- Opowiadanie: Jagiellon - Chodź za mną

Chodź za mną

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Finkla, Użytkownicy IV

Oceny

Chodź za mną

Jacek patrzył na leżące w łóżku trupy. Za ścianą słyszał stęki i kaszlanie.

– Żyjesz?! – krzyknął, odwracając wzrok od martwej pary.

Odpowiedziało mu stłumione mruknięcie, a po chwili odgłos torsji.

Rozejrzał się po pokoju. Pastelowy róż na ścianach, szare dywaniki i jasne meble. W kącie biblioteczka wypełniona książkami, głównie kryminałami, z tego co się orientował. Brak śladów walki, wszystko w idealnym porządku. Wszystko z wyjątkiem pociętych ciał i bordowych plam wokół łóżka.

Postanowił przeszukać resztę mieszkania. Serce podeszło mu do gardła, kiedy otwierał drzwi do pokoju dziecięcego. Bał się, że zobaczy bliźnięta, o których wspominali sąsiedzi. Wyobrażał sobie nieruchome ciałka, patrzące pustym wzrokiem w sufit. Odetchnął, gdy okazało się, że ich tu nie ma.

Przeszedł do pokoju gościnnego, czekał aż Bizon wróci z toalety. Wtedy do mieszkania wpadli technicy, a za nimi wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Ściągnięte brwi i orli nos nadawały mu władczego wyglądu. Przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu już od wejścia taksowało wnętrze.

– Witam. Marek Wawro – powiedział śledczy, poprawiając kołnierz czarnego płaszcza.

– Jacek Szarek.

– Jak sytuacja?

– Mówiłem przez radio. Dwa trupy – małżeństwo. Powinny tu być jeszcze dzieci, ale ich nie znalazłem. Może są u babki, która mieszka w Starym Kisielinie.

– A gdzie…

– Tam. – Jacek wskazał palcem sypialnię małżeńską.

Śledczy zniknął w pokoju, tymczasem z toalety wyłonił się Bizon. Szedł zgarbiony, przez co wyglądał na dużo niższego niż faktycznie był. Dłonią poprawił mokre od potu jasne kosmyki włosów, przekrzywiając przy tym czapkę.

– Wyrzygałem chyba cały obiad – burknął. – Kurwa, jak wy możecie tak spokojnie na to patrzeć?

– Gdyby wszyscy biegali do kibla przy trupach, nie byłoby komu łapać morderców – parsknął Szarek.

– Pierdol się.

Technicy przeszukiwali mieszkanie. Jacek chciał już skończyć dyżur i wypić kilka piw, żeby zapomnieć o przykrym widoku oraz całej sprawie. Los jednak zadecydował inaczej.

– Posterunkowy Szarek i Turowski! – zawołał Marek Wawro, wychodząc z pokoju. – Muszę was prosić o pomoc.

– Co? Ale…

– Z komendantem już wszystko załatwione. Mamy braki w ludziach, a trzeba pilnie sprawdzić, czy dzieci są u dziadków. Ruszajcie od razu.

Wawro, nie czekając na odpowiedź, wyjął telefon z kieszeni i odwrócił się, wystukując coś na ekranie. Szarek westchnął ciężko. Bizon klepnął go w ramię.

– Chodź, Jacek. Szybciej pojedziemy, szybciej wrócimy.

 

* * *

 

Zostawili za sobą znaki z napisami: "Zielona Góra" i „Stary Kisielin”. Jacek wdusił pedał gazu. Chciał mieć to wszystko czym prędzej z głowy.

– Ludzie będą gadać – mówił Turowski. – Już od dawna krąży legenda, że w mieście co jakiś czas ktoś morduje małżeństwa z bliźniakami. Mówią, że klątwy, czy tam duchy.

– Głupoty.

– A skąd wiesz? Nie pierwszy taki przypadek.

– Ta? A ile ich było?

– Nie wiem, ale…

– Ty się lepiej skup na tym co wiesz, dobra?

Bizon polecił Jackowi skręcić w lewo. Wlekli się piaszczystymi uliczkami.

– Hmm. Pokazuje jakiś remont – mruknął Turowski, wpatrując się w telefon. – Wal prosto, pojedziemy inną drogą.

Po kilku minutach zjechali w ulicę Fregatową. Znajdowały się tam tylko parterowe domy. Jedne zamieszkane, inne dopiero w fazie budowy.

Jacek zatrzymał radiowóz przy ostatniej posesji, graniczącej z lasem. Wysiedli i, obserwując białą parterówkę, zbliżyli się do drewnianej furtki. Bizon pociągnął klamkę.

– Zamknięte – stwierdził, wzruszając ramionami.

– Obok masz dzwonek – zaśmiał się Szarek. – Wiesz, jak go użyć?

Turowski odburknął coś pod nosem i nacisnął włącznik. Bzyczenie rozproszyło ciszę. Czekali aż ktoś wyjdzie z domu, ale na próżno. Najwyraźniej nie było tutaj ani babki zaginionych dzieci, ani ich samych.

– Popytaj sąsiadów czy czegoś nie widzieli – powiedział Jacek. – Ja idę w drzewka, bo mnie przycisnęło.

– Pospiesz się, bo nie mam zamiaru wszystkich sam oblecieć.

Jacek ruszył w stronę lasu. Spojrzał w szare niebo. Cieszył się, że deszcz przestał padać, od ostatnich kilku dni lało bez przerwy.

Odchylił głowę. Westchnął, opróżnienie pęcherza przyniosło ulgę. W tej samej chwili zauważył srokę. Siedziała na gałęzi sosny, gapiąc się natrętnie.

Szarek zapiął rozporek i skierował kroki w stronę wozu. Wtedy ptak odfrunął na sąsiednią gałąź. Nadal nie spuszczał wzroku z policjanta, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „chodź za mną”.

Co jest, pomyślał Jacek. Czego ona chce?

Sroka czekała. Kiedy odwrócił się, by odejść, zaczęła skrzeczeć głośno. Nie przestała, dopóki znów nie spojrzał w jej stronę.

– Wariactwo – mruknął cicho.

Uległ ciekawości. Podążał za ptakiem, który, przefruwając z gałęzi na gałąź, wyprowadził go z lasu, by zaraz zniknąć.

Policjant wyszedł na błotnistą drogę. Po drugiej stronie stał dom.

Przypatrując mu się, Jacek odczuwał niepokój. Gałęzie pobliskich sosen skręcały się w dziwaczne kształty, a trawa przybrała szarą barwę. Sama chata była drewniana i z dachem krytym strzechą, zupełnie jakby ktoś przewiózł ją tutaj ze skansenu. Nad gruntem wisiała gęsta mgiełka. Sprawiała, że dom wyglądał, jakby unosił się w powietrzu. Jacek dopiero po chwili zauważył, że na jednym z parapetów siedziała sroka.

Nagle drzwi otworzyły się, ukazując zgarbioną staruszkę.

– O! Ktoś przyszedł! – zawołała.

– Dzień dobry. Posterunkowy Jacek Szarek. Pytanie mam.

– A to idzie do chaty, bo tu zimno.

Chciał zaprotestować, ale starowina natychmiast skryła się w środku.

Poszedł za nią. Odczuwał dziwny dyskomfort, nie chciał tu być. Zignorował jednak to absurdalne wrażenie. Przecież jako policjant nie ucieknie przed staruszką.

– Siada, siada – usłyszał, kiedy przestąpił próg.

Wnętrze chaty przywodziło na myśl plan filmu historycznego. Kobieta stała przy starym kaflowym piecu, wpatrując się w garnek z pokrywką i dziobkiem, takim jak w czajniku. Po drugiej stronie, przy ścianie znajdował się duży kufer i skręcony byle jak kredens. Środek kuchni zajmował stół i krzesła. Naprzeciw Jacka znajdowały się drzwi. Prowadziły do drugiego pokoju.

– No czego tak patrzy? Siadać, mówię.

Posłuchał i spoczął na jednym z krzeseł. Staruszka przykuśtykała bliżej, oparła dłonie na biodrach.

– Do picia co chce? – zapytała.

– Nie, dziękuję. Ja na chwilę. Proszę mi powiedzieć…

– No?

– Proszę mi powiedzieć – powtórzył – czy nie widziała pani tutaj bliźniąt, wnuków sąsiadki?

– Aaa, to temu przyszedł. Nie widziałam. Ale niech uważa, bo to diabły.

– Diabły?

Staruszka pokiwała głową. Jej pomarszczona twarz zastygła w niechętnym grymasie.

– Mówi pani o dzieciach? – dopytywał.

– O diabłach mówię od dawna, ale nikt nie słyszy. Nikt nie chce słyszeć. Tylko ten – ruchem głowy wskazała Jacka – przyszedł poznać prawdę. Jest inny, czuje i widzi więcej. – Szerokim gestem wskazała wnętrze.

Nabrała tchu i kontynuowała:

– Przez te dybuki nie mogę stąd odejść. Trzeba je przepędzić. Z powrotem do piekła.

– Dybuki? Nie rozumiem.

– Zrozumie, kiedy przyjdą sny. One wyjaśnią. A jak zrozumie, uwierzy. A jak uwierzy, to do mnie wróci. Wtedy powiem co trzeba zrobić.

Pokręcił głową, lekko się uśmiechając. Staruszka prychnęła gniewnie. Wstała i ruszyła w stronę wyjścia, utykając. Otworzyła drzwi na oścież. Czekała.

Jacek był zdezorientowany. Wyglądało na to, że został wyproszony. Ale może to i lepiej. Kobieta gadała coś od rzeczy. Ledwo chodziła, nie dałaby rady zrobić dzieciakom krzywdy. Nie ma sensu jej przesłuchiwać.

– Do widzenia – powiedział, mijając ją w progu.

Drzwi zatrzasnęły się za nim. Znów zaczynało padać.

 

* * *

 

Wrócił do domu, gdy było już ciemno. Marzył tylko o tym, żeby położyć się wygodnie w łóżku i poczytać.

– Kurwa! – Dobiegło go z kuchni.

Westchnął ciężko, zdejmując buty. Kaśka stała przy kuchence, ściskała w dłoni rączkę patelni.

– Jak tam moje dziewczyny? – zagadnął wesoło.

– Do dupy – odwarknęła.

Gniewna mina nie pozostawiała wątpliwości co do jej nastroju. Jacek przyjrzał się żonie. Miała na sobie luźny dres. Związała włosy, ciemny kucyk sięgał jej między łopatki. Pomijając wydatny brzuch, wciąż wyglądała szczupło. Niemniej na igraszki nie miał co liczyć. A mówili, że przy ciąży libido kobietom wzrasta, pomyślał z goryczą.

– Przypaliłam kotlety – dodała, rzuciwszy widelec na blat.

W powietrzu faktycznie unosił się swąd spalenizny. Jacek spróbował jednak zapobiec nadciągającemu napadowi złości.

– O, to takie jak lubię – skwitował z uśmiechem. – Dawaj je.

– Nie będziesz jadł tego gówna – warknęła. – Czekaj, zaraz odgrzeję ci pierogi. Powinno być jedno opakowanie w zamrażarce.

Nie zapytał, czy kupiła piwo, choć miał na nie wielką ochotę. Westchnął raz jeszcze i czekał cierpliwie na kolację.

 

* * *

 

Była noc. Jacek szedł brukowaną ulicą. Latarnie rzucały nieco żółtego światła, bzycząc przy tym miarowo. Półprzezroczyste opary kłębiły się dookoła. Co chwila mijał szare kamienice przetykane ciemnymi zaułkami.

Co to za miejsce, pomyślał. Wydawało się znajome, choć był przekonany, że widzi je pierwszy raz. Wyglądało również na wymarłe. Nikt tędy nie przechodził, w oknach próżno było szukać świateł, a bruk zarastał trawą.

– Szybciej – szepnął jeden z jego towarzyszy, siwobrody staruszek w kaszkiecie, poprawiając szelkę plecaka.

Drobna dziewczyna drepcząca z drugiej strony skinęła głową.

Skręcili w jedną ze spowitych mrokiem odnóg. Ciemność rozpraszał tam tylko nienaturalny zgniłozielony blask bijący od księżyca.

Ujrzeli niewysoki ceglany murek ciągnący się wzdłuż drogi, za którym rosły poskręcane olchy. Usłyszeli głosy. Staruszek pochylił się. Jacek oraz dziewczyna zrobili to samo.

Droga zakręcała łagodnym łukiem. Szli powoli, trzymając się ogrodzenia. Szukali znaku prawie po omacku.

Szarek znowu wychwycił rozbrzmiewające nieopodal słowa. Jacyś mężczyźni rozmawiali po niemiecku. Żołnierze! Nagle zza zakrętu wyszły dwie ciemne sylwetki. Zauważywszy je, cała trójka szybko przeskoczyła przez murek i schowała się za nim.

Poczekali aż donośna dyskusja i stukot butów ucichną. Odetchnęli z ulgą.

– Widzicie? – wyszeptał staruszek, poprawiając kaszkiet. – Jednak był z tej strony.

Jacek i dziewczyna spojrzeli na punkt, który wskazywał pomarszczony palec. Na murku wyryto literę D okoloną gwiazdą Dawida. Symbol wykonano niechlujnie, ale dobrze spełniał funkcję punktu orientacyjnego.

– To na pewno tu? – zapytała dziewczyna.

Staruszek jednak sadził już długie susy, licząc przy tym kroki. Skończył na dwunastu.

– Tutaj – orzekł.

Zaczęli kopać. Gołymi dłońmi odgarniali wilgotną ziemię, starając się zachowywać jak najciszej. Z ulicy co jakiś czas dobiegały głosy. Wtedy przerywali pracę. W nerwach oczekiwali, aż na powrót nastanie cisza. Gdyby żołnierze przydybali ich kopiących tutaj…

Po godzinie ciężkiej pracy, Jacek poczuł pod palcami coś twardego. Byli blisko. Pomimo krwawiących dłoni i połamanych paznokci, z entuzjazmem rozgarniali glebę. Niebawem ich oczom ukazała się kamienna tablica pokryta hebrajską inskrypcją.

– Pomóżcie mi – wysapał staruszek. – Musimy to odsunąć.

Z najwyższym wysiłkiem szarpnęli płytę. Przesunęli ją ledwie kilka centymetrów, ale to wystarczyło. Wsadzili dłonie w powstałą szparę, unieśli i zaraz tablica leżała oparta o kopiec mokrej ziemi. W miejscu, które przed chwilą zakrywała znajdowały się schody.

– Poczekaj tutaj – powiedziała dziewczyna do Jacka. – My z Mosze pójdziemy na dół.

Staruszek bez słowa zapalił lampę, którą dotąd niósł w porwanym plecaku. Trzymając ją przed sobą, powoli zagłębił się w czerń. Dziewczyna poszła za nim.

Jacek czekał. W zielonkawym mroku widział tylko gałęzie i pnie drzew. Nie słyszał niczego poza cichym szelestem liści. Nawet głosów patrolujących żołnierzy.

Każda chwila ciągnęła się w nieskończoność. Ogarniał go coraz większy niepokój. A co jeśli zgubili drogę tam na dole, pomyślał. Zganił się jednak za podobny pomysł. Staruszek wiedział, co robi. W końcu to właśnie on opowiedział im o podziemnej kaplicy.

Wnet rozbrzmiało dudnienie. Po chwili z dziury dmuchnął śmierdzący wicher, przynosząc ze sobą krzyk.

Jacek bez zastanowienia zerwał się i pomknął w stronę ulicy. Zaczepił o korzeń, upadł na ściółkę. Zaraz jednak wstał. Nie czuł bólu. Tylko strach.

Przeskoczył murek i wypadł na bruk. Przed sobą miał dwóch żołnierzy. Nim zdążył się odezwać, chwycili go za ramiona niczym niesforne dziecko.

– Pomocy! – wykrzyczał. – Tam coś jest!

Uderzenie w twarz powaliło Jacka na ulicę. Splunął krwią. Niemcy tymczasem szydzili.

– Sei stiller, müll! – zarechotał jeden, wyprowadzając kopnięcie.

W tej samej chwili coś przemknęło tuż obok leżącego Szarka. Zapadła cisza. Dopiero po chwili odważył się unieść wzrok. Dostrzegł dwie małe postacie stojące naprzeciw Niemców. Ci zastygli z wyrazem zdziwienia na twarzach. Nie mogli zrozumieć, skąd wzięły się tutaj dzieci.

– Was ist? – zapytali niemal równocześnie.

W tej samej chwili małe cienie skoczyły ku nim. Żołnierze upadli jak szmaciane lalki, a dzieci siedziały na nich, to unosząc, to opuszczając złączone dłonie. Wreszcie wstały i odwróciły się w stronę Jacka. Chłopiec i dziewczynka. Obydwoje o jasnych lokach, niebieskich oczach oraz zadartych noskach. Patrzyli na niego. W dłoniach ściskali długie noże. Z lśniących ostrzy skapywały krople krwi. Zbliżali się. Pucate buzie zastygły w kpiących uśmiechach.

 

* * *

 

Targnął się gwałtownie, przebudzony koszmarem. Otworzył oczy i spojrzał na ścienny zegar. Piąta osiem. Kaśka mruknęła coś gniewnie i przekręciła się na drugi bok. Jacek nawet nie próbował zasnąć. Drżał na całym ciele. Wciąż miał przed oczami obraz dzieci, wpatrujących się w niego z upiorną kpiną.

Postanowił skupić myśli na czymś innym. Wstał i na palcach zszedł do kuchni. Nastawił wodę na herbatę, oparł się o blat i patrzył bezmyślnie przez okno. Na zewnątrz było jeszcze ciemno. Słyszał, jak wiatr wyje wściekle. Kolejny gówniany dzień, pomyślał z rezygnacją…

Miał wszystkiego dosyć. Nienawidził swojej pracy, męczył się tam. Jego marzenia od zawsze wiązały się z malarstwem. Swego czasu dużo ćwiczył, nawet nieźle mu szło, ale przestał, kiedy się ożenił. Kaśka stwierdziła, że to głupie i szkoda czasu na takie fanaberie. Zresztą odkąd zaszła w ciążę, i tak nie mógł pozwolić sobie na hobby. Nawet jeśli akurat miał wolne, zajmował się zakupami, sprzątaniem, praniem, prasowaniem… Prawie wszystkim, byle tylko odciążyć narzekającą żonę. Kiedy udawało się spędzić trochę czasu w samotności, bazgrał ołówkiem w zeszycie. Zdarzało się, że wychodziło z tego coś ciekawego. Wtedy zaczynał planować każdy szczegół opracowywanego szkicu, myśląc o nim na okrągło. Przez natłok zajęć ekscytacja jednak mijała, powracała za to niechęć do wszystkiego.

Czajnik zaczął gwizdać. Jacek doskoczył do kuchenki, chcąc jak najszybciej wyłączyć ogień. Świst umilkł, ale wiedział dobrze, że Kaśka się obudziła. Znowu będzie gadanie, pomyślał.

Westchnął. Miał już serdecznie dość jej szalejących hormonów. Czepiała się o byle co i krzykiem krytykowała na każdym kroku. Ale w sumie może sobie na to zasłużył? Bo co umiał? Nawet spłuczki w kiblu nie naprawi.

Pogrążony w podobnych rozmyślaniach przygotowywał się do wyjścia.

 

* * *

 

Siedział na odprawie z grymasem niechęci, którego nie potrafił ukryć. Patrzył za okno. Marzył o wyrwaniu się z dusznej sali konferencyjnej. Chciałby zapomnieć już o sprawie zamordowanego małżeństwa i zaginionych dzieci, niestety był na nią skazany. Został przydzielony do zespołu Marka Wawro.

Śledczy utworzył z zebranych policjantów dwie grupy. Jedna miała zająć się przepytywaniem przyjaciół, znajomych z pracy i sąsiadów denatów, a druga szukaniem bliźniąt. Jacek i Bizon byli w tej pierwszej. Siedzieli teraz przy biurkach, słuchając monologu Wawro.

– Zaraz Sandra rozda wam materiały. Jest tam wszystko, co udało nam się ustalić. – Sekretarka chodziła między policjantami, wręczając im białe teczki. – Przejrzycie to później. Teraz pojedziecie w teren. Przepytacie wszystkich, choćby już byli przesłuchiwani. Może ktoś coś widział, może komuś coś się przypomni. Pamiętajcie, że wszystko jest ważne, każdy szczegół. Liczę na was.

Zawiesił głos. Powiódł spojrzeniem po zebranych, jakby chciał podkreślić wagę wypowiedzianych słów. Po chwili kontynuował:

– Trzeba wam też wiedzieć, że znaleźliśmy kilkanaście podobnych przypadków z ostatnich czterdziestu lat. Je także macie w teczkach. Poświęćcie na to wolną chwilę. Tylko solidnie. Szukajcie podobieństw, schematów, każda drobnostka może dużo wnieść do sprawy. Nie krępujcie się dzielić przemyśleniami, jestem otwarty na wasze pomysły.

– A widzisz? Mówiłem, że takie przypadki już były – szepnął Bizon.

Jacek nie skomentował. Sekretarka położyła przed nim teczkę. Otworzył ją odruchowo. Wewnątrz znajdowały się materiały, które zebrano do tej pory. Wawro wciąż ględził, więc Szarek z nudów zaczął je przeglądać. Zdjęcia zwłok małżeństwa, opis sprawy, dalej rodzinna fotka – rodzice z dzieciakami nad wodą. Przyjrzał się dokładniej.

Krew odpłynęła mu z twarzy. Z wrażenia wstrzymał oddech. Widział już te dzieci.

W swoim śnie.

 

* * *

 

Krople deszczu stukały o szybę auta. Jacek włączył wycieraczki. Przyglądał się sroce siedzącej na dachu budynku stacji paliw. Ptak wpatrywał się w Szarka paciorkowatymi oczkami.

Turowski biegł, trzymając w dłoniach plastikowe kubki. Po chwili siedział już obok Jacka.

– Kurwa, z tym deszczem – burknął, wręczając kawę koledze.

Sroka wciąż się gapiła.

Szarek wrzucił bieg i ruszyli. Mimo zakazu, skręcił w lewo. Jechali Wrocławską. Wycieraczki nie przestawały wachlować. Okolica była opustoszała i milcząca. Tylko gdzieniegdzie samotne postacie biegły pochylone, chcąc jak najszybciej schronić się przed ulewą.

– Nie mam ochoty łazić po chałupach – narzekał Bizon. – Co to niby da? Jakby ktoś coś wiedział, to by powiedział.

– Yhm.

Niebawem skręcili w lewo, w Chmielną. Szarek przypatrywał się dziwnie znajomemu niewysokiemu murkowi z czerwonej cegły. O ile pamięć go nie myliła, znajdował się tam cmentarz żydowski.

– Coś ostatnio taki milczący, Jacek? Żonka cię męczy humorami?

Nim zdążył odpowiedzieć, Bizon kontynuował:

– Ja też to przeżywałem, spoko. Niedługo jej przejdzie. Im bliżej końca, tym mniej są denerwujące.

– Da się wytrzymać.

– Coś z małą?

– Nie, nie. Nic się nie dzieje, wszystko w porządku, tylko…

Zamilkł i przygryzł wargę.

– Tylko co?

– Źle śpię. Zdenerwowany jestem.

– Czym?

– Wszystkim, od kiedy Kaśka jest w ciąży. Boję się o swoją córeczkę. Nie ochronię jej przed tym całym gównem, jakie jest na świecie. Tak naprawdę niczego nie umiem, niczego nie osiągnąłem. Co mam do przekazania? Albo do nauczenia?

– Chłopie, co ty gadasz? Masz pracę, zarabiasz, nie chlasz po nocach, tylko pilnujesz żoneczki. Chałupa jest, wszystko jest. Inni mają gorzej, tobie niczego nie brakuje.

Słysząc to, Jacek poczuł się, jakby dostał łopatą w łeb. Dom sprawili im rodzice na spółkę z teściami, samochód kupili za kasę z wesela, za które też nie płacili ani grosza. Na nic sam nie zarobił, niczego nie zbudował od zera. Ale po co miałby ciągnąć temat? Bizon i tak nie zrozumie.

W tej samej chwili wjechali na Wyspiańskiego. Jacek spostrzegł, że przy wejściu do klatki schodowej jednego z bloków stoją bliźnięta – chłopiec i dziewczynka. Trzymali się za dłonie. Ich rumiane twarze krzywiły się w złowieszczych uśmiechach. Bliżej, na drzewach siedziały sroki. Szarek zwolnił.

– Widzisz to? – zapytał Bizona.

Ptaki wzbiły się w powietrze i odleciały nad budynkami.

– No, sporo tego ptactwa. Boisz się, że nas obsrają? – zaśmiał się Bizon.

– Nie, tam…

Zamilkł. Bliźnięta zniknęły.

– Jednak nie. Coś mi się przywidziało – dodał.

 

* * *

 

Bełtał zupę łyżką. Nie chciał robić Kaśce przykrości, więc jadł, ale szło mu opornie. Zupełnie stracił apetyt.

Coś stuknęło o parapet za oknem. Jacek uniósł wzrok. No tak, pomyślał. Sroka gapiła się przez szybę.

– Jaka ładna – stwierdziła Kaśka, zauważywszy co obserwuje jej mąż.

– Ciągle je widzę – mruknął. – Łażą za mną chyba.

– Babcia mi mówiła, że sroki to takie ptaki, co mogą zobaczyć duchy.

– Duchy?

– No. Potrafią latać w naszym świecie i w tamtym. – Uniesionym palcem wskazała sufit.

Jacek przełknął kolejną porcję zimnej zupy, która nie chciała się skończyć.

– A w gazecie pisali o tej waszej sprawie – zmieniła temat Kaśka. – Macie podejrzanych?

– Na razie nie.

– A jak myślisz, złapią go?

– Zaczynam myśleć, że one mogą okazać się poza naszym zasięgiem.

– One?

Nie odpowiedział. Przyspieszył jedzenie. Kaśka patrzyła na niego badawczo.

– Co ty jakiś taki zamulony jesteś? – zapytała z pretensją.

– Nic. Zmęczony. Dużo roboty mamy przy tym śledztwie.

Widział, że udało mu się ją przekonać.

– Ale zrobisz dzisiaj pranie i poprasujesz?

Poczuł ukłucie irytacji.

– Jasne – odparł z rezygnacją.

 

* * *

 

Otworzył oczy, nim zadzwonił budzik. Myśl o pracy sprawiała, że zastanawiał się nad zrobieniem sobie krzywdy. Musiał uciec od tego wszystkiego, chociaż na jeden dzień. Zgarnął telefon z szafki nocnej i zszedł na dół, gdzie wybrał numer na komisariat. Zgłosił urlop na żądanie.

Jak gdyby nigdy nic, umył się, ubrał, zjadł śniadanie i wyszedł z domu. Zabrał ze sobą broń, gdyby Kaśka ją znalazła, domyśliłaby się, że wziął wolne. A od żony też musiał odpocząć.

Po niecałych trzech kwadransach dotarł na polanę w Lasku Piastowskim. Wybrał to miejsce instynktownie, zupełnie jakby decyzję podjął za niego ktoś inny. Usiadł na ławce i wpatrywał się w błękitne niebo.

Wreszcie nieco odetchnął. O tej porze nie było tu nikogo, więc mógł nacieszyć się samotnością. Nie przeszkadzał mu nawet chłód.

Z kieszeni wyciągnął notes i ołówek. Przywołał z pamięci widok domu w lesie. Stara budowla unosząca się na mglistym obłoku. Tak, to może być dobre, pomyślał i zaczął szkicować.

Przerwał, słysząc chichot. Zauważył, że światło słońca przybrało dziwny rdzawy odcień. Bezlistne drzewa kołysały się nieznacznie, choć nie czuł wiatru. Na ławkę obok sfrunęła sroka. Tym razem nie patrzyła na Jacka, tylko obserwowała las. Po chwili przyleciała kolejna. I jeszcze jedna. Ani się obejrzał, a dookoła siedziało ich całe mrowie. Wstał zaniepokojony, upuszczając notes i ołówek.

W pierwszym odruchu chciał przepędzić natrętne ptaki, ale między pniami drzew zauważył cienie. Dwa czarne kształty przebiegły kilka metrów, by rozpłynąć się w powietrzu. Nie wyglądały na zwierzęta. Bardziej przypominały… dzieci.

Może mi się przywidziało, pomyślał. A może to demony ze snów?

Wtedy z przeciwnej strony usłyszał trzask gałęzi. Pojawiła się kolejna mała postać. Szarek zacisnął zęby, odruchowo kładąc dłoń na kaburze. Sroki wciąż trwały w bezruchu. Jakby na coś czekały.

Ciszę przerwał kolejny dziecięcy chichot. Dreszcz strachu przeszył ciało policjanta. W tym samym momencie ptaki wzbiły się w powietrze ze skrzekiem. Skrzydła łopotały, zagłuszając upiorny śmiech. Kotłowanina czarnych oraz białych piór zakryła las.

Sroki odleciały. Policjant wyciągnął broń. Ścisnął ją mocno, aż pobielały mu knykcie. Wymierzył przed siebie. W strzelaniu zawsze był słaby, przez co czuł tym większą niepewność. Cień tymczasem wciąż się zbliżał.

– Stój! – krzyknął Jacek, co jednak nie przyniosło skutku.

Ręce mu drżały. Ogarniał go coraz większy strach. Zrozumiał, że musi się bronić.

Pociągnął spust. Huknęło. Dziecięca sylwetka przystanęła w pół kroku.

Cofnął się odruchowo. Gdzieś z tyłu głowy przemknęła mu myśl, że to wszystko jest nieprawdziwe, a on wariuje. Strzelił ponownie.

Demon padł na ściółkę. Z lufy pistoletu uniosła się ledwo widoczna chmurka dymu. Szarek stał osłupiały.

Wtedy za sobą usłyszał kobiecy krzyk. Odwrócił się.

Kolejna zmora, wyższa od poprzedniej, biegła na niego.

Popędził ścieżką, którą przyszedł. Byle do wozu, powtarzał w myślach.

Nie oglądał się za siebie. Rozbrzmiewający wokół chichot sprawiał, że Jacek chciał jak najszybciej stamtąd zniknąć.

 

* * *

 

Mknął ekspresówką. Mimo że upłynęła już godzina, dopiero zaczął się uspokajać. Dotarło do niego, że ucieczka jest bezsensowna. Zwolnił. W tym samym momencie zadzwonił telefon.

– Co jest, Bizon? – zapytał, próbując nie dać poznać po sobie zdenerwowania.

– Siema, stary – odezwał się Turowski. – Wiem, że jesteś na wolnym, ale mam newsa.

– No?

– Jeździmy teraz na patrolu z Arkiem Popielem i właśnie dostaliśmy komunikat. Przyszło zgłoszenie, że postrzelono dziecko. Kiedy nasi przeczesywali teren, znaleźli babkę zaginionych dzieciaków. Leżała przykryta gałęziami na Jagodowym Wzgórzu. Miała takie same rany, jak…

– Słuchaj, nie mogę teraz gadać – przerwał Jacek. – Później zadzwonię.

– Ale…

Rozłączył się. Nie miał czasu. Musiał powstrzymać te małe potwory.

 

* * *

 

Rozpadało się. Jacek wjechał na Fregatową. Zahamował przed starą chatą, rozchlapując kałużę. Wysiadł i skierował się do drzwi. Planował przycisnąć gospodynię, aby wydobyć z niej wszystko co wiedziała o demonach.

Miejsce wyglądało tak samo dziwnie jak ostatnio. Nie czuł już jednak niepewności. Bez pukania wpadł do środka.

– No i mówiłam, że przyjdzie – odezwała się staruszka, nie wstając z krzesła.

Wyglądała na spokojną. Obierała jabłko. Czerwona skórka spadła na blat stołu.

– Już zrozumiał? – zapytała.

– Te dzieci nie są ludźmi, tak? – odezwał się Jacek przejętym głosem.

– No.

– Jak je złapać? Unieszkodliwić?

– Zabić?

W ustach staruszki to słowo wybrzmiało przerażająco. Zupełnie, jakby stwierdziła, że trzeba kupić chleb.

– Chyba jedno zabiłem – odparł cicho.

– O nie – zarechotała. – To nie takie o, zwykłe dzieci, mówiłam. To diabły. Krwi im nie utoczysz.

– Więc jak się ich pozbyć? – jęknął.

– Zwyczajnie nie – mruknęła kobieta. – Ale jest sposób.

Kolejna obierka wylądowała na blacie.

– Jaki?

– Musi pojechać w miejsce ze snów. Za murkiem. Tam trzeba wykopać dół, żeby odkryć przejście. Kiedy już wejdzie, niech trzyma się prawej ściany. Zawsze prawej. Dojdzie do pomieszczenia, gdzie stoi posąg dybuka. Ten posąg trzeba rozbić. A co z niego wyleci, spalić. Wtedy diabły pójdą do piekła, a ja wreszcie będę mogła odejść. Poradzi sobie. Niech robi wszystko, jak we śnie.

Patrzył osłupiały.

– Co to jest ten dybuk? Skąd pani wie o moim śnie? Czemu od razu nie powiedziała mi pani o wszystkim? – pytał.

Staruszka zachichotała.

– Dybuk w ciała dziecięce zstępuje, żeby móc zabijać. Jak jedno umrze, bierze sobie nowe. A czemu nie mówiłam od razu? Najpierw musiałam zesłać sny, żeby zrozumiał. I żebym mogła go trochę poprowadzić. Gdyby snów nie miał, nie uwierzyłby.

Patrzyła Jackowi głęboko w oczy.

– Wybrałam go, bo czuje więcej niż inni – dodała.

– A co pani do tego wszystkiego? – zapytał po chwili milczenia.

Odłożyła w połowie obrane jabłko na blat.

– To ja uwolniłam dybuki, dałam im ciało. A Mosze swoje. Musielim, żeby rodziny przed Niemcem ratować. Ale nie możem odejść, pokąd krążą po świecie, diabły cholerne. Jak się dogadywalim, nie wiedzielim, że one z ciała do ciała potrafią skakać. Myślałam, że pomogą, popsocą i znikną. Ale nie zniknęły. Przez to i ja tutaj uwięziona. Mosze też, tylko gdzie indziej.

Po tym co usłyszał, Jackowi przychodziło do głowy mnóstwo pytań. Miał drążyć dalej, dowiedzieć się więcej, ale nie pozwoliła mu.

– O reszcie nie ma czasu – stwierdziła. – Niech już idzie, bo jak będzie tu stał, znowu ktoś zginie. Przypomni gdzie iść. Sroki mówiły, że tam był.

Coś w głosie kobiety kazało mu posłuchać, mimo że rozumiał jeszcze mniej niż przed chwilą. Gdy wyszedł, zastanawiał się, gdzie mógł widzieć miejsce ze snu. Pomyślał o murku z czerwonej cegły. I wtedy go olśniło.

 

* * *

 

Gdy zjechał z Wrocławskiej w Chmielną, zaczynało zmierzchać. Zatrzymane gwałtownie auto zaszurało oponami na mokrym asfalcie. Zgasił silnik i wysiadł. Z bagażnika wyjął kupiony po drodze szpadel. Przechodząca obok starsza kobieta patrzyła na Jacka jak na wariata. Krople deszczu bębniły o jej parasol. Zwolniła, żeby dokładniej mu się przyjrzeć. Szarek był jednak pochłonięty swoimi myślami. Nie widział, jak wścibska staruszka grzebie w torebce i wyciąga telefon. Nie mógł słyszeć, jak mówi, że "ktoś chce na cmentarzu żydowskim kopać".

Jacek dobiegł do czerwonego murku, który bez trudu przeskoczył. Odgarnął opadające na oczy mokre włosy. Przyglądał się pogrążonemu w półmroku skupisku omszałych olch. Za nimi przebijał żółty billboard.

Mógł przyjść z drugiej strony, tam nie musiałby skakać przez murek, ale w ten sposób łatwiej było mu znaleźć to, czego szukał. Szedł wolno wzdłuż ogrodzenia. Oglądał każdą cegiełkę, wypatrując znaku – "D" w gwieździe Dawida. O dziwo, niebawem znalazł go. Symbol uległ częściowemu zatarciu, ale wciąż pozostawał wyraźny. Jacek wstał i odmierzył dwanaście kroków. Zatrzymał się, po czym wbił szpadel w wilgotną ziemię.

Praca szła szybko. Co dziwne, policjant nie natrafił na żaden korzeń. Zupełnie, jakby rośliny umyślnie omijały to miejsce.

Mrok ogarnął las, kiedy wreszcie szpadel zazgrzytał o coś. Udało się, pomyślał Szarek, a w tej samej chwili dwie postacie wyłoniły się spomiędzy drzew.

Serce podeszło mu do gardła. Pomyślał, że to muszą być demony.

Natychmiast odrzucił szpadel i wyjął broń z kabury.

– Nie dam się wam tak łatwo – wydyszał.

– Spokojnie – odezwał się znajomy głos, zaskakując Szarka.

To byli policjanci. Włączyli latarki i wymierzyli do niego z pistoletów.

– Spokojnie, Jacek – powtórzył Turowski.

Obok niego szedł Arek Popiel – grubasek, który niedawno skończył szkółkę policyjną.

– Odłóż broń, Szarek – poprosił.

– Nie, czekajcie – wydukał Jacek. – Nie rozumiecie.

– Spokojnie – powtórzył Bizon, nadal nie opuszczając swojego pistoletu. – Schowaj to i pogadajmy. Przecież nie będziemy się wygłupiać, co nie?

Szarek zabezpieczył broń i rzucił ją w trawę. Jego koledzy z wyraźną ulgą schowali swoje pistolety do kabur.

– Zrozumcie – przekonywał Szarek. – Ja muszę tu skończyć. Już dokopałem się do…

– Nie – przerwał mu Arek. – Dość. To cmentarz żydowski. Nie możesz…

– Muszę tam wejść, kurwa. Inaczej znowu ktoś zginie!

– Nie denerwuj się – próbował łagodzić Bizon.

– Spierdalajcie. Obaj! Nie dam sobie przeszkodzić. Za dużo od tego zależy.

Funkcjonariusze znów stali się czujni. Podchodzili do Jacka powoli, przekonywali, żeby poszedł z nimi. Chcieli go zabrać na komisariat. Nie mógł na to pozwolić.

Przenosił wzrok z jednego na drugiego. Myślał, którego obezwładnić jako pierwszego.

Rzucił się w stronę Arka. Padli na mokre podłoże. Tarzali się wśród zgniłych liści. Okładali pięściami. Jacek uzyskał przewagę. Znalazł się na górze i uderzył czołem w nos przeciwnika. Widząc, że Popiel wciąż próbuje walczyć, wyprowadził jeszcze cios pięścią. Po chwili poczuł uderzenie w lędźwie, aż zaparło mu dech. Zaraz nastąpiło drugie i kolejne. Pałka lądowała na jego głowie, barkach i plecach. Upadł, zasłaniając się rękami. Turowski dopadł do niego i zaczął wykręcać ręce.

– Bizon, nie! – wrzasnął Szarek. – Błagam! To te dzieciaki zabiły! Dzieci, słyszycie?! Pozwólcie mi je powstrzymać!

Nie posłuchali.

 

* * *

 

Kaśka otworzyła drzwi.

– Cześć, Bizon. Wejdź – powiedziała.

Płacz niemowlęcia był nieznośny. Policjant wszedł niechętnie do pokoju gościnnego. Na kanapie walały się pomięte ubrania, a obok stała deska do prasowania. Kaśka podeszła do łóżeczka ustawionego przy oknie i wyjęła z niego malucha. Sprawnym ruchem odciągnęła koszulkę i niemowlę umilkło, przysysając się do piersi.

– Przepraszam za ten syf – usprawiedliwiła się – ale jestem z tym wszystkim sama i już nie wyrabiam.

– Daj spokój – odparł Bizon, z zakłopotaniem odwracając wzrok. – Jak tam Jacek?

– Byłyśmy u niego wczoraj z małą. Chyba nieźle, nadal trzymają go w oddzielnej celi.

– Taak – westchnął. – Dobrze, że chociaż tyle.

Zapadła niezręczna cisza, którą zdecydowała się przerwać gospodyni:

– A jak sprawa?

– Zawiesili. Brak dowodów. Wawro chodzi wkurw… zły jak osa.

– A dzieci? Znaleźliście je?

Pokręcił przecząco głową.

– Chyba lepiej nie będę o tym wspominać Jackowi – bąknęła Kaśka.

– Lepiej nie. Ale jeszcze ci powiem, że sprawdziłem ten dom, o którym opowiadał.

– I?

– I nic tam nie ma. Trochę drzew, trochę trawy i tyle.

Zbladła.

– Mówię ci to, bo możecie zagrać na niepoczytalność – dodał szybko. – Zawsze lepszy ośrodek niż więzienie.

– Yhm – mruknęła.

Po chwili rozpłakała się.

– Przecież widziałam, że coś jest nie tak – lamentowała. – Chodził smutny, stłamszony. Ale nie zwracałam uwagi. Mówił, że jest zmęczony.

Bobas nic sobie nie robił z wybuchu matki i ciągle ssał. Bizon nie wiedział co powiedzieć. Też czuł się winny, ale kto mógł przypuszczać, że dojdzie do czegoś takiego? Kiedy usłyszał zarzuty o postrzeleniu dziecka w Lasku Piastowskim, nie chciał uwierzyć. I nie uwierzył do momentu, gdy Kaśka potwierdziła, że znaleziony notes należy właśnie do jej męża. Jacek nie ułatwiał śledztwa. Wciąż milczał na temat sprawy.

– Nie bierz tego na siebie – powiedział Turowski, próbując zagłuszyć niewygodne myśli. – Tak to już bywa z psychą. Nikt na twoim miejscu nie spodziewałby się czegoś takiego.

Kaśka uspokoiła się nieco. Pociągała nosem i wycierała oczy wierzchem palców. Bizon czuł się nieswojo. Uznał, że spełnił obowiązek wobec przyjaciela, sprawdził jak ma się jego żona. Chciał już czym prędzej wyjść.

– To ten… Będę leciał – mruknął. – Zadzwoń, jak będziesz czegoś potrzebować.

– Zadzwonię. Dzięki.

Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.

– Bizon – zatrzymała go.

– Tak?

– Naprawdę myślisz, że to nie moja wina?

– Kaśka, przy posranych sprawach często ktoś pęka – odrzekł. – Taka robota.

Przygryzła wargę.

– On zwariował?

– To na pewno chwilowe problemy, nie martw się.

Machnął jej dłonią na pożegnanie i wyszedł z domu.

Będąc za bramą odpalił papierosa. Zaciągnął się dymem. Nie powiedział Kaśce wszystkiego o sprawie. Przemilczał zeznania sąsiadów, którzy opowiadali, że dzieci zamordowanych znęcały się nad bezdomnymi zwierzętami. Wspomniał o tym Wawrowi, ale ten go zbył. "W takiej sprawie trzeba być delikatnym", mówił śledczy, "nie zwalimy winy na sieroty".

Turowski obawiał się, że, pomimo szaleństwa, Jacek mógł mieć rację.

Uniósł głowę i wydmuchnął kłąb dymu. Wtedy dostrzegł srokę. Siedziała na sąsiednim płocie. Wpatrywała się w niego natrętnie czarnym okiem. Zaskrzeczała i przefrunęła na latarnię. Gapiła się bez przerwy. Zupełnie jakby chciała powiedzieć „chodź za mną”.

Koniec

Komentarze

Ciekawa historia, wciąga od samego początku. Nie ma to, jak parę trupów na ożywienie akcji. ;-)

No, misie. Niby zwyczajne elementy – sroki – a budujesz z nich niezły nastrój.

Babska logika rządzi!

Dziękuję, Finklo. Fajnie, że ci się podobało ;).

Witaj.

 

Doskonały horror. Charakterystyka postaci, ich emocje, rozmowy, myśli… Ta chata, staruszka, jej język, ten sen…  Sroki świetne, dzieci jako mordercy także. Chwilami czułam się całkiem, jakbym oglądała pierwszy “Omen”. :)

Zgłaszam klikiem. 

 

Z technicznych:

Trzymali się za dłonie (brak przecinka lub kropki) Ich rumiane twarze krzywiły się w złowieszczych uśmiechach

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Cześć, bruce. Dziękuję za bardzo miły komentarz :). Kropkę dostawię, jak tylko dorwę się do komputera ;).

Witaj, to ja bardzo dziękuję. Opowiadanie znakomite. :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Ojej, nawet nie wiem co odpisać na takie słowa. Wobec tego tylko jeszcze raz podziękuję :D.

Cześć,

 

Podoba mi się to opowiadanie, bo lubię połączenie horroru i opowieści policyjnej/kryminału, a tutaj jest do tego fajna atmosfera, polskie realia, troszkę humoru i dobre, otwarte zakończenie. No i mały sentyment do miejsca akcji… nie jestem co prawda z okolic Zielonej Góry, ale spędziłem kiedyś dwa tygodnie w okolicznych lasach i od razu przypomniały mi się te miejsca tzn. Stary Kisielin, Ochla itp.;)

 

Pozdrawiam

Opowiadanie zaintrygowało i czytało się całkiem nieźle, ale muszę też powiedzieć, że choć zdaję sobie sprawę, że to fantastyka, to wplątane do sprawy demony i tak wielkie pokładanie ufności w sugestie mieszkającej na odludziu wiekowej staruszki, że o czerpaniu wiedzy ze snu nie wspomnę, budzi we mnie głęboki sprzeciw, że bohaterem opisanych wydarzeń mógł być współczesny policjant, a korzenie sprawy ciągają czasów wojny.

 

po­wie­dział śled­czy, po­pra­wia­jąc koł­nierz sza­re­go płasz­cza.

– Jacek Sza­rek. → Czy to celowe?

 

Bizon po­cią­gnął za klam­kę.Bizon po­cią­gnął klam­kę.

 

Sosny wokół skrę­ca­ły ga­łę­zie w dzi­wacz­ne kształ­ty… → Czy na pewno sosny skręcały gałęzie?

A może miało być: Gałęzie okolicznych sosen były poskręcane w dzi­wacz­ne kształ­ty

 

– Kurwa! – do­bie­gło go z kuch­ni. → – Kurwa! – Do­bie­gło go z kuch­ni.

 

Upię­ła włosy, ciem­ny kucyk się­gał jej mię­dzy ło­pat­ki.Związała włosy, ciem­ny kucyk się­gał jej mię­dzy ło­pat­ki.

Włosy upięte, np. w kok, nie będą sięgały do łopatek.

 

obraz upior­nych dzie­ci, wpa­tru­ją­cych się w niego z upior­ną kpiną. → Czy to celowe powtórzenie.

 

Po­siedź­cie nad tym wolną chwi­lą. → Raczej: Po­siedź­cie nad tym w wolnej chwi­li. Lub: Poświęćcie na to wolną chwi­lę.

 

Nie­dłu­go skrę­ci­li w lewo, w Chmiel­ną. Niebawem skrę­ci­li w lewo, w Chmiel­ną.

 

Zaraz na ławkę obok sfru­nę­ła sroka. → Na ławkę obok sfru­nę­ła sroka.

 

Po­cią­gnął za spust. → Po­cią­gnął spust.

 

– Bizon, nie! – wrza­snął Sza­rak. → Literówka.

 

Cią­ga­ła nosem i wy­cie­ra­ła oczy… → Co ciągała nosem?

A może miało być: Pocią­ga­ła nosem i wy­cie­ra­ła oczy

 

Wpa­try­wa­ła się w niego na­tręt­nie swoim czar­nym okiem. → Zbędny zaimek – czy mogła patrzeć cudzym okiem.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

JPolsky, fajnie, że trafiłem w twój gust ;). Dzięki za przeczytanie. Regulatorzy, dziękuję za wyłapanie błędów i opinię. Co do twoich wątpliwości, główny bohater nie jest stereotypowym policjantem. To, że zaangażował się w tę historię wynika z gorszego okresu w życiu (pierwsze oznaki depresji) oraz wrodzonej wrażliwości (w końcu od zawsze fascynował się malowaniem/szkicowaniem). Jako osoba potrzebująca odskoczni od codzienności, łatwo daje się złapać na historię starej kobiety. Przynajmniej tak to sobie wymyśliłem ;).

Jagiellonie, wszystko rozumiem, a w opowiadaniu są fragmenty mówiące o zamiłowaniu Jacka i poniekąd jego stanie psychicznym, tyle że mój rozum dość opornie przyjmuje do wiadomości sprawy, o których wspomniałam w pierwszym komentarzu. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jasne, poczułem tylko potrzebę, żeby się wytłumaczyć ;). Pozdrawiam i raz jeszcze dzięki za uwagi :).

Bardzo proszę, ciesze się, że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka