- Opowiadanie: Atreju - Ludomir strapiony

Ludomir strapiony

Utwór jest kontynuacją przygód Ludomira z Bielczy. Tym razem nasz bohater wraz ze swym wiernym towarzyszem, ledwo wróciwszy w rodzinne strony z dalekich krajów, zaraz musi jechać, bo nowe obowiązki go wzywają. Nie sposób przecież odmówić pomocy pięknej waćpani, której cześć i sława zagrożone.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Ludomir strapiony

I

Zaraz po nowym roku wrócił nasz rycerz błędny a zmęczony w strony znajome i lube, bo w nich lata młodzieńcze spędził. Jechał stępa na nieodłącznym Renacie, nos zwiesił na kwintę i nawet widok wież klasztoru bielczańskiego nie przegonił posępnej chmury z czoła szlachcica.

Ledwo stanęli u bramy, wnet ich mniszkowie oblegli niby mrówki plaster miodu i nim zdążyli się ogonić, ponieśli do audytorium. „Gdzieście byli Renacie?” „Pod jaką koronowaną głową walczyli, Ludomirze?” „Dużo bisurmanów usiekli?” „A która z księżniczek najurodziwsza?” – dopytywali ciekawscy braciszkowie.

Ludko, jak często miewał w takich sytuacjach, zacinał się i mówił nieskładnie, nie mogąc odnaleźć myśli we własnej głowie przez te wszystkie głosy i gałki błyszczące. Szczęściem, koń jego bardziej był wygadany.

– Gdzieśmy byli, pytacie? W samej Iberii! U Manuela czas jakiś bawiliśmy. Potem i u pana wielkiego – Ferdynanda! Córuchny tego rycerza dobrego, braciszkowie, oj, braciszkowie… jak pszczółki!

– No, no, Renacie, powiedzże lepiej, jak tam dokazywaliście na wojence z Maurami! – upomniał rumaka rozradowany przeor Józef, który dosłyszawszy wrzawę, wybiegł z archiwum, przepchnął się przez ciżbę i teraz ściskał, i całował junaków, jak ojciec dawno niewidziane dzieci, bo też głowę rodziny zastępował im od kołyski.

Jak już się rzekło, zajechali do krajów odległych o wiele mil od naszej kochanej Rzeczpospolitej. Czy stały za tym jakie sprawy polityczne? Próżno dochodzić. Tajemnicą pozostanie również, czy przeszli drogę Jakubową, aby dusze uświęcić, czy aby nie odpokutować jakieś czyny mało chwalebne.

W Bielczy bohaterowie spędzili dwa miesiące, chociaż chętnie zatrzymano by ich na dwa albo i dwadzieścia lat. Atoli cóż zrobić, kiedy siły wyższe wzywają?

Jakoś na świętego Sofroniusza zjawił się w klasztorze szlachcic imieniem Piotr z rodu Szafrańców. Niezgorsza była to osoba, ale nie szczycił się ani urzędami, ani wyczynami dziadów. Prosił tylko rycerza, by z nim jechał do chorej bratowej.

– Po lekarza poślijcie lub zakonnika. Ja nie znam się na ziołach. Co więc pomogę? – Ludomir bezradnie rozłożył ręce.

– Kiedy ona was chce! – przekonywał Piotr. – Dzień w dzień żonę na mnie nasyła, a ta za nią mówi, że tu nie doktorów trzeba, a rycerza ze snów! On jeden smutki może poskromić. A przynajmniej ulżyć w cierpieniach. Niegłupi jestem i wiem, że żaden szlachcic medyka jej nie zastąpi, ale że jest w złym stanie, trosk jej nie należy przysparzać. Zresztą, jak chcecie, gdyby nie żona… Panie Ludomirze, zechciejcie się bodaj na oczy pokazać!

– Innym prośbom także zadość uczynimy, jeśli cierpień by miały odjąć – zapewnił Renat.

Piotr rozdziawił usta, lecz zamknął je szybko. Nic nie rzekł, a uśmiechnął się na myśl, jakie to cuda mieszkają pod dachem bożym.

 

II

Secemin, dobro Szafrańca, powitał ich dżdżem wiosennym, głosami swarliwych białogłów oraz ujadaniem bezpańskich piesków. Prędko minęli przedmieścia, przejechali przez rynek, spędzili chwilę przed kościołem – rycerz nasz zawsze ciekaw był miejsc świętych – ale że sprawy nagliły, zaraz ruszyli w dalszą drogę. Wkrótce oczom podróżnych ukazał się dwór usytuowany na kopcu niby brzuchu waćpana zamożnego i ściśnięty fosą niby pasem owego waćpana. Przeprawili się przez kładkę i wjechali na majdan. Tutaj dopiero Piotr się odprężył i nawet uśmiechnął pod szerokim, szczotkowatym wąsem. Zaraz podeszli do nich koniuchowie i brali się oporządzać konia Piotrowego, i za Renata się brać chcieli, ale ten, ku ich zdziwieniu, grzecznie odmówił, obiecując, że później, jeśli sprawy pozwolą, skorzysta.

Tymczasem Szafraniec podbiegł do dwóch podlotków bawiących się kamykami i patykami przed gankiem. Porwał w ramiona młode szlachcianki i nie puścił, dopóki całych nie wycałował i nie wyściskał. Następnie przedstawił dziewczynkom rycerza i gadającego konia, na którego zaraz chciały wsiadać i jedna przez drugą prosiły, by koń powiedział to i to, a jeszcze tamto! Przyglądał się temu wszystkiemu Ludomir jakoś tak spode łba, z zazdrością w oczach, bo jego ani do zabawy nie zaproszono, ani też przytulać nikt się nie garnął.

Zostały dziewczynki z Renatem, a Ludko wszedł do wnętrza chaty przywitać się z gospodynią. Zofia ucieszyła się ogromnie i zaraz by pobiegła do chorej Zuzi, gdyby jej mąż nie przypomniał, że pan rycerz wpierw rad by zjeść, wszak po drodze czasu na karczmy nie trwonili; zarządził również, by obiad podano na dziedzińcu, bo okrom pana rycerza gościa mają specjalnego, któremu w środku ciasno by było. Po posiłku Piotr odszedł do swych ziemskich i urzędowych spraw, powierzając junaków żoninej opiece.

Zofia poprowadziła ich alejką, wzdłuż której rosły buki, a tak potężne, że pamięcią musiały sięgać niechybnie czasów pogańskich. Zawędrowali tą dróżką pod pawilon, gdzie już czekały dwie niewiasty. Gospodyni wskazała im panie, a sama odeszła, prosząc zuchów, by litość i zmiłowanie zawsze w sercach mieli.

Podszedł junak do acani w sukni zielonej jak kwitnąca przyroda i skłonił się najokazalej, jak umiał, słusznie poznając w niej Zuzannę.

– Ludomir z…

– Z Bielczy – weszła mu w słowo druga białogłowa z dzieckiem na ręku, cała w pąsach, po czym wyrzuciła z siebie w podnieceniu, zupełnie nie panując nad językiem: – Pani mi tak waćpana rycerza dokładnie opisała, że wszędzie bym poznała.

– Agusiu! – syknęła pani, ale znać po niej było, że z radości sama ledwie usiedzieć może, dlatego wstała i oddała ukłon. – Zuzanna Szafraniec, cny rycerzu. Podejdźcie bliżej i siadajcie tu, proszę. Jeśli mogę pozwolić sobie na taką zuchwałość: dajcie bodaj na chwilkę za rękaw się ująć. Tak dla pewności. Bym wiedziała, że rozum mnie nie mami i oto żywego człeka mam przed sobą.

Przystał rycerz na prośbę, odmówić przecież nie wypadało. Chwyciła go Zuzanna za rękaw, a miętosiła sukno przez chwilę, jakby się obawiała, że w pył się obróci, a za nim i rycerz błędny. Ludko zaś, usiadłszy, zamarł w bezruchu ogarnięty dziwnym, obcym uczuciem. Patrzył nieco wystraszony na niewiastę, a przyjrzawszy się jej bliżej, odkrył, że swego czasu musiała jaśnieć urodą, jednak obecnie, pomimo młodego wieku, zbrzydła bardzo, wymęczona przez choróbska i ciążę. Bał się przeto rycerz, że nawet najbardziej przekupna cyganka nie dałaby jej więcej jak pół roku życia.

– Co mogę dla waszmość pani uczynić? – odezwał się wreszcie w obawie, że mu dama w opałach zemrze, nim jej pomoże.

Zuzanna otrząsnęła się, wzięła głęboki oddech, rozejrzała wokół i teraz dopiero spostrzegła Renata, który czekał dotąd grzecznie i cierpliwie, aż ludzie odprawią swe rytuały powitalne i przejdą do konkretów.

– Koń – rzekła Zuzia. – Twój to?

– Swój! – odparł kasztan. – Jestem Renat. Do usług!

Pokojówka cofnęła się o krok, znak krzyża nakreśliła, a acani rozanielona, jakby nowe życie w nią wstąpiło, zaszczyciła junaków uśmiechem bladych warg.

– Tacy bohaterowie zaraz mi zdrowie wrócą! – pisnęła w podnieceniu. – Podejdź kasztanku bliżej. O, teraz lepiej… Zaraz wszystko opo… – urwała nagle, zanosząc się kaszlem. – Wybaczcie. Dziękuję żeście przybyli w imieniu swoim i mojego małego syneczka.

Zuzia napiła się wody z dzbanka, a syneczek, ku rozczuleniu matki i piastunki, czknął przez sen.

– Pewnie zastanawiacie się – podjęła – po co tak kapryszę? Czy rozumu nie postradałam? Przysięgam więc waćpanom na to, co najświętsze, że zdrowa jestem na umyśle. Ale że ciało me wątłe i do niedawna musiało za dwoje pracować, tak jeszcze w osłabieniu jestem. Nijak jednak to się ma do mego rozumu! O co niektórzy nieprzychylni mi ludzie, mogliby mnie oskarżać… Może nie… Nie powinnam tak mówić. Przepraszam waćpanów. Dużo przecież dobrego mnie spotkało i złego słowa powiedzieć nie mogę. I wy tu dzięki niemu jesteście! Sama bym się do piekła zaniosła, mając tak okropne myśli!

Ludomir niewiele rozumiejąc, uśmiechnął się w odpowiedzi na spojrzenie waćpani i zachęcił do dalszego mówienia.

– Nudzić was moimi losami nie chcę zanadto. Ani losami rodziny, com z nią skoligacona. Ale trochę muszę. Inaczej byście nabrali złego spojrzenia na sytuację. Jeśliście już nie nabrali. Czy waćpan Piotr wspominał wam coś więcej o mnie?

Bohaterowie zgodnie zaprzeczyli.

– To ci niespodzianka! – Zamilkła na moment, próbując przyporządkować ten fakt do całości, a potem na czas dłuższy zatonęła w morzu pamięci. – Kiedyśmy naszą Pieszkową Skałę widziały po raz ostatni, Agusiu?

– Siewy się zaczynały… Będzie…

– Będzie więc już rok może cały, jak mnie mąż od siebie odprawił. Jak mi wstydu, sromoty a hańby przysporzył… Za co mnie biednej? Za co mnie takie smutki spotkały? Dobrze się prowadziłam. Dobrze gospodarowałam… – Pot jej wystąpił na czoło. – Takie kłamstwa…

– Już my mu przemówimy do rozumu! – Wyrwał się – o dziwo! – Renat, czym zasłużył sobie na wejrzenie ślicznych oczu Zuzinych.

– Zanim opowiem, jak to się stało, że takie kłamstwa mi zarzucono, muszę powiedzieć, co się na zamku działo wcześniej, a działo się niemało i niewesoło. Całość jest w ogóle tak dziwna, że żaden z panów, bodaj miałby zamiary najszczersze, nie uwierzy!

– Proszę spróbować.

– Zdaje mi się, że najlepiej będzie zacząć od wieczerzy wigilijnej, od ostatniego dnia na zamku, jaki spędziłam bez zmartwień. Kolejnego bowiem już leżałam w łóżku pod przykryciem. Pamiętam, że w jakiś czas później odwiedził mnie medyk i przepisał gorzkie lekarstwa. Pamiętam i twarz męża, który wtedy chyba po raz ostatni takim okiem dobrotliwym na mnie patrzył. Trudno mi orzec, ile czasu spędziłam w febrze, pewność mam tylko, że Trzech Króli skarby już zaniosło Panu Jezusowemu, kiedy do większej przytomności wróciłam. Ale chociaż już mi lepiej było, sił wciąż nie dość miałam, by swobodnie się poruszać. Byłam na łasce Agusi, która opiekowała się mną troskliwie, dopóki rozumu nie postradała, a wraz z nią, a może i przed nią, cała załoga zamku. Sama wówczas przepędziłam kilka kolejnych tygodni. A jadłam i piłam tyle tylko, co ta panna mi od czasu do czasu przyniosła, przypomniawszy sobie o obowiązkach. Ja sama bałam się wychodzić, bo zewsząd było słychać krzyki! Przekleństwa! Wystrzały! Natomiast mój Stasio w ogóle o mnie zapomniał! W ogóle nikt nie pamiętał prócz dzieciątka, które już pod sercem nosiłam.

– Pani – jęknęła rozpalona jak żelazo Agusia. – Kiedy ja…

– Nie tłumacz się dziewczyno. Już zapomniałam.

– Co jej tak rozum odebrało? – Spytał kasztan, łagodząc narastający spór.

– Nie wiem. Wiem za to, co ją wróciło na właściwą drogę. Te oto dłonie. Musiałam jej niemało włosów natargać, aby rozum obudzić. Teraz oddaję głos Agusi. Ja kolejne dni dalej spędzałam w komnacie, a wszystko, co wiem, to i tak od niej właśnie.

Służka zaczęła nieśmiało. Zdecydowanie brakowało jej charyzmy i wychowania swej pani, urywała nader często i zastanawiała się, jak słowa dobrać.

– Źle się dziać zaczęło nagle tak jakoś. Sama nie wiem, kiedy wszystko powariowało. Tylko ja się… dzielnie trzymałam, aż i mnie naszło. Nieuczona jestem… nieświęta, to co miało nie wziąć? Pierw chyba rycerze zimujący w zamku pić na umór zaczęli… Kiedy zaś gorzała wystarczać przestała… Za strzelby chwycili. Do garnków strzelali, do portretów waćpana Stanisława i ojca jego, waćpana Piotra, i dziada, też waćpana Piotra! I pradziada. Też Piotra. Pożal się Boże! A i do takiego Janka strzelili… Ubili go. Dobrego chłopa. Zmiłuj się, Boże! Potem, kiedy i to im zbrzydło, ze wsi muzyków pobrali, co by im rżnęli na skrzypach i piszczałach. A i bab do tańców! Działo się wówczas. O! Och! Oj! Wreszcie i służbę dopadło. Baby o wszystko rejwach podnosiły, a chłopy to kradli, co im jeno w łapy wpadło. Nie wiem… co ja wtedy robiłam, bom wszystko to dostrzegła, dopiero, jak mi pani zdrowie wróciła swymi świętymi a dobrotliwymi rączkami… A raz to takie nawet widziałam widowisko: waćpana Stanisława na stole… Czerwony był nieprzystojnie i z dziewką wiejską kręcił piruety. I Bóg go pokarał! Spadł ze stołu. Rozochocony tym jeszcze bardziej gorzałki się domaga i leje za kołnierz, bo tak pijany był, że w otwór nie trafił! – Zuzia poczerwieniała na te słowa, lecz nie przerwała służce. – Inszym jeszcze razem to widziałam – niech Bóg mi świadkiem! – takie coś plugawe, takie małe i futrzaste jak niedźwiedź albo borsuk! Kabat nosiło i ciżmy krakoskie. Ale na kapelutek już złota zbyło, bo choć deszcz lał, bez chodziło. Więcej o tym czymś nic nie wiem. Zaraz, jak zobaczyłam, uciekłam. Ja nie jestem jak moja babka i z czartami bratać się nie zamierzam!

Tutaj służka urwała zziajana, a Zuzia podziękowała jej uprzejmie.

– Sami panowie słyszycie, co się tam wprawiało. Ja poręczyć mogę tylko w sprawie tego cudaka. Po tym, jak Agusia wszystko mi opowiedziała i mnie się zdawało, że nocą jaką mordę włochatą widziałam. Alem natychmiast ją krzyżem i pacierzem odpędziła!

Cała czwórka przeżegnała się, nawet i Renat znak krzyża łbem uczynił.

– Wreszcie ten dzień haniebny nadszedł. Po tygodniach rozłąki mąż sobie o mnie przypomniał. Zaraz jęłam go wypytywać o wszystkie te nieszczęścia, o jakich słyszałam, a czynić wyrzuty, że się mną nie interesuje i że do hultajów przystał, i sobie kochanicę znalazł. On ani nie przeczył, ani się nie złościł, ani nic. Taki był nijaki, taki zimny, że aż się wystraszyłam i krzyczeć kazałam Agusi w razie czego za dwie. Na pijanego nie wyglądał. Na wariata również nie. Rzekł wreszcie: „Niewierna”. – Łzy pociekły Zuzi z oczu. – Na nic się zdały moje prośby a błagania. Na nic słowa, że to niedorzeczność, i niech mi przynajmniej na oczy pokaże tego gacha. Wręczył mi wtedy jakieś liściki, niby moją ręką skreślone, a które pierwszy raz na oczy widziałam. Po tym drzwi wskazał, a w ramach litości, kazał służącemu odwieźć kolebką do najbliższego zakonu lub zamtuzu, gdzie już mi lepiej będzie. Tak mi powiedział!

– Kijaszkiem też pogłaskał! – wtrąciła Agusia.

– Co się dalej działo, sama nie wiem. Ledwo przytomną wsadzono mnie do bryczki, wsadzono i Agusię, jako współwinną, bo o niczym nie doniosła! Dano lichy przyodziewek i wyprawiono dwie żebraczki w świat szeroki. Szczęściem, parobek okazał się godniejszy, niźli jego pan i nie tylko nas nie skrzywdził, ale i odwiózł tutaj na moją prośbę. Tutaj już się waćpani Zofia nami zaopiekowała – niech jej Bóg i wszyscy anieli zawsze sprzyjają! – i nie dość, że wiarę dała mym słowom, to i męża, który już taki skłonny nie był, przekonała.

Zuzia zaniosła się kaszlem tak, że Boże uchowaj! Nim dokończyła, musiała napić się wody.

– Tutaj, przed miesiącem, sny mnie o was panie Ludomirze nawiedziły i głos boży przemówił, bym się waszej opiece zawierzyła i pomocy od was czekała, i was prosiła. Tedy proszę, abyście mojej niewinności waćpanowi Stanisławowi dowiedli. Abyście poręczyli osobą waszą szlachetną i mieczem strasznym, że listy te są oszustwem, a przysięga z mej strony nienaruszona. Abyście może ukarali tego, co takie plugawe rzeczy na mnie nawymyślał i w głowie memu Stasiowi namieszał. I całe to szaleństwo do Peskensztainu sprowadził. A pewna jestem, że to ten diabeł, com go i ja, i Agusia na własne żywe oczy widziały!

 

III

Pożegnali wkrótce Zuzię: czas jej było leków wziąć i snu zażyć. Opuścili fortalicję Szafrańca i udali się na spacer porozmyślać nad tym, co usłyszeli i podjąć decyzję. Stanęli właśnie pod brzózkami udekorowanymi świeżym listowiem, kiedy znalazł ich Piotr.

– O co waćpanów acanka prosiła, jeśli zdradzić wolno? – przeszedł szybko do konkretów.

– O dowiedzenie prawdziwości jej słów.

– Choroba jej umysł odbiera – mruknął szlachcic. – Co zamierzacie? O! Zresztą już widzę co! Ta wstążeczka kolorowa, co ją na ramieniu macie… Niech Bóg was ma w opiece waćpanowie rycerze!

Ludomir zarumienił się.

– Przyjąłem. Jak miałbym odmówić? Sprawa wydaje się oczywista!

– Tak, doprawdy oczywista. Pozwólcie więc, że i ja dołożę coś od siebie. – Oparł się poddenerwowany o brzozę. – Wiedzcie, że kiedy przed rokiem się tu zjawiła, przegnałbym ją, gdyby nie żona. Szczęść jej Boże za to! Inaczej może bym wielki błąd popełnił. Ale że wówczas nie wiedziałem tego, co dziś wiem, nie czynię sobie wyrzutów sumienia. Nazajutrz, zaraz z rana, posłałem pachołka z listem do brata, aby sprawę wyjaśnić. List zwrotny pogrążył waćpanią Zuzannę doszczętnie i nie pozostawiał nic na usprawiedliwienie. Stanisław w sposób jasny przedstawił w liście sprawę, a i zapewniał, że dowodów jest gotów dostarczyć, w tym i kochanka, jeśli ktoś zechce. Zawierzyłem mu i tylko dzięki żonie nie wygnałem lub nie przeniosłem gdzieś do klasztoru chorej i ciężarnej. Złota niewiasta! Ilem ja jej winny, to nikt nie spamięta! Ponieważ dziś inaczej na to patrzę. Powód jest prosty: nie dalej jak przed sześcioma miesiącami doszły mnie słuchy już o drugim! O drugim napadzie na kupców, o który posądzany jest mój brat. I wtedy zaraz posłałem pachołka do Peskensztainu, alem żadnej odpowiedzi do tej pory nie otrzymał. Zważywszy, że w mojej familii raubritterstwo już w drugim pokoleniu jest kultywowane, nadwątliło to moje zaufanie do brata i zmieniło osąd bratowej. Nynie niczego już nie jestem pewny. A przyszedł mi nawet do głowy pomysł, może zbyt szlachetny, że te oskarżenia to jasełka, po to, by żonę z zamku oddalić, by nie musiała patrzeć na upadek męża. Ona, jak waćpanowie sami zauważyliście, kruchej jest natury.

– A co z diabłem?

– Zostawcie waćpanowie diabła księdzu!

– Lecz o nim nie tylko pani Zuzanna mówi, lecz i jej służka – drążył Ludko, któremu wszedł ten czart mocno w głowę i wyobraźnie pobudzał.

– Tym gorzej dla niego.

– To po coście mnie wzywali, kiedy teraz się naśmiewacie?

– Żony to był pomysł. Przekonała mnie, że tak będzie lepiej dla chorej. Zdrowie jej poprawi. Nie zgłupiałem przecież, by was samowtór posyłać w paszczę smoka. Nie lepszym byłbym łotrem od brata!

– Lecz nas nie zatrzymacie!

– Nie – westchnął Piotr, a widząc zaciętą minę Ludka, dodał pojednawczo: – Za miesiąc lub dwa, jak domknę spraw kilka, zamierzam wybrać się w odwiedziny do Pieszkowej Skały. Tyle mam na głowie, że czasu ciągle brakuje i nawet w domu nieczęsto bywam. Abyście się nie musieli hańbić kłamstwem i życia darmo oddawać, proponuję wam, byście mnie towarzyszyli.

– Rozsądne to słowa – zauważył nieśmiało Renat. Chciał rzec coś jeszcze, ale Piotr go ubiegł:

– Widzisz rycerzu? Twój koń ma więcej rozumu, niźli ty!

– Tylko – znów podjął Renat – pani Zuzia, jak sami pewnie dobrze wiecie, za miesiąc lub dwa może już odejść między anioły. Źle by było, gdyby odeszła w hańbie, nie będąc pewną swej cnoty i świętości.

– I sny acani darmo niezesłane – dorzucił swoje Ludko.

– Sny? Jakie sny? Ach, sny! – zamyślił się szlachcic. – Racja. Dzięki snom was znalazłem. Dziwna to rzecz. Czy mogę coś dla was zrobić? Dłużny wam i tak jestem za to, żeście się zgodzili przyjechać.

– Obiadem nas pożegnaj! – odparli jednogłośnie.

 

IV

Ludomir wiercił się na grzbiecie Renata od dłuższego czasu. Przejęty myślą o pojedynku rwał się wszystek w bój, a tu trzeba było jechać i to w tempie umiarkowanym, czyli bynajmniej niesatysfakcjonującym. Powodem takiego stanu rzeczy były woły, owce, barany, skopy, kozy i inne stworzenia dnia piątego pędzone przez chłopstwo. Cała ta zgraja popiskiwała, meczała, ryczała, a jak kogo obcego wypatrzyła, zaraz odzywała się po ludzku: „Jaja, świeże jaja! Tanio! Kupujcie, panocku! Pierze półdarmo! Podejdź i ty rycerzu! Mamy i kokardki, i koraliki, i wstążki, i tasiemki! W sam raz dla księżniczki, która pewnikiem ratunku czeka w wieży cierniem obwarowanej!”

– Z drogi! Z drogi! Śpieszno mi! – odkrzyknął rozdrażniony Ludko i natarł na owce, wierząc, że Renat, zwierz inteligentny, znajdzie drogę w tym labiryncie rogów, racic i wełny. Niestety znalazł tylko kij na zadzie, który, jak szybko się pojawił, tak jeszcze szybciej znikł.

– Jak śpieszno panu rycerzowi, to w las! – doradziła któraś przekupka. – Ażeby drogi nie pogubić, mam ja tu ci przędzę i wrzeciono! Ażeby uchronić od złej przygody i diabła zakusów, mam ja tu ci garnuszek…

Pan z Bielczy zawrócił, nim mu co wciśnięto.

Czas jakiś wlekli się za tym grajdołem i zastanawiali, czyby rzeczywiście nie zboczyć z gościńca i nie zaryzykować szybszej przeprawy, ale że niebo od północka się czerniło i wicher srogi poczynał dąć, zrezygnowali.

– Rozpanoszyło się pospólstwo! – rzucił od niechcenia nieznajomy, zajeżdżając ich od lewej. Był gładki na policzkach i brodzie, chodził w bławatkowym cottardie, pasku z rzędem świetlistych pereł i brzuchem wypuszczonym za pasek tak na pół cala. – Brak im szacunku do pasowanych. Myślą sobie, że kiedy w kupę się zejdą, są nietykalni. Żaden Herkules ich nie roztrąci, nie połechce po żeberkach…

– Czego waćpan chcesz? – burknął Ludko, a Renat zmierzył nieznajomego podejrzliwym okiem.

– Nic, nic… Tak tylko myślę sobie na głos.

– Znani są historii tacy, co za podobne praktyki na stos poszli – wtrącił Renat.

– Koń pański gada – odparł kupiec, nie bardzo przejmując się treścią owej wypowiedzi.

– Taką już ma przypadłość – skwitował rycerz.

– Nie zwracajcie na niego uwagi. Zły ma dzień. Mówcie, o co wam idzie. Ubiór wasz zdradza, że nie należycie do tych, co zaczepiają nieznajomych bez potrzeby.

Brzuchacz już szykował replikę, ale zaniechał.

– Nie uśmiecha mi się tu czekać – rzekł po czasie.

– I nas sprawy gonią.

– Mamy więc obopólny interes.

– Azali środki i metody jednakowo wspólne?

– Uszczypliwy jesteś koniu i choć sam tu wcale nieźle błaznujesz, na cudzych żartach się nie znasz. Wszystko com mówił, żartem było, niczym ponad. Podjedźcie kawałeczek za mną, szlachetni panowie, to wyłuszczę wam i środki, i metody i sami ocenicie, czy wam przystają. Zwą mnie Dytmarem Ciołkiem, a param ja się handlem piwem…

Czy trzeba było więcej, aby wzbudzić zaufanie kasztana? Na wspomnienie o piwie zawrócił w miejscu i wbrew dąsom Ludka, podreptał za panem Ciołkiem.

Wkrótce ujrzeli dziesiątek zaprzęgów opuchłych od beczek z trunkiem. Naliczyli ze dwa tuziny pachołków uzbrojonych w kije i przyodzianych jak te strachy polne w worki pokutne i garnki na głowie. A na jednej z czterokółek wypatrzyli stwora dziwacznego. Wyglądał on na lat dziesięć. Włos miał długi i kędzierzawy, a nie tylko na czubie był nim porośnięty, ale i na twarzy i rękach. Ślepka mieniły mu się żółcią, a zęby bielą. Z tyłu wystawał ogon zakończony białą plamką. Nosił czerwony kubrak i ciżemki. Jadł właśnie gruszkę i patrzył w niebo szerokie a ciężkie od nabrzmiałych chmur, pyszczek wąsaty krzywiąc.

– Zbliżcie się! Oto pan Ludomir z Bielczy i jego mówiący koń Renat! – Przedstawił bohaterów kupiec.

Pachołcy przerwali rozmowy i podeszli przyjrzeć się nieznajomym, a jeden zuchwały tak powiedział nawet:

– Rzekliście, że mówiący. Co on takiego mówi?

– Iż onuce wam śmierdzą – ubiegł Dytmara Renat.

Odpowiedzią tą wywołał śmiechy i zaskarbił sobie sympatię ciżby. Nawet kosmaty chłopiec oderwał wzrok od sfery niebieskiej, zwinnie zeskoczył z wozu i zbliżył się do nowo przybyłych. Przyjrzał się obydwóm, po czym skinął głową panu Ciołkowi i wrócił na swe miejsce na wozie.

– Łaskawi panowie, wybaczcie zachowanie temu chłopcu. Na imię mu Ako i ma on u mnie liczne przywileje, bo to moja nadzieja na szybszy przejazd. Wiozę go od Sieradza, gdzie pomógł mi w pewnej… ważnej sprawie handlowej. Zysk mi przyniósł! Teraz przyniesie i wam. Zna się on nieco na sztuce magicznej. Zwodzić oczy ludzkie potrafi, dzięki czemu, jak mniemam, uda nam się pokonać tę tłuszczę, broni nie dobywając.

Przystali towarzysze na ten plan, lubo ni krztyny junackiej fantazji on nie miał, a godny był tchórzy i szczurów pospolitych. Ludko zaś nawet gotów był zrezygnować, ale Renat wyperswadował mu, że źle by uczynili.

Na pytanie zaś, czemu pan Ciołek nie podejmie się roli, jaką ma spełnić Ludko, odpowiedziano im, że nie wszystko da się zaczarować, w szczególności, gdy ktoś nie ma ku temu zupełnie aparycji.

Woźnice zacięli koniki tłustozade i cała kolumna ruszyła żwawo na czele z Ludomirem, panem kupcem obok i pachołkami zbrojnymi w kije po bokach. Głupio czuł się rycerz i czerwienił cały, co tylko dodawało wdzięku czarom, które wywołał cudak. A tak on zaczarował tabor, że wszystkie te patyczki, garnki i szmatki widziały się chłopstwu żelazem i blachami najprawdziwszymi. Rycerz zaś jadący na czele burgrabią straszliwym, a koń jego ogierem piekielnym. Ludek ten prosty z drogi uciekał; owce, barany, skopy, i kozły także.

W taki oto sposób kupiec Dytmar pokonał tę przeszkodę nie do pokonania i rozpędziwszy się, ruszył z pełną prędkością w stronę Olkusza. Wkrótce też spadły pierwsze krople deszczu, co musiało pana cudaka-czarodzieja wielce zmartwić, minę bowiem wykrzywił jak w tym przysłowiu o nosie, minie i kocim…

 

V

Pożegnawszy pana Ciołka, junacy wyjechali naprzód z myślą opuszczenia kolumny, kiedy doścignął ich wóz, na którym siedział Ako. Cudak uczynił gest, jakby chciał zdjąć kapelusz i ukłonić się, ale natrafiwszy na pustą przestrzeń nad głową, speszył się mocno.

– Ze wszystkimi się waćpanowie pożegnali, a o mnie zapomnieli – zagaił po chwili. – Czym na ten afront zasłużyłem?

– Nie przepadamy za magikami – wyjaśnił bez ceregieli Ludomir. – Zły duch zawsze w takich siedzi. Mimo wszystko źle może chcieliśmy postąpić, tedy dziękujemy i żegnamy!

– Chętnie bym się dowiedział, skąd macie taką złą opinię o magii i magikach. Czyż dzięki niej nie uniknęliśmy przemocy?

– W takim razie dziękujemy jeszcze raz waści za pomoc bez przemocy – bronił się przed rozmową rycerz. – Atoli śpieszno nam, obowiązki wzywają!

– Cóż… – bąknął Ako, zerkając ukradkiem na kasztana, w którym swym nietuzinkowym nosem wyczuwał ukrytego gadułę i scholastyka. – Nie jestem wybredny, przyjmę i takie podziękowania. Czy mógłbym jednak choć dowiedzieć się, jakie obowiązki wzbraniają wam zadośćuczynić mojej prośbie?

Nasz bohater, pomimo wstydu wypełzającego na policzki, już szykował replikę, ale wyprzedził go Renat, który raz, że ciekaw był kota, dwa, że i w nim poczucie winy się odzywało.

– Pada i ciemno – mruknął. – Zabudowę olkuską już widać. Czy nie lepiej byłoby wypocząć w suchym miejscu i przyjaznym towarzystwie? Daleko dalej i tak dziś nie zajedziemy.

Na tym stanęło, Ludomir zaprotestował tylko z cicha i raczej tylko dla zasady. Natomiast nasz rumak zaraz jął się odwdzięczać panu Ako za to, że drogę im utorował w tak sprytny sposób. Trzeba zaznaczyć, że Renat odwdzięczał się z wielką przyjemnością, szybko odkrył w tym rudym stworzeniu erudytę i kogoś, kto w przeciwieństwie do Ludka, nie ginął w intelektualnym boju w pierwszym natarciu.

Burza minęła, noc dniowi ustąpiła: oni dalej rozmawiali i zdawało się, że nic ich nie rozłączy, a wkrótce losy tak się szczęśliwie splotły, że rozmową mieli cieszyć się jeszcze czas jakiś. W Olkuszu bowiem pan Dytmar, jak i jego pachołcy, dowiedzieli się o napadach z Peskensztainu i drżeć poczęli o swoje życia, wszyscy byli to przecież Wrocławianie, a pamięć tego ludku wciąż żywo piekło wspomnienie innego Szafrańca, starszego brata Piotra i Stanisława – Krzysztofa. Szlachcic ten, martwy od ponad piętnastu lat, za życia nie dawał zmiłowania rodakom pana Ciołka, rozbójnictwem swym niepomiarkowanym kłopotu czynił i samej Rzeczpospolitej, co i wreszcie Pan Bóg pokarał i posłał gagatka pod topór katowski. A kiedy czeladź i o diable się dowiedziała, zaraz dodała dwa do dwóch i prędko wyszło, że pewnikiem to sam Krzysztof powrócił z otchłani piekielnej i wraz z bratem, i diabłem, i Bóg wie, kim jeszcze, siał będzie nowy terror. Dlatego też pan kupiec poprosił Ludomira, obiecawszy wielkie nagrody, by nie opuszczał go w dalszej drodze i swą osobą dodawał otuchy tym tchórzliwym pachołkom łasym na zabobon.

Wyruszyli wczesnym rankiem. Gościniec, wyminąwszy kilka chałup, wbił się znienacka w las i wkrótce wozy pana Ciołka zniknęły między drzewami. Zapachniało świeżym listowiem i wilgotną ściółką. Wraz ze wstającym słońcem zbudziły się ptaki i rogacizna; kilku pachołków doniosło, że słyszało dzika, a jeden mówił nawet o niedźwiedziu. Trudno też nie wspomnieć o naszych dwóch uczonych, których wyszukane słowa niosły się po dzikich ostępach i zacienionych kniejach, rozświetlając je – czymże by innym? – prawdziwą mądrością.

– Dalej więc uparcie twierdzisz, drogi Renatku, że być wolnym, to być niewolnikiem innych? Przecież jawnie przeczy to temu, czym jest wolność, a co, jak mniemałem, wczoraj już ustaliliśmy.

Kasztan milczał czas jakiś, namyślając się nad odpowiedzią, wreszcie łbem zarzucił i tak rzekł:

– Zdaje się, że próżne były moje wczorajsze wywody, tedy wpadłem na taki pomysł: opowiem ci bajkę.

– Bajkę? Chcesz mi babunię zastąpić?

– Do tego musiałbym nosić wąsy – odciął się koń. – Bajeczka moja zawrze w sobie wszystko to, o czym wczoraj mówiłem, lecz wyrażone językiem prostszym.

– Nie chełp się, mój ty Renatku, tylko opowiadaj, coś wymyślił.

– Był sobie pan graf – zaczął rumak. – Okrutnik i bezbożnik. Miał on psa, szybkonogiego wyżła i kota…

– Czyżbyś chciał uczynić jakiś przytyk w moją stronę?

– Skądże! Mamy psa… i kot być musi. Nic nie poradzę.

– Jak nic nie poradzisz, mów dalej.

– Kot ten – kontynuował koń – był tłusty, sierść miał lśniącą i całymi dniami leniuchował na dachu stajni i cieszył się swobodą ruchu w przeciwieństwie do psa, który całe dnie spędzał na uwięzi. Co więcej, nasz pan okrutny często znęcał się nad psiskiem, chcąc go w ten sposób nauczyć posłuszeństwa, pies bowiem uparcie odmawiał wykonywania poleceń. Nie chciał gonić i zagryzać zajęcy. Nie chciał atakować i rozszarpywać ludzi, którzy narazili się panu grafowi. I tak dalej. Pewnego dnia kot, zauważywszy psa, nad którym właśnie skończono kaźń, tak do niego zagadał: „Biedaczysko, znów kijaszkiem oberwałeś? Boli pewnie niemało? Nie, wcale mi ciebie nie żal. Wszystko to twoja wina. Wystarczyłoby, że zrobiłbyś, co pan każe i miałbyś jadła oraz wygód wszelakich pod dostatkiem. A przede wszystkim byłbyś wolny, a nie gnił na tym postronku, jak jakiś osioł!”. Pies popatrzył na kota z politowaniem i tak mu odparł: „Wolność. Jestem wolny. Za cóż by innego mnie bili? To ty żyjesz jak ten osioł i choć chadzasz swobodnie gruby i czysty, mocny sznur cię opasuje”. Kot syknął i uciekł speszony. Zdarzyło się wreszcie tak, że podczas polowania, pan oddalił się od swych towarzyszy, a pozostał przy nim tylko wyżeł i kot. Gonili odyńca i kiedy zdawało się, że już zgubili ślad, dzik nagle wyskoczył z kępy dzikich traw i ranił pana w łydkę. Pan zrazu zwrócił się o pomoc do kota: „Pędź, mój kocie, po pomoc. Umieram”. Kot przeciągnął się i rzekł: „To prawda, umierasz i umrzesz, nim ktokolwiek zdąży tu przybiec. Na nic mi się już nie zdasz. Odchodzę”. Odszedł, a graf pogroził mu tylko pięścią. Wtem odezwał się pies: „Uwolnij mnie, a pobiegnę, ile sił mam w nogach i sprowadzę pomoc. Jeśli miałbym uciec, nic na tym nie stracisz”. „Zgoda, uwolnię cię – odparł mu pan. – Choć nigdy nie zdołałem cię zniewolić”. Pies pobiegł, sprowadził pomoc i ocalił życie swego pana. Po wyzdrowieniu graf pozwolił odejść wyżłowi, lecz ten wolał pozostać, bo był już stary. Życie jego niewiele się zmieniło, choć mniej go teraz bito i więcej dawano jeść, przynajmniej dopóki pamiętano o bohaterskim czynie. Co zaś się tyczy kota, pan odnalazł go i przerobił na skórki.

– A morał tej bajki? – podsumował kot, podśmiewając się z konia. – Jak głupim się urodziłeś, głupim umrzesz.

– Nawet ładna była – odezwał się z nagła Ludko, który w milczeniu dotąd słuchał tej paplaniny.

– Ładna – jęknął kot, chwytając się za głowę. – Może i ładna. Przeanalizujmy ją jednakowoż od podstaw. Zechciej, Renatku, przytoczyć ją raz jeszcze, a zaraz wykażę bezsens postawy psa, sprzeczności w jego postępowaniu i niezrozumienie idei wolności!

– Aaa! – jęknął na to nasz rycerz i uciekł na kozioł obok woźnicy, ażeby nerwów nie psuć tymi słowami wielkimi i mądrymi; ustąpił tym miejsca Ako, który zaraz wskoczył na kasztana i z nowym zapałem i zajadłością rozpoczął sprzeczkę.

 

VI

Dzień robił się coraz żywszy i jaśniejszy; był to wszak jeden z tych dni kwitnących a pachnących, jakie wiosenną porą nawiedzają małopolską krainę. Nie darmo jednak w pamięci ludu naszego zachowało się przysłowie, iż licho nigdy nie śpi!

Szedł Ludomir żwawym krokiem, chcąc rozciągnąć zesztywniałe łydki, minę miał nietęgą, a żegnał się i pacierz pod nosem mruczał. Wtem zarżał Renat. Nie było to spokojne rżenie, do którego przyzwyczaił się Ludko przez lata wspólnego pożycia, to, jakby mruknięcie, burknięcie, czy też śmiech ludzki. Nie, to rżenie było czysto końskie. Czysto zwierzęce. Mało tego, po chwili Renat stanął na tylnych kopytach, zrzucając z grzbietu rudego erudytę i pognał między drzewa. Ludko, niewiele myśląc, pobiegł za przyjacielem.

Kierował się odgłosami łamanych gałęzi, szeleszczących liści i niknącym rżeniem. Biegł, ile sił w nogach, ale oszalały rumak był szybszy. Potknął się wreszcie rycerz o korzeń zdradziecki i przewrócił! Szczęściem ani nogi, ani ręki nie złamał. Powstał szybko, dyszał zmęczony, kręcił głową na prawo i lewo, nasłuchiwał, ale pogubił się zupełnie. Nagle stanął jak wryty, natrafiwszy spojrzeniem na osobliwą skałę wapienną. Nagle zapomniał o tym, komu biegł na pomoc. Nagle świat jego skurczył się tylko do tej skały, a dziwna to była skała. Tutejsi różnie ją nazywali w zależności, z czym się komu bardziej kojarzyła: albo mieczem, albo krzyżem, byli też i tacy, co wprost mówili, że to baba z cyckami na wierzchu.

Upadł Ludomir bezwiednie przed tym monumentem, przed tym ostańcem, jak i on, samotnym i zapłakał.

Klucz ten dziwny, wapienny otworzył sezam uczuć Ludkowych i lały mu się przez serce potoki błyszczącego żalu i drogiej tęsknoty, i lały mu się przez głowę wspomnienia rozmaite, lały jak przez sito i zostawały tylko te, w których przyczynę smutku upatrywał i zgryzoty ostatnich dni. Zobaczył więc dwie małe szlachcianki Piotrowe i waćpanią Zofię, i Zuzię…

Nagle mówić zaczął. Sam do siebie.

– Czym ja sobie zawiniłem? Skądże mnie, Boże jedyny, taki ból w piersiach… Ja wiem… Wiem, skąd źródło wypływa, lecz nie nazwę go przecie. Zbyt ładne to słowo. Zbyt miłe. Nie ma kłów. Nie ma zębów…

Łez wreszcie zabrakło, a powieki zaczęły okrutnie ciążyć. W głowie miał pustkę i zasnąłby pewno, gdyby w oddali nie dostrzegł postaci znajomej: swej zguby idącej na postronku za jakąś dziewką, co warkocz miała jasny jak żyto i długi po ramię. Płaszcz nosiła szary i strój zgoła niedamski. Towarzyszyło jej czworo mężczyzn w strojach rycerskich, lecz gębach zbójeckich.

Zerwał się wtedy Ludko, jak gdyby to, co przed chwilą zaszło, nigdy się nie stało, oczy przetarł i pobiegł co prędzej do przyjaciela. Zaraz rzucił mu się na szyję i pęta zaczął zdejmować, nie przejmując się tą, która najpewniej te pęta założyła, póki ta nie smagnęła go postronkiem po plecach, bo słowami nic wskórać nie mogła.

– Odstąpcie! – krzyknęła, dobywając miecz, bo i miecz u pasa nosiła, niby jaki rycerz. – Wara wam od mojego cudaka!

– Jakiego cudaka? Jakiego waszego? Niczyj on jest okrom sam siebie!

– Ot, to samo próbuje jej wytłumaczyć – odezwał się wreszcie Renat. – Poznaj, Ludomirze, Lidię. Nosi się jak rycerz, ale ogłady rycerskiej jej brakuje.

– Zawrzyj gębę, koniu. To ten Lutomił coś go niby zgubił?

– Ten sam.

– Rycerz to?

– Kim innym mam być?

– Boć ja wiem? Miecz u portek byle zbój może nosić. Jeśliś rycerz, stawaj do walki! W te pędy! Będziemy się bić o niby twego konia, póki jednemu dusza od kości nie odlezie. Jeśli wygrasz, jest twój. Jeśli przegrasz, toś martwy i sprawa załatwiona.

Sam Ludomir zdumiał się nad popędliwością tej niewiasty. Po prawdzie odbiegała ona nieco od jego wyobrażeń, pomimo że żadnego z atrybutów niewieścich jej nie brakowało. Z gęby była urodziwa, pomimo że cały czas tak się spinała, żeby groźniej i poważniej wyglądać. Biust miała pełny, ramiona silne i na nogach stała pewnie, choć z obnażonym mieczem w ręku.

– Bić się? – bąknął. – Z tobą?

– Rzucam ci wyzwanie. Pasowana jestem. Jestem Lidia Krzysztofówna. Tu jest mój herb.

Przesunęła tarczę okrągłą jak słońce z pleców na ramię. Na czerwonym polu ujrzeli srebrnego konia kroczącego, ze złotymi kopytami i czarnym popręgiem.

Tymczasem, korzystając z chwili spokoju, wyjawić można, jak do tego doszło, że zuch nasz czworonogi wpadł w łapki tej herod-baby. A było to tak: szła ona w kierunku nam nieznanym. Nagle wstrzymuje kompanie, nasłuchuje, każe paść na ziemię i sama czołga się wprzód. Dostała się na skraj wądołu, patrzy, a tam w dole tarpan, dziki i oszalały. Siodła ni wodzy nie ma – Ludomir, jak nie było potrzeby, wierzchem jeździł – drepce on sobie w kółko, to stanie, to się zerwie, to jak ta fala morska staje na tylne kopyta! Oj, taki skarb! I zaraz, rozkazawszy swym zuchom cicho po krzakach siedzieć, sama złazi na dół, a postronek już szykuje. Nagle trach! Już jest przy nim! Już mu szyję obwiązała! Już na jego grzbiecie! Ale kasztan, jak jeszcze szalał przed chwilą, złagodniał nagle i mówi! Lidia jednak nie słuchała go, póki szedł spokojnie, a szedł, bo jako rozumne zwierzę, nie rwał się jak głupi.

Nagle rycerka z nową zjadliwością zaczęła się swarzyć a pomstować. Do boju wzywać! A kiedy Ludko wciąż się wahał i wyjścia szukał, ona już cierpliwość tracąc, czyniła znaki swoim ludziom, by brali na ostre tego głupka, jeśli tylko waży się drogę im zaleźć. Konia do głosu dopuścić nie chciała, bo ten swą mową najbardziej ją irytował i wpędzał w poczucie winy, że to robi z niego niewolnika, a on mówi i rozumuje jak człowiek, że tak się nie godzi chrześcijaninowi chrześcijanina, i tak dalej, i tak dalej. Lidia widziała tylko jedno rozwiązanie tej sytuacji: bić się z Ludomirem, czego z kolei Ludko ze wszech miar nie chciał, bo mu się to widziało nieprzystojne i niewłaściwe. Nie wspominając już o tym, co by to było, gdyby niewiastę zgładził.

Doszło nawet do tego, że rycerz zdołał Renata z pęt wyswobodzić. Chwyciła jednak Lidia kasztana za grzywę i trzymała ręką żelazną. Gęba już ją piekła od wściekłości. Nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby ich swarów nie przerwał jakiś krzyk pojedynczy a bolesny. Krzyk, co w lot skradł uwagę wszystkich. Prawie wszystkich.

Ludko nie czekał lepszej chwili, błyskawicznie dosiadł Renata i popędził w stronę źródła hałasu, czując ucisk w żołądku, bo zdawało mu się, że wie, czego zwiastunem ów krzyk być może i czyją awangardę być może właśnie spotkał.

 

VII

Pędził Renat „co koń wyskoczy”, lecz teren nie zachęcał do pośpiechu. Tu pagórek, tam jar, błoto, osuwisko, jakieś zarośla, czy kamienie. Wreszcie wypadł sturbowany na dukt, na którym znać było jeszcze świeże koleiny. Wtedy to dopiero Ludko obejrzał się za siebie, ale ani Lidii, ani rozbójników nie dostrzegł. Zgubili ich? Czy też zbójcy wcale gonitwy nie podjęli?

Popędzili naprzód, aż trafili na trupa leżącego brzuchem w błocie. Dalej spostrzegli kolejnych dwóch. Znaleźli też klepki po rozbitych beczkach piwa i kałuże tegoż piwa, a także martwego gagatka, który do szeregów pana Ciołka się nie zaliczał. Badając ślady, dosłyszał Ludko pochlipywanie, a że innej przyczyny nie widział, rzekł:

– Renacie mój drogi, przecież nie pierwszy raz już to…

Nie dokończył. Renat, usłyszawszy pochlipywanie, zorientował się o błędzie rycerza i zaraz go wyprowadził ze ślepego zaułku:

– Nie mój nos to siąpi. Z tych zarośli…

– Hej tam! – krzyknął rycerz w stronę krzaków wawrzynka wilczełyko. – Duszo smutna, nie boisz się tak płakać? Złe to miejsce na płacz. Zły to las! Oj, zły, zły, zły…

Dało się słyszeć w tych słowach echa niedawnego spotkania z Lidią i wcześniejszego spotkania ze skałą.

– Cóż mi pozostało? – jęknął znajomy głos. – Wszystko zabrane! Wszystko złupione! Nic nie zostawili!

– Życie zostawili!

– Było je zabrać – rzekł nieszczerze pan Dytmar w chwili, gdy Ludomir rozgarnął pędy obsypane słodko-kuszącym różowym kwieciem. – Waćpan Ludomir? Wyście to na pewno? Czy może duch wasz?

– Myśmy. Mam natomiast podejrzenia co do ciebie? Co tu się stało?

– Stało – powtórzył zapłakany, umorusany błotem pan Ciołek. – Nieszczęście się stało!

– Chodź! Nie becz już. Jak się uratowałeś?

– O! Sam nie wiem. Nie wiem… Nie wiem…

Wsadził Ludomir pana kupca na grzbiet Renata, sam zaś szedł obok.

– Nic chyba z niego nie będzie – zauważył rumak. – Co z nim zrobimy? Jak znajdziemy drogę do zamku? Trzeba by jaką wieś naleźć. Poprosić chłopów o pomoc.

Tak też zrobili, a po drodze próbowali wydobyć z kupca, co też się właściwie wydarzyło podczas ich nieobecności. Oto czego się dowiedzieli: kiedy ogłupiały Renat pognał w las, a Ludko za nim, pan Dytmar zatrzymał pachołków chcących biec im z pomocą, bo, jak konkludował, nic by z tego nie wynikło pożytecznego, ponad to: wszyscy się pogubią i wozy zostaną wystawione na pastwę rozbójników. Zatrzymali się więc na postój, posilili w międzyczasie, a gdy słonko punkt najwyższy osiągnęło, ruszyli dalej. Kilku pachołków podniosło protest przeciwko dalszej podróży tą drogą, bo w nagłym szaleństwie Renata dopatrywali się działania złego ducha, a gdzie już diabła raz spostrzeżono, tam zaraz na myśl i straszny Krzysztof przychodził. Przekonał ich jednak pan Ciołek, że lepiej już w jedną stronę jechać i jak najszybciej miejsce nieprzychylne minąć, niż zawracać i czasu więcej trwonić. Początkowo jechali powoli, wierząc, że ich rycerz-obrońca zaraz odszuka i pokrzepi na duchu, ale tutaj wtrącił się pan Ako i snując straszne wizje zgubnej przyszłości, pośpieszył kolumnę. Widać bał się, że mu skórę wygarbują.

Chociaż czujność zachowali, chociaż oczy mieli i z przodu, i z tyłu, i wszędzie, gdzie być winny, jak ten Argus straszliwy z dawnych wieków, to banda raubritterów spadła na nich jak burza i rozniosła na cztery wiatry. A co z panem Ciołkiem? Pan Ciołek w czasie zadymy wpierw wpełzł pod wóz, a potem zaszył się między pędami wawrzynka. Próżno było wyciągnąć z jego słów, cóż go właściwie ocaliło. Pan Ciołek zaś był pewny, co, a właściwie, kto go zdradził. Mowa tu o naszym rudym przyjacielu, który wpierw z kupcem pod wozem siedział, a potem pierwszy dał dyla w las i magii żadnej nie chciał czynić i nic w ogóle, do czego został najęty.

Wieści te bardzo zmieszały Renata, który zamilkł i oddał się refleksji.

– Jego to banda była? – spytał po wszystkim Ludomir.

– Jego. Pewnikiem jego. Na własne oczy go widziałem. Nie był to rzezimieszek pospolity. Tylko pan szlachcic upadły. Wąsa miał srogiego i włos długi a płowy jak łan pszenicy. Krew i piwo, co się lały, to mu na uciechę. Tak wielką, że po skończonej robocie, kark sobie tym piwem nacierał! Co za bestia! Moim piwem!

– A ja wierzyłem, że to może nieporozumienie. Nic. Tym bardziej trzeba nam do zamku się udać i sprawy powyjaśniać.

Pan Dytmar Ciołek spojrzał na Ludka głupawym wzrokiem.

– Do zamku? Chyba nie do tego zamku? Nie ten macie na myśli.

– A który by inny?

– Czy wy samojeden chcecie zamek zdobyć?

– Niemądry jesteś. Zamku dobywać nie muszę. W pojedynkę wpuszczą mnie do gniazda, a tam już ja się z nimi rozmówię i…

– I skończy się to źle.

– Taki już los rycerza.

– Dobrze, że do wojaczki nigdy mnie nie ciągnęło. Dobrze, że za handel się wziąłem. Dobrze, że i mój ojciec był rozsądny a chciwy. Oj, dobrze, dobrze…

Chłopi łaskawie ugościli pana Ciołka, a gospodarz, lubo groszem nie śmierdział, dzielił się wszystkim, co miał najlepsze. Zachowaniem swym przyprawił Dytmara o rumieńce. Później, w drodze do domu, kupiec przeto spędził wiele czasu, myśląc nad tymi przygodami i wnioski wyciągnął następujące: rudy kolor zobowiązuje, a chłopi, choć to stan pośledniejszy, gościnni są i pomocni.

 

VIII

W dalszą drogę poprowadził ich chłopak kilkunastoletni, którego wynajęli za grosza. W podróży towarzyszył im śpiew Promnika – rzeki zwanej tak od tego, że żwawa i ochotna w biegi, jak wicher albo ogier narwany, albo baba, jak ją komar utnie, jak wyjaśnił młodociany przewodnik.

Skoczną muzykę i pijackie śpiewy posłyszeli już z oddali. Wkrótce też w blasku wieczornego słońca ujrzeli osławioną Pieszkową Skałę. Zamek ten ceglany rozsiadły był na wzniesieniu, niby woj Kazimierzowy na srokatym ogierze, który mocno osadziwszy trzewiki w ostrogach, rwał się cały w wesoły bój. I gdyby mógł, poszedłby kłusem tym wąwozem krasym a krasowym, a u nóg jego, niby ten piesek najwierniejszy, pobiegłby wspomniany już Promnik.

Objechali wzgórze w milczeniu, szukając ścieżki prowadzącej do warowni. Nim jednak stanęli na szczycie, przyszło spotkać im się ze strażnikiem, który kichnął siermiężnie na powitanie.

– Prowadź do waćpana!

– Tyś co za jeden?

– Rycerz!

– Tak jak i ja! – ucieszył się kichacz. – A tu Pieśkowa Skała. Święto dziś mamy. Tak tedy zapraszam do gorzałki!

Na błoniach, przed czołem zamku, płonęło kilka ognisk. Nad nimi panowie raubritterzy piekli kaczki, bażanty, sarny i zające. Zewsząd pachniało pieczystym i złocistym słodowym trunkiem. Trójka wiejskich chłopaków stała w pośrodku: dwóch rżnęło na skrzypkach, trzeci przygrywał na piszczałce. Niektórzy żołdacy tańczyli z krasawicami, aże te wesołe i podchmielone śmiały się wniebogłosy i popiskiwały jak te kurczęcia nieopierzone. Kurz się niósł spod stóp tańcujących, a mury warowni drżały u korzeni, bo też i sama twierdza chciała iść w podrygi z tej wesołości.

Renat, gdy tylko zwęszył piwo, zaraz zaznajomił się ze świętującymi i dołączył do stołu, niby pod pretekstem wybadania sytuacji. Świętujący tak już byli podchmieleni, że i z koniem mogli pić, a i rozmawiać jak ze swoim i ani pytali, skąd też kasztan zna ludzką mowę.

Ludomir niechętnie wszedł pomiędzy ucztujących. Początkowo pytał, gdzie znajdzie waćpana Szafrańca i prosił nawet, a czasem żądał, aby go kto doń zaprowadził, bo on ma z nim do porozmawiania, ale łotry tylko żartowali sobie z niego i zapraszali do piwa i tańców. Próbował raz nawet rycerz i sforsować bramę, lecz tylko odbił się od wartowników, którzy na razie byli trzeźwi. Wreszcie zrezygnowany usiadł na ławie i zadumał się nad tym, w jak dziwnych okolicznościach się znalazł i jak dziwny był dzisiejszy dzień, a do północka pozostało jeszcze trochę czasu.

W takim obcym stanie zamyślenia, odnalazła go pewna znajoma twarz.

– No, no, no! Nie na długo się rozstaliśmy. Alem ja wiedziała, że ty mi bratku nie uciekniesz, chociaż pędziłeś wtedy jak wicher na tym cisku. Mocny to koń. Nie tylko w gębie! – Lidia owinięta szarym płaszczem usiadła naprzeciw Ludka.

Rycerzowi zaraz nogi zmiękły.

– Co nic nie mówisz? Gdzie twój koń cudak? A już widzę! Co on tam robi?

– Pije. Taką ma już przypadłość.

– Czemu ty się wzbraniasz?

– W gardle by mi stanęło.

– Jakeś taki to, co tu robisz? My tu przyjmujemy tylko silnych mężów!

– Takich, którzy siły dość mają tylko w kupie.

– Patrzcie go! Zaraz ci…

Skrzyżowali spojrzenia. Milczeli. Po chwili Lidia pierwsza odwróciła wzrok.

– Tym razem walki mi nie odmówisz. Nie w tym miejscu. Jak się będziesz wzbraniał, to poproszę ojca, on cię przymusi! – powiedziała i poszła, Bóg jeden wie dokąd.

Ludko westchnął i jął rozglądać się za Renatem. Wypatrzył kasztana przy sąsiednim ognisku. Koń pił i na przemian mówił z pewnym, wydawało się rycerzowi, raubritterem. Chciał nawet do nich dołączyć, bo i tak nie wiedział, co robić. Zauważył jednak, że z nagła tańce ustały, zbóje powstali i podnieśli garnczki z piwem. Po chwili zaś krzyknęli po trzykroć: „Zdrowie!”. Ujrzał tedy Ludomir postać potężną. Mąż ten włosy miał jasne, tak na czubie, jak i na gębie. Wąsa zacnego. Oczy jakieś straszne. Twarz jakąś taką szarawą – pewno zniszczoną przez nieprawość. Nosił krwisty żupan, a ściśnięty był czarnym pasem, za którym wprawne oko dostrzec by mogło przedmiot dziwny: czapkę, niby trochę podobną do tej, jaką w baśniach noszą krasnoludy, ale i w jakiej lubował się minionymi czasy bożek Attis.

Wąsacz odkrzyknął: „Muzyka!” i jął rozglądać się za jaką dziewką rumianą chętną zatańczyć. Grajkowie znów zaczęli rżnąć na skrzypkach i piszczałce. Urwali jednak nagle, bo naprzeciw tego dostojnika stanął nie kto inny jak nasz bohater. Ujrzawszy bowiem pana, co miał tak wielki posłuch wśród hołoty, od razu wziął go za męża waćpani Zuzanny, czyli strasznego pana Szafrańca. Stał tak czas jakiś naprzeciwko łotra i wiarołomcy, wreszcie głos z piersi dobył:

– Mam do waści sprawę!

Nie było to rozsądne, ale że w Ludku krew zawsze łatwo wrzała, w szczególności, jeśli chodziło o sprawy tak wielkiej wagi, jak obrona czci niewieściej, nie dbał o to. A powstrzymać zawczasu go, kto nie miał, bo ta mądrzejsza, bardziej obrosła w dowcip i rozwagę strona właśnie wraz z nowo poznanym bratkiem piła już dwunastą kwaterkę, po czym jęła dowodzić, ku zdziwieniu i wesołości owego bratka, słuszności dowodu świętego Anzelma.

Tymczasem ten, naprzeciw którego stał Ludko, naprężył się jak struna, krew w nim z lekka zawrzała. Obce mu były tak śmiałe zachowania. Przywykł był do posłuchu i popłochu, jaki wzbudzał w ludziach. Młodzik zaś bynajmniej się nie bał, co więcej w swej bezczelności miał czelność przerwać zabawę.

– Ktoś ty? – rzucił, nie poznając w Ludku żadnego ze swych ludzi, ani żadnego z chłopów, których sprosił, by grali, ani pachołków kupca Ciołka, których przeciągnął na swą stronę i zaprosił do harców. Widział, że to rycerz obcy i różniący się od jego drużyny ogładą i charakterem. – Jakżeś się tu dostał?

– Jestem Ludomir z Bielczy – przedstawił się, przekrzykując pijackie głosy i skupiając jeszcze większą uwagę. – Rycerz. Błędny. Wpuścił mnie tu pan kichacz. Nie to jest jednak ważne, bo jak powiadam, mam sprawę do waści wielce palącą i nie ukrywam, byłbym rad wyjaśnić ją jak najprędzej.

Wąsaty przeszył Ludka wzrokiem niby włócznią, przez chwilę zastanawiał się, czy by od razu nie kazać go powiesić. Przyjrzawszy się dokładniej, dostrzegł wszak coś w tych poważnych, strapionych oczach. Coś poważnego i coś jeszcze, coś, czego nie potrafił nazwać i przyszło mu wówczas na myśl, że lepiej dać się sprawie rozwinąć, bo może przynieść więcej uciechy niż proste ścięcie.

– Mów zatem, w jakich sprawach przybywasz, panie Ludomirze z Bielczy! Wysłucham, choć zakłócasz mi święto. Wysłucham, choć muszę zakładać, że psujesz mi tę chwilę świadomie, bo mimo że głupio się zachowujesz, na głupiego nie wyglądasz. Wysłucham więc, ale miej na uwadze, że jużeś się dopuścił obrazy majestatu i gdybym był surowszego usposobienia i chwila byłaby mniej wesoła, nie mógłbym puścić płazem takiej zniewagi. Mów!

Wybiły nieco Ludka te słowa srogie a litościwe, poczerwieniał nieco, ale że ciemno było a światło trzaskających ognisk i pochodni, i gorzałka każdemu malowała rumieńce na twarzy, nie spostrzegł tego nikt. Rycerz nasz przełknął tylko ślinę i tak odpowiedział:

– Gdyby nie powaga spraw, jakie mnie tu sprowadzają, zachowałbym większą roztropność i wykazał większą cierpliwość. Chodzi jednak o waćpanią Zuzannę!

– Jaką hosannę?

– Panią Zuzannę. Małżonkę waści.

Wąsacz po chwili zastanowienia przypomniał sobie, kogo ma na myśli Ludomir i za kogo go bierze.

– A! – odparł. – Co z nią? Jak zdrowie?

Ludko zapłonął z wściekłości.

– Nie najlepsze. Waćpani bardzo cierpi. Kłamstwo i wiarołomstwo, jakie jej zarzuciliście, spędza jej sen z powiek i siły odbiera do życia. Z jej powodu właśnie tu jestem. Jej prawdomówności przybyłem tu bronić i dowieść tą ręką, i tym mieczem! – Wyciągnął miecz z pochwy i wzniósł do góry, tak jak wznosi się toast. – Powtarzam, że pani Zuzanna nie złamała przysięgi małżeńskiej i od dnia ślubu była wierna ci, i wypełniała swe obowiązki jak najlepiej, a tyś ją niesłusznie oskarżył i odprawił, jak tuszę, w gniewie. Dlatego daję ci szansę odwołać te słowa i posłać przeprosiny do pani Zuzanny. Jeśli zaś dalej utrzymujesz, co utrzymujesz, w sądzie bożym przyjdzie nam stanąć.

Ludko skończył zlany potem. Nigdy chyba dotychczas nie zdobył się na tak długą przemowę i nigdy chyba tyle duszy oraz serca w słowa nie włożył.

Wąsacz parsknął śmiechem, lecz szybko przysłonił usta dłonią, udając, że nos ociera. Nie pomylił się co do rycerza, a skoro już ten się nawinął i sam rwał się do walki, zamierzał dać mu walkę i urządzić sobie przedstawienie.

– Czci ta niewiasta nie ma! Ażeby nie tylko o cnotę nie dbać, ale i na śmierć za fałsz posyłać tak zacnego rycerza! Bałamutka okrutna! Nie cofnę swych słów. Podtrzymuję, com jej zarzucił. Dowody mogę na to przedstawić.

– Dobrze więc, bo dowody twe uważam za fałszywe, na co również mogę podać wyjaśnienia, jeśli chcecie wysłuchać.

– Nie ma co męczyć języka.

Zgodził się z nim Ludomir.

– Wybierz więc czas i miejsce, i broń – rzekł Ludko.

Nim jednak pan wąsacz zdecydował, przez tłumek gapiów przecisnęła się postać niewieścia w szarym płaszczu.

– Jutro w południe, tu na tym placu, na miecze! – krzyknęła Lidia, po czym zwróciła się do wąsacza. – Pozwól mi ojcze stanąć do walki za ciebie. Mam osobiste porachunki z tym szlachcicem i chciałabym je wyrównać. Winny jest mi bowiem walkę, od której się miga. A że ja w prawdomówność twą nie wątpię, będę bronić cię, póki ducha nie wyzionę.

Wąsacz na ten nieoczekiwany obrót spraw ucieszył się jeszcze bardziej.

– Zgadzam się! – krzyknął – Wyznaczam tę oto Lidię na zastępcę. Liczę bowiem sobie więcej roków niż sześćdziesiąt i takie prawo mi przysługuje.

 

IX

Hultaje posnęli snem kamiennym i cisza wszędy zaległa. Jeden tylko Ludomir siedział na spałku i tę ciszę, co czas jakiś zrywał z łóżka, bo miecz właśnie ostrzył. Tak oddany był tej czynności, że nie spostrzegł, kiedy podszedł doń jegomość w czerwonym żupanie i pochwalił Boga.

– Amen! – ryknął z nagła wystraszony rycerz.

– Amen. Amen – odparł tamten. – Można?

Skinął Ludko głową i usiadł nieznajomy naprzeciw rycerza. Płomień dogasającego ogniska ujawnił twarz, dotąd skrytą w półmroku; twarz, którą Ludomir dobrze pamiętał, bo też myślał o niej żywo od jakiegoś czasu. Szybko jednak zorientował się o pomyłce! Ten jegomość, choć do złudzenia przypominający Stanisława, którego wyzwał na sąd boży, był bezwąsy, gębę miał mniej zużytą, lecz za to bardziej stateczną, poważną.

– Stanisław z Szafrańców, ów mąż straszny i kłamliwy, którego wezwałeś, jaśnie panie rycerzu, pod osąd boży. Ten sam, a zupełnie inny.

Junak nasz zdezorientowany, mocniej zacisnąwszy dłoń na rękojeści miecza, rzekł gniewnie:

– Diable sztuczki!

– Tuś trafił w sedno, panie rycerzu.

– Nie błaznuj. Tłumacz się a prędko!

– Właśnie po to tu przyszedłem. A może i po coś jeszcze.

Milczał nasz bohater. Szczerość tych słów wprawiła go w zakłopotanie, machnął więc ręką, by bezwąsy jegomość mówił dalej.

– To brat mój, Krzysztof – odpowiedział przybyły na pytanie dręczące Ludka.

– Niemożliwe.

– Również tak do niedawna myślałem. Atoli innego wyjaśnienia tej zagadki nie znalazłem.

– Nie przeczył on jednak czynom, którem mu zarzucił, a wziął jak własne. Nie wezwał waćpana, bym to waści mógł wezwać na sąd boży.

– Przewrotny charakter – mruknął Stasiek.

– A czemuś waść sam mu nie przeciwdziałał? Oczerniać żonę, to jedno, a unikać odpowiedzialności, to drugie. Coś wtedy robił?

– Upijałem pańskiego konia, co łatwe nie było, łeb ma on Bakchusowy, jeśli sam tym bożkiem antycznym nie jest. A jak tak teraz myślę, to może i on mnie upijał, lubo i ze mnie ciężki zawodnik, bo już za dziecka, nie gustując w trunkach, nauczyłem się lać za koszulę.

– Gdzie on jest teraz?

– Śpi.

– Dziwne rzeczy mi opowiadasz.

– Bo dziwne sprawy mają tu miejsce. – Zamyślił się. – Powiedz mi, musiałeś widzieć się z moją żoną. Jak się miewa waćpani Zuzanna?

– Źle. Tyś tego przyczyną.

– Słuszne to słowa i przyjmuje je z pokorą. Jeśli jednak pozwolisz, chciałbym rzec coś na swą obronę: postąpiłem tak z moją szlachetną małżonką, by ją chronić. Chronić przed mym bratem i jego diablim sługą.

Ludomir na wspomnienie diabła pochylił się z zaciekawieniem.

– I diabeł więc jest?

– Jest… coś. Diabłem to nazywam, lecz po prawdzie nie wiem, co to jest. Rude, kosmate, w czerwonym kabacie i ciżmach. A moce straszliwe posiada. O, tę skałę, co ją tam księżyc oświetla, on ją ku uciesze mego brata, w tak nienaturalny i przewrotny sposób ułożył. Ten diabeł też właśnie kazał mi się z panem Renatem zaznajomić.

Zamyślił się Ludomir, bo opis „diabła” zdał mu się znajomy. Właściwie pewny był, że zna tego diabła i wie nawet, jak ma na imię. Nie zdradził się mimo to przed Stanisławem: nie miał doń zaufania.

– Czy to może być? – mruknął, myśląc.

Stanisław potraktował to, jako zachętę do dalszej mowy.

– Nim jednak wyjaśnię więcej, cofnąć się muszę o… rok aż… Bo tutaj spotkałem po latach brata, któregom miał za umarłego i córkę jego spoza małżeństwa. Znakomita z niej szermierka, pozazdrościć. Ponoć zna się tak na mieczu, bo kiedy Krzysztof z tego świata odchodził, syna się spodziewał i przyszłość rycerską przed nim widział, i pieniądze, które zostawił, wydane mogły być tylko na naukę fechtunku.

– O! – westchnął Ludko, po czym dodał szybko: – Słucham, słucham.

– Wiecie pewnie, jak mniej więcej sprawy tu stoją. A sami ujrzeliście, że hierarchia została zaburzona i ci, co byli martwi, sprawują rządy. Tak… Cały ten rokosz zaczął się wraz z nowym rokiem. Z nagła wszystko się pobuntowało: od szczura najmniejszego po tych, których miałem za wiernych przyjaciół. Nad niczym nie szło zapanować. Zdziczała czeladź i rycerstwo. Śmiercią mi grożono! Szczęściem o pani zamku zapomniano, bo by i jej, co złego wyrządzili. Ja zaś, mając to na uwadze, zaprzestałem odwiedzin, choć ona w chorobie była, by czasem na nią złego nie ściągnąć, powierzając ją służce, co tak, jak i ja, przy rozumie pozostała.

Szafraniec urwał i zamyślił się. W tym czasie księżyc-żeglarz wpłynął za pierzaste fale, a że ognisko zgasło, mrok ich okrył.

– Nie wiedziałem, jaka przyczyna tej rebelii. Nie wiedziałem, jak jej przeciwdziałać. Modliłem się przeto do Boga o zmiłowanie i pomoc. Nadeszła ta pomoc, cudowna do prawdy, lecz czy boska? Krzysztof zjawił się znikąd i raz-dwa narzucił jarzmo tej hordzie, czego ja nie potrafiłem. Od tej pory hulanki i pijatyki odbywały się tylko za jego przyzwoleniem. Nie wierzyłem własnym oczom, no, bo jak tu wierzyć, kiedym sam przed kilkoma laty śmierć jego widział i ciało martwe, i na pogrzebie byłem, a tu stoi cały oraz zdrowy. Powiedział on mi później, że Bóg go z czyśćca zwolnił, aby pomógł tu ład zaprowadzić. Cieszyłem się, brata odzyskawszy, bo też już dawno wybaczyłem mu przewiny, a myślałem, że w tych zaświatach (jeśli nie tam, to gdzie?) zmienił się naprawdę. Ale potem przypomniałem sobie, że szlachetni ludzie nie wracają z Królestwa Niebieskiego. Choć więc Krzysztof ład zaprowadził na zamku, wciąż ono zbójeckie było, a kurz jeszcze nie osiadł, kiedy już zaczęto plany czynić wobec kupców, którzy przez ostatnie lata mogli swobody i bezpieczeństwa zażyć. Nie podobało mi się to, lecz jak mu miałem przeciwdziałać? Uciec nawet nie mogłem. Zresztą, jakże to z własnego zamku uciekać, zostawiwszy chorą żonę? Wreszcie znalazłem sposób, jak chociaż ją z zamku uwolnić, o czym już wiesz. Tutaj mógłbym zakończyć, oświadczywszy, że waćpani Zuzanna czysta jest jak łza, a słowa jej prawdą przenajświętszą, ale za późno już na te oświadczyny… Stąd pragnę prosić o wybaczenie.

Biedny Ludko zwiesił głowę: oto zdjęto z jego barków jedno zmartwienie, lecz już wplątał się w kolejne, może jeszcze bardziej brzemienne w skutkach, a z pewnością mające przynieść więcej trosk.

– Nie z twej winy wszakże… I jam zbyt zapalczywy, kiedym w gniewie.

– Pohamować cię mogłem, nim mój brat zabawić się postanowił. W tej kwestii i jednak mnie przechytrzono, a uczynił to ten diabeł, o którym wspomniałem już, a którego dotąd pomijałem. Nie wiem bowiem, skąd on się wziął. Rzadko go widuje. Pewności nawet nie mam, czy on panem, czy sługą? Raz go widziałem podczas hulanek, kiedy tę skałę mocą diabelską podnosił, a drugi raz on to mnie zdybał, a że rozum ma bystry i sprytu mu nie brak, łatwo omamił. Wspomniał o małżonce, mym oszustwie i zapewnił, że czuwał nad nią będzie, jeśli spełnię jego małe życzenie. Zgodziłem się, wyczuwając groźbę w jego słowach. A co do życzenia? Przed kilkoma dniami znów go spotkałem i przypomniawszy mi obietnicę, a wcześniej w kałuży pokazawszy chorą żonę, nakazał, by kiedy spotkam konia maści kasztanowej, ugościł go wedle obyczajów. Co też uczyniłem, nie wiedząc, co właściwie czynię.

Skończył pan Stanisław, chwilę błądził wzrokiem w mroku, zatupał poddenerwowany obcasem i rzekł:

– Widzicie więc sami, że bić się, o co nie macie. Zaraz zbudzę waszego konia i wyprowadzę na bezpieczną drogę.

– Zostawcie mnie samego – odparł mu Ludomir. – Jam nie z tchórzy.

Syknął Szafraniec ubodzony do żywego i odszedł czym prędzej.

 

X

Jeszcze o świcie znalazł Ludko Renata i wszystko mu opowiedział, czego się dowiedział. Poszli potem na spacer, a nie mówili za wiele i nikt nikomu zarzutów nie czynił, o nic nie oskarżał i o wybaczenie nie prosił. Przespacerowali się, potem rozstali w milczeniu. Czyż nie tak właśnie żegnają się najlepsi i najbardziej zahartowani druhowie?

Zamek, ów Peskensztain, o którym nieraz już mówiono, cały rozhukany był tego dnia. Wszyscy jego domownicy: waćpanie, waćpanowie, żołdacy, pachołcy, szczury, pluskwy, wszy, a pchły liczne zebrali się na błoniach przed wschodnią basztą i w podnieceniu czekali na mordobicie jak onegdaj Rzymianie. A że wieści takie szybko się rozchodzą po ludziach, hołota z Podzamcza i Sułoszowej na zamek też ściągnęła.

Podziwiało chłopstwo oraz rycerstwo postawę Lidii, którą znali przecież już od roku i ani podejrzewali, że kiedyś dozna takiego zaszczytu. Podziwiano lśniącą zbroję, miecz połyskujący w słońcu i herb starykoń wyszyty na tunice.

Uwagę rycerki skradł na moment Ludko, który wszedł co prawda skromnie na plac boju, ale że mąż to był postawny, a nimb jakiej chwały zawsze go otaczał, zaraz przyciągnął oczy, oczka i oczęta ciekawskie. Nosił zbroje podobną jak Lidia, herb miał tylko inny na tunice wyszyty. Do tego wszystkiego kokardkę od waćpani Zuzanny przypiął, by choć pozór zachować.

Gdy więc nasze dwie skonfliktowane strony stawiły się na placu boju, a słońce punkt najwyższy osiągnęło, uwaga tłuszczy skupiła się na Krzysztofie, który zajął miejsce na trybunie naprędce skleconej i wstał właśnie z trójnoga pozłacanego. Przywitał zebrany lud gestem wymownym i sytuację wyłożył, coby wiadomo było, o co bój się toczyć będzie. Po czym oddał głos księdzu, którego wczesnym świtem zbóje wyciągnęli z łóżka, a który właśnie recytował słowa przysięgi.

Lidia pierwsza przyklękła na prawe kolano i księdzu wtórowała:

– Ja Lidia Krzysztofówna herbu Starykoń przysięgam… Prawdziwości swego oświadczenia i jego słuszności… W walce z magii nie korzystać. Na ratunek demonów ani innych bytów kłamliwych nie wzywać… Oraz że broni inszej niż ten oto miecz przy sobie nie posiadam… Amen.

Wreszcie się starli.

Ludomir, który do tej pory rozumował, że jest tylko jedno rozwiązanie, jedno wyjście z tego labiryntu, zwątpił nagle, rozogniony widokiem tego rycerza zakutego w blachy. Poczuł, jak na dnie jego duszy pęka właśnie kocioł bulgoczącej smoły i czarna maź za chwilę sparzy te wszelkie rany, troski, tęsknoty oraz smutki, które krył przed światem oraz przed samym sobą.

Jako pierwszy dobrał się do żywego mięsa i krwi upuścił. Moc muskułów miał większą i siła doświadczeń za sobą. Sukces ten wybił go jednakże z rytmu, wrócił mu rozum, a wraz z nim znów widział przed sobą tylko jedną przyszłość. Osłabł był więc na kilka następnych rund, aż wreszcie oberwał, a wielce groźnie: miecz Lidii wszedł pod tarczką i drasnął pachwinę.

Słabła nam też ta Camilla spod Laurentum. Dyszała, pociła się, a ręce jej omdlewały z wysiłku. Wreszcie rymnęła o ziemię, a osłabiony wcześniej od grzmotów Ludkowych kapalin pękł na dwoje. Podniosła się jednak, nim niedźwiedź ten ją dopadł i pierś dumnie wypinając, oddała się walce, pomimo że wiedziała już, czym się ona dla niej skończy.

Wtedy to, nim jeszcze ta maź czarna, ta smoła bulgocząca do cna zalał duszę rycerza, zdawało się Ludkowi, że dostrzegł pana Ako na trybunie. Po chwili jednak nic już nie widział prócz twarzy rycerki. I jak wtedy, co się modlił pod ostańcem krasowym i uczuć jak kropel deszczu miał w sobie, tak teraz jedno go do żywego wypełniało, a mroczne było, gęste i brzydkie.

Powalił junaczkę, nim jednak postawił trzewik na jej piersi i sztych do gardła przyłożył, rozlazł się nagle jej pancerz jak skorupka jaja, a za nim poszła przeszywanica i szata spodnia.

Miecz szczęknął o ziemię i padł nasz rycerz jak rażony piorunem, ujrzawszy krzyżyk przenajświętszy między dwiema wystawion łotrami.

 

XI

Zdawało mu się, że widzi włosy jasne i oczy niebieskie jak te chabry w życie. Ciekawy, kto też tak zaciekle studiuje jego twarz, czas jakiś walczył z ciężkimi, bardzo ciężkimi powiekami, lecz przegrał. Wymamrotał coś, na co mu odpowiedziano, ażeby spał – tak też uczynił.

Tym razem nie miał wątpliwości, czyje oczy na niego patrzą. Te dwa czarne węgle, ten pysk cisawy należeć mogły tylko do tego, bez którego życia sobie nie wyobrażał.

– Witaj wśród żywych – powitał rycerza Renat.

– Ciebie też dobrze widzieć – odparł ochrypłym głosem Ludko, głaszcząc konia po chrapach.

Dobrą chwilę przyglądali się sobie wzajemnie w milczeniu, wreszcie Ludomir wesołym, acz nieco naglącym tonem rzekł:

– Długo mnie będziesz trzymał w niewiedzy?

– Tak długo, póki nie upewnię się, żeś przy zmysłach.

– Od zmysłów odejdę, próbując dojść, gdzie i jak, i kiedy… Ostatnie, co pamiętam… – zarumienił się, zamilkł; usta to otwierał, to zamykał, siłując się z pewnym słowem, wreszcie się przemógł. – Zabiłem ją?

– Żyje.

Powiedzieć, że ciężar spadł mu z serca, to nic nie powiedzieć. On się poczuł, jakby aniołowie chwycili go ręce i uprowadzić chcieli do niebios. Kasztan, widząc nagłą zmianę na obliczu przyjaciela, pomyślał podobnie i gdyby go Ludko nie zatrzymał, pobiegłby po medyka. Długo musiał przekonywać przyjaciela, że jest zdrów, bo ten nawet fikołków, pajacyków i innych figur gimnastycznych nie poczytywał za wystarczający argument. Wreszcie doszli do porozumienia i koń zaczął mówić.

– Cztery dni! – zawołał Ludko. – Cztery dni leżałem! Niemożliwe. Gdzie my jesteśmy? Czyje te komnaty?

– Waćpanna Lidia użyczyła ci swych własnych.

– Rację miałeś, że milczałeś. Teraz dopiero czuję, że od zmysłów odchodzę.

– Milknę więc.

– Ani mi się waż! Zwariuję inaczej.

Wyjaśnił przeto czym prędzej rumak, co zdarzyło się w trakcie pojedynku i co zaszło po nim. Zaczął od rzeczy, którą Ludomir pamiętał, a przynajmniej zdawało mu się, że kojarzy. Mowa o panu Ako, którego rycerz dostrzegł w trakcie walki, a który zwidem nie był. Co więcej, właśnie nasz czarodziej sprawił, że ordalia zakończyły się w taki sposób.

– Jeśli dobrze konkluduję – odpowiedział na nieme pytanie Ludka kasztan – nasz kot zszedł na psy. Przeciwstawił się swemu panu. Temu samemu, co mu kłam zarzuciłeś.

Finał pojedynku ogłupił wszystkich. Tłuszcza nie wiedziała, na czyją cześć wiwatować, czyja racja okazała się prawdą i kogo Bóg pokarał za kłamstwo. Obaj rycerze leżeli na ziemi, żaden się nie ruszał, żaden tryumfu nie święcił. Rozgoryczona zwróciła się w stronę pana zamku, ale trybuna świeciła pustkami. Na placu boju nie było jednak ani czego spalić, ani czego rozkraść, rozeszła się więc cała gorycz po kościach i wkrótce plac opustoszał. W międzyczasie do przytomności wróciła Lidia, rozeznawszy się w sytuacji, szybko zaczęła działać. Po pierwsze porozumiała się z kasztanem, który stał nad Ludkiem i lizał go po pysku, myśląc, że ten albo już umarł, albo właśnie umiera od jakiegoś ciosu niewidzialnego. Po drugie kazała przenieść nieprzytomnego do swych komnat, gdzie będzie mógł w spokoju do zdrowia wrócić.

– Ją więc to… – mruknął junak. – Cóż ją tak odmieniło?

Przyjrzał mu się rumak zdziwiony, jak gdyby on się w ogóle nad tym nie zastanawiał, parsknął i rzekł:

– Skąd mnie to wiedzieć? Nie zdradziła mi się z tym.

– Nie spytałeś jej?

– Sam spytasz! Na razie słuchaj dalej.

Lidia dotrzymała danego słowa, a choć ten wrzątek, który gdzieś głęboko w jej duszy się zbierał, nie wyparował z nagła i dalej, jak zawrzała, tak jej się trudno było opamiętać i mówić, dogadała się z Renatem. Obiecała kryć Ludomira tak długo u siebie, póki nie wyzdrowieje, a potem umożliwić im ucieczkę. Pierwsza część zadania okazała się prosta do wypełnienia, bo Krzysztof jak był zniknął w dzień pojedynku w swych komnatach, tak dotąd z nich nie wyszedł, lecz o tym później będzie powiedziane. Na tym jednak nie zakończyli rozmowy, Lidia bowiem wcale dużo, o czym Renat nie wspomniał, pytała o przeszłość rycerza. Odpowiadał jej rumak chętnie w szczególności, że rycerka rewanżowała się odpowiedziami na jego pytania.

W ten sposób koń usłyszał, jak nasz umarły rozbójnik wrócił do żywych. Stało się to za sprawą pana Ako, którego zdybał był w piekle, gdy nasz diabeł zażywał kąpieli w rzece ognistej. Krzysztof, zawsze łasy na cudzą własność, porwał czapkę kota, szybko się poznał na tym, co ukradł i jaką daje mu to władzę nad tym duchem piekielnym. Zarządził zaraz, by go z tego miejsca ponurego wyprowadził, co też kot bezwolnie uczynił. Jakiś czas razem włóczyli się po świecie, aż wreszcie zatęsknił nasz łotr za rozbojem i za domem.

– Nie może być!

– Może, czy nie może. Znasz jakiś bardziej wiarygodny początek tej historii?

– Ja do tego głowy nie mam. Wierzę ci.

– Słuchaj więc dalej, bo to jeszcze nie koniec. Poznałeś się z waćpanem Stanisławem, a i ja się z nim zaznajomiłem nieco wcześniej, niźli ty. Kiedym już załatwił sprawy z panną Lidią i on złożył mi wizytę.

– Ważną więc osobą stałeś się na tym zamku!

– Na szczęście nie na tyle ważną, by sam mości rozbójnik ze mną gadał.

Pojedynek oraz sam rycerz wywarł i wrażenie na Stanisławie. Wstrząsnął tym gmachem spokoju i opamiętania u posad i poruszył jaki dzwonek, jaką cegiełkę tak, że waćpan Stanisław jął snuć plany sam, a potem wraz z Renatem, jak obalić tyranię Krzysztofa. Wspólnie ustalili, iż najpierw muszą unieszkodliwić Ako, który moc ma wielką i byłby im pewno z łatwością plany pokrzyżował. Jednakże Bóg im sprzyjał i tak wątki poukładał, że kot, przynajmniej na czas jakiś, sam siebie unieszkodliwił. Nie pozostawało więc im nic innego, jak dopaść Krzysztofa. Lecz i tu napotkali problem. Ludomir wszakże przebywał w komnatach Lidii, a ta, chociaż opiekowała się rannym rycerzem oraz pozwalała go odwiedzać Renatowi, wciąż pozostawała córką swego ojca.

 

XII

Z Lidią Ludomir rozmówił się tego samego dnia, w którym odzyskał przytomność. Siedział na łóżku spięty nieco, to wodził wzrokiem po nagich ścianach, to wzrok jego padał na otwór okienny i mrowie drzew obsypanych świeżym listowiem. Drgnął zaskoczony, kiedy z nagła drzwi odskoczyły, a do środka jak wicher wpadła waćpanna Krzysztofówna. Usta rozdziawiła. Nic nie rzekła. Chwilę po tym, straciła cały impet i jak Ludko zbaraniała. Wreszcie, nie dając nawet rycerzowi okazji do powitania, pierwsza zaczęła rozmowę:

– Przeszkód czynić nie będę – zapewniła od razu, na co Ludomir, nieświadom, zrobił nieco zdziwioną minę, nie w związku z odpowiedzią, ale że nie załapał, o czym niewiasta mówi.

– Wdzięcznym – bąknął.

– Jedno tylko sobie zastrzegam. Ojca chcę dostać całego i żywego. Ty mi przysięgniesz, bo stryjowi Stanisławowi nie ufam, że po wszystkim kara żadna od was go nie spotka. Ja się nim zajmę, zabiorę go stąd i nigdy już tu nie wrócę.

– Pójdzie on z tobą?

– Pójdzie. Inaczej zostanie na waszej łasce. Inaczej… Inaczej trafi po raz wtóry tam, skąd cudem się wydostał. Do mnie jednej żywi jakieś ludzkie uczucie, zrozumie, że poza mną nie ma nikogo i nie ma innego wyjścia. Co? Myślisz pewno, że jestem niemądra. Po co mam brać w opiekę takiego zbója? Raz, że to mój ojciec. Dwa, że może i ja sama nie lepsza jestem.

Spuścił wzrok Ludomir, nie spodziewał się takiej szczerości po Lidii i biedny nie wiedział teraz, co rzec, a rzec przecież coś musiał.

– Dziękuję waćpannie – rzekł więc. – Za opiekę. A za tamto… Za tamto…

– Za tamto rozliczymy się w przyszłości.

– Zapomnij… – jęknął błagalnie.

– Zapomnę, powiedz tylko… – zawiesiła głos; patrzyła mu prosto w oczy i choć pytanie nie padło z jej ust, Ludomir zrozumiał, coś zrozumiał i z wolna pokręcił głową.

– Z Bogiem – pożegnała go Lidia i więcej nie było się im dane spotkać.

 

XIII

Potwierdziły się słowa, że jeśli człowiek tylko w coś uwierzy, zaraz tego dopnie, a i jeszcze Bóg swoje trzy grosze dołoży. Zaczęło się od obicia mordy trzem strażnikom, którzy strzegli wejścia do komnat Krzysztofowych. Już od tygodnia raubritter siedział tam w zamknięciu ze swym sługą i nikogo nie wpuszczał, i na żadne prośby nie odpowiadał, a tylko ognie, dymy, krzyki i wrzaski diabelne, stamtąd dochodziły, spędzając wszystkim sen z oczu.

Sforsowali drzwi. Stanisław i Ludomir wkroczyli do środka z mieczami obnażonymi, nie mieli jednak z kim walczyć, bo nasz antagonista leżał półnagi na podłodze. Trzymając się oburącz za gardło, rzęził, krztusił się i charkał. Jak długo już tak leżał? Trudno powiedzieć. Pewne natomiast było, że wkrótce po raz drugi przyjdzie na niego koniec.

Stanisław upuścił miecz i rzucił się do brata.

– Co ci jest? Krzysztofie! Co się dzieje? – wykrzyczał rozgorączkowany, to łapiąc go za ręce, to za twarz, nie wiedział bowiem, co czynić. Wreszcie rozwarł dłonie zaciśnięte na szyi i ujrzał krwistoczerwoną linię, co niegdyś rozbójnika ze świata żywych do świata umarłych wysłała. Linię, co paliła jak ogień piekielny i ognia piekielnego łaknęła.

– Ludomirze! – jęknął Stanisław, ocierając łzy z oczu. – Jak mu pomóc?

– Po co mu pomagać? – wtrącił się Ako, który dotąd niezauważony leżał na żupanie Krzysztofowym. Chował się wprawdzie w cieniu, a i twarz osłaniał rękami, ale i tak bohaterowie łatwo poznali, że wielkich mąk z ręki swego pana musiał doznać.

– To mój brat… – zaoponował Stanisław, lecz urwał, zdawszy sobie sprawę, jak głupio zabrzmiałyby jego słowa.

Ludko natomiast wejrzał kotu głęboko w oczy i czas jakiś mierzyli się wzajem wzrokiem, próbując przeniknąć i serce, i duszę.

– Pies… – zaczął rycerz i zaciął się, nie mogąc znaleźć słów.

– Chyba osioł – jęknął kot, spojrzał na umierającego Krzysztofa i czapkę frygijską wetkniętą za pasek, zaklął siarczyście i jak gdyby nigdy nic wybiegł z komnaty.

Wrócił po jakimś czasie z antałkiem piwa, wcześniej odszpuntowanym i wylał złocistą zawartość na szyję kata, któremu po tej kuracji zaraz wróciły kolory na twarz, a błogi sen spłynął na zmęczone ciało.

Takiego też wydano go w ręce Lidii, która, wziąwszy sobie do towarzystwa trzech pachołków, ruszyła z ojcem w świat, z myślą, że jeszcze zbawi tę jego duszę czarną i nieujarzmioną.

 

XIV

– O! – żalił się kot na trzeci dzień. – Prawdę powiadałeś, Renatku, że osłem trzeba być w życiu, choć dalej w twych słowach sprzeczność widzę.

– Radzić będziemy nad tymi sprzecznościami, bylebyś tylko do zdrowia wrócił.

– Chyba w loszku – jęknął kot od stóp do głów w opatrunkach.

– W loszku może w przyszłości, bo waćpan Stanisław zdecydował darować ci winy, jeśli…

– O! Zawsze musi być jakieś jeśli…

– Jeśli – rzekł stanowczo koń – złożysz przysięgę, że giermkiem Ludkowym zostaniesz i pod jego opieką dobra tym razem światu przysporzysz.

– O! – ucieszył się Ako. – Gdzie jest ten nasz rycerz posępnego oblicza?! Zaraz mu się giermkiem obiecam. Niech mi on tylko zaświadczy, że czapkę moją zostawi w spokoju, a i ciżmy, i kubrak.

– O to możesz być spokojny – rzekł Ludomir, który wszedł przed chwilą niezauważony do komnaty. – Ty zaś zaświadczysz, że magii zaniechasz.

– Jeśli tylko wyjaśnisz mi, czemu taki wstręt do niej żywisz i przedstawisz co najmniej trzy argumenty… To żart tylko. Po co ta surowa mina? Cóż się takiego stało?

Rozmawiali czas jakiś o rzeczach błahych, potem jęli wypytywać kota, kim on dokładnie jest i czy mógłby im rzec coś więcej o zaświatach.

Ako przymknął powieki, chwilę siłował się z pamięcią, rzekł wreszcie:

– Przykro mi, lecz powiedzieć nic na ten temat nie mogę. Pewny już nawet nie jestem, czy rzeczywiście kiedyś tam byłem. Pamiętam tylko, a i to jak przez mgłę, jak się w Rzymie z Krzysztofem znaleźliśmy, ale skąd przyszliśmy – nie wiem.

Postanowił też Renat dopytać i o ostatnią zagadkę, a mianowicie o ten swój obłęd, który naszedł go w lasach, kiedy z panem Ciołkiem jechali. Kot, skuliwszy się, jakby w obawie, że zaraz czeka go nieprzyjemność, rzekł:

– Ja to uczyniłem. Wiedziałem, co czeka kawałek dalej, a potrzebowałem was do większych celów i narażać na śmierć nie chciałem. – I tutaj opowiedział, jak to nie widząc szansy na uwolnienie się spod jarzma Krzysztofowego, umyślił sobie go życia pozbawić i trupa obrabować z diabelskiej czapki, a że trudno to zrobić, kiedy wiążę cię magiczna obietnica, iż tego nie uczynisz, ułożył pokrętny plan, który korygował na bieżąco. Jednego tylko nie udało mu się ani przewidzieć, ani poprawić – Lidii.

A na pytanie Renata, czemu pomógł Ciołkowi, odparł, że chciał wypróbować, co od konia się dowiedział o dobru i wolności, a poczuwszy, że to działa, dał dyla. A potem czary znów go zaczęły do Krzysztofa przyciągać. Znów więc się zaparł samego siebie i pomógł Ludkowi w pojedynku, o czym już wiedzieli. Na tym zakończyli indagację i dali kotkowi wreszcie odpocząć.

 

XV

W dwa dni później niespodziewanie zjawił się Piotr z Secemina. Przybywszy z garstką ludzi, stanął pod bramą zamku. Niepewnie i nieufanie patrzył na Stanisława, nawet kiedy ten mu się na szyję rzucił i zapewnił, że wszystko już w najlepszym ładzie. Zmiękł, dopiero kiedy ujrzał Ludomira i usłyszał z ust jego te same zapewnienia. Opowiedziano toteż Piotrowi o tym, co zaszło, a wiele i przemilczano, by go niepotrzebnie nie niepokoić.

Pan Stanisław zaś wkrótce zabrał się z całą parą za przywracanie ładu na zamku i w okolicy, a gdy wszystkiego dopilnował i dopiął na ostatni guzik, w miesiąc później ruszył do swej żony. Przed wyjazdem ze łzami dziękował Ludomirowi i Renatowi i obiecywał, że zawsze będą tu mile widziani i jadło, i łóżka na nich będą stale trzymane w pogotowiu.

Ujrzał wreszcie nasz pan Stanisław syna po raz pierwszy, który wciąż nie miał imienia. Nazwał go więc Hieronimem. Uczynił to chyba by się dziejopisom przypodobać, bo wśród Szafrańców za dużo już było Piotrów i dojść do ładu z nimi nie szło.

Co się zaś tyczy Ludka, opuścił on wkrótce Pieszkową Skałę i odjechał w kierunku nieznanym wraz ze swym przyjacielem Renatem i świeżutkim, i niesfornym giermkiem Ako.

 

Alekander Zbrożek

Koniec

Komentarze

Cześć, Atreju. :-)

Przeczytam, ale z uwagi na liczbę znaków pewnie nie dam rady do niedzieli. Niestety.

pod srd

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Hej, Asylum.

Nie ma sprawy. Nikogo przecież nie zmuszam :)

Również pozdrawiam.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Cześć, Atreju!

Będzie dzisiaj. <3 Dużo będzie emotikonów, bo jestem przeszczęśliwa! Nie spodziewałam się takiego opowiadania, a mianowicie, przeczytałam migusiem i bez zatrzymywanek. W dodatku podobało mi się, chociaż to fantasy. xd Przygotowywałam się na długą jazdę bez trzymanki, choć muszę przyznać, że wątłą nadzieją napawał mnie awatar. :-)

 A tu tak niespodzianka!!!

Klasyczna, dobrze opowiedziana historia. W wolnym czasie przeczytam jeszcze pierwsze opowiadanie z cyklu. Pisz dalej, bo mamy już trzech towarzyszy. Postaci fajne, a gadające zwierzęta lubię zwłaszcza takie na literę "k" i tę nową postać.

To, co mnie zachwyciło to zręczny i naturalny sposób prowadzenia fabuły, odkrywanie w dobrych momentach elementów popychających akcje naprzód i do zapamiętania przez czytelnika. Ładny ciut stylizowany język, ale bez przesady.

Naturalnie zgłaszam do biblio i chciałabym za dwa dni zgłosić do piórka, ponieważ moim zdaniem takie klasyczne, uśmiechnięte i ze znajomością rzeczy napisane opki powinny je dostawać. Jeśli nie chcesz, abym nominowała – napisz.

 

Drobiazgi na które się natknęłam:

Innym prośbą także zadość uczynimy, jeśli cierpień by miały odjąć – zapewnił Renat.

Liczba mnoga – prośbom?

Zaraz podeszli do nich koniuchowie i brali się oporządzać konia Piotrowego(+,) i za Renata się brać chcieli, ale ten, ku ich zdziwieniu, grzecznie odmówił, obiecując, że później, jeśli sprawy pozwolą, skorzysta.

Ludko, nie wiele myśląc, pobiegł za przyjacielem.

Razem.

czego zwiastunem ów krzyk być może i czyją awangardą być może właśnie spotkał.

Tu zerknij, czy aby się nie nadpisało albo literówka przyplątała nieproszona. :-)

nic by z tego nie wynikło pożytecznego, ponadto, że się wszyscy pogubią

Tutaj też zerknij, czy aby nie rozłącznie – „ponad to”.

przybyłem tu bronić i dowieść tą ręką(+,) i tym mieczem

Nie wezwał waćpana, bym to waść mógł wezwać na sąd boży.

Tutaj też popatrz, czy aby „waści” być nie powinno?

Wszyscy jego domownicy: waćpanie, waćpanowie, żołdacy, pachołcy, szczury, pluskwy, wszy, a pchły liczne zebrali na błoniach przed wschodnią basztą i w podnieceniu czekali na mordobicie jak onegdaj Rzymianie

Czy nie zgubiło się „się”? :-)

 

srd pzd :-)

piątkowa asylum w niedzielę

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Atreju, widzę, że opowiadanie długie – co w pierwszej chwili mnie odrzuciło – jednak jeśli Asylum pisze, że bardzo dobre, to również się skuszę w najbliższym czasie!

Pozdrawiam!

 

P.S

Możesz wyczekiwać mnie piątego dnia o świcie. ;)

,,Celuj w księżyc, bo nawet jeśli nie trafisz, będziesz między gwiazdami,, ~ Patrick Süskind

@Asylum

Cieszę się, Asylum, że mogłem cię uszczęśliwić (to pewnie sprawka Falkora). A ponadto poprawić twoje zdanie o fantasy. Dzięki również za klika.

Nie, nie mam nic przeciwko nominacji. Jeśli uważasz, że opowiadanie rzeczywiście na nią zasługuje, pozostaje mi tylko podziękować. Dziękuję więc raz jeszcze. :)

 

@DanielKurowski1

Cześć, Danielu, mam nadzieję, że się nie rozczarujesz. Też pozdrawiam.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Atreju, przeczytałem ponad połowę, jednak na razie muszę skończyć, ponieważ niestety ilość znaków mnie przytłoczyła tego wieczora – pewnie jak i większość, dlatego tutaj tak cicho, a niesłusznie. Niemniej, nie oznacza to, że czytało się źle. Opowiadanie jest niezwykłe, fantastycznie wręcz napisane. Majstersztyk warsztatowy, można rzec. Pomysł też niczego sobie. Chciałbym chociaż w połowie pisać, jak ty.

Wrócę tutaj z komentarzem do całości, by mieć na klika i być może piórko, lecz trochę później, ponieważ chciałbym przeczytać poprzednią część tego opowiadania, dlatego przerwałem – masz tam 4 kliki, więc dobrze się składa ;)

Pozdrawiam serdecznie i gratuluję tak dobrego pisania!

,,Celuj w księżyc, bo nawet jeśli nie trafisz, będziesz między gwiazdami,, ~ Patrick Süskind

Tak, zasługuje i jestem ciekawa komentarzy Lożan. Jest długie, lecz szybko się czyta, więc za  dużych wyrzutów sumienia nie mam. Poza tym to mój ostatni miesiąc dyżurowania i naprawdę nie przepadam za fantasy. Wróć, po wojskowemu, nie czytam od dawna, bo to jak przebierać plewy od ziaren na podobieństwo Kopciuszka. :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Danielu, wróć, kiedy będziesz miał czas i ochotę – nie ma co na siłę. :)

Opowiadanie jest niezwykłe, fantastycznie wręcz napisane. Majstersztyk warsztatowy, można rzec. Pomysł też niczego sobie. Chciałbym chociaż w połowie pisać, jak ty.

Dziękuję bardzo i życzę ci, abyś osiągnął kiedyś taki poziom, który będzie cię satysfakcjonował. 

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Podobało mi się :) Czytałam w kawałkach, ale nie dlatego, że mi się dłużyło, ale stale, psiakostka, jak sobie już siądę wygodnie i zaczynam czytać, to zaraz ktoś coś chce. Mogło się zdarzyć, że mi przez to coś poumykało ;)

Jak na portalowe standardy długie opko, ale sporo się tam dzieje. Lubię takie opowieści i opowieści w opowieściach ;) Już Ci pod poprzednim opkiem pisałam, że mi się z Trylogią husycką kojarzy i tutaj też tak było. Dodatkowo, w którymś momencie pomyślałam: O, a to ze świata dysku ;) Korzystasz z klasyki, ale styl jest Twój, bardzo niepowtarzalny i pomysły też jak najbardziej Twoje.

Momentami miałam wrażenie lekkiej przesady w kwiecistości języka, ale Bogiem a prawdą nie wiem, czy nie wynika to z tego poszatkowanego czytania. Domyślam się, że narrator wszechwiedzący jest tu wprowadzony świadomie i premadytacją ;) Nie mam nic przeciwko, choć przy takiej narracji, opko wymaga większego skupienia.

Generalnie, warto było poczytać. Pewnie do tekstu jeszcze wrócę, niedługo mam urlop, może wtedy będzie trochę spokoju ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dzięki, Irko. :)

Jestem troszeczkę ciekaw, które momenty skojarzyły ci się ze światem dysku, bo choć znam to uniwersum (czytałem może dziesięć książek, co w sumie nie jest aż tak wiele w skali tego, co napisał Pratchett), raczej nie należy ono do moich ulubionych.

Być może, choć staram się pilnować, z językiem gdzieniegdzie troszeczkę przesadziłem. W końcu to skracanie i usuwanie tekstu jest najtrudniejsze w pisaniu. Przynajmniej dla mnie. :)

Dziękuję raz jeszcze. Pozdrawiam.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Jestem troszeczkę ciekaw, które momenty skojarzyły ci się ze światem dysku

Raczej moment ;) I, zabij, teraz już sama nie pamiętam. Jak przeczytam jeszcze raz i trafię, to się zamelduję ;)

A czemu nie lubisz?

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Co tu dużo mówić, Atreju, zaprezentowałeś opowieść długą, ale po brzegi wypełnioną wydarzeniami tak zajmującymi, że ani się spostrzegłam, a tu wszystkie wątki posplatały się w jedną spójną całość i nagle zobaczyłam ostatnią kropkę.

Perypetie rycerza Ludomira i jego wiernego przyjaciela Renata bawiły mnie serdecznie, bo nie tylko opisałeś je niezwykle przystępnie, ale też nie poskąpiłeś dużej dawki świetnego humoru. Pozostaję z nadzieją, że pojawienie się Ako przyczyni się do powstania jeszcze ciekawszych historii. ;)

PS – Renat nadal rządzi! ;D

Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc zgłosić opowiadanie do Biblioteki.

 

wsa­dzo­no i Agu­sie, jako współ­win­ną… ―> Literówka.

 

czeka w wieży cier­niem obar­mo­wa­nej!” ―>Tu chyba miało być: …czeka w wieży cier­niem obra­mo­wa­nej!”

 

Włos miał długi, krę­co­ny i kę­dzie­rza­wy… ―> Krę­co­nykę­dzie­rza­wy to synonimy, znaczą to samo.

 

– Zbliż­cie się! O to pan Lu­do­mir z Biel­czy… ―> Chyba miało być: – Zbliż­cie się! Oto pan Lu­do­mir z Biel­czy

 

Przyj­rzał się oby­dwoj­gu… ―> Piszesz o mężczyźnie i koniu, więc: Przyj­rzał się oby­dwóm

 

Po­że­gnaw­szy pana Cioł­ka, ju­na­cy wy­sfo­ro­wa­li się na przód… ―> Masło maślane – czy mogli wysforować się na tył?

Za SJP PWN: wysforować się «wyjść, wybiec lub wyjechać naprzód, zostawiwszy innych za sobą»

 

Burza mi­nę­ła, noc dniu ustą­pi­ła… ―> Burza mi­nę­ła, noc dniowi ustą­pi­ła

 

że zuch nasz czwo­ro­no­gi wpadł w łapki tej he­rod-ba­by. A było to tak… ―> Zamiast wielokropka postawiłabym dwukropek.

 

lecz teren nie sprzy­jał do po­śpie­chu. ―> …lecz teren nie sprzy­jał po­śpie­chowi. Lub: …lecz teren nie zachęcał do po­śpie­chu.

Ktoś/ coś może sprzyjać komuś/ czemuś, nie do czegoś.

 

– Hej tam! – krzyk­nął ry­cerz w stro­nę krza­ków wil­czy­ły­ka. ―> Raczej: – Hej tam! – krzyk­nął ry­cerz w stro­nę krza­ków wawrzynka wil­czeły­ko.

 

– Cóż mnie po­zo­sta­ło? – jęk­nął zna­jo­my głos. ―> – Cóż mi po­zo­sta­ło? – jęk­nął zna­jo­my głos.

 

Widać i jemu spo­kój psuła myśl, że mu skórę wy­gar­bu­ją. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

a potem za­szył się mię­dzy pę­da­mi wil­czy­ły­ka. ―> …a potem za­szył się mię­dzy pę­da­mi wawrzynka.

 

pło­nę­ło kilka ognisk. Nad nimi pa­no­wie rau­brit­te­rzy sma­ży­li kacz­ki, ba­żan­ty, sarny i za­ją­ce. ―> …pło­nę­ło kilka ognisk. Nad nimi pa­no­wie rau­brit­te­rzy piekli kacz­ki, ba­żan­ty, sarny i za­ją­ce.

Do smażenia niezbędna jest patelnia i tłuszcz.

 

Trój­ka wiej­skich chło­pa­ków stała w po­środ­ku… ―> Trój­ka wiej­skich chło­pa­ków stała w ­środ­ku… Lub: Trój­ka wiej­skich chło­pa­ków stała po­środ­ku

 

śmia­ły się w nieba głosy… ―> …śmia­ły się wniebogłosy

 

– Ta­kich, który siły dość mają tylko w kupie. ―> Chyba miało być: – Ta­kich, którzy siły dość mają tylko w kupie.

 

po­wie­dzia­ła i po­szła, Bóg jeden wie gdzie. ―> …po­wie­dzia­ła i po­szła, Bóg jeden wie dokąd.

 

chciał­bym rzecz coś na swą obro­nę: ―> Literówka.

 

Zamek, ów Pe­skensz­ta­in, o któ­rym nie raz już mó­wio­no… ―> Zamek, ów Pe­skensz­ta­in, o któ­rym nieraz już mó­wio­no

 

– Ja Lidia Krzysz­to­fów­na herbu sta­ry­koń przy­się­gam… ―> – Ja, Lidia Krzysz­to­fów­na herbu Sta­ry­koń, przy­się­gam

 

uj­rzaw­szy krzy­żyk prze­naj­święt­szy mię­dzy dwie­ma wy­sta­wion ło­tra­mi. ―> Łotry są rodzaju męskiego, więc: …uj­rzaw­szy krzy­żyk prze­naj­święt­szy mię­dzy dwoma wy­sta­wion ło­tra­mi.

 

Wać­pa­ni Lidia uży­czy­ła ci swych wła­snych. ―> Czy tu aby nie powinno być: Wać­pa­nna Lidia uży­czy­ła ci swych wła­snych.

Zdaje mi się, że w tamtych czasach podkreślano, która to pani, a która panna.

 

Kie­dym już za­ła­twił spra­wy z panią Lidia… ―> Kie­dym już za­ła­twił spra­wy z panną Lidią

 

wpa­dła wać­pa­ni Krzysz­to­fów­na. ―> Czy tu aby nie powinno być: …wpa­dła wać­pa­nna Krzysz­to­fów­na.

 

– Jedno tylko sobie za­strze­gam. Ojca chcę do­stać ca­łe­go i ży­we­go. Ty mi przy­się­gniesz bo wu­jo­wi Sta­ni­sła­wo­wi nie ufam że po wszyst­kim kara żadna od was go nie spo­tka. ―> – Jedno tylko sobie za­strze­gam. Ojca chcę do­stać ca­łe­go i ży­we­go. Ty mi przy­się­gniesz, bo stryjowi Sta­ni­sła­wo­wi nie ufam, że po wszyst­kim kara żadna od was go nie spo­tka.

Unikaj dodatkowych półpauz w dialogach, bo sprawiają, że zapis staje się mniej czytelny.

Skoro Stanisław i Krzysztof byli braćmi, to Stanisław dla Lidii był stryjem. Wuj to brat matki. W tamtych czasach dość rygorystycznie przestrzegano wskazywania pokrewieństwa.

 

Ina­czej trafi po raz wtóru tam… ―> Literówka.

 

– Dzię­ku­ję wać­pa­ni – rzekł więc. ―> – Dzię­ku­ję wać­pa­nnie – rzekł więc.

 

nasz an­ta­go­ni­sta leżał pół-na­gi na pod­ło­dze. ―> …nasz an­ta­go­ni­sta leżał półna­gi na pod­ło­dze.

 

wylał zło­ci­stą za­war­tość na szyje kata… ―> Literówka.

 

i czy mógł­by im rzecz coś wię­cej o za­świa­tach. ―> Literówka.

 

a gdy wszyst­kie­go do­piął na ostat­ni guzik… ―> …a gdy wszyst­ko do­piął na ostat­ni guzik… Lub: …a gdy wszyst­kie­go dopilnował i do­piął na ostat­ni guzik

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@Irka_Luz

Nie podchodzi mi jego styl pisania. Nie znalazłem też bohatera, z którym mógłbym się jakoś bardziej utożsamić, czy przejąć jego losami. A co najważniejsze mój brat go uwielbia i posiada prawie wszystkie jego książki, przynajmniej jeśli chodzi o te główne serie. Także ja z braterskiego obowiązku lubić go nie mogę. Ale za to od czasu do czasu muszę coś przeczytać, aby mieć powód do kłótni. :-)

 

@regulatorzy

Dziękuję, regulatorzy, za komentarz i listę błędów. Naprawdę podziwiam twoją spostrzegawczość. :)

 

czeka w wieży cierniem obarmowanej!” ―>Tu chyba miało być: …czeka w wieży cierniem obramowanej!”

Być może wymyśliłem sobie to słowo, bo nie mogę go nigdzie odnaleźć. W zamierzeniu miał to być synonim obwarować”. Wiem, że w „Pamiętnikach” Paska znajduje się słowo dysarmować” i pewnie stąd mi się tak napisało. Poprawione.

 

Trójka wiejskich chłopaków stała w pośrodku… ―> Trójka wiejskich chłopaków stała w środku… Lub: Trójka wiejskich chłopaków stała pośrodku

To też zamierzone z mojej strony. Tutaj znalazłem już przykłady z Krzyżaków Sienkiewicza: (…) ozwała się księżna stając w pośrodku świetlicy.”, „Książę stanął w pośrodku szeregu w lekkim zagłębieniu (…)”. Czy mając taką podstawę można zostawić, czy lepiej zamienić i niepotrzebnie nie utrudniać czytania?

 

ujrzawszy krzyżyk przenajświętszy między dwiema wystawion łotrami. ―> Łotry są rodzaju męskiego, więc: …ujrzawszy krzyżyk przenajświętszy między dwoma wystawion łotrami.

Nie chciałby za wiele zdradzać, powiem więc, że to troszkę zmieniony cytat. Chociaż tym sposobem i tak już pewnie wszystko zdradziłem.

 

Dziękuję raz jeszcze i serdecznie pozdrawiam.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Bardzo ciekawy tekst. Napisany przyjemną, nie męczącą szybko stylizacją (ważne rzecz przy niemal 75k znakach), o sympatycznych bohaterach.

Humor wyszedł naturalnie, niewymuszony, choć czasem lekko suchy. Ale mi się podobał.

Bohaterowie i cała fabuła chwyta i pozwala spokojnie przeczytać cały długi tekst. Nie jest to może coś wyszukanego, ale spełnia wymogi tego humorystycznego gatunku.

Tak więc cały koncert fajerwerków “misię”. To może nie jest rewelacja, ale to dobry tekst :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Cześć, NoWhereMan. Cieszę się, że wpadłeś i dzięki za kilka.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Atreju, skoro usterki poprawione, mogę udać się do klikarni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czołem!

Może się mylę, ale inspirację trylogią husycką tu widzę, z lekka. Przyznam, że na tym portalu nie przeczytałem (chyba!) nic dłuższego niż 40k zzs. Tu zwabiły mnie komentarze.

A teraz trochę pomarudzę.

Kto jest “bardziej” bohaterem? Ludomir, czy Renat. Mam odczucie, że bardziej przyłożyłeś się do pokazania charakteru konia, skąd inąd, dającego się polubić i to bardzo. Tytułowego bohatera mam niedosyt. Nie poznałem go dostatecznie, by mieć o nim opinię.

Jedna rzecz mi nie daje spokoju. Po jakie licho, Ludomir wybrał się z Secemina do Pieskowej Skały przez Olkusz? Trochę nadłożyli drogi. A nawet jeśli to była kwestia noclegu, to bliżej mieli Rabsztyn? Wcześniej Bydlin. Ciekaw też jestem (czepialstwo), jak rozplanowałeś podróż bohaterów. Cały odcinek mieli pokonać w jeden dzień, ale plany pokrzyżowało chłopstwo? Wtedy jednak wybraliby drogę najkrótszą, nie na Olkusz. :-) Czy też droga była rozłożona na dwa dni? Ale też mi kierunek Olkusz nie pasuje.

Cześć!

Bohaterów traktuję równoważnie z małą przewagą dla Ludomira. Może twoje wrażenia biorą się stąd, że tekst jest kontynuacją i posiadając już pewną bazę, inaczej podszedłem do ukazania postaci.

Po jakie licho, Ludomir wybrał się z Secemina do Pieskowej Skały przez Olkusz?

Myślałem raczej o dwóch dniach podróży, przy czym przed dotarciem na miejsce właśnie tego drugiego dnia powstrzymali ich chłopi. Jeśli zaś chodzi o Olkusz, może wynikło to stąd, że przez pewien czas byłem związany z tym miastem i moje myśli jakoś ciągnęło w tamtą stronę. Początkowo również akcja miała od razu przeskoczyć w okolice Pieskowej Skały i chyba nie przemyślałem dokładnie tej decyzji. Nie wiem, co innego jeszcze mogło mną kierować. :P

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Witaj.

Wspaniała opowieść, utrzymana w duchu i atmosferze epoki, świetne dialogi, opisy, charakterystyka postaci, spójna całość. Rzeczywiście, jak wspomniałeś w przedmowie, nie znając wcześniejszych losów Ludka, nie miałam żadnego problemu z odnalezieniem się w tym opowiadaniu. 

Ogromnie podoba mi się opisana historia, mam szczególną słabość do tamtych czasów. :)

Gratuluję talentu.

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Cześć, bruce!

Ja również ogromnie się cieszę, że ci się podobało. :)

Dzięki wielkie i pozdrawiam serdecznie.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Wzajemnie, Altreju, dziękuję. :)

Pecunia non olet

Dobrze się czytało. Nie dłużyło się, chociaż krótkie nie jest. Pzdr.

Cześć!

Z przyjemnością zasiadłem do kolejnych przygód konia z Ludomirem na grzbiecie. Język buduje klimat, koń humor a bohater kolorytu epoki. Lekkie i przyjemne. Miły akcent, że ekipa Ludka rośnie, ma już także kicię.

Fabuła generalnie bardzo mi się spodobała i zaciekawiła, choć miejscami nieco się dłużyło. Ale te dłużyzny zazwyczaj pozwalały budować obraz świata, który dodawał uroku całości. Wszystko było super, aż do pojedynku. Bo od tego momentu przestałem rozumieć co się stało i dlaczego. Ludko traci świadomość, później sporo z tego tłumaczysz, ale jak dla mnie sporo rzeczy pozostaje niejasnych. Co się stało z Krzysztofem i z kotek, dlaczego zamknęli się w komnacie? Co i dlaczego działo się w lesie, i jaka motywacją kierowała się Lidia? Tak, jakbyś od tego momentu straszliwie poszedł na skróty.

Trochę odbiera to uroku, ale zakładam, że limit 80k znaków mógł mieć z tym coś wspólnego ;-)

Pozdrawiam i jakby co z chęcią przeczytam kolejną część.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

@Koala 75

Dzięki, Koalo. Również pozdrawiam.

 

@krar85

Hej!

Tak, masz rację. Trzymam się tych 80k znaków, żeby za bardzo nie odlecieć. W pewnym momencie (i tak był to pojedynek) zastanawiałem się, czyby go nie porzucić i całej intrygi na zamku szerzej nie opisać, ale wyszłaby mi mikropowieść. A ja chciałem napisać opowiadanie. :P

Zakładam, iż jeśli ktoś obawia się spojlerów, to nie będzie zaglądał do komentarzy, postaram się więc odpowiedzieć na twoje pytania.

Co się stało z Krzysztofem i z kotek, dlaczego zamknęli się w komnacie?

Kot uratował pojedynkujących się. Zrobił więc coś dobrego, dzięki czemu Krzysztof zaczął tracić nad nim władzę. Krzysztof siłą próbuje zmusić go do posłuszeństwa.

jaka motywacją kierowała się Lidia?

Rozumiem, że chodzi ci o to, co uczyniła po pojedynku. Wydaje mi się, że jest to kwestia uczuć, sympatii.

Co i dlaczego działo się w lesie,

Tutaj musisz doprecyzować, bo wiele by można o tym napisać.

 

Dzięki za komentarz. Pozdrawiam serdecznie.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Kot uratował pojedynkujących się. Zrobił więc coś dobrego, dzięki czemu Krzysztof zaczął tracić nad nim władzę.

Załapałem, że uratował. Ale nie zrozumiałem dlaczego, ani też czemu miało to wpłynąć na relację z Krzysztofem. Czy w tekście było coś o tym wcześniej?

Rozumiem, że chodzi ci o to, co uczyniła po pojedynku. Wydaje mi się, że jest to kwestia uczuć, sympatii.

Nie tylko. Obraz i postawa Lidii mocno się zmieniają wraz z fabułą. Najpierw porywa konia, potem chce pojedynku. Amazonka, prawdziwa kobieta miecza. Ludko daje dyla, narażając ją na śmieszność, a ona w zamku ponownie chce z nim pojedynku, ale tym razem prosi ojca o zgodę. Spokorniała amazonka? Walczą, błędny zdaje się zwyciężać, ale wtedy wchodzi kicia i gaśnie światło.

A potem dowiadujemy się, że Lidia opiekowała się bohaterem, i ta scena przebudzenia. Zauroczenie i fascynacja, myślę sobie? Też nie, bo kiedy Ludko kręci głową, ona wtedy skupia się na ojcu, że z nim odejdzie i się nim zajmie!? Tu już mi zabrakło pomysłu o co chodzi.

Tutaj musisz doprecyzować, bo wiele by można o tym napisać.

Motyw z Ludkiem i ostańcem. Budzi kosmate myśli i głębsze przemyślenia. Ale tylko budzi, bo nigdzie nie widzę dalszego ciągu. Chyba że w scenie z Lidią, ale tam też jest to strasznie delikatnie nakreślone (albo czegoś totalnie nie skumałem)

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

1.) Jest bajka opowiedziana przez konia, gdzie koń stara się przekazać, że bycie dobrym znaczy być wolnym. A więc kot ratuje ich, bo chce się uwolnić.

 

2.) Wydaje mi się, że dobrze odczytałeś. Ona nie potrafi rozmawiać o uczuciach, dlatego wybiera coś łatwiejszego. A że to uczucie jest dla niej nowe, tym bardziej nie wie, co robić. A jak się nie wie, to najlepiej uciec.

 

3.) Spotkanie z ostańcem ma ujawnić konflikt bohatera. Jego pragnienie, a zarazem to, czego się boi. Następnie to, o czym przed chwilą myślał, staje przed nim w postaci Lidii. Przy czym Ludko nie kocha Lidii, a przenosi na nią tylko ból i tęsknotę z poprzedniej miłości, zauroczenia (patrz pierwsza część). Powiedziałbym nawet, że Lidia jest dla Ludka częścią jego psychiki. Wcieleniem animy. Wrogo nastawionej do reszty jego psychiki, bo rycerz jej niejako nie akceptuje. Ale zarazem Lidia jest realną osobą więc jej zachowanie niekoniecznie pokrywa się z tym, jak ją widzi Ludko. Dalej, podczas pojedynku, mamy eskalację tego konfliktu.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Niezła historia, ale momentami mi się dłużyła. Ja bym to opisała o wiele krócej i nieco krótszą wersję wolałabym przeczytać.

Za to duży plus za osadzenie w realiach i stylizację językową.

Trochę się gubiłam z kotem. Najpierw były porównania do niedźwiedzia i borsuka, a potem nagle wyskakuje kot.

Babska logika rządzi!

Dzięki, Finklo.

Ciekaw jestem twojej krótszej wersji. Ja miałem kłopot, aby się wyrobić w 80k. :p

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Nie no, nie będę pisać Twojego fanfiku. Ja po prostu wolę teksty zwięzłe. Czytać, a pisać z laniem wody to w ogóle nie potrafię.

Babska logika rządzi!

Miałem na myśli propozycje zmian (nie jestem tak szalony, by uważać, że nie masz nic lepszego do robienia). Tak, żeby sobie nad nimi pomyśleć i być może coś z nich wyciągnąć. Przy czym była to raczej luźno rzucona myśl. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

A, o to chodzi. Sorki, ale szczegółów już nie pamiętam. I nie musisz się mocno sugerować moją opinią. To, co mnie wydaje się nie na temat, prawdopodobnie nadaje klimat opowieści. Ja bym przeszła od razu do sedna, bez smalltalków.

Babska logika rządzi!

Miś przypomniał sobie, że czytał to już. Dziś przeczytał powtórnie z przyjemnością i zabierze się do trzeciej części.

Nowa Fantastyka