- Opowiadanie: maciekzolnowski - Cztery spojrzenia na ścianę

Cztery spojrzenia na ścianę

"Gdy ujrzę chałupę omszałą w smugach deszczu, oślizgłą, brunatną, opłotek przy niej rozpadły, krzyż bez ramion ulewą ociekły, jakiś szmat drogi błotnej, wiodący po pustkowiu pewno nigdzie — wówczas myślę aż do bólu w piersiach, że to ja. Nie w przenośni żadnej, ale tak, po prostu, w pierwszej chwili". W. Berent

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Cztery spojrzenia na ścianę

I. Gościęcice – to mała miejscowość na Dolnym Śląsku, słynąca z alejek porosłych kasztanami jadalnymi, w której pod numerem sto dwudziestym znajduje się dom o niepospolitej, przykuwającej uwagę fakturze tynku i o barwie białoszarej, gryzącej się z surowością naszego polskiego klimatu. Dom, którego zewnętrzna ścina łaknie wonnych balsamów światła. Byłem tam raz zimą dwudziestego pierwszego. Chmury wisiały nad głową śniegowe i nie zamierzały odpuścić, kłócąc się z nieobecnym nigdzie słońcem. Ujrzawszy ów wzniesiony ręką niemieckich majstrów fenomen, uznałem, że przypomina mi moje dzieciństwo. I że takie oraz podobne widoczki były w naszej kochanej Racławii na porządku dziennym. A dziś dostrzegłem to cudo szaroburą porą i bodaj po raz pierwszy głośno zaprotestowałem na myśl o tak ohydnym dysonansie: sensorycznym, poznawczym, estetycznym.

 

II. Moja piesza wycieczka do Krzelkowa. Niezapomniana! Po której miałem wielkie dla niej zachwycenia. Czerwony szlak niesie mnie ku Gromnikowi, a potem trochę dalej jeszcze. Po drodze mijam Gościęcice. Miejscowość zwiedzam. Wszędzie kasztany, pełno kasztanów! Możliwa uczta dla podniebienia, nie tylko dla oka. Mnisi je sprowadzili w średniowieczu, obsadzili alejki i tak już zostało. A pod numerem sto dwudziestym stoi dom, stary dom poniemiecki, z szarobiałym, omszałym murem, z malutkimi oknami u góry i z miejscem na święty posążek u zwieńczenia budynku. Podziwiam fakturę oraz wygląd tynku. Wyjątkowy! Wielka epifania! Jest piękny i wybitnie kojarzy mi się z błogostanem. Dzieciństwo?! Tylko aura jakaś trochę nie tego… Zima tu ewidentnie nie pasuje. Przydałoby się lato, słoneczko, żar leniwego popołudnia najlepiej. To by mi odpowiadało, to by mi bardzo, ale to bardzo leżało, przenieść gościęcickie chałupy w dawniejsze, spokojniejsze, szczęśliwsze czasy i przestrzenie.

 

III. Za Strzelińcem kroczę ku górze w strefę zakazaną zimową, gdzie światło przysłonięte filtrem granatowych chmur muska promienistą dłonią ścieżkę oraz bezkres pól. Tu śnieg efektownie skrzypi pod nogami wraz z każdym pojedynczym krokiem, który znaczy wieczność. A wiatr zdziera obolałe swe gardło i świszczy flażoletową melodią smutku i tęsknoty, choć wcale nie wiadomo, za czym tak tęskni. Pola szczelnie wypełnia gęsta nicość, choć tu i ówdzie widać jeszcze, jak sterczą ogołocone z liści krzewy, niby morsy na plaży nudystów. Dookolna biel wyje głucho z braku słońca, w którym by się chętnie wytaplała, gdyby tylko mogła, lecz nie może. Płoną żywym ogniem wystawione na mróz siarczysty kończyny, a w palce u rąk i nóg kłują setki sterczących igieł ziąbu i nawet powietrze jest ostre jak pirackie noże. Aż chciałoby się ryczeć, ale na próżno – delikatny puch zimowy, niby ogromny dywan, tłumi wszelkie przejawy życia zaklęte w dźwięku, a ciszę zgłośnia, wzmacnia, zwielokrotnia.

Mijam szczyt w miejscu, gdzie za ostatnim pagórem futro zimy obrasta w tłuściutkie zaspy i sypkie fałdki śniegu i wypina się jak złakniony lukru, cukru grubas, kontemplujący czas przedobiedniej drzemki. Za chwilę będzie już wioska wraz z kałużami zaplombowanymi lodem i pomarszczonymi od nadmiaru wspomnień, spękanymi tynkami-obdartusami. Za moment wślizgnie się szlak między chałupy, zstępując od strony nieba i pól pozbawionych morza kwiatów: bezdna maków, bezmiaru bzów. O, już nawet słychać pierwszych psów szczekania, jak grają żalem i smutkiem na duszy ludzkiej, jak wyją wyjce jedne na dworu piekle.

Oto świat, w którym potężne nieba granaty dojrzewają do długiej zimowej nocy, porażające fiolety zdają się nie mieć nic wspólnego z fiołkami, a fascynujące chabry przywodzą na myśl centaura Chirona.

Przemierzam oto wiecznej zmarzliny bezwonne ogrody. To horror pełnokrwisty martwego sezonu sprawia, że są takie, a nie inne. I mijając sady pełne soczystej, górskiej świeżości, wchodzę w kominowe dymy. Gościęcice – wsi spokojna, sielska, anielska! Kolejne domy wyrastają znikąd i jak na drożdżach wystrzeliwują ku górze. Biel lokalna, pozostawiona gdzieś z tyłu, urasta do bieli totalnej, a śnieg w śniegu tonie jak dziurawy okręt. O, już nawet widać pierwsze kopce Wzgórz Strzelińskich w dali, które, jak zimowy torcik, są lukrowane, dziwnie apetyczne, no i pachną.

Anatomia wsi poniemieckiej, zakopanej i zabitej soplami-dziurami, jest zawsze jednaka i krasa jednako. Tu cmentarzyk na uboczu pustką zionie, a tam kościół w centrum stoi. Są też alejki wytyczone starodrzewem i drogi starannie wybrukowane, a i mury pruskie się trafiają oraz moc, moc kapliczek na każdym niemal kroku.

Jest jedna fenomenalna rzecz w Gościęcicach, jedna ulepiona boską ręką materia, która mnie do cna rozpala, i to mimo pory roku, wysuszonej jak staruszka… bez iskry bożej i bez nadziei. A mianowicie mur poniemiecki, omszały, szkaradny, szarobiały i dziwnie nagi, złakniony światła i światłem przepełniony, który z uwagi na panującą aurę wcale tu nie pasuje.

Widziałem raz jako dzieciak taki mur w Racławii, dawno, dawno temu. Dom starej Rawskiej wygrzewał się zawsze, opalał w rzęsistym deszczu promieni słońca i zdawał się nigdy nie marznąć, nigdy zimy nie doświadczać. Ta gruba Rawska, kiedy jeszcze żyła, dawała nam zawsze po cukierku, bo pomagaliśmy jej w zbiorach chrustu. Sama była zbyt otyła i niezdarna, by to robić. Skórę miała bladoszarą i mieszkała też w bladoszarym domku. Ilekroć dostawaliśmy od niej słodycze, tylekroć zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że wstępujemy w jej odrębny, niezależny od zwykłego czas – jej własny czaso-świat. Był on straszliwie rzeczywisty, choć i przeraźliwie arkadyjski, tak dogłębnie spokojny, że tym spokojem porażający. Ona zaś była tak okropnie korpulentna, że jak pewnego razu siadała znienacka na krześle u Łotockich, to krzesło się pod nią załamało, a cierpiała na cukrzycę. Wszędzie widywało się u niej tabletki, okowitę, kolorowe fiolki i rozmaite eliksiry, no i jeszcze ampułki na preparaty ziołowe. Mimo kuracji i tak w końcu zmarła. I z mozołem ją pochowali, w trumienkę wcisnęli, a niechaj spoczywa, amen!

Mnie zaś pozostał w pamięci taki oto obrazek: Rawska siedzi rozparta na krześle, krześle pozbawionym przyszłości, nogi ma rozstawione jakby za chwilę miała urodzić pół świata z waty cukrowej. Jej tłusty czerep wykonuje pośpiesznie tysiące zbędnych ruchów w lewo, prawo, dół i górę, niczym piesek z kiwającym się w aucie łebkiem. A choć głowa jest ruchliwa, to w nieustającym wibrato drży nade wszystkim tułów babuśki, której ryjkowata gęba ciągle coś przełyka, ciągle je coś, żre. Rdzeń niedoumarłego jej cielska stanowi jak się zdaje galareta. 

I tak sobie wspominam, i tak kroczę ja sobie za Strzelińcem ku górze w strefę zakazaną zimową, gdzie światło przysłonięte filtrem granatowych chmur muska promienistą dłonią ścieżkę oraz bezkres pól.

 

VI. Byłem ostatnio na prowincji, gdzieś na odcinku Henryków – Krzelków. Zaraz za Strzelinem jest taka mała pipidówa (Gościęcice, Gostynino czy jakoś tak). Mnóstwo starych chat, starych drzew i w ogóle klimacik jak nie wiem; dosyć oldskulowy taki. Idę i patrzę i oczy ze zdziwienia przecieram, a tam mur jakby żywcem przeniesiony z minionej epoki, z dawnych Racławic. Myślę sobie: „co jest, o co chodzi?”. Ta ściana to jakaś – mówię – magia. Dosłownie jakbym zobaczył babkę Jankę znów pośród żywych. Od razu przypomniały mi się wszystkie słówka kluczowe z dzieciństwa, takie jak: warzecha, bum-cyk, czort, ditko, baciary, no bo tak by the way moja rodzinka pochodzi z kresów… tak, tak, z kresów. A więc spojrzałem na dziwny ten mur i odleciałem. Co było potem? Mniejsza z tym, co było potem, bo wiem, że działo się, ale nie o to chodzi. Chodzi o dziwną impresję, jakiej doświadczyłem. I to tyle. 

Koniec

Komentarze

Maćku, pięknie i malowniczo opisałeś krajobrazy i odczucia, których doznałeś podczas zimowej wędrówki. Jednakowoż, jak się okazuje, najbardziej, wręcz do głębi, poruszył Cię gościęcicki mur, na widok którego – takie odniosłam wrażenie – aż Cię zamurowało. Wstrząsnął on Tobą i wrył się w pamięć tak mocno, że już pewnie zostanie w niej na zawsze. ;)

Czer­wo­ny szlak wie­dzie mnie ku Grom­ni­ko­wi, a potem jesz­cze tro­chę dalej naj­wię­cej. ―> Co to znaczy: …tro­chę dalej naj­wię­cej?

 

Za Strze­liń­cem wspi­nam się ku górze… ―> Masło maślane – czy można wspinać się ku dołowi?

Może: Za Strze­liń­cem podążam/ kroczę ku górze

 

Są i alej­ki upstrzo­ne sta­ro­drze­wem… ―> Czy ów starodrzew na pewno pstrzy alejki?

Proponuję: Są i alej­ki wytyczone sta­ro­drze­wem

 

Raw­ska sie­dzi sze­ro­ko roz­par­ta na na tym krze­śle… ―> Dwa grzybki w barszczyku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem. Nie za bardzo rozumiem co chciałeś przekazać. Początkowo było ciekawe z tą sztuczną inteligencją ale potem to już nie kapowałem o co chodzi. Fajne były niektóre stwierdzenia!

 

Pozdrawiam!

Jestem niepełnosprawny...

Miło mi, że ktoś to przeczytał, bo jest to tylko i wyłącznie etiuda, ćwiczenie. Poprawiam błędy i dziękuję za ich wytknięcie, Reg. Tekst wkrótce zniknie, ponieważ znajduje się w kategorii “inne”, a ja nie chcę mieć zbyt dużo tego typu tworów na forum bądź co bądź fantastycznym.

Odnośnie ostatniego fragmentu, chciałem napisać taką jeszcze uwagę. Nie przepadam za językiem wulgarnym, ale i tej sztuki chciałem raz spróbować, a to z uwagi na rosnącą popularność past internetowych. Zastanawiam się całkiem poważnie, na ile przekleństwa nakręcają, konstruują dany tekst i daną pastę? Na ile stają się czynnikiem formotwórczym? Każdy albo prawie każdy zna zapewne: “Kupiłem domek w Karkonoszach”. Ludzie, przecież bez dosadnego złorzeczenia nie byłoby tej całej opowieści dziwnej treści, czyż nie?  

Dzięki za przeczytanie, Dawidiq150. :)

maciekzolnowski zawsze od usług :)

Jestem niepełnosprawny...

Nowa Fantastyka