicę pod pędzące samochody, trąbiące na nią przeraźliwie. Nie wiedziała, jak zdołała przejść tę drogę cało, bo za sobą słyszała tylko bolesny głos zapłakanego pijaczyny, który ciągle powtarzał: „W mękach skonał! W mękach!”.

W domu zmęczona i zdruzgotana osunęła się w przemoczonym ubraniu na krzesło i opowiedziała bliskim, czego dowiedziała się o śmierci tego, tak powszechnie lubianego na całej ulicy, mężczyzny. Mimo jej niepokoju o dzieci i całą rodzinę, mąż ciągle zdawał się bawić tym wszystkim, uparcie powtarzając, że nie ma czegoś takiego, jak klątwa czy miejsce przeklęte i drwiąc z jej naiwności.

A jednak nie trzeba było czekać zbyt długo na nowe zgony. Po niespełna miesiącu kolejna, straszliwa wieść obiegła całą dzielnicę. W sąsiednich ruinach starej stodoły, prawie wkopanych w ziemię po poprzednich zajściach, podczas alkoholowej libacji doszło do prawdziwej rzezi i dwóch uczestników pijackiej imprezy dosłownie zarżnęło się nożami. Wtedy melinę tę także wyburzono i miejsce po niej zaorano. Co dziwne, kiedy spojrzeć nań z lotu ptaka, całe pole przybrało kształt rogatego pana podziemia, niegdyś ponoć mieszkającego w pałacu na sąsiednim wzgórzu i sprawującego rządy we wsi. Marta, spoglądając czasem mglistym rankiem na placyk, widziała majaczącą niewyraźnie główkę dziecięcą. Zamykała wówczas oczy, modląc się i powtarzając sobie, że to tylko jej wyobraźnia.

Rok potem konkubina jednego z zadźganych pijaków została przejechana na pasach przez sąsiada, który – przerażony tragedią – uparcie twierdził, że niczego ani nikogo na przejściu nie widział. Ponoć tylko kilka minut trwało to zdarzenie. Nie było żadnych świadków. Wstrząśnięty młody kierowca twierdził, że „wyhamował tu na pewno, bo przecież okolica ta jest przeklęta”, mimo tego buty zabitej znalazły się kilkaset metrów od zdarzenia, na odległych dachach, jakby niesione dziwną siłą. Marta akurat wynosiła wieczorem śmieci, kiedy dostrzegła z daleka samochody na sygnałach i umieszczanie w czarnym worku leżącego na przejściu ciała.

Krzyknęła z przerażenia, upuszczając worki, gdyż nad śmietnikiem ulicznym pokazała się znienacka znana już jej jasna, dziewczęca główka, która szybko rozpłynęła się w zapadającym mroku. Młoda kobieta czym prędzej pognała do domu, zamykając szczelnie drzwi, jakby to miało przed czymkolwiek ochronić ją lub jej rodzinę.

 

I znowu codziennie przychodziła na ten sam przystanek. Ciągle spoglądała z niepokojem na chodnik naprzeciwko jej postoju autobusów i mimowolnie zastanawiała się, jakie jeszcze ofiary pochłonie niewielki placyk po starej, spalonej stodole. Wiedziała, że i ona wraz z bliskimi zaliczała się do jego stałych bywalców.

 

 

Koniec

Komentarze

Dzięki, Olciatko; nie bardzo rozumiałam, jak to działa; już pobrałam, ale trochę poniewczasie :); mea culpa, dyskwalifikacja murowana, lecz najważniejsze, że wreszcie odważyłam się to zamieścić, bo to było dla mnie spore wyzwanie. :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Bruce, liczebniki zapisujemy słownie, dlatego sugeruję, aby tytuł Twojego opowiadania brzmiał Dwanaście sekund, tak jak np: Ali Baba i czterdziestu rozbójników, Śpiąca królewna i siedmiu krasnoludków, czy Obcy – ósmy pasażer Nostromo.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej

 

Na początek:

Marta codziennie kilkakrotnie

Nie lepiej kilka razy dziennie?

 

z roku na rok, porastała zasiana tam niedawno świeża, zielona trawa.

To z roku na rok czy nie dawno? Nie ogarniam

 

a na czas jej nieobecności kiosk miała poprowadzić jej własna córka, równie sympatyczna, ja i ona.

Chyba uciekło ci “k”

 

wyjechała autobusem do pracy.

Wydaje mi się że można wyjechać do Zabrza, Niemiec, Ameryki ale do pracy raczej się jedzie a nie wyjeżdża.

 

Zaledwie dwanaście sekund trwało owo jej śmiertelne malowanie, po którym już nie doszła do siebie.

Bohaterka ją mijała podczas gdy ona malowała i minęła ją tak szybko że nie zauważyła że coś jej się stało mimo że ta malowała tylko dwanaście sekund?

 

trafiający często do więzienia za chyba nigdy mu nie udowodnione, drobne kradzieże oraz niespłacanie alimentów matkom swoich licznych nieślubnych dzieci.

Jak go osadzali to raczej mu udowadniali, poza tym za alimenty chyba się tak szybko nie wychodzi jeśli jest to notoryczne (Ale to chyba, mamy tu jakiegoś prawnika? Halo?)

 

Kiedy po chwili je otwarła,

A nie otworzyła?

 

Następnie:

Serio nikt nie wyjechał z tego miasta nikt się tym nie zainteresował co się tam działo?

Te dwanaście sekund jest bardzo naciąganym czasem. Mam na myśli że do jednych opisanych przez ciebie zdarzeń dwanaście sekund było za krótkie a do innych za długie. Jest ono jednocześnie podane zbyt natarczywie. Czytelnik dostaje nimi w twarz zamiast samemu się domyśleć/odkryć.

Fantastyki tu jak na lekarstwo.

Masz również problem z tym co ja. Pokaż nie mów. Najprostszy przykład nie mów że jest zmęczony tylko opisz wory pod oczami, powłóczenie nogami oraz przygarbioną postawę. Nie mów że się bał tylko że drżały mu ręce, zaschło w gardle.

 

Podoba mi się klamra narracyjna. Podoba mi się pomysł. Szkoda tylko że dostajemy nim w twarz i od początku wiemy dlaczego dzieje się wszystko tak a nie inaczej.

Czytało się spoko mimo że zdania przydługie a akapity często duże.

 

Pozdrawiam.

Pisz to co chciałbyś czytać, czytaj to o czym chcesz pisać

Jesteście SUPER! Bardzo dziękuję. :)

Teraz czuję, że na ten tekst całkiem inaczej się patrzy z boku, Waszym okiem.

 

Pecunia non olet

Wydarzenia, opisane za życia Marty, niestety są autentycznymi, oczywiście dwanaście sekund to tylko podciągniecie do tytułu, zatem zgadzam się całkowicie, że to sztuczne i przeszkadza. 

Nie jestem prawnikiem i nie mam zielonego pojęcia, ile się wtedy siedzi, ale ten człowiek wychodził dość szybko, choć też mnie to dziwiło. 

Dopisałam jeszcze, zamieszczając to u Was, śmierć na pasach, bo to wydarzenie późniejsze, już po moim napisaniu tego opowiadania. 

Każdą z tych osób znałam, krótko wprawdzie, ale zawsze. 

Pozdrawiam i raz jeszcze dziękuję, twórcza krytyka to MOC! :)

Pecunia non olet

Hej. Zacznę może od łapania błędów i niezgrabności, a potem odniosę się do fabuły. Jesteś tutaj nowa, więc od razu ostrzegam: większość sugestii poprawek jest wyłącznie sugestiami właśnie. Twój tekst jest Twój, nie mój, więc sama wybierasz co chcesz zmienić a co zostawić. Lecimy? :)

 

powtarzano, iż, kto żyw tam wszedł, nie ujdzie przed klątwą i niechybnie zginie w czeluściach przeklętych.

Przeklętych? To chyba nie jest błąd, ale o czeluściach piekielnych słyszałem, natomiast o przeklętych nie.

 

Przy „Stosie Wiedźm” i „Dębie Straceńców” wybudowano drewniane więzienie dla skazanych, w którym poddawano ich nieludzkim cierpieniom tuż przed straceniem.

Zastanowiłbym się, czy te cudzysłowy Ci są potrzebne. Czy nie lepiej byłoby tego bez nich i małymi literami zapisać. Masz też powtórzenie, więc drugie pogrubione jakiś synonim mógłby zastąpić.

 

że co wytrzymalsi potrafili dotrwać jedynie do dwunastu sekund, nigdy nie dłużej, tak bestialskie praktyki wobec nich stosowano.

Dlaczego “do dwunastu sekund”? Nie lepiej “dwanaście sekund”?

 

Krzycząc wniebogłosy, przyznawali się oni do każdego zarzucanego im czynu, przeważnie: morderstwa, kradzieży bądź praktyk czarnoksięskich, wykonywanych na – jak im wmawiano – zlecenie diabelskiego pana.

Oni do usunięcia. Wiemy o kogo chodzi i trzeba się pozbywać imiesłowów, które są zbędne. Nie podoba mi się też to “przeważnie” zakończone dwukropkiem, burzy rytm.

→ (…)każdego zarzucanego im czynu, czy to morderstwa, kradzieży bądź(…)

 

Słowa: „dwanaście sekund” wypowiadano sobie po całej wsi z trwogą i przerażeniem, myśląc o cierpiących w więziennej twierdzy nieszczęśnikach.

I tutaj znów ten dwukropek psuje odbiór. Wywaliłbym go.

 

Mijały lata, zmieniały się ustroje, władzeobyczaje, stary dąb dawno ścięto, podobnie jak obalono stos do palenia nań czarownicbudę więziennąpałac podziemnego władcy, lecz w tym miejscu nocami, na zaoranym placyku u skrzyżowania ulic wiejskich, ciągle dały się słyszeć ciche zawodzenia duchów zmarłych tutaj ludzi.

Tutaj wywaliłbym. I spójrz na to, że to jedno rozbudowanie zdanie, w którym aż trzy razy użyłaś spójnika “i”.

 

Wyludniona okolica przestraszała wyjącym od dalekich pól wiatrem i złowieszczym mrokiem, co dnia szybko spowijającym ten dziwny, przeklęty teren…

Pogrubione: straszyła?

Ten teren mrok spowijał co dnia? Masz na myśli, że jakby zmierzch zapadał szybciej, czy to, że w dzień było dość mroczno?

 

Marta codziennie kilkakrotnie stała na swoim autobusowym przystanku, gdzie czekała na to, aby czym prędzej odjechać stąd – do pracy, szkoły syna, do lekarza, kościoła albo na zwykłe, codzienne zakupy… Czasami spoglądała z niego zatrwożona na przeciwległą stronę ulicy. Starając się nie wnikać głębiej w to, co nasuwało jej się samoistnie na myśl, przebiegała wzrokiem dalej, udając pilne śledzenie przejeżdżających samochodów, ale uparty wzrok znowu wracał na poorany bruzdami placyk, który z wolna, z roku na rok, porastała zasiana tam niedawno świeża, zielona trawa.

Te przekreślone usunąłbym. Przystanek nie był jej, tylko z niego odjeżdżała, a konstrukcja “codziennie kilkakrotnie” jest dziwna.

Masz powtórzenie “codzienne”.

Pierwsze podkreślone, po lekkiej przeróbce i usunięciu zbędnego wielokropka → gdzie czekała, aby czym prędzej stąd odjechać – do pracy, szkoły syna, do lekarza, kościoła albo na zwykłe, codzienne zakupy.

Potem masz “spoglądała z niego” – czyli chodzi Ci o przystanek, z którego spoglądała, ale to wprowadza zamęt. Usunąłbym.

Drugie podkreślone. Tutaj mamy problem, bo placyk wolno, z roku na rok, porastała trwa. Ale trawę zasadzono niedawno, więc jak mogło porastać przez kilka lat ten placyk?

 

Do starego, przedwojennego domku sprowadziła się z mężem i dwójką małych dzieci 10 lat temu i zamieszkali w nim zaraz po ślubie, w październiku.

W opowiadaniach liczebniki zapisujemy słownie.

 

Potem powoli, w iście ślimaczym tempie, remontowali tę dobudówkę, na którą poszło sporo pożyczek w obu ich zakładach pracy i w bankach.

To tylko sugestia, ale:

na którą poszło sporo pieniędzy uzyskanych z pożyczek, zaciągniętych w bankach oraz ich zakładach pracy.

 

Oburzenie rodziców obojga z powodu wybrania „starej rudery” w jakiejś wsi o podejrzanej historii oraz dziwnie brzmiącej nazwie: „Stara Mogiła”, łaskawie przyłączonej kilka lat temu do nieco większego miasta, sięgnęło szczytów, kiedy okazało się, że w całej dzielnicy nie ma kanalizacji, prądu, gazu, wody ani nawet porządnych dróg.

Tutaj przydałoby się dookreślić: rodziców obojga małżonków. Usunąłbym cudzysłów, bo niepotrzebny – rozumiem, że ich rodzice tak nazywają ten budynek, ale sama go takim opisujesz, więc dlatego uważam go za zbędny. Znów wywaliłbym dwukropek i cudzysłów z nazwy wsi.

Poza tym, widzę, że lubisz budować długie zdania. Ja takie lubię, ale kilka osób Cię tutaj za nie zeżre z kopytami ;)

 

Marta, stojąc obecnie kolejny raz na przystanku, przypomniała sobie nagle straszne wydarzenie.

“Stojąc obecnie kolejny raz” brzmi niezgrabnie. Zastąpiłbym zwyczajnym “stojąc teraz”.

 

Tym razem jednak było to coś jeszcze…

Usunąłbym.

 

Zauważyli z niepokojem przez okno odległy pożar, który trudno było zlokalizować.

Usunąłbym.

 

Nadjechała policja i pomiędzy usuwającymi się pojazdami odjechała w kierunku pożaru,

Nadjechała i odjechała. Może drugie zmienić na pomknęła?

 

dwoje dzieci nie zdołało wytrzymać leczenia i wskutek zbyt rozległych poparzeń zmarło w szpitalu.

 

Dziwnie to brzmi: nie zdołać wytrzymać leczenia. Przebudowałbym całe to zdanie.

 

Zawsze świetnie zaopatrzony, z przemiłą, leciwą, emerytowaną ekspedientką, która dorabiała w nim sobie do niskiej emerytury.

Pozbędziesz się powtórzenia usuwając wskazane, które niczego nie wnosi, bo kawałek dalej powtarzasz tę informację o emeryturze.

 

Okazało się, że starsza, chuderlawa kioskarka zaniemogła, zastawszy pewnego ranka kiosk ponownie doszczętnie okradziony z papierosów,(-, / +.) wezwała policję, lecz w międzyczasie zasłabła i przy ciężkiej chorobie serca została wywieziona do szpitala, w którym przebywała kilka tygodni, a na czas jej nieobecności kiosk miała poprowadzić jej własna córka, równie sympatyczna, ja i ona.

Tutaj trzeba rozbić to na co najmniej dwa zdania. Ponownie wywaliłbym, bo wcześniej nie podałąś żadnej informacji, jakoby kiosk był okradany już kiedyś. Po papierosów dałbym kropkę zamiast przecinka i zaczął nowe zdanie.

Co znaczy “przy ciężkiej chorobie…”? Może “z powodu cięzkiej choroby…”?

Własna do wywalenia bo to rozwadnia treść, a tak naprawdę niczego nie mówi.

No i literówka na koniec.

 

Marta pamiętała doskonale ten dzień, kiedy tradycyjnie stała na swoim przystanku i zerkała naprzeciwko:(-: / +.) nowa pani z kiosku, zastępująca swoją chorą mamę, w piękny, słoneczny dzień przymierzała się do pomalowania całej budki poszarzałej już nieco (+budki) od zewnątrz, przygotowywała obok, na chodniku, puszki z farbami i pędzle.

Pogrubione do usunięcia. Dwukropek na kropkę zmieniłbym i zaczął potem nowe zdanie. W jednym miejscu zmieniłbym szyk, żeby było jaśniej. Wtedy podkreślone zmieniłbym na “przygotowując”.

 

Dziewczyna powitała ją, jak zawsze z uśmiechem, po czym, niczego nie przeczuwając, wyjechała autobusem do pracy.

Chyba odjechała, bo wyjechała sugeruje, że to ona go prowadziła.

 

Wróciła tego dnia już bardzo późno, po ciemku, zatem kiosk o tej porze dawno był już zamknięty, jednak nazajutrz rankiem także był, o dziwo, nieczynny.

Pogrubione do usunięcia, dzięki temu pozbywasz się powtórzenia.

 

Znajoma pani z pobliskiego bloku powiadomiła Martę na przystanku, że młoda sprzedawczyni podczas malowania kiosku nagle zasłabła, poczuła się bardzo źle i została natychmiast odwieziona do szpitala.

Do usunięcia.

 

Następnego dnia na kiosku Marta nie zobaczyła już znajomej wywieszki codziennej gazety ani uśmiechu pani w okienku, lecz … nekrolog!

Wielokropek wywaliłbym. Ten wykrzyknik też. Bo tutaj jakoby zmuszasz czytelnika do zaskoczenia, tak naprawdę nie zaskakując zbytnio, bo historia zmierza w tym kierunku konsekwentnie i ten wykrzyknik zdaje się być na siłę wciśniętym elementem, mającym podkreślić, to, co ma zaskoczyć.

 

Z niepokojem podeszła doń, przekonana, że to starsza pani, chorująca na serce, nie pokonała swej strasznej dolegliwości i dowiedziawszy się o włamaniu złodziejskim zmarła w szpitalu.

Przegadane.

(…) na serce, przegrała walkę z chorobą i zmarła w szpitalu.

 

Jakież było jednak jej zdumienie, kiedy dojrzała tam całkiem inny wiek zmarłej osoby. Okazało się, że to była owa córka, zastępująca swą chorą mamę, która – jak się potem dowiedziała – była uczulona na składniki farb, jakimi malowała kiosk, i zmarła z powodu nadmiernego stężenia ich zapachu!

Znów przegadane.

Jakież było jednak jej zdumienie, bowiem okazało się, że córka, zastępująca chorą mamę, była uczulona na składniki farb, którymi malowała kiosk. Dziewczyna zmarła z powodu nawdychania się chemikaliów, których stężenie doprowadziło do zapaści.

 

Zaledwie dwanaście sekund trwało owo jej śmiertelne malowanie, po którym już nie doszła do siebie. Pogrzeb był tragiczną uroczystością, ponieważ z trudem przybyła nań matka zmarłej pani, całkiem dobita tym, że w miejscu swej wieloletniej pracy, przydrożnym kiosku, pozostawionym tak niefortunnie po zasłabnięciu, pogrzebała swą ukochaną córkę.

To zdanie jest nieczytelne. Bo wynika z niego, że matka przybita była tym, że w jej miejscu pracy pogrzebała swoją córkę. Co więcej, wynika także, że kiosk został niefortunnie postawiony po zasłabnięciu. To całe jest do przebudowy.

 

Dobra resztę później, bo muszę iść żonie pomóc ogarnąć się z prasowaniem ;)

Known some call is air am

Outta Sewer, bardzo dziękuję i pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Jednym z nich był wysoki, chuderlawy pan, chodzący zawsze powoli w swych ogromnych, czarnych gumiakach, nieco pochylony i zgarbiony, jakby wstydził się swego nienaturalnego wzrostu.

Do wywalenia, bo czyje były, skoro nie jego? ;)

 

Był spokojnym człowiekiem, który często pomagał nosić spakowane gazety czy paczki z papierosami wspomnianej wcześniej starszej pani z kiosku, zawsze bardzo uczynny i bezinteresowny.

Szyk zdania zmieniłbym

Był spokojnym człowiekiem, który często pomagał wspomnianej wcześniej starszej pani z kiosku nosić spakowane gazety czy paczki z papierosami, zawsze bardzo uczynny i bezinteresowny.

 

Jednym z tych kompanów był wesoły i zawadiacki człowiek, mający może z pięćdziesiąt lat, wiecznie dokądś gnający, pracujący to tu, to tam, jak popadnie, trafiający często do więzienia za chyba nigdy mu nie udowodnione, drobne kradzieże oraz niespłacanie alimentów matkom swoich licznych nieślubnych dzieci.

Ale Ty lubisz te długie, przeciągnięte zdania :) Zamiast tego “jak” powinno być chyba “gdzie”.

A to przekreślone wywaliłbym, bo przymiotnikoza się zrobiła.

 

Rzec można o nim: „żywe srebro” w jak najlepszym tego słowa znaczeniu. I

Z tymi dwukropkami to też jakaś mania u Ciebie :) Wywaliłbym go.

Prowadził też codziennie u boku swoją nową znajomą, z którą mieszkał za starą, zburzoną teraz stodołą, pomagając jej poruszać się, kiedy szła z obitą nogą o kuli.

To “prowadził” też mi jakoś nie pasuje do tego zdania, bo sugeruje, że robi to teraz. Może “prowadzał”? To zdanie jest do przebudowy ogólnie, bo ostatnim podmiotem jest stodoła i można odnieść wrażenie, że dalej domyślnym jest ta stodoła, poruszająca się z obitą nogą.

 

Marta nigdy nie słyszała ani jednego złego słowa o tym mężczyźnie.

Serio? Ludzie nie gadali, jaki to nieodpowiedzialny sukinkot, który dzieci narobił a alimentów nie chce płacić?

 

Znikał co pewien czas, bo – jak sam wspominał – nie był w stanie wypłacać alimentów na swe licznie rodzące się dzieci, mieszkające w innych województwach i za to musiał co jakiś czas odsiedzieć zasłużoną karę, lecz zawsze wracał z aresztu pogodny, wesoły, uśmiechnięty. Lubili go tu wszyscy.

Czy ta informacja o dzieciach w innych województwach jest konieczna? Bo wywaliłbym ją, jako niczego nie wnoszącą a burzącą rytm zdania.

 

Deszcz siąpił nieprzyjemnie, a on dalej szedł niemrawo za Martą.

Niemrawo? Przecież przyspieszyli kroku, więc chyba nie niemrawo.

 

Zaczęła go z wymuszonym spokojem wypytywać o szczegóły (+.)Zaszlochał i opowiedział, że tamten wesołek i pijaczek został kilka dni temu zaproszony przez dawnego kolegę z wojska, który nieoczekiwanie odwiedził go w domu, na niewielki raut z tej okazji do pobliskiego baru.

Brak kropki.

 

Ponoć tylko 12 sekund trwało to zdarzenie.

Liczebniki słownie.

 

To tyle. A co do wrażeń, to wpadnę jeszcze później, bo obowiązki :)

Known some call is air am

Raz jeszcze dziękuję. :)

Pecunia non olet

No więc opinia.

Historia nie jest najgorsza, ale bizarro w tym nie ma. Raczej opowieść z grozą i paranormalem w tle, która momentami przypominała mi Poego. Te dwanaście sekund nieco pretekstowe, bo skąd ludzie mieli wiedzieć, że akurat dwanaście sekund malowała ten kiosk dziewczyna, albo, że pijaczyna równo dwanaście sekund po spożyciu zatrutego alkoholu ducha wyzionął. Ja bym to bardziej jako bajania ludzi odebrał, takie szukanie niesamowitości w otaczającym świecie. Szkoda też, że na koniec brakło konsekwencji, bo informacja o tych pijakach, którzy się pozabijali wzajemnie jest dwunastu sekund pozbawiona.

Mam też problem z bohaterką, bo ona jest wyłącznie świadkiem, czyli nie ma tutaj elementu niepokoju o nią samą, jako narratorkę. Nie skończyłaś tego opowiadania tak, żeby bohaterka sama odczuła grozę zjawiska na własnym przykładzie. Chcę przez to powiedzieć, że nie odczułem w żadnym momencie więzi z tą panią, bo ona problemy opisuje, raz tylko doświadczając czegoś więcej, kiedy podążał za nią pijak a przez resztę tekstu jest z boku, wyłącznie jako obserwator.

Ale czytało się nieźle, nie licząc tych wypisanych potknięć.

Pozdrawiam

Q

Known some call is air am

Outta Sewer, dzięki wielkie. :)

Pecunia non olet

Taka sobie historia, czerpiąca inspirację z odległej przeszłości i starająca się powiązać ją z wypadkami dziejącymi się współcześnie. Owszem, ich mnogość a także duża liczba ofiar śmiertelnych, jest przygnębiająca, a jednak mimo całego tragizmu zajść, opowiadanie przypomina raczej wyliczankę, nie pełnoprawne opowiadanie.

Nie udało mi się dostrzec w tej historii ani horroru, ani bizarro, ani fantastyki.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

znana była w całej oko­li­cy od pra­daw­nych cza­sów. To tutaj wła­śnie, na Górze Śle­pej Wiedź­my, co­rocz­nie od­by­wa­ły się słyn­ne zloty cza­row­nic, miesz­ka­ją­cych w całej oko­li­cy… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

zbu­do­wa­no na drew­nia­nym wznie­sie­niu ogrom­ny stos, a na nim pa­lo­no co­rocz­nie po kil­ka­set mło­dych ko­biet… ―> Skoro stos stawiano na drewnianym wzniesieniu/ podeście, to nie wydaje mi się, aby mógł służyć kilkaset razy w roku, albowiem spaliłby się razem z pierwszym stosem.

Czy wspomniana okolica na pewno była tak gęsto zaludniona, że wyławiano tam po kilkaset czarownic rocznie?

 

Tor­tu­ro­wa­ni wy­do­by­wa­li przed kaź­nią ze swych pier­si prze­raź­li­we krzy­ki… ―> Krzyczeli przed kaźnią, czy w jej trakcie? Głos nie wydobywa się z piersi.

 

po­tra­fi­li do­trwać je­dy­nie do dwu­na­stu se­kund, nigdy nie dłu­żej… ―> …po­tra­fi­li do­trwać je­dy­nie do dwu­na­stu se­kund, nigdy dłu­żej… Lub: …po­tra­fi­li do­trwać je­dy­nie do dwu­na­stu se­kund, nie dłu­żej

 

Słowa: „dwa­na­ście se­kund” wy­po­wia­da­no… ―> Dwukropek jest tu zbędny – niczego tu nie cytujesz, niczego nie wyliczasz.

Za SJP PWN: dwukropek «znak interpunkcyjny (:) stawiany przed przytoczeniem czyichś słów lub przed wyliczeniem czegoś»

 

pla­cyk, który z wolna, z roku na rok, po­ra­sta­ła za­sia­na tam nie­daw­no świe­ża, zie­lo­na trawa. ―> Skoro trawa porastała placyk z roku na rok, to raczej nie była zasiana niedawno.

Czy istniała możliwość, aby siano trawę nieświeżą i o kolorze innym niż zielony?

 

spro­wa­dzi­ła się z mężem i dwój­ką ma­łych dzie­ci 10 lat temu… ―> …spro­wa­dzi­ła się z mężem i dwój­ką ma­łych dzie­ci dziesięć lat temu

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

cią­gle wy­pad­ki dro­go­we… ―> Literówka.

 

na którą po­szło sporo po­ży­czek w obu ich za­kła­dach pracy… ―> Raczej: …na którą po­szło sporo po­ży­czek z za­kła­dów pracy obojga

 

z po­wo­du wy­bra­nia „sta­rej ru­de­ry” w ja­kiejś wsi o po­dej­rza­nej hi­sto­rii oraz dziw­nie brzmią­cej na­zwie: „Stara Mo­gi­ła”… ―> Czemu tu służą cudzysłowy?

 

i sły­chać było dość gło­śno ich prze­raź­li­wie wy­ją­ce sy­re­ny. ―> A może: …i sły­chać było wyraźnie prze­raź­li­wie wy­ją­ce sy­re­ny.

 

zo­ba­czy­li wra­ca­ją­cych do re­mi­zy stra­ża­ków. Część je­cha­ła sa­mo­cho­da­mi, część wra­ca­ła pie­szo. W ich po­sta­wach i wy­ra­zie twa­rzy było coś nie­po­ko­ją­ce­go, jakiś żal, ból, nie­moc, bez­rad­ność… Są­siad­ka nad­bie­ga­ła i po­wie­dzia­ła im szyb­ko… ―> Z tego wynika, że sąsiadka podbiegła do strażaków i do nich mówiła.

Powtórzenie.

 

dwoje dzie­ci nie zdo­ła­ło wy­trzy­mać le­cze­nia i wsku­tek zbyt roz­le­głych po­pa­rzeń zmar­ło w szpi­ta­lu. ―> A może: …dwoje dzie­ci, z powodu zbyt roz­le­głych po­pa­rzeń, mimo intensywnego leczenia, zmar­ło w szpi­ta­lu.

 

za­staw­szy pew­ne­go ranka kiosk po­now­nie do­szczęt­nie okra­dzio­ny z pa­pie­ro­sów… ―> Skoro ponownie, to kiedy okradziono go wcześniej?

 

zo­sta­ła wy­wie­zio­na do szpi­ta­la… ―> …zo­sta­ła odwieziona do szpi­ta­la

 

nowa pani z kio­sku, za­stę­pu­ją­ca swoją chorą mamę… ―> Czytelnik wie, kogo zastępowała – napisałaś o tym dwa zdania wcześniej.

 

po czym, ni­cze­go nie prze­czu­wa­jąc, wy­je­cha­ła au­to­bu­sem do pracy. ―> …po czym po­je­cha­ła au­to­bu­sem do pracy.

A co miałaby przeczuwać?

 

ani uśmie­chu pani w okien­ku, lecz … ne­kro­log! ―> Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

była uczu­lo­na na skład­ni­ki farb, ja­ki­mi ma­lo­wa­ła kiosk… ―> …była uczu­lo­na na skład­ni­ki farb, którymi ma­lo­wa­ła kiosk

 

Za­le­d­wie dwa­na­ście se­kund trwa­ło owo jej śmier­tel­ne ma­lo­wa­nie… ―> Ktoś mierzył czas?

 

Desz­czo­wa i mroź­na aura nie sprzy­ja­ły go­je­niu się… ―> Literówka.

 

tra­fia­ją­cy czę­sto do wię­zie­nia za chyba nigdy mu nie udo­wod­nio­ne, drob­ne kra­dzie­że oraz nie­spła­ca­nie ali­men­tów mat­kom swo­ich licz­nych nie­ślub­nych dzie­ci. Rzec można o nim: „żywe sre­bro” w jak naj­lep­szym tego słowa zna­cze­niu. ―> Skoro mężczyzna para się drobnymi kradzieżami, nie płaci licznych alimentów i jest często wsadzany do więzienia, to jak można się o nim wyrażać w jak najlepszym tego słowa znaczeniu?

 

Cień z po­bli­skiej la­tar­ni wska­zał jej na męż­czy­znę w sze­ro­kim płasz­czu… ―> Latarnia nie daje cienia, cień rzuca to, co znajdzie się w jej świetle. Ani cień, ani światło ni mogą wskazać na kogoś.

Proponuję: W świetle pobliskiej latarni zobaczyła mężczyznę w obszernym płaszczu.

 

Ponoć tylko 12 se­kund trwa­ło to zda­rze­nie. ―> Ponoć tylko dwanaście se­kund trwa­ło to zda­rze­nie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, i Tobie bardzo dziękuję za pochylenie się nad tekstem. Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Bardzo proszę, Bruce, i życzę sukcesów w dalszej pracy twórczej. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Miło mi, wzajemnie, serdeczne dzięki. :)

Pecunia non olet

;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

bruce, co to znaczy? Gdzie Twoje opowiadanie? Dostałaś tyle cennych rad i usunęłaś tekst?;-(

[przepraszam za zamieszanie, dziękuję za rady, usuwam]

Bruce, a kto Ci poradził, żeby usunąć???

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przepraszam Was, ale zdecydowałam sama, aby wszystkie moje teksty usunąć, ponieważ najpierw powinnam zapoznać się szczegółowo z działaniem Waszego Portalu, a tego niestety nie zrobiłam. Zaraz poprawiam się. Wybaczcie, proszę. 

Pecunia non olet

(tu był głupio wstawiony tekst)

Pecunia non olet

Bruce, edytuj to opowiadanie i wstaw nie w komentarzu, tylko tam gdzie być powinno :)

Known some call is air am

No, i tu już się pojawiają schody, bo w przeprosinowym moim wpisie edycji typu “wstawienie z powrotem” zrobić nie umiałam, a na edycję całości według Waszych komentarzy niestety teraz nie mam czasu, bo mój Sześciolatek dziś nie jest w przedszkolu. blush

To jest tak, jak się za wcześnie wychodzi przed orkiestrę… :mur: 

Pecunia non olet

Musisz kliknąć “Edytuj” w prawym górnym rogu, poniżej reklamy i kiedy załaduje Ci stronę, wstaw tekst w miejsce tego disclaimera: [przepraszam za zamieszanie, dziękuję za rady, usuwam].

Też mam sześciolatka i wiem, że ciężko, żeby w przedszkolu był w sobotę ;)

Known some call is air am

No masz! A ja szukałam “edytuj” przy samym poście.

Outta Sewer, dzięki serdeczne. heart

Edit:

Raz jeszcze bardzo dziękuję Wam za uwagi i komentarze. Przepraszam, że poprawiałam tekst tak późno (bo zapewniam, że zgadzałam się ze wszystkimi sugerowanymi korektami), lecz nie wiedziałam, że mogę, bo to Wasze słuszne spostrzeżenia i poprawki, a nie moje. Pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Cholera, właśnie mi zżarło komentarz. Dobra, jeszcze raz.

 

Na początek parę przydatnych linków:

Poradnik przetrwania Finkli

Poradnik przetrwania Drakainy

Poradnik zapisu dialogów

 

Na portalu funkcjonuje instytucja betowania. Przed pokazaniem opka wszystki, możesz poprosić parę osób, żeby mu się wstępnie przyjrzały, wyłapały ewentualne babole itd. Wszystko o betowaniu znajdziesz tutaj.

 

Jeśli chodzi o tekst, na początku opisujesz historię miejscowości, a jest ona taka, że czytelnik od razu wie, że w opku będzie się źle działo. Pozbawiasz go w ten sposób niespodzianki, możliwości samodzielnego odkrywania, co się dzieje. Gdyby Marta, przerażona zdarzeniami we wsi, sama zaczęła odkrywać jej historię i trafiała na te wszystkie przerażające fakty, robiłoby to większe wrażenie.

 

Trudno mi uwierzyć, że rodzice dwójki dzieci dobrowolnie kupili taką ruderę. To nie młodzi zakochani, którzy w remoncie i wiciu własnego gniazdka widzą coś romantycznego, tylko ludzie, którzy muszą już myśleć o swoich dzieciach. Gdyby dostali go w spadku, to co innego. Gdyby do tego był to spadek po dalszym krewnym, a oni nigdygo nie widzieli… Wyobraź sobie, jak tam przyjeżdżają, widzą starą rzderę i zapuszczony ogród na tyłach. Nie mogą przejść przez ulicę, żeby wejść do domu, bo szosą wciąż pędzi sznur samochodów. Docierają wreszcie, orientują się, że nie ma tu prądu, że kibelek jest przedpotopowy. Marta płacze, mąż próbuje nadrabiać miną. Nic już nie mogą zrobić, bo spadek przyjęty, dom należy do nich. Marta nienawidzi go od pierwszego wejrzenia.

 

Marta nie jest świadkiem strasznych wydarzeń we wsi, wszystko dociera do niej pośrednio, a i czytelnikowi opowiada to po fakcie. Nawet scenę pożaru, gdzie niby jest, opisujesz tylko. A gdyby stała w kuchni, której okna wychodzą na pola, była wiosna i okno otwarte, kroiła warzywa do zupy, gdy nagle poczuła swąd spalenizny. Zobazyła słup dymu, usłyszała syreny, zaczęła się zastanawiać, u kogo się pali, przestraszyła się, że to u jedynej sąsiadki, z którą zdołała nawiązać jakiś kontakt. Zobaczyła, że dym układa się w twarz dziecka, z krzykiem wypuściła nóż z ręki. Nie mogła się powstrzymać i pobiegła do pożaru. Takimi detalami budujesz nastrój i więź czytelnika z bohaterką.

 

Co stało na przeszkodzie, by Marta była świadkiem śmierci córki kioskarki, gdyby próbowała jej pomóc, czuła się bezradna, bo nie miała telefonu, by wezwać pogotowie. Podobnie z innymi bohaterami, pana “żywe srebro” mogła spotkać na przystanku, wymienić z nim parę słów. Mogłabyś wtedy pokazać jego dziwność, choćby przez staroświeckie powitanie: “Witam panią dobrodziejkę”. Tymczasem tu nie ma praktycznie żadnych interakcji z mieszkańcami wioski, ani nawet z własną rodziną. Jest tylko Marta. Nie zamartwiała się o męża, o dzieci? Poza tym ona powinna bać się coraz mocniej, a mnie się wydaje jakaś taka obojętna.

 

Fajna jest za to scena z pijakiem, który informuje Martę o śmierci “żywego srebra”. Tutaj rzeczywiście czuje się grozę.

 

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Witaj, miło mi, że odwiedziłaś moje skromne progi i serdecznie dziękuję za wszystkie uwagi, które na pewno wezmę do serca.

Rzeczywiście, masz słuszność, chcąc opisać dokładnie, jak to wyglądało w realu, nieco zapomniałam o podbarwieniu opisów dreszczykiem emocji. 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Opowiadanie z mocnym dreszczykiem. Zaciekawiłaś mnie bardzo. Czułam spore emocje czytając. 

 

Szczerze mówiąc, czym prędzej uciekałabym z takiej wioski, już po dwóch “dziwnych” zgonach.

 

 

 

Pozdrawiam ciepło – Goch.

"bądź dobrej myśli, bo po co być złej" Lem

Witaj. 

Dziękuję za miły wpis. :)

Jak widziałaś z komentarzy, miałam spore problemy z poprawnym zapisem wielu zdań, jak Ci to opowiadałam przy becie. ;)

Rzeczywiście, miejsce nie jest zbyt ciekawe, niestety, nadal tu mieszkam. :)

Pozdrawiam, GOCHAW. :)

Pecunia non olet

Trochę mało fantastyki. I raczej opowiadasz, niż pokazujesz.

Ale od czegoś trzeba było zacząć, a po poprawkach teksty czyta się całkiem przyjemnie.

Babska logika rządzi!

Cześć, Finklo, dziękuję za odwiedziny. Nadal mozolnie pracuję nad swoim pisaniem. Tutejsze forumowe komentarze oraz wskazówki to naprawdę nieoceniona pomoc. heart

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka