- Opowiadanie: Frezer19 - Obłęd marzyciela

Obłęd marzyciela

Tra­ge­dia. Aspek­ty fan­ta­stycz­ne są dość mi­ni­ma­li­stycz­ne.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

NoWhereMan, Irka_Luz, Finkla

Oceny

Obłęd marzyciela

Mia­łem dzie­więt­na­ście lat, gdy po raz pierw­szy uj­rza­łem Mia­sto Czer­wo­nych Pa­ła­ców. Wy­cią­gną­łem wtedy spod ko­szu­li wi­sio­rek ze smo­cze­go pa­zu­ra i po­ca­ło­wa­łem z wdzięcz­no­ścią.

Suchy wiatr za­wiał zza moich ple­ców, nio­sąc piach. Sta­łem na wzgó­rzu. Ogrom­ne mia­sto le­ża­ło w dole, po dwóch stro­nach rzeki. Wśród za­bu­do­wań wy­róż­nia­ły się ma­je­sta­tycz­ne pa­ła­ce i zie­lo­ne ogro­dy z pal­ma­mi.

Pa­trzy­łem na naj­wspa­nial­sze z dwu­na­stu Wiel­kich Miast. Mahr-ar. Serce biło mi szyb­ko.

Ma­rze­nie na­resz­cie się speł­nia­ło. To był pierw­szy krok.

Sahan, mój dobry przy­ja­ciel, objął mnie ra­mie­niem. Uśmiech­ną­łem się.

– W drogę – rze­kłem.

Wsie­dli­śmy na konie i zje­cha­li­śmy ze wzgó­rza sze­ro­kim trak­tem. Do­łą­czy­li­śmy do tłumu po­dróż­nych, któ­rzy rów­nież zmie­rza­li do mia­sta.

Do­je­cha­li­śmy do Zło­ci­stej Bramy. Gi­gan­tycz­ne, ozdo­bio­ne wrota stały otwar­te, po­zwa­la­jąc prze­kro­czyć po­tęż­ne mury. Gwar­dzi­ści w błysz­czą­cych pan­cer­zach stali po obu stro­nach drogi, dum­nie wy­pi­na­jąc pierś.

Wje­cha­li­śmy do mia­sta, na głów­ną ulicę. Po ka­mien­nych pły­tach krą­ży­ły setki oby­wa­te­li w mięk­kich, lnia­nych sza­tach. Stra­ga­ny stały przy bu­dyn­kach, a han­dla­rze krzy­kli­wie na­kła­nia­li do za­ku­pu wy­ro­bów. Go­to­wa­no tu­zi­ny prze­ką­sek i sma­ko­ły­ków, a ich za­pa­chy mie­sza­ły się w po­wie­trzu.

Po­wo­li prze­py­cha­jąc się przez tłum, skie­ro­wa­li­śmy się do karcz­my Pięk­ny Wiel­błą­d. Za­pła­ci­łem za po­ko­je i wy­pa­ko­wa­li­śmy się. Śpie­sząc się, ru­szy­li­śmy do cen­trum mia­sta. Tam, nie­da­le­ko świą­ty­ni Trój­cy i pa­ła­cu Naj­wyż­sze­go He­rol­da, stała kró­lew­ska arena.

Mo­nu­men­tal­na fa­sa­da areny pię­trzy­ła się wy­so­ko. Wrza­wa nio­są­ca się z we­wnątrz wstrzą­snę­ła po­wie­trzem. Ku­pi­łem dwa bi­le­ty od sprze­daw­cy i ru­szy­li­śmy na try­bu­ny. Idąc tu­ne­lem, po­czu­łem jak ko­lej­na fala wrza­wy wstrzą­sa bu­dyn­kiem. Serce za­bi­ło mi szyb­ciej.

Wkro­czy­łem do ko­li­ste­go wnę­trza areny i uj­rza­łem, jak w dole po­tęż­ni Wo­jow­ni­cy Chwa­ły ście­ra­li się na pia­chu w po­je­dyn­ku jeden na jed­ne­go. Szczęk zde­rza­ją­cych się mie­czy wi­bro­wał w po­wie­trzu. Wie­lo­ty­sięcz­na pu­bli­ka ob­ser­wo­wa­ła z na­pię­ciem każdy za­mach i ma­newr Wo­jow­ni­ków. Bęb­nia­rze ryt­micz­nie bili w ba­so­we bębny. Czer­wo­ne dra­pe­rie ozda­bia­ły ścia­ny areny.

Na try­bu­nie ho­no­ro­wej sie­dział król w pięk­nych, ko­lo­ro­wych sza­tach z je­dwa­biu, a za nim stał nie­mal rów­nie ma­je­sta­tycz­ny dwór. Obok, na kunsz­tow­nym sto­ja­ku, po­ło­żo­na była sre­brzy­sta re­pli­ka Włócz­ni He­ro­sów; tro­feum, o które za­wsze roz­gry­wał się Tur­niej Dwu­na­stu.

Odzia­ny w czer­wień wo­jow­nik zadał trze­ci celny cios, co ozna­cza­ło zdo­by­cie trze­cie­go punk­tu. Zwy­cię­żył.

Pu­blicz­ność ze­rwa­ła się z sie­dzisk i wi­wa­to­wa­ła, po­now­nie wstrzą­sa­jąc areną. Trę­ba­cze za­dę­li w trąby, gra­jąc fan­fa­rę, a bęb­nia­rze za­bi­li w bębny. Wo­jow­nik uniósł ręce w ge­ście trium­fu i uśmiech­nął się z dumą. Król i jego dwór kla­ska­li z uzna­niem.

Dresz­cze prze­szy­ły moje ciało. Dło­nie drża­ły. To było nawet pięk­niej­sze, niż sobie wy­obra­ża­łem. Czy­ta­łem wiele ksiąg na temat Wo­jow­ni­ków, lecz za­pi­sa­ne słowa ble­dły w po­rów­na­niu z rze­czy­wi­sto­ścią.

Pu­blicz­ność skan­do­wa­ła imię zwy­cięz­cy. Wo­jow­nik za­sa­lu­to­wał i ukło­nił się przed kró­lem, który od­po­wie­dział uprzej­mym ski­nię­ciem. Wo­jow­nik po­wo­li ru­szył po gład­kim pia­chu do wyj­ścia z areny. Ota­cza­ło go uwiel­bie­nie.

Za­ko­cha­łem się i utwier­dzi­łem w słusz­no­ści pra­gnień. Nie pa­so­wa­łem do zwy­kłe­go, bez­barw­ne­go życia. Do­brze zro­bi­łem, sprze­da­jąc fol­wark, który do­sta­łem w spad­ku. Prze­zna­czo­ne mi było prze­żyć coś więk­sze­go.

Mu­sia­łem tylko cięż­ko pra­co­wać. Być zde­ter­mi­no­wa­nym i nie po­zwo­lić sobie na po­raż­kę…

 

*

 

Mia­łem dwa­dzie­ścia lat, gdy pew­ne­go dnia wy­sze­dłem poza miej­skie mury. Na­pi­łem się wody z przy­droż­nej stud­ni i za­czą­łem biec.

Ka­my­ki chrzęsz­cza­ły po moimi san­da­ła­mi, a słoń­ce pło­nę­ło na bez­chmur­nym nie­bie. Było go­rą­co. To do­brze. Szyb­ko za­czą­łem się ob­fi­cie pocić. Słone kro­ple wpa­da­ły do ust.

Aby zo­stać Wo­jow­ni­kiem Chwa­ły, trze­ba było być naj­lep­szym. W Mahr-ar dzia­ła­ło kil­ka­dzie­siąt szkół szer­mier­czych, z czego je­dy­nie kilka z nich da­wa­ło re­al­ną szan­sę, aby wziąć kie­dyś udział w Tur­nie­ju. Lecz do tych eli­tar­nych szkół do­sta­wa­li się je­dy­nie nie­licz­ni; trze­ba było przejść tak zwane „Próby”, czyli mor­der­cze testy, które od­by­wa­ły się raz do roku. Zde­cy­do­wa­łem, że po­cze­kam i wezmę udział do­pie­ro w na­stęp­nych Pró­bach. Tak bę­dzie mą­drze. Przy­go­tu­ję się i do­pie­ro wtedy spró­bu­ję.

W noz­drza ugry­zła mnie kwa­śna woń bie­ga­cza przede mną. To była po­pu­lar­na trasa do ćwi­czeń. Wy­prze­dzi­łem go i uśmiech­ną­łem się. Od mie­sią­ca już mnie pra­wie nikt nie wy­prze­dził. A prze­cież bie­ga­nie to była moja naj­słab­sza stro­na!

 

Trakt koń­czył się przy klasz­to­rze, gdzie wielu z bie­ga­czy, po dłu­gim wy­sił­ku, pa­da­ło na zie­mię ze zmę­cze­nia. Mnisi z wy­ta­tu­owa­ny­mi czar­ny­mi kół­ka­mi na czo­łach roz­da­wa­li wszyst­kim dzban­ki wody.

Moje płuca pło­nę­ły, a mię­śnie nóg bo­la­ły. Tak jak resz­ta, chcia­łem paść na zie­mię. Ale nie mo­głem. Byłem lep­szy.

Wy­cią­gną­łem spod ko­szu­li wi­sio­rek ze smo­cze­go pa­zu­ra i po­ca­ło­wa­łem.

Mnich pod­szedł i wrę­czył mi dzba­nek wody.

– Dzię­ku­ję – po­wie­dzia­łem i za­czą­łem pić. Cze­ka­łem, aż mnich za­cznie.

– Dokąd bie­gniesz?

Ech…

– Za­wsze bę­dzie­cie pytać? Nigdy wam się nie znu­dzi?

Łysy męż­czy­zna z ta­tu­ażem na czole pa­trzył z na­pię­ciem.

– Nie zdo­łasz uciec. Prze­stań bie­gać.

– Wiem, wiem. Mo­żesz już przejść do na­stęp­ne­go. 

– Ura­tuj się.

Ech… Uśmiech­ną­łem się. Prze­stać bie­gać? Nie pró­bo­wać? Śmiesz­nie to brzmia­ło z ust mi­zer­ne­go czło­wiecz­ka, który nic nie osią­gnął w życiu. Od­da­łem dzban i od­sze­dłem.

Do klasz­to­ru do­biegł Pahr. Przy­wi­ta­łem go klep­nię­ciem po barku. Cza­sem razem ćwi­czy­li­śmy. Był dobry. Choć ja byłem lep­szy.

 

*

 

Mia­łem dwa­dzie­ścia jeden lat, gdy pierw­szy raz wzią­łem udział w Pró­bach. Od­pa­dłem pod­czas pierw­sze­go etapu.

Był wie­czór i wra­ca­łem ze sta­dio­nu, szo­ru­jąc bu­ta­mi po ka­mien­nych pły­tach ulicy. Serce bo­la­ło.

Sahan, mój dobry przy­ja­ciel, szedł obok i coś mówił. Prze­sta­łem go słu­chać po trze­cim: „Nie martw się, za rok na pewno pój­dzie ci le­piej”. Nic nie ro­zu­miał. Uczył się w szko­le dla chi­rur­gów, a tam pa­no­wa­ły inne za­sa­dy.

Ja mu­sia­łem być jed­nym z naj­lep­szych. Nie mo­głem od­pa­dać na Pró­bach.

Za­trzy­ma­łem się i usia­dłem na skrzyn­ce, która stała przy dro­dze. Scho­wa­łem twarz w dło­niach. Chyba jęk­ną­łem.

Pierw­szym eta­pem Prób był bieg prze­ła­jo­wy wokół mia­sta. Choć to nie była moja mocna stro­na, i tak byłem pewny, że przy­naj­mniej za­kwa­li­fi­ku­je się do na­stęp­ne­go etapu, gdzie będę miał lep­szą oka­zję, aby po­ka­zać, na co mnie stać. Lecz gdy tylko gong star­to­wy zabił, zro­zu­mia­łem, jak bar­dzo się prze­li­czy­łem.

Wśród uczest­ni­ków było wiele nie­zna­nych mi osób. Duża ich grupa mo­men­tal­nie wy­sfo­ro­wa­ła się, w tem­pie, które wpra­wi­ło mnie w osłu­pie­nie. Pró­bo­wa­łem ich gonić, ale byłem bez szans. Na do­da­tek cały czas wy­prze­dza­li mnie ko­lej­ni bie­ga­cze.

Gdy do­tar­łem na metę, pa­dłem ledwo żywy na zie­mię. Dałem z sie­bie wszyst­ko, a i tak nie byłem nawet bli­sko za­kwa­li­fi­ko­wa­nia się do na­stęp­ne­go etapu.

Pah­ro­wi się udało. Po­ko­nał też resz­tę wy­zwań. Prze­szedł Próby.

Sahan po­kle­pał mnie po ple­cach, pró­bu­jąc po­cie­szyć. Unio­słem głowę. Nie byłem nawet bli­sko. Dwa lata pracy. Mu­sia­łem wiele zmie­nić.

Obok grup­ka ma­ło­la­tów mę­czy­ła kota. Za­mknę­li wy­chu­dzo­ne zwie­rzę po­mię­dzy du­ży­mi skrzy­nia­mi, two­rząc pro­sto­kąt­ne więzie­nie. Rzu­ca­li mu ob­wią­za­ny sznur­kiem ka­wa­łek mięsa i gdy tylko kot pró­bo­wał się do niego zbli­żyć, szyb­ko wy­cią­ga­li przy­nę­tę. Wtedy z dru­giej stro­ny wie­zienia wrzu­ca­li drugi ka­wa­łek mięsa. Kot się sza­mo­tał. W końcu drę­czy­cie­le wrzu­ci­li do środ­ka oba ka­wał­ki mięsa, a kot ogłu­piał, nie mogąc się zde­cy­do­wać, które spró­bo­wać zła­pać.

Ma­ło­la­ci za­śmia­li się.

Za­gry­złem wargę. Wy­cią­gną­łem spod ko­szu­li wi­sio­rek ze smo­cze­go pa­zu­ra i ze­rwa­łem go z szyi. We­pchną­łem ta­li­zman w kie­szeń.

Mu­sia­łem się zmie­nić. Mu­sia­łem zna­leźć nowym spo­sób, jak zo­stać naj­lep­szym.

Wsta­łem i ru­szy­łem do domu. Nie pod­dam się. Moje życie bę­dzie pięk­ne.

 

*

 

Mia­łem dwa­dzie­ścia dwa lata, gdy na­krzy­cza­łem na sprze­daw­cę ksią­żek.

– Jak to nie zdo­by­łeś?!

– To nie moja wina, panie – jęk­nął zza lady sta­ru­szek w bi­no­klach. – Ka­pi­tan sprze­dał ją komuś in­ne­mu!

– Mó­wi­łeś, że już wszyst­ko uzgod­ni­łeś!

– Bo tak było! Przy­rze­kam. Ka­pi­tan zmie­nił zda­nie!

Za­zgrzy­ta­łem zę­ba­mi, a dło­nie za­ci­sną­łem na drew­nia­nym bla­cie. Nie­kom­pe­tent­ny tępak! Głu­piej trans­ak­cji nie po­tra­fił nawet prze­pro­wa­dzić!

– Do­brze – po­wie­dzia­łem, sta­ra­jąc się za­cho­wać spo­kój. – To ile muszę cze­kać, aż spro­wa­dzisz inną kopię?

Sta­ru­szek ro­zej­rzał się po skle­pi­ku.

– Ja… nie wiem, panie. Wie­cie prze­cież, że „Stu­dium” jest rzad­kie. Oczy­wi­ście po­py­tam, ale…

Prze­kli­na­jąc, wy­sze­dłem ze skle­pi­ku i trza­sną­łem drzwia­mi. Na ze­wnątrz prze­klą­łem raz jesz­cze. Czu­łem, że oczy za­czy­na­ły mi się szklić. Opar­łem się więc o ścia­nę i scho­wa­łem twarz w rękaw.

„Stu­dium Praw­dzi­we­go He­ro­sa” było dzie­łem Khan­ta Ord, naj­wspa­nial­sze­go Wo­jow­ni­ka Chwa­ły w po­przed­nim stu­le­ciu. Pod ko­niec życia, Ord spi­sał do­świad­cze­nia i se­kre­ty, które po­zwo­li­ły mu dojść na szczyt. Na­kre­ślił ide­al­ny tre­ning ciała i ducha.

Ta księ­ga była moją szan­są.

– Ja chyba mogę ci ją sprze­dać.

Unio­słem głowę i ob­ró­ci­łem się. Pa­trzy­ła na mnie mała ko­bie­ta.

– Słu­cham?

Za­ru­mie­ni­ła się.

– Sły­sza­łam, że za­le­ży ci na „Stu­dium”… Chcesz je kupić, tak? Ja mogę sprze­dać.

Za­mru­ga­łem.

– Masz „Stu­dium”? Skąd? Je­steś pewna, że to wła­ści­wa księ­ga?

Ski­nę­ła.

– Księ­ga na­le­ża­ła do mo­je­go brata, gdy jesz­cze żył. I je­stem pewna, że to wła­ści­wa, bo czy­ta­łam po­czą­tek.

Za­śmia­łem się, od­rzu­ca­jąc głowę w tył. Bo­go­wie, cóż za łut szczę­ścia.

– To jak chcesz się do­ga­dać? – za­py­ta­łem. – Obej­dzie­my się bez po­śred­ni­ków, praw­da?

– Chyba tak, to zna…

– Mo­że­my to zro­bić od razu? – prze­rwa­łem i po­ka­za­łem sa­kiew­kę. – Mam pie­nią­dze!

Dziew­czy­na lekko drgnę­ła. Lecz po chwi­li ski­nę­ła głową.

– Miesz­kam nie­da­le­ko. Przy placu Trzech Bar­dów.

– Wspa­nia­le! – Za­ofe­ro­wa­łem jej ło­kieć. – W takim razie chodź­my!

Wy­szli­śmy z alej­ki przy skle­pi­ku z książ­ka­mi. Dziew­czy­na zer­k­nę­ła na mnie.

– Mam na imię Celia. – Wy­su­nę­ła dłoń spod łok­cia i po­da­ła mi ją.

Celia… Przyj­rza­łem się jej. Miała błysz­czą­ce oczy, gład­kie rysy twa­rzy i bujne brą­zo­we włosy. Uśmie­cha­ła się.

Serce za­bi­ło szyb­ciej. Rów­nież się uśmiech­ną­łem i uści­sną­łem ofe­ro­wa­ną dłoń. Przed­sta­wi­łem się.

 

*

 

Mia­łem dwa­dzie­ścia trzy lata, gdy ku­pi­łem pierw­szą dawkę „Ko­rze­nia”. Wrę­czy­łem di­le­ro­wi pę­ka­tą sa­kiew­kę i czym prę­dzej od­da­li­łem się z miej­sca wy­mia­ny.

Po­sze­dłem do karcz­my i za­mó­wi­łem kufel piwa. Do spo­tka­nia z Celią zo­sta­ło jesz­cze tro­chę czasu. Ide­al­na oka­zja, aby się napić.

Szyb­ko osu­szy­łem kufel i za­mó­wi­łem na­stęp­ny. Sie­dzia­łem w rogu karcz­my. Ostroż­nie wy­cią­gną­łem wo­re­czek z Ko­rze­niem i zaj­rza­łem do środ­ka. Hmm. Ko­rzeń wy­glą­dał jak brą­zo­we cu­kier­ki. Wzią­łem jeden. Diler po­wie­dział, że naj­lep­sze efek­ty daje daw­ko­wa­nie rano i wie­czo­rem. Prze­gry­złem ka­wa­łek. Ugh, ależ to było gorz­kie! Prze­pi­łem piwem.

Ko­rzeń był środ­kiem, który miał zwięk­szać wy­trzy­ma­łość oraz masę mię­śnio­wą. Ord z pew­no­ścią nie po­chwa­lił­by ta­kich środ­ków. Ale nie mo­głem sobie po­zwo­lić na słu­chanie tej głu­piej książ­ki.

Poza tym wszy­scy się wspo­ma­ga­li.

Do­koń­czy­łem piwo i po­sze­dłem na spo­tka­nie. Cze­ka­ła pod po­mni­kiem króla.

– Witaj, ko­cha­na. – Ob­ją­łem ją i po­ca­ło­wa­łem. Celia spoj­rza­ła na mnie z czu­ło­ścią.

– Jak ci minął dzień? – za­py­ta­ła.

– W po­rząd­ku. Nic cie­ka­we­go. A tobie?

Za­czę­ła opo­wia­dać, a ja słu­cha­łem uważ­nie. Celia kie­ro­wa­ła ze­spo­łem dwu­dzie­stu pię­ciu pra­czek, więc więk­szość jej przy­gód do­ty­czy­ły my­dlin, brud­nych ubrań i pe­ry­pe­tii mi­ło­snych któ­rejś z pra­cow­nic.

Lu­bi­łem słu­chać Celii. Im­po­no­wa­ła mi za­rad­no­ścią i mą­dro­ścią. Ma­rzy­łem, że kiedy zo­sta­nę Wo­jow­ni­kiem Chwa­ły, dam jej pięk­ne życie, na które za­słu­gi­wa­ła.

Prze­cho­dzi­li­śmy obok Kró­lew­skiej Areny, gdy po­wie­dzia­ła:

– Uwa­żam, że po­wi­nie­neś wziąć udział w te­go­rocz­nych Pró­bach.

Moje wnętrz­no­ści się spię­ły. Nie po­ka­za­łem tego po sobie.

– Nie – od­po­wie­dzia­łem.

Wes­tchnę­ła.

– Ro­zu­miem, że chcesz się jak naj­le­piej przy­go­to­wać i do­pie­ro wtedy spró­bo­wać. Ale na­praw­dę myślę, że i tak warto, abyś w tym roku wziął udział. A nuż się uda. I zdo­był­byś do­świad­cze­nie.

– Nie. Za rok będę go­to­wy.

Po­czu­łem, jak jej dłoń drgnę­ła.

– Do­brze – po­wie­dzia­ła. – Skoro uwa­żasz, że tak bę­dzie najle…

– Bo­go­wie są okrut­ni!

Ro­zej­rza­łem się, nie wie­dząc, kto wrza­snął. Lu­dzie wokół także byli zdez­o­rien­to­wa­ni. Jakaś ko­bie­ta krzyk­nę­ła i wska­za­ła w górę.

Na samym szczy­cie areny stał nagi męż­czy­zna. Wy­ko­nał krok w przód i za­czął spa­dać. Celia pi­snę­ła i scho­wa­ła twarz w moją kurt­kę.

Ja pa­trzy­łem.

 

*

 

Mia­łem dwa­dzie­ścia czte­ry lata, gdy wy­pa­dła mi z rąk bu­tel­ka wina. Jęk­ną­łem, wi­dząc na bruku zmar­no­wa­ny tru­nek.

Był wie­czór, a po uli­cach pły­nę­ła mgła. Dwa ty­go­dnie temu wzią­łem udział w Pró­bach. Od­pa­dłem pod­czas trze­cie­go etapu. Nie byłem nawet bli­sko, aby być naj­lep­szym.

Chłód gryzł mnie w ły­sie­ją­cą czasz­kę. Nie mia­łem pie­nię­dzy w sa­kiew­ce. Po­sta­no­wi­łem wró­cić do domu.

Celia cze­ka­ła w kuch­ni, sie­dząc przy stole.

– Trzy dni – po­wie­dzia­ła zimno.

Zdu­si­łem w sobie ból po­czu­cia winy. Spoj­rza­łem na nią twar­do.

– My­śla­łem.

– I co wy­my­śli­łeś? – za­py­ta­ła.

Mruk­ną­łem nie­zro­zu­mia­łą od­po­wiedź, po czym otwo­rzy­łem kre­dens i za­czą­łem szu­kać je­dze­nia.

– Nie mo­żesz dalej tak żyć – po­wie­dzia­ła.

– Wiem. Od po­cząt­ku sta­ram się to zmie­nić.

Mil­cza­ła przez mo­ment.

– Nie mu­sisz do­stać się do tych naj­lep­szych szkół. Mo­żesz za­pi­sać się do śred­niej. Przy­naj­mniej zdo­był­byś ja­kieś do­świad­cze­nie.

– Nie.

– Więc za­mie­rzasz nic nie zmie­niać?

Nie od­po­wie­dzia­łem. Chwy­ci­łem z kre­den­su paski su­szo­nej wo­ło­wi­ny i usia­dłem przy stole.

– Mo­żesz też zo­stać rze­mieśl­ni­kiem – po­wie­dzia­ła. – Zna­leźć jakąś dobrą pracę. Wy­brać życie.

Przy­mkną­łem oczy. Od po­cząt­ku do tego zmie­rza­ła.

– To nie dla mnie – po­wie­dzia­łem. – Ty po­tra­fisz uśmie­chać się po­śród tej całej sza­rzy­zny. Ja nie mogę. Je­stem prze­klę­ty. Muszę żyć pięk­nie.

Celia przy­mknę­ła oczy i wes­tchnę­ła.

– Wiem, że się boisz, ale…

Huk­ną­łem dło­nią w stół.

– Boję się? Ja?! Zo­bacz, przez co prze­cho­dzę, aby speł­nić ma­rze­nie! Wal­czę! Cier­pię!

– Ro­zu­miem – po­wie­dzia­ła. – Masz rację, wal­czysz. Ale czy nie są­dzisz, że też ucie­kasz?

Za­zgrzy­ta­łem zę­ba­mi. Ucie­kam? Ha! Jeśli nawet, to tylko dla­te­go, że jako nie­licz­ny mam dość od­wa­gi, aby od­rzu­cić kosz­mar, jakim żyją zwy­kli lu­dzie!

– To ty się boisz – po­wie­dzia­łem. – Bo go­dzisz się na tę mier­ną i bez­barw­ną eg­zy­sten­cję. Czy jako dziec­ko kie­dy­kol­wiek ma­rzy­łaś, aby zo­stać sze­fo­wą pra­czek?

Za­drża­ła jej warga. Ale Celia nie roz­pła­ka­ła się.

– Nie twier­dzę, że za ma­rze­nia­mi nie warto gonić – po­wie­dzia­ła. – Po pro­stu, ty ro­bisz to, cał­ko­wi­cie od­rzu­ca­jąc resz­tę życia. To tchó­rzo­stwo.

Ze­rwa­łem się na nogi, po­sy­ła­jąc krze­sło ze zgrzy­tem po pod­ło­dze. Krew za­go­to­wa­ła się w moich ży­łach. Za­ci­sną­łem pięść.

Celia cof­nę­ła się.

Po­wstrzy­ma­łem się.

– Jesz­cze zo­ba­czysz – wy­ce­dzi­łem. – Po­ka­żę ci!

 

*

 

Mia­łem dwa­dzie­ścia pięć lat, gdy sta­łem nad brze­giem rzeki razem z Sa­ha­nem. Czy­tał list.

– Gra­tu­la­cje – rzekł i oddał mi kart­kę.

– Dzię­ki – mruk­ną­łem.

– Kiedy wy­jeż­dżasz?

Mil­cza­łem. Nie wie­dzia­łem, jak od­po­wie­dzieć. Serce mnie bo­la­ło od za­sta­na­wia­nia się przez te kilka dni.

Sahan nie na­ci­skał. Za­pa­lił fajkę i za­cią­gnął się dymem.

Sta­li­śmy na brze­gu rzeki, cze­ka­jąc, aż grup­ka pa­rob­ków wy­cią­gnie z wody czwar­te ciało. Sahan miał je oce­nić.

– Wi­dzia­łem się z nią ostat­nio – po­wie­dzia­łem. – Roz­ma­wia­li­śmy.

– Przed tym, jak otrzy­ma­łeś list?

Ski­ną­łem. Sahan wy­dmu­chał nosem kłęby dymu.

Trzy mie­sią­ce temu wy­sła­łem kil­ka­dzie­siąt wia­do­mo­ści do wszyst­kich naj­lep­szych szkół szer­mier­czych, pro­sząc o przy­ję­cie i w za­mian obie­cu­jąc prze­ka­za­nie wszyst­kie­go, co po­zo­sta­ło ze spad­ku. Nie do­sta­łem od­po­wie­dzi od żad­nej ze szkół Mahr-ar. Lecz jedna, z Vhar­man­tu, od­pi­sa­ła, że z przy­jem­no­ścią by mnie przy­ję­ła.

To była praw­dzi­wa szan­sa. I nie prze­szka­dza­ło mi, że zdra­dził­bym mia­sto, któ­re­go byłem pod­da­nym.

Ale Celia…

Po­mi­mo, że roz­sta­li­śmy się rok temu, nadal ma­rzy­łem, że kie­dyś dam jej pięk­ne życie. Wie­dzia­łem jed­nak, że Celia ze mną nie wy­je­dzie.

Grup­ka ma­ło­la­tów wbie­gła na most i wrzu­ci­ła do rzeki czte­ry koty. Chlup­nę­ło. Koty wpa­dły do wody. Pierw­szy szyb­ko uto­nął. Drugi po­my­lił kie­ru­nek, pły­nąc na śro­dek rzeki. Trze­ci nie­mal do­tarł do brze­gu, nim znik­nął pod po­wierzch­nią wody. Je­dy­nie czwar­ty do­pły­nął do pia­chu i czmych­nął mię­dzy za­bu­do­wa­nia.

Szczę­ściarz.

Ma­ło­la­ci za­śmia­li się.

Pa­rob­ko­wie przy­wo­ła­li Sa­ha­na. Ten oce­nił ciała i orzekł, że tylko jedno na­da­je się do sprze­da­ży. Szef pa­rob­ków wrę­czył Sa­ha­no­wi za­pła­tę.

– W za­sa­dzie, to czemu ty to ro­bisz? – za­py­ta­łem. – Cho­dzisz po róż­nych za­ka­mar­kach mia­sta i po­dej­mu­jesz się ta­kich pod­łych zajęć? Bra­ku­je ci pie­nię­dzy?

Sahan po­krę­cił głową i za­cią­gnął się dymem z fajki.

– A więc? – do­py­ta­łem.

Wes­tchnął.

– Lubię pra­co­wać. Lubię być za­ję­ty. Wtedy mogę igno­ro­wać resz­tę.

 

Wie­czo­rem sie­dzia­łem ze zwie­szo­ną głową przy brud­nym stole w spe­lu­nie „Śli­ski Karp”. Razem z ob­cy­mi, ru­basz­ny­mi tra­ga­rza­mi świę­to­wa­łem czy­jeś uro­dzi­ny. Na­pi­łem się z kufla.

Przez cały dzień, błą­ka­łem się po mie­ście. Szu­ka­łem cze­go­kol­wiek. Nie wie­dzia­łem, co robić…

Jeden z uczest­ni­ków li­ba­cji pa­trzył na mnie od ja­kie­goś czasu. Na czole miał wy­ta­tu­owa­ne czar­ne kółko, które było krzy­wo prze­kre­ślo­ne, a obok krze­sła le­ża­ła lut­nia. Uśmiech­nął się.

– Ktoś kto pije jak ty, musi mieć cie­ka­wą hi­sto­rię – po­wie­dział. – Opo­wiedz mi ją, to może ja ci od­po­wiem, że nie jest aż tak źle.

Po­pa­trzy­łem na niego spode łba. Otwo­rzy­łem usta, aby coś od­wark­nąć, lecz za­wa­ha­łem się. Oczy męż­czy­zny wy­ra­ża­ły pew­ność.

Na­pi­łem się. Potem chrząk­ną­łem i za­czą­łem opo­wia­dać. Łzy po­cie­kły mi z oczu, gdzieś w po­ło­wie. Męż­czy­zna kiwał głową ze zro­zu­mie­niem.

– Wiele razy byłeś w klasz­to­rze – po­wie­dział z uśmie­chem, gdy skoń­czy­łem. – Zgłę­bi­łeś choć tro­chę ich nauki?

Po­krę­ci­łem głową.

– Mnisi wie­rzą, że świat jest okrut­nym miej­scem – pod­jął. – Lu­dzie są ob­da­ro­wy­wa­ni nad­mia­rem pra­gnień i każe im się wal­czyć o ich speł­nie­nie. A to jest nie­moż­li­we. Je­dy­nym wyj­ściem jest Piąta Droga.

– Czyli?

– Od­su­nię­cie się od pra­gnień. Po­rzu­ce­nie pokus i obiet­nic życia. Wy­bra­nie spo­ko­ju. Mnisi żyją od­cię­ci w klasz­to­rze i me­dy­tu­ją nad ak­cep­ta­cją. Dzię­ki temu stają się wolni.

Za­drża­łem. Nie… To nie mogło być roz­wią­za­niem!

– Mam uciec? Od wszyst­kie­go? Tak wy­glą­da ak­cep­ta­cja?

Oczy męż­czy­zny bły­snę­ły.

– Za­czy­nasz ro­zu­mieć… Więc po­słu­chaj uważ­nie. Uśmie­chaj się. Spal list i wróć do Celii. Bę­dziesz się bał i bę­dziesz cier­piał. Taka jest dola więk­szo­ści. Bo życie to nie­koń­czą­ce się to­cze­nie głazu pod wzgó­rze. Ale można się przy tym uśmie­chać.

 

Trzy dni póź­niej za­trzy­ma­łem się przy ko­min­ku i po­pa­trzy­łem w ogień. Słowa by­łe­go mni­cha od­bi­ja­ły się echem w mojej gło­wie.

List trzy­ma­łem scho­wa­ny w kie­sze­ni kurt­ki. Serce wa­li­ło w pier­si i zro­bi­ło mi się go­rą­co.

– To tylko pi­jac­ka apa­tia – mruk­ną­łem pod nosem, za­ci­ska­jąc pięść. – Chwi­la sła­bo­ści.

Wi­dzia­łem je­dy­nie ból i brak na­dziei. Ra­dość? Uśmiech? To nie byłem ja.

Się­gną­łem do dru­giej kie­sze­ni i wy­cią­gną­łem wi­sio­rek ze smo­czym pa­zu­rem. Za­wią­za­łem go wokół szyi i po­ca­ło­wa­łem.

Tylko naj­bar­dziej zde­ter­mi­no­wa­ni za­słu­gi­wa­li na suk­ces. Ci co się nigdy nie pod­da­wa­li.

Z tru­dem prze­łkną­łem ślinę i wy­sze­dłem z do­mo­stwa z jed­nym wor­kiem rze­czy. Przy­wią­za­łem torbę do sio­dła i wsko­czy­łem na konia.

Wy­je­cha­łem do Vhar­man­tu.

 

*

 

Mia­łem dwa­dzie­ścia sześć lat, gdy wal­czy­łem na rów­no­waż­ni prze­ciw­ko Ma­la­ko­wi. Za­ci­sną­łem moc­niej dło­nie na drew­nia­nym kiju i za­mach­ną­łem się.

Dzie­więt­na­sto­let­ni blon­dyn gład­ko zbił cios i wy­pro­wa­dził kontrę. Twar­dy ko­niec kija trza­snął mnie w żu­chwę.

– Pięć do zera! – oświad­czył in­struk­tor. Zgro­ma­dze­ni stu­den­ci za­chi­cho­ta­li.

Cof­ną­łem się, ma­cha­jąc rę­ka­mi i nie­mal spa­dłem. W ostat­nim mo­men­cie zła­pa­łem rów­no­wa­gę. Po­ma­so­wa­łem się po żu­chwie. Malak uśmie­chał się pysz­nie.

Jak ja nie­na­wi­dzi­łem tego smar­ka­cza!

– Łysy dzia­dek – po­wie­dział bez­gło­śnie Malak, po­ru­sza­jąc usta­mi.

Po­czer­wie­nia­łem. Za­ata­ko­wa­łem.

– Sześć do zera!

Tym razem ma­so­wa­łem żebra. Malak bez­wstyd­nie się za­śmiał.

– Nie pa­su­jesz tutaj, Ma­har­czy­ku – po­wie­dział. – Kiedy wresz­cie zro­zu­miesz i uciek­niesz?

Za­ci­sną­łem zęby. Blon­dyn uwziął się na mnie od po­cząt­ku mo­je­go po­by­tu w szko­le. Byłem nie­mal pe­wien, że to on roz­po­wie­dział, że za­pła­ci­łem, aby do­stać się do szko­ły!

Mu­sia­łem tra­fić go cho­ciaż raz!

Wy­cią­gną­łem kij za sie­bie i zsze­dłem nisko na no­gach.

– Pró­bu­jesz po­sta­wy Zarn? – par­sk­nął Malak. – Tro­chę wię­cej po­ko­ry, Ma­har­czy­ku.

Za­ata­ko­wa­łem, ska­cząc do przo­du. Ude­rzy­łem od dołu, po łuku i za­krę­ci­łem kijem. Malak zbił pierw­szy cios, po czym prze­szedł do kon­try, lecz byłem szyb­szy. Ude­rza­jąc z pra­we­go boku, wy­trą­ci­łem go z rytmu i zmu­si­łem do na­głej obro­ny. Ko­lej­ny ma­newr wy­ce­lo­wa­łem w ko­la­no i omi­ną­łem je o włos. Malak po­bladł, co­fa­jąc się. Sko­czy­łem do przo­du, aby wresz­cie się ze­mścić.

Stopa źle wy­lą­do­wa­ła i ze­śli­zgnę­ła się z rów­no­waż­ni. Spa­dłem na zie­mię, lecz nie zdą­ży­łem uciec z nogą. Spa­dłem całym cię­ża­rem na nią i zła­ma­łem pisz­czel.

Ryk­ną­łem z bólu. In­struk­tor pod­biegł do mnie, krzy­cząc. Ze­mdla­łem.

Obu­dzi­łem się po kilku go­dzi­nach. Noga była usztyw­nio­na. Moje ciało drża­ło, serce pękło. Roz­pła­ka­łem się.

 

Dwa ty­go­dnie póź­niej in­struk­to­rzy po­pro­si­li mnie, abym opu­ścił szko­łę. I tak byłem jed­nym z naj­gor­szych uczniów, więc nie chcie­li cze­kać, aż się wy­le­czę.

Nie mia­łem żad­nych pie­nię­dzy i nie byłem w sta­nie pra­co­wać. Byłem sam w obcym mie­ście. Mu­sia­łem spać w za­uł­ku.

Dni były go­rą­ce. Prze­ga­nia­no mnie, gdy chcia­łem od­po­cząć na czyiś scho­dach. Noce były zimne. Ku­li­łem się opa­tu­lo­ny w szma­ty i wy­cze­ki­wa­łem po­ran­ka. Noga wtedy naj­bar­dziej bo­la­ła.

De­li­rycz­ny chaos. Minął mie­siąc. Noga wciąż bo­la­ła, gdy pró­bo­wa­łem cho­dzić. I zro­zu­mia­łem, że tak już bę­dzie za­wsze. Źle się zro­sła.

Wy­cią­gną­łem spod ko­szu­li wi­sio­rek ze smo­czym pa­zu­rem i po­ca­ło­wa­łem. Po­sta­no­wi­łem pójść do szko­ły.

Sta­ną­łem przed bramą. Chcia­łem za­pu­kać, ale usły­sza­łem zna­jo­my głos. Ob­ró­ci­łem się i uj­rza­łem Ma­la­ka, idą­ce­go ulicą z dwoma przy­du­pa­sa­mi. Do­strze­gli mnie i wska­za­li pal­ca­mi.

– Łysy Ma­ha­ra­czyk! – po­wie­dział Malak, pod­cho­dząc i uśmie­cha­jąc się szy­der­czo. – Jesz­cze włó­czysz się po moim mie­ście?

Za­go­to­wa­ło się we mnie. Mię­śnie się na­pię­ły, serce szarp­nę­ło w pier­si. Się­gną­łem pod szma­ty, za­ci­sną­łem dłoń na rę­ko­je­ści i wbi­łem szty­let w brzuch blon­dy­na.

Malak wy­trzesz­czył oczy. Pach­niał wodą ró­ża­ną. Pchną­łem szty­let kil­ka­na­ście razy. Serce biło mi szyb­ko. Za­śmia­łem się, czu­jąc na dło­niach cie­płą krew.

 

*

 

Mia­łem dwa­dzie­ścia sie­dem lat, gdy za­ciągnięto mnie na szu­bie­ni­cę. Eg­ze­ku­cja od­by­wa­ła się na ty­łach wię­zie­nia, bez pu­blicz­no­ści.

– Nie! Pro­szę! Li­to­ści! – krzy­cza­łem i szar­pa­łem się, lecz dwój­ka straż­ni­ków trzy­ma­ła mnie mocno. Pła­ka­łem. Trze­ci straż­nik za­ci­snął szorst­ką pętlę ko­nop­ne­go sznu­ra wokół mojej szyi. Za­drża­łem. 

Słoń­ce błysz­cza­ło na bez­chmur­nym nie­bie. Skow­ro­nek śpie­wał z ga­łę­zi kwit­ną­ce­go drze­wa cy­try­no­we­go, któ­re­go białe kwia­ty roz­sie­wa­ły słod­ki za­pach.

Serce wa­li­ło mi w pier­si. Po­ci­łem się i od­dy­cha­łem płyt­ko. Całe ciało drża­ło. 

Bo­go­wie są okrut­ni… Kat szarp­nął za waj­chę za­pad­ni i po­le­cia­łem w dół. 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Opowiadanie jest ciekawe, choć uważam, że nie do końca został wykorzystany potencjał. Przede wszystkim mam problem z trochę niejasnym przesłaniem. Czy tekst ma nas odwodzić od gonitwy za marzeniami? Można by powiedzieć, że nie, że ważne jest zrównoważenie “życia” i marzeń, ale ja tu tego nie widzę. Gdy bohater dopiero zaczyna, jest zniechęcany przez wszystkich na swej drodze, a najgorsze jest to, że ja – jako czytelnik – nie mam pojęcia, dlaczego. Dlaczego dziadek odprawił go z kwitkiem? Bo taki miał kaprys, bo był rozczarowany własną drogą życiową, czy uważał wnuka za niezdatnego na wojownika? Nie dowiadujemy się, a to ważne, bo co innego walczyć z przeciwnościami losu, a co innego szarpać się, próbując zdobyć coś, do czego zwyczajnie się nie nadajemy. Tak samo scena z bieganiem i mnichem – czemu przypadkowy mnich każe bohaterowi przestać (a nie udziela tej mądrości pozostałym biegaczom)? Tu mogę już tylko zgadywać, że główna postać jest chyba cherlaczkiem, ale w takim wypadku jego najlepszy przyjaciel miałby chyba na tyle przyzwoitości, aby go jakoś łagodnie o tym poinformować… Czemu nie poradził sobie w biegu przełajowym podczas pierwszej Próby, skoro podczas ćwiczeń nikt go nie wyprzedzał? Czemu Próbę przeszedł znajomy, który biegał wolniej od bohatera? Pomyślałam sobie, że może pozostali nie marnowali sił przed Próbą, ale to tylko mój domysł, bo w tekście nie ma żadnej przesłanki ku temu.

Całkiem fajne są te wstawki z kotami, służącymi za analogię losu bohatera, ale jaki był cel scenki z samobójcą? No i zakończenie jest jakieś takie… urwane.

Językowo – ciężko się czytało tekst poszatkowany enterami co dwa-trzy zdania. Ale ogólnie całkiem nieźle. I osobiście częste użycie słowa “idiota” mi zgrzytało, jest jednak dość nowoczesne.

Drobiazgi:

Gotowano tuzin przekąsek i smakołyków

Chyba tuziny, skoro po ulicach przechadzały się setki osób.

Wieczorem stanąłem przed okazałym pałacem. Zapukałem do wrót.

– Tak? – zapytał służący, pokazawszy się.

– Jestem jego wnukiem. – Uniosłem rodowy pierścień.

Trochę to osobliwe, mówić na dzień dobry “jestem jego wnukiem”. To wcale nie takie oczywiste, czyim. Może lepiej byłoby “jestem wnukiem pana tego domu” czy coś w tym guście.

– Ucz mnie. – rzekłem.

Bez kropki.

Laska stuknęła o podłogę, gdy Dziadek się zbliżył.

Czemu dziadek wielką literą? Wcześniej był małą.

– To nie prawda!

Nieprawda.

Jestem takiego samego rozmiaru, co ty!

Hm… jak to rozumieć?

On żył jako bohater całego królestwa i zapomniał, jak paskudne jest życie poza!

Poza… byciem bohaterem? Nie rozumiem.

Dziękuje – powiedziałem i zacząłem pić.

Dziękuję.

Był wieczór i wracałem ze stadiony

Stadionu.

„Nie martw się, za rok na pewno pójdzie Ci lepiej”

Powinno być: “…na pewno pójdzie ci lepiej”. Wielką literą zapisujemy tylko w listach.

wysforowała się do przodu

Chyba wyforsowała. EDIT: jednak jest dobrze.

z drugiej strony wiezienia wrzucali drugi kawałek mięsa

Więzienia.

Rzucali mu obwiązany sznurkiem kawałek mięsa i gdy tylko kot próbował się do niego zbliżyć, szybko wyciągali przynętę. Wtedy z drugiej strony wiezienia wrzucali drugi kawałek mięsa. Kot się szamotał. W końcu dręczyciele wrzucili do środka oba kawałki mięsa

Powtórzenia.

Wetknąłem talizman w kieszeń.

Może lepiej: wepchnąłem. “Wetknąłem” sugeruje, że talizman wystawał/sterczał z kieszeni.

Ord z pewnością nie pochwaliłby takich środków. Ale mnie nie było stać, aby słuchać tej głupiej książki.

Nie było go stać? W sensie, nie miał pieniędzy? Nie rozumiem.

Gratulację – rzekł i oddał mi kartkę.

Gratulacje.

Ludzie są obdarowywani nadmiarem pragnień i karze im się walczyć o ich spełnienie

Każe.

– Łysy dziadek. – powiedział bezgłośnie Malak

Kropka do wywalenia.

I zrozumiałem, że tak już będzie zawsze. Źle się zrosła.

Czy źle zrośniętych kości nie łamie się znowu, aby zrosły się dobrze?

deviantart.com/sil-vah

Dzięki, Silva! Poprawiłem głupie literówki i niezamierzone niejasności :) Szczególnie mnisi wymagali zmian. 

Jednakże część niejasności była zamierzona, toteż np. nie podam celu scenki z samobójstwem. Podpowiem tylko, że kwestia “Bogowie są źli” (EDIT: zmieniłem na “Bogowie są okrutni”) była oryginalnym tytułem opowiadania.

Fajne opowiadanie, choć z początku ciężko się czytało przez bardzo krótkie akapity, ale później było tylko lepiej. Trochę nie wiem tylko czy to opowiadanie z „przekazem” czy bardziej skupienie się na popadającym w obłęd bohaterze, bo całość wyglada na to drugie, ale jednak bohater często słyszy zeby się nie spinał, bo wszystko mu ucieknie w końcu. 

Całość była jednak przyjemnie spędzonymi kilkoma minutami ;)

Zawsze coś da się poprawić

Frezerze, cieszę się, że moje uwagi się przydały. I tak, teraz scena z mnichami jest bardziej zrozumiała. :)

deviantart.com/sil-vah

Frezerze, opowiedziałeś trwającą osiem lat historię młodzieńca, uparcie dążącego do wymarzonego celu, a jednocześnie pokazałeś jak w tym czasie stacza się po równi pochyłej. Szkoda, że nie potrafił dostrzec beznadziejności własnego uporu – mogę zrozumieć, że roił sny o potędze, gdy miał niewiele ponad dwadzieścia lat, ale potem, tak mi się wydaje, powinien nabrać trochę rozumu i pojąć, że im jest starszy, tym trudniej osiągnąć cel. Zaczynał od wzniosłych marzeń, a skończył na szafocie. No, nie jest to budująca historia.

I je nie bardzo rozumiem, czemu miał służyć fragment spotkania bohatera z dziadkiem. Czy odtrącenie go przez starca wzmogło szalony upór młodzieńca, by zostać Wojownikiem Chwały?

Czytało się nie nieźle, a byłoby jeszcze lepiej, gdybym nie usterki.

Mam nadzieję, Frezerze, że Twoje przyszłe opowiadania będą coraz ciekawsze i staranniej napisane.

 

skie­ro­wa­li­śmy się do karcz­my Pięk­ne­go Wiel­błą­da. ―> Czy dobrze rozumiem, że karczma należała do Pięknego Wielbłąda?

A może miało być: …skie­ro­wa­li­śmy się do karcz­my Pięk­ny Wiel­błą­d.

 

Szczęk zde­rza­ją­cych się miecz wi­bro­wał w po­wie­trzu. ―> Literówka.

 

– Ale ja tam nie pa­su­je! ―> Literówka.

 

Wśród uczest­ni­ków było wielu nie­zna­nych mi osób. ―> Piszesz o osobach, a te są rodzaju żeńskiego, więc: Wśród uczest­ni­ków było wiele nie­zna­nych mi osób.

 

Duża grupa tych mo­men­tal­nie wy­sfo­ro­wa­ła się do przo­du, w tem­pie, które wpra­wi­ło… ―> Masło maślane – czy można wysforować się do tyłu?

Proponuję: Duża ich grupa mo­men­tal­nie wy­sfo­ro­wa­ła się w tem­pie, które wpra­wi­ło

 

two­rząc pro­sto­kąt­ne wie­zie­nie. ―> Literówka.

 

z dru­gi stro­ny wie­zię­nia wrzu­ca­li… ―> Literówki.

 

„Stu­dium Praw­dzi­we­go He­ro­sa” była dziełem… ―> Literówka.

 

Na­zy­wam się Celia. ―> Mam na imię Celia.

 

Tu­li­łem się opa­tu­lo­ny w szma­ty… ―> Do czego/ kogo tulił się?

A może miało być: Ku­li­łem się, opa­tu­lo­ny w szma­ty

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, Kulosław!

Dzięki za opinię. Troszeczkę pomajstrowałem przy początkowych akapitach, aby było płynniej ;)

 

Reg, dzięki za wskazanie błędów. Zdumiewająca jest ślepota, w jaką czasem popadam…

Hmm, dziadek to poniekąd pozostałość z wcześniejszej wersji opowiadania. Teraz widzę, że przedstawione elementy straciły na znaczeniu… Choć scena wciąż wiąże się z motywem bogów. Zastanowię się, czy potrzebuję nowego/bardziej eleganckiego rozwiązania. 

Bardzo proszę, Frezerze.

 

Zastanowię się, czy potrzebuję nowego/bardziej eleganckiego rozwiązania. 

Wszystkie rozwiązania powinny być zawsze dobrze przemyślane i bardzo eleganckie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawa tragedia. Bohater wyraźnie opisany i da się go zapamiętać – jasne są dla mnie jego cele, kolejne pogrążające go fakty. Końcowy stryczek jest tu kropką na końcu zdania jego życia i ja, jako czytelnik, jasno zrozumiałem, co doprowadziło narratora do tego. Za to wielki plus.

Sam tekst przyjemny w odbiorze, choć czasem coś chrzęści podczas czytania. 

Podsumowując: bardzo fajny koncert fajerwerków przedstawiający jasną historię.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Hmm, przeczytałam już jakiś czas temu, wróciłam, żeby zostawić komentarz, szukam fragmentu opka, od którego chciałam zacząć (tego o relacjach z dziadkiem) i nie mogę znaleźć. Chyba nie mam zwidów, bo wspomina o nim też Silva. Wyrzuciłeś?

Fajne opko. Bohater wydaje mi się człowiekiem mocno niepewnym siebie – to jego ciągłe odraczanie przystąpienia do prób. Nie potrafi ocenić swoich możliwości, ciągle ma wrażenie, że gdyby tylko… to by mu się udało. Leci w to swoje marzenie, jak ćma w lampę. I kończy, jak kończy. Zastanawiam się, dlaczego. Wydawało mi się, że może po prostu przez całe życie ciągle słyszał, że jest głupi, słaby, nie nadaje się i próbował całemu światu i sobie udowodnić, że jest inaczej.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Sorry, że tak późno odpowiadam.

 

NoWhereMan, cieszę się, że się podobało ;)

 

Irka, dzięki za opinię i bibliotekę. Tak, usunąłem fragment z dziadkiem. Później zmieniłem też wiele innych rzeczy (początek mocno przemodelowałem), ale tej najnowszej wersji opowiadania raczej nie będę już wrzucał .

Jeśli chodzi o pytanie “dlaczego?”, to dopiero kilka dni temu znalazłem sposób, jak zgrabnie to pokazać. W dzisiejszym świecie twierdzi się, że taki niezdrowy pęd do sławy i wielkości bierze się zaniedbania jako dziecko. Rodzice nie poświęcali dostatecznie dużo uwagi, ignorowali potrzeby, etc. Myślę, że jeśli połączę to z rówieśnikiem, który miał wszystko, to to dobrze przekaże ducha oraz motywację bohatera.

Trochę mi tu mało fantastyki. Bo właściwie nie ma porządnego elementu fantastycznego, tylko obcy nam świat.

Ale niech Ci będzie.

Bohater nie wzbudził we mnie sympatii. Nie docenia tego, co ma, w ogóle o to nie dba i w końcu po prostu musi zostać z niczym.

Gwardziści w błyszczących pancerzach stali po obu stronach drogi, dumnie wypinając pierś.

Jedną pierś mieli do spółki?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka