Czternaście lat po aborcji. Sytuacja powtarza się. Kate milczy godzinami, lecz w tej chwili rejestruję ciche łkania w poduszkę. Podchodzę i siadam obok niej.
– Co się dzieje? – pytam, doskonale wiedząc co się może dziać.
Pada standardowa odpowiedź. Ciszę przerywa ptak za oknem, który wyśpiewuje tylko mu znane treści.
– Zaparzę melisę, dobrze?
– Widziałam dziewczynkę.
Zaskakuje mnie otwarcie się Kate. Obejmuję ją i czekam aż powie więcej.
– Miała czarne włosy jak ja i niebieskie oczy jak ty. Pięknie się uśmiechała, naprawdę. Urocza kruszynka.
Szukam w głowie odpowiednich słów. Czy w ogóle istnieją? Nim udaje mi się cokolwiek powiedzieć, Kate kontynuuje:
– Ben, wiem że to głupie, ale… – Wzdycha – podeszłam do niej. Spytałam, jak ma na imię.
Nie pierwszy raz wykręca taki numer. Raz jechałem na komisariat po nią, po tym, jak wyrywała dziecko z czyiś rąk.
– Przecież wiesz, że…
– Powiedziała mi Amber. Rozumiesz? Miała na imię Amber.
Patrzy na mnie. Spuchnięte oczy, bezustannym wylewaniem łez kontrastują z jej bladą twarzą. Tkwi w nich jakaś chora nadzieja, połączona z uporczywością nieznającej sprzeciwu.
Kiedyś, po pierwszym razie, wybieraliśmy imiona dla naszych przyszłych dzieci. Uzgodniliśmy, że chłopaka nazwiemy Mark, po jej wspaniałym dziadku, a dziewczynkę Amber (bursztyn jest ulubioną ozdobą Kate).
Tej drugiej doczekaliśmy się zbyt wcześnie.
– To zwykły zbieg okoliczności.
– Nie wiesz co mówisz.
– Wiem. Kate, posłuchaj…
– Nie, to ty posłuchaj!
Wyrywa się z moich ramion.
– Posłuchaj mnie choć raz, skurwielu. Jesteś mi to winien.
Po tych słowach kuli się na łóżku i wybucha płaczem. Skrępowany wyciągam rękę. Czuję potrzebę uspokojenia jej.
– Odejdź – słyszę jej przytłumiony głos – zostaw mnie samą.
*
Wyczyszczenie wnętrza porsche zajęło kupę czasu, co teraz niewiele mnie obchodzi. Prawdę mówiąc mam to głęboko w dupie. Wypalam już czwartą z rzędu fajkę, za popielniczkę traktując wgłębienie na butelkę. Parę razy gaszę papierosa o kierownicę. Okna zostawiam zamknięte z myślą, że może uduszę się i problemy same odejdą.
Zatrzymuję się przed domem Witolda – mojego byłego pracownika. Uzbrajam się w cierpliwość i zaczynam wyczekiwać.
Chwilę później drzwi samochodu otwiera blondynka z jędrnym, pożądliwym ciałem – Anna.
– Pojebało cię? – wylewa się z jej ust pogardliwy ton.
Uśmiecham się blado. Zapewne wyglądam jak ćpun.
– Wydaje mi się, że tak. Jakoś… hmm… dawno temu. Nie mów, że dopiero teraz zauważyłaś.
– A idź do diabła.
Wchodzi do środka. Próbuje odgonić kłęby dymu, co przypomina starania Syzyfa. Kaszle kilkukrotnie.
– Proszę, otwórz te cholerne okna.
Włączam silnik, po czym – niczym złota rybka – spełniam życzenie.
"Nie tym razem, Ben. Może jakiś pirat drogowy…" – myślę smętnie.
Udajemy się w stronę hotelu Norsca.
– Gadaj co się dzieje.
Pierwsze skrzypce przejmuje rytmiczna praca silnika. Padające do środka powietrze wypełnia tło swoim zawodzeniem.
Ciężko przechodzą przez gardło sprawy, dotyczące bezpośrednio mnie. Co najgorsze Kate może mieć rację. "Jesteś mi to winien" – zlepek słów, na które nie istnieje tarcza. Działają jak joker w talii kart. Jak pieprzona "avada-kedavra" w Harrym Potterze.
– Zaś ta sama bajka – odpowiadam po kilkunastu, może kilkudziesięciu sekundach.
– Rozumiem. Słuchaj, Mój mąż przyjedzie rano, więc jest sporo czasu. Jak chcesz, możesz mi opowiedzieć o wszystkim.
Jak zwykle w hotelu – po kilku razach – narzucam temat.