- Opowiadanie: magicznywojtek - Nova deus

Nova deus

To nieco starsze opowiadanie, do którego nabrałem już sporo dystansu, dlatego liczę na ostrą, zapalczywą i bolesną krytykę.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Nova deus

– Po prawie czterdziestu latach prac naukowcom z brytyjskiego megalopolis udało się wreszcie rozwikłać zagadkę działania i produkcji paliwa sudojądrowego – głos prezentera telewizyjnego niemal ginął we wszechobecnej, nawet za zamkniętymi drzwiami, klubowej muzyce. Kakofoniczne wibracje zdawały się na wskroś przenikać Dominika, rezonując w jego ciele. – W liczącym ponad półtorej tysiąca stron dokumencie szczegółowo opisano jeden z pierwszych tak cennych dla nauki wynalazków Dobrego Ojca.

Niewielkie pomieszczenie znajdujące się na tyłach niemodnego już klubu nocnego śmierdziało stęchlizną. Szare niepomalowane ściany oświetlała zwisająca z sufitu żarówka. Jej migotliwe światło co jakiś czas zanurzało Dominika w prawie nieprzeniknionej ciemności, mąconej jedynie poświatą leżącego w kącie starożytnego telewizora. Młodzieniec, mający nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, leżał na pochyłym fotelu o skórzanym obiciu, obok niego znajdowała się sporych rozmiarów skrzynia, nie najnowszy model Mingtong Neuro, z podłączonym do niej przewodowym kaskiem. Przy biurku stał Krzysztof, napełniając wysłużoną strzykawkę płynem ze szklanej buteleczki.

 – Zaciśnij pięść – odezwał się, podchodząc do Dominika z uniesioną do góry igłą. W świetle pojedynczej żarówki jego twarz nabierała złowrogiego wymiaru, ostre cienie podkreślały zmarszczki, a skąpane w mroku oczy przypominały jątrzące się kratery. – Rozluźnij rękę. – Wbiwszy igłę, przesunął tłok odrobinę do tyłu. W cylindrze zabłyszczała krew. Trafił w żyłę. Ściągnął Dominikowi opaskę zaciskową i wtłoczył w niego mieszankę narkotyków.

 – Na ile się umawialiśmy? Jak wygram? – spytał Dominik, przytrzymując bawełniany płatek w miejscu wstrzyknięcia.

– Jeśli wygrasz – poprawił go. – Siedemset, jak zwykle. Chyba że Cezar cię pochwali, wtedy dostaniesz podwójną stawkę.

Wyprana ze zmarszczek twarz prezentera telewizyjnego powoli zaczęła zmieniać się w rozmazaną plamę, jego głos przypominał teraz cichy szmer. Klubowa muzyka stawała się niemal niesłyszalna. Światło żarówki zdawało się przygasać, a szare ściany kurczyć. Dominik miał wrażenie, jakby jego jaźń wyciekała z zamarłego w katatonicznym bezruchu ciała, jakby lewitował tuż pod sufitem.  

– Ach, byłbym zapomniał! – Krzysztof wyszczerzył żółte zęby w nieprzyjemnym uśmiechu, wypływające z ust słowa przypominały odgłosy rozstrojonego radia. – W barze pytało o ciebie dwóch garniturów… – Dominik spróbował coś powiedzieć, ale zdołał jedynie delikatnie poruszyć ustami. – Nie martw się, barman nie pisnął o tobie ani słówka.

W ostatnich chwilach świadomości Dominikowi udało się tylko zarejestrować, jak Krzysiek nakłada na niego kask podłączony do starej maszyny.

***

W charakterystycznym dla centrum wielobarwnym ludzkim roju nikt nie zwracał uwagi na przebijającego się przez tłum mężczyznę. Nikt nie zauważył, jak drżącą dłonią panicznie ściska lewe ramię, jak spod rękawa niebieskiej poliestrowej kurtki skapuje mu strużka krwi. Nikt nie dostrzegł wymalowanego na jego twarzy wyrazu głębokiego strachu i tego jak nieustannie ogląda się za siebie.  

Jestem skończony, pomyślał Dominik, przeciskając się między żywym kłębowiskiem. Wyśledzili go do obskurnej meliny, spokojnie czekali aż wyjdzie i dopiero wtedy otworzyli ogień.

Ci ludzie byli profesjonalistami, wystarczyło na nich spojrzeć. Wojskowe soczewki wmontowane w miejsce oczu, zamocowane nad łukiem brwiowym czujniki ruchu i skanery przestrzenne, wspomagacze słuchu wstawione w małżowiny uszne, wielofunkcyjne implanty kończyn. Nie przewidzieli jednak, że lata fantasmagorycznych, nierealnych walk przełożyły się na piekielnie dobry, zupełnie rzeczywisty refleks. Gdy tylko kątem oka Dominik spostrzegł błyśnięcia chromowanych luf wypełzających zza długich płaszczy, natychmiast rzucił się do ucieczki. Potem słyszał już tylko świst przelatujących koło głowy pocisków i własny nierówny oddech. Nie poczuł nawet, jak jedna ze zbłąkanych kul witała jego ramię. Wiedział tylko, że musi ich jakoś zgubić, a tłum zmyli ich czujniki.

Przyspieszył kroku. Łeb mu pękał, ktoś zdawał się dokręcać śrubę zaciśniętego na obolałej czaszce niewidzialnego imadła. Nie mogę zemdleć, powtarzał sobie ledwie łapiąc oddech i zaciskał zęby za każdym razem, gdy jego rękę przeszywała kolejna fala piekącego bólu. Echa hologramowych majaków cicho pobrzmiewały w uszach, gdzieś nad nim reklamowano kosmetyki.

Za każdym rogiem dało się znaleźć cwaniaka, który za garść waluty byłby gotów rozwalić pół łba dowolnemu frajerowi. Ale często bywało i tak, że cwaniak paprał robotę, bo frajer okazał się być szybszy i miał potężniejszego gnata. Dlatego korporacje posiadały własnych ludzi od brudnej roboty, gości z doświadczeniem, którzy nigdy niczego nie partaczą. O agentach korporacyjnych krążyły ponure historie, snute półszeptem w podrzędnych spelunach. Czasem po paru głębszych ktoś wspomniał o napotkanej niedawno mokrej plamie, kto inny rzucił, że widział, jak załatwiali faceta w alei, a człowiek w kącie zaczynał opowieść o tym, jak sprzątnęli mu kumpla. Dominik nie miał zatem wątpliwości, że musiał narazić się komuś wpływowemu, skoro wysłano za nim cały oddział tych wyszkolonych zabójców.

Tę noc zamierzał przeczekać w którejś z nielegalnych noclegowni. W wewnętrznej kieszeni kurtki, prócz polipropylenowego inhalatora i paru zmiętych kwitów, miał jeszcze trochę gotówki. Używanie jej było wciąż technicznie legalne, choć w niewielu miejscach przyjmowano cokolwiek innego niż nanochip. Użycie chipu byłoby jednak w tej chwili zbyt ryzykowne, szyfrowaną transakcję można było bowiem z łatwością wyśledzić.

Wytyczając sobie barkami szlak między ściśniętą masą ludzką, Dominik przebił się do jednej z przesiąkniętych brudem bocznych uliczek. Gwar centrum zdawał się tu być ledwie cieniem innej czasoprzestrzeni. Wygląda na to, że ich zgubiłem, pomyślał, rozejrzawszy się nerwowo. Westchnął, dodając sobie otuchy i spojrzał raz jeszcze na krwawiącą ranę. Drżącą dłonią sięgnął po inhalator i zaciągnął się głęboko. Efekt poczuł niemal od razu; cudowna błogość, zintensyfikowane kolory. Nic go już nie boli. Cały świat pożera ogień.

Szedł przed siebie. Gorzki smak krwi wypełniał podniebienie. Czuł, jak mimowolnie obracają się za nim obiektywy wszechobecnych kamer. Spróbował nadać twarzy szczególnego grymasu i zmienić nieco sposób chodu. Liczył na to, że algorytmowi zajmie dłuższą chwilę wykrycie jego tożsamości.

W amoku Dominik nie zauważył, jak zza winkla wyłonił się przygarbiony mężczyzna odziany w wyraźnie znoszony czarny szynel. W jego dłoni połyskiwał odrapany rewolwer, którego lufa wymierzona była w jego stronę. W pierwszym odruchu Dominik chciał rzucić się do desperackiej ucieczki, która w ciasnej uliczce byłaby z góry skazana na porażkę.

– Może nie zabrzmi to zbyt przekonująco – mężczyzna nerwowo przeczesał wolną dłonią szpakowate włosy – ale jestem tu by ci pomóc. I lepiej będzie dla nas obu, jeśli zatrzymasz się u mnie.

***

Mieszkanie mężczyzny było brudne. Zakurzone półki upstrzono niezliczoną ilością maniakalnie zbieranych przedmiotów: ulotki, gazety, scyzoryki, zaśniedziałe monety, łuski po nabojach, stare wisiorki, plastikowe figurki, opakowania po lekach, zabawki dla dzieci, bezużyteczna elektronika, książki o poszarpanych okładkach, pudełka po filmach. Z podłogą nie było lepiej, ciężko było nie wdepnąć w jakiś rupieć. Wszystko cuchnęło tu rozkładem.

– Miałeś szczęście. – Mężczyzna z uwagą przyglądał się ranie. Światło trzymanej przez niego latarki nadawało jej jeszcze makabryczniejszego wyglądu. – Kula tylko przeorała twoje ramię. Wyliżesz się z tego. Zaczekaj chwilę. – Gospodarz znikł w odmętach mieszkania, by wyłonić się zaraz z butelką spirytusu i zestawem opatrunków.

– Zasrane kamery… – Dominik syknął, gdy mężczyzna polał ranę alkoholem. – Śledziły nas… Wiedzą, gdzie jesteśmy…

– Akurat kamery to najmniejsze z twoich zmartwień. – Przyłożył opatrunek i zaczął ciasno owijać ramię bandażem. – I nie mówię tego, by cię pogrążyć. Śledziły cię, to owszem, ale tylko dlatego, że ktoś się na nie włamał… – Zawiązał i spojrzał z dumą na swoje dzieło.

– Ta, i jeszcze powiedz mi, że to byłeś ty. – Dominik teatralnie przewrócił oczami.

 – Ha – zaśmiał się. – Widać, że żarty się ciebie trzymają. To dobry znak… I nie, nie ja się na nie włamałem, młody człowieku, choć to chyba aż nazbyt oczywiste. – Mężczyzna odwrócił się tyłem do Dominika i wygrzebał z szafki paczkę papierosów. – Zapalisz? Marlboro bez filtra. Autentyki. Trzymam je na ważną okazję, a coś mi mówi, że lepsza już się nie nadarzy.

– Zatem… – mężczyzna ciągnął, gdy oboje mieli już w ustach tlące się papierosy – …być może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale masz w matrycy… – zamyślił się, wodząc wzrokiem po porośniętym pajęczynami suficie – …dość wpływowych przyjaciół.

– Na tyle wpływowych, by włamać się na kamery, nie zawiadamiając o tym połowy miasta? – Dominik wbił w mężczyznę zawadiackie spojrzenie.

– Tak… – Mężczyzna nerwowo oblizał wargi. – Potrzebne im było twoje położenie, żebym wiedział, gdzie na ciebie czekać.

– Im?

– Chyba domyślasz się, że nie ratowałbym ci dupy z altruistycznych pobudek. Widzisz, kiedyś bardzo mi pomogli – westchnął – a teraz chcą bym to ja pomógł im. To taki truizm, ale na świecie nie ma nic za darmo.

– I masz im pomóc, pomagając mi – Dominik wskazał na siebie otwartą dłonią – dobrze to rozumiem?

– Bystry z ciebie chłopak. – Mężczyzna zaciągnął się papierosem. – Kazali wsadzić cię do Mingtonga. Zdaje się, że chcą z tobą zamienić słówko.

– To już brzmi trochę mniej jak pomoc, a bardziej jak…

– …samobójstwo – dokończył gospodarz. – Oczywiście masz rację. Agenci tylko czekają, aż wypełzniesz z kryjówki. Zapewne nie pohasasz na wolności dłużej niż kwadrans od wyściubienia nosa z mojego lokum. A jednak mamy pewnego rodzaju przewagę – mężczyzna uśmiechnął się z nieskrywaną dumą – w mieszkaniu znajduje się przekop do kanałów. Dostaniemy się nim względnie bezpiecznie na tyły tego twojego klubu. Nie wykluczam, rzecz jasna, że będzie tam czekać na nas paru gości, ale mam zabawki, które przy odrobinie szczęścia powinny się z nimi uporać.

– Coś czuję, że nie mam tu za wiele do gadania… – Dominik wypuścił z ust dym tytoniowy. Jego wzrok leżał zawieszony w niebycie. – Niemniej – skierował spojrzenie na mężczyznę – skoro jesteś tak dobrze poinformowany przez moich tak zwanych przyjaciół, to może wyjaśnisz mi, za co jestem ścigany?

Mężczyzna w odpowiedzi cicho pstryknął palcami. Stary żyrandol nagle zgasł, a na poplamionym kawowym stoliku powoli zaczął wyłaniać się holograficzny zapis wideo. W wolno obracającym się nagraniu można było dojrzeć zamaskowanego człowieka dłubiącego przy komputerze. Pomieszczenie zdawało się być wysokiej klasy serwerownią. Znajdująca się w rogu data zdradzała, że całe zajście miało miejsce trzy wieczory wcześniej.

– Przyjrzyj się jego ruchom. – Na twarzy mężczyzny pojawił się połowiczny uśmiech, ledwie dostrzegalny w błękitnej poświacie. – Nie wyglądają znajomo?

– To nie mogłem być ja! – Dominik czuł się, jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody. Całym jego ciałem zawładnęły nerwowe drgawki. – Przecież byłem wtedy na arenie!

– Algorytm nie wnika w takie subtelności. – Opary dymu zlewały się z holograficznym nagraniem. – Facet idealnie cię imituje. Każdy, nawet najmniejszy, podświadomy tik miał wyuczony do perfekcji. Słowem, obszedł system. Chyba oboje wiemy, jak tego dokonał.

– Moje walki… – powiedział Dominik łamliwym głosem. Z trudem przychodziło mu opanowanie drżenia ciała. – Musiał dokładnie je przeanalizować…

– Trzeba przy tym uczciwie przyznać, że byłeś łatwym celem.

– Czyja to serwerownia? – Dominik przełknął ślinę.

– SolarConu – mężczyzna odparł. – Szara eminencja cyfrowego półświatka – wyjaśnił, zauważając pytający wzrok Dominika. – Mało kto zna ich z nazwy, ale każdy się z nimi zetknął. Za pośrednictwem setek zależnych od siebie spółek z ukrycia kontrolują większość rynku medialnego. Poza tym, co dla nas bardziej istotne, zajmują się też subtelnym pociąganiem za sznurki. Niewielu jest dygnitarzy na których nie mają jakiegoś haka. W ten sposób zapewnili sobie rynkową hegemonię i względny spokój ducha. Możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że całe włamanie miało na celu kradzież brudów, które mogą posłużyć później do szantażu. Jak łatwo się domyślić, tak ogromna korporacja nie da sobie nacisnąć na odcisk. Padłeś ofiarą sprytnej intrygi, młody człowieku, jakaś szajka wrobiła cię w coś, czego nie zrobiłeś, a teraz spija śmietankę.

– Jasna cholera… – Dominik zaklął pod nosem, strząsając drżącą dłonią popiół papierosowy do szklanej popielniczki.

– To samo bym pomyślał na twoim miejscu. – Mężczyzna zdusił niedopałek. – Z drugiej strony, jeszcze żyjesz, a to samo w sobie możemy uznać za dobry znak! – Leniwym machnięciem dłoni zapalił z powrotem żyrandol i wyłączył hologram. – Noc przeczekamy tutaj, nieroztropnie byłoby wyruszać z tobą w takim stanie. Miałeś kiedyś w ręku broń? I nie mówię tu o mieczach czy toporach.

– Kto nie miał?

– To dobrze. – Mężczyzna podszedł do zawalonej gratami komody, otwarł jedną z szafek i chwilę w niej grzebał. – Może nie jest ostatnim krzykiem mody, ale potrafi zabić.

W jego dłoni zalśniła tetetka z charakterystyczną gwiazdą na chwycie.

***

 

Niewygodny piankowy materac nie pozwolił Dominkowi zmrużyć oczu. Kręcił się na nim, pragnąc w końcu wpaść w błogie objęcia Morfeusza. Bezskutecznie. Miał wrażenie, że rupiecie przyglądają mu się ciekawsko z półek, choć wiedział, że są to tylko urojenia. Nieco spokoju dodawała mu jedynie leżąca koło głowy broń, w której mieniło się sztuczne światło lamp ulicznych i animowanych billboardów, przezierające spomiędzy powyginanych żaluzji.

Na śniadanie zjedli zimną chińszczyznę. Cienkie ścianki kartonowego opakowania były do reszty przesiąknięte tłuszczem. W mieszkaniu nie było wody. Podobno odcięli ją kilka lat temu. Po części wyjaśniało to sterty niedomytych naczyń i walające się po podłodze brudne szmaty. Dominik podmył się deszczówką z blaszanej miednicy. Prąd, jak twierdził mężczyzna, kradnie z obwodu sąsiedniego bloku.

Razem przepchali stary dębowy regał na książki, relikt poprzedniej epoki, zrzucając przy tym kilka tomisk na lepkie od brudu drewniane panele. Za meblem znajdował się niewielki otwór tunelu. Panowały w nim nieprzeniknione ciemności.

– Masz. – Mężczyzna podał Dominikowi płaską latarkę. Błękitna farba niemal w całości złuszczyła się, odsłaniając rdzewiejący metal.

Wczołgali się wewnątrz. Dominik za mężczyzną. Pełzli dobrych kilkanaście minut, które w ciasnym wybetonowanym tunelu zdawały się być wiecznością. I do tego ten okropny gorąc, tak jakby ktoś zamknął ich w rozgrzanym piekarniku.

Smród kanałów wdzierał się w nozdrza, rozpychał w nich i brnął coraz głębiej. Po jakimś czasie fetor przestawał doskwierać, szło się do niego przyzwyczaić, ale i tak co parę chwil Dominik miał ochotę dołożyć swoje trzy grosze do płynącej powoli mętnej wody. Człowiek w szynelu prowadził go przez zawiłe tunele. Widać, że nieraz korzystał z ukrytego przekopu. Latarki stanowiły ich jedyne źródło światła. Wulgarne grafitti na ścianach, wszechobecne niedopałki, niedopite flaszki, oraz pozostawione tu i ówdzie ubrania świadczyły o bujnym podziemnym życiu.

Wspięli się po drabinie, mężczyzna podważył dłonią żeliwną pokrywę studzienki. Dominik natychmiast poczuł na twarzy powiew świeżego powietrza.

– Lepiej trzymaj gnata w pogotowiu – rzucił człowiek w szynelu, wdrapując się na zewnątrz.

Słońce górowało nad dachami szarych bloków, oślepiając wyłaniającego się z ciemności Dominika. Znaleźli się na niewielkim parkingu za klubem. Gdy wzrok przyzwyczaił się już do światła, Dominik poprawił chwyt broni i rozejrzał się. Oprócz zdezelowanego auta Krzysztofa zauważył też zaparkowanego w kącie czarnego opancerzonego SUV-a.

– Już tu są – stwierdził półgłosem człowiek w szynelu, podchodząc do czarnych stalowych drzwi. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wygrzebał niewielki podłużny metalowy przedmiot na którego końcu zamontowano zaobloną stalową końcówkę, którą wsunął do zamka drzwi.

– Założyłem, że nie będziesz mieć ze sobą kluczy – rzekł cicho do stojącego obok Dominka, wlepiając wzrok w migającą na czerwono diodę.

Przekręcił urządzenie, gdy dioda zmieniła kolor na zielony. Stalowe drzwi otwarły się z cichym szczękiem. Mężczyzna odwrócił się do Dominika i przyłożył palec wskazujący do ust na znak zachowania ciszy. Schowawszy przedmiot, wyciągnął rewolwer oraz małe metalowe pudełeczko.

– W środku jest ich pewnie z siedmiu bądź sześciu, wnosząc po pojeździe – mówił szeptem, nachyliwszy się. – Musimy ich załatwić. Wszystkich. I to możliwie jak najszybciej. Wziąłem ze sobą pamiątkę z wojska – Mężczyzna podważył kciukiem pokrywę pudełka. W środku znajdowały się dwie szczypty proszku o matowej barwie. – Nanoboty, jedne z pierwszych o bojowym zastosowaniu. Baterii starczy im na parę minut, ale powinny kilku załatwić. Wchodzimy na mój znak i rozwalamy resztę. Wszystko jasne?

Dominik w odpowiedzi skinął głową, nerwowo ściskając tetetkę. Człowiek w szynelu nacisnął umieszczony na pudełku przycisk, wybudzając chmarę nanobotów. Rój bezgłośnie przecisnął się przez szparę w uchylonych drzwiach.

Wkrótce usłyszeli przeciągły, rozrywający krtań wrzask, od którego Dominikowi zrobiło się niedobrze. Krzyk zdawał się należeć raczej do zwierzęcia niż człowieka, można było niemal poczuć rozszarpywane przez nanoboty ścięgna. Człowiek w szynelu wierzchem dłoni odepchnął drzwi, otwierając je na oścież, i ruchem głowy nakazał za sobą podążać. Ryk zdążył już ustać, gdy weszli w korytarz. W białym świetle lamp naściennych Dominik dostrzegł rozlaną po kafelkach pąsową breję. W ludzkiej mazi można było rozpoznać fragmenty organów i kości, oraz strzępy poła czarnego płaszcza.

Człowiek w szynelu oddał dwa strzały do stojącego dalej agenta, który nie zdążył nawet w nich porządnie wycelować. Pierwszy chybił, drugi trafił go tuż nad łukiem brwiowym. Agent upuścił trzymany karabin i padł bezwładnie na ziemię. Z głębi klubu rozległ się kolejny krzyk, podobny do pierwszego. Roboty znalazły następną ofiarę.

Dominik kątem oka zauważył jak zza mijanych przez człowieka w szynelu drzwi wypełza lufa pistoletu i przygotował się do oddania strzału. Wynurzający się agent korporacyjny w porę spostrzegł jednak młodzieńca i w ułamku sekundy pokonał dzielący ich dystans kilku metrów. Uderzenie z barka wybiło Dominikowi z ręki tetetkę. Z impetem uderzył w ścianę i upadł na zimne kafelki. Agent już miał nacisnąć spust broni, gdy zza jego pleców rozległ się huk rewolweru. Kula przebiła mu na wylot łeb i utkwiła w tynku. Bezwładne ciało przewaliło się na Dominika, wyciekająca z dziury po kuli krew spływała po poliestrowej kurtce. Dominik poczuł jak żołądek podchodzi mu do gardła. Z trudem powstrzymując mdłości zrzucił z siebie ludzką masę i podniósł swój pistolet.

Wtedy poleciała w ich stronę salwa z karabinu. Dominik w ostatniej chwili skoczył przez uchylone drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, z którego przed momentem wyłonił się napastnik. Kule cudem ominęły jego ciało, kilka przedziurawiło tył rozpiętej kurtki. Podniósł się z cichym jęknięciem i obrzucił pokój wzrokiem. Znalazł się w gabinecie właściciela klubu.

– Psiakrew. – Do krzesła stojącego za nowoczesnym dębowym biurkiem przywiązano czarną taśmą mężczyznę, w którym Dominik rozpoznał Krzysztofa. Opuchnięta, nabrzmiała od krwi twarz niemal zatraciła pierwotne rysy. Usta wykręcone miał w żałosnym grymasie, przez który można było dostrzec pustki po wyrwanych zębach. Jego kremowa koszula niemal do reszty nasiąkła czerwienią. Bez wątpienia nie żył.

Na blacie biurka poukładano narzędzia tortur. Szczypce, para kastetów, zestaw noży i paralizator. W zaschniętych na metalu śladach krwi odbijało się przebijające przez zasłonięte rolety światło słoneczne. Dominik przełknął ślinę i niemrawym krokiem podszedł do nieboszczyka. Wsunął dłoń w prawą kieszeń poplamionych juchą spodni i wygrzebał z nich pęk kluczy.

Nagle zagrzmiała kolejna salwa karabinów, a zaraz po niej huk rewolweru. Dominik wychylił się zza futryny. Za rogiem skręcającego w lewo korytarza stał oparty o ścianę mężczyzna w szynelu. Dalej, w głównej hali, dostrzegł błysk broni zza jednego z filarów. Cofnął głowę, by po chwili usłyszeć świst mijających go kul.

– Osłaniaj mnie! – wrzasnął człowiek w szynelu, zauważywszy Dominika. Jego donośny głos niemal zlewał się z wystrzałami.

Gdy ucichł odgłos wystrzeliwanych pocisków, Dominik ponownie wychynął zza framugi drzwi i zaczął strzelać w kierunku filarów, a mężczyzna w szynelu rzucił się w głąb klubu, samemu oddając w biegu kilka strzałów. Huk broni świdrował w uchu, stępiał zmysły. Minęła dłuższa chwila nim Dominik zorientował się, że wystrzelał wszystkie pociski. Drżącą dłonią wymacał z kieszeni drugi magazynek i załadował go w tetetkę. Gdy naciągał zamek, w jego stronę popłynęła seria z karabinu, przerwana wystrzałem rewolweru.

Upewniwszy się, że nikt w niego nie mierzy, sam ruszył dalej korytarzem. W przypływie adrenaliny czuł jak jego broń staje się przedłużeniem ciała, jak jego jestestwo scala się z pistoletem. Wbiega w halę, wygaszone reflektory zdają się tu być istnym kuriozum, a białe światło zamieszonych na suficie ledowych lamp zupełnie nie przystaje do parkietu. Przeczucie skłania go do obrócenia głowy w lewo. Na wyższej kondygnacji celuje w niego jeden z agentów. Dominik w ostatniej chwili wykorzystuje resztki pędu i prześlizga się za bar. Kule nie dają rady go trafić, słyszy tylko rozbijane nad głową butelki.

Strząsnąwszy dłonią część osiadłych na włosach szklanych odłamków, płynnym ruchem wychyla się znad kontuaru i oddaje trzy strzały do stojącego za szklaną balustradą agenta. Pierwszym pudłuje o dobre pół metra, drugi zatrzymał noszony pod płaszczem kevlar, trzecim trafia mężczyznę prosto w krtań, przebijając mu rdzeń kręgowy. Facet momentalnie pada na szare kafelki, nie zdążywszy nawet nacisnąć cyngla.

Zza filara już wyłania się kolejny agent. Dominik przeskakuje nad barem, naciskając spust tetetki. Ogarnięte amokiem ciało drży, serce wali jak dzwon. Czuje się, jakby opętała go jakaś obca siła. Kule mijają cel, w powietrze wzbija się pył. Wystrzelał magazynek. Odrzuca tetetkę na bok. Oślepiony zabójca próbuje trafić go z karabinu, ale wtedy Dominik wbiega w niego z impetem. Mężczyzna pada na ziemię, upuszczając karabin. Młodzieniec do niego doskakuje, kolanami próbuje zablokować mu ręce, dłonie zaciska na gardle. Facet po chwili otumanienia rusza do ofensywy, bez problemu uwalnia jedną ze zmechanizowanych łap i uderza Dominika lewym sierpowym.

Siła ciosu prawie wybija zęby. Dominik odkleja się od agenta. Uderza barkiem w posadzkę, ciało przeszywa ból. Walczy z zamroczeniem, wszystko dzieje się niemal w zwolnionym tempie. Rozmazana plama wstaje. Młodzieniec tępo się jej przygląda. Ostrość umysłu odzyskuje dopiero gdy zabójca już wyciąga ku niemu ręce. Zdąża jedynie delikatnie obrócić na bok głowę. Kątem oka zauważa błysk odbijającego się w lufie karabinu światła. Mężczyzna zaczyna go dusić. Ma teraz przed sobą jego gębę. Piękną gębę. Wymodelowaną przez najlepszych chirurgów i zadbaną najdroższymi kosmetykami. Dominik szarpie się, próbuje kopać, drapać, pluć. Na próżno. Facet uśmiecha się, widocznie sprawia mu to przyjemność. Młodzieniec czuje, jak ulatuje z niego życie. Twarz ma już siną, oczy zaszły mu krwią. W panice prawą dłonią próbuje dotrzeć do leżącej obok broni. Opuszkami palców już czuje metal, próbuje go do siebie przysunąć. Jego ciało zdaje się ważyć teraz tonę. Ostatkami sił chwyta za karabin, unosi lufę do góry i strzela w wyszczerzoną gębę.

Krew prysnęła Dominikowi na twarz, agent osunął się na ziemię. Młodzieniec z trudem łapie oddech, ogarniają go okropne mdłości. Nie ma siły powstrzymać odruchów wymiotnych. W konwulsjach zwraca resztki śniadania, niedotrawione kawałki mięsa, warzyw i makaronu. Rękawem kurtki wyciera twarz z wymiocin oraz krwi. Z trudem wstaje, ciężko dysząc. Idzie chwiejnym krokiem, rozglądając się za człowiekiem w szynelu. Kilka razy traci równowagę i upada na drewniane panele. Nieomal przewraca się o rozsypane wokół ludzkiej miazgi matowe nanoboty. W końcu go znajduje. Leży w kałuży krwi, oparty plecami o filar. Twarz ma bladą jak kreda. Przyciska dłonie do rany w brzuchu. Rewolwer położył w zasięgu ręki. Wykrwawi się najdalej za pół godziny.

– Ryzyko zawodowe… – Rzucił Dominikowi półprzytomne spojrzenie. – Słuchaj, masz z kwadrans nim… – ledwie łapie dech – …nim zjawi się tu ich cała chmara. Zdążyli wezwać posiłki. Musisz się podłączyć…

– …do Mingtonga – dokończył młodzieniec. – Tylko jak mam się skontaktować z twoimi pracodawcami?

– Haha! – śmiech mężczyzny po chwili przerodził się w kaszel. – To oni się skontaktują z tobą…

– Znalazłem klucz… – rzekł Dominik, gdy mężczyzna sięgał dłonią do wewnętrznej kieszeni płaszcza.

– Tak…? – Cofnął dłoń. – Gdzie? A zresztą – dodał i wziął głęboki oddech – to teraz nieistotne. Nie ma co marnować czasu…

Dominik już miał się odwrócić, lecz w ostatniej spytał:

– A co… – zająknął się. – A co z tobą?

– Ze mną? – mężczyzna zdawał się być zaskoczony pytaniem. – He, liczyłem się z tym, że dzisiaj zginę… Takie były rozkazy, bezpiecznie cię dostarczyć, choćbym miał za to przepłacić życiem… Pochlipię teraz pewnie nad losem i udam się do Krainy Wiecznych Łowów. Ty tymczasem – wskazał na młodzieńca drżącym palcem – masz jeszcze przed sobą jakieś perspektywy i wstyd by było je zmarnować! Dlatego idź już wreszcie, a za mną się nie oglądaj!

Dominik ruszył korytarzem. Truchtem minął toalety i dotarł do grubych stalowych drzwi. Z kieszeni wygrzebał pęk kluczy i wybrał właściwy. Starym przełącznikiem światła włączył pojedynczą żarówkę. Jego oczom ukazało się znajome, szare, niewietrzone pomieszczenie. Wszedł do środka, przekręcił za sobą klucz i zostawił go w zamku. Ukląkł nad sięgającą mu do pasa czarną polimerową skrzynią. Nacisnąwszy okrągły włącznik, wysunął z jej boku klawiaturę i, wlepiając wzrok w niewielki ekran, wybrał wcześniej przygotowaną pod siebie konfigurację. Z szuflady stojącego przy ścianie biurka wygrzebał strzykawkę ze świeżą igłą i szklaną buteleczkę. Odkręcił plastikową zakrętkę i wtłoczył do cylindra jej zawartość. Poranił sobie ramię, w żyłę trafił dopiero za trzecim razem.

Nie minęła chwila, a jego mózg już zdawał się pracować na zwiększonych obrotach. Czuł, jak rozszczepia się na dwie części, jak jego świadomość oddziela się od ciała. Chwiejnym krokiem podszedł do maszyny. Świat zdawał się wirować, wszystko rozmazywało mu się przed oczyma. Wyciągnął dłonie ku kaskowi i nałożył go na głowę. Usiadłszy na skórzanym fotelu, przymknął powieki.

I odpłynął.

***

Najpierw pojawiły się przed nim cudowne, abstrakcyjne wzory o nieustannie zmieniającym się kształcie i barwie. Prawie jak w kalejdoskopie, ale bardziej namacalnie. Nie widział swojego ciała, jego jaźń zdawała się być zawieszona w fantasmagorycznym niebycie. Majaki powoli jęły formułować się w figury geometrycznie, które niczym puzzle z wolna układały się na swoje miejsce, nasiąkając detalami. Minęło trochę czasu nim zmaterializował się z nich dziedziniec ogromnego amfiteatru, na którym Dominik stoczył dziesiątki bojów. Puste trybuny i zupełna cisza nadawały majestatycznej budowli groteskowy charakter. Przy bramie stał odziany w czerwoną tunikę mężczyzna.

– Witaj, Dominiku – odezwał się.

Dominik dopiero teraz zdał sobie sprawę z własnej cielesności. Poczuł lekki ucisk nagolenników i okalającej biodra przepaski oraz ciepło prażącego słońca. Jego aktualne ciało było jednym z setek wyidealizowanych odlewów, jakie przewinęły się przez arenę. Obrzucił mężczyznę wzrokiem. Ostre rysy twarzy, przenikliwe spojrzenie modrych oczu, krótko ostrzyżone blond włosy, dumnie wyprostowane plecy, nogi ułożone w lekkim rozkroku, lewa dłoń położona na biodrze, podbródek oparty o prawą. Wszystko to zdawało się mu być dziwnie znajome.

– Cezar? – skonstatował po chwili.

– Cezar to tylko maska – odrzekła figura, którą Dominik dotychczas znał jako cudownego sędziego, pana życia i śmierci, przypatrującego się mu z wysoko położonej loży.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki twarz postaci nagle zaczęła odkształcać się, roztapiać, zupełnie jakby wykonano ją z wosku. Kości policzkowe jęły opadać, oczy przeistoczyły się w niewielkie szparki, by zaraz zupełnie zniknąć, nos dziwacznie wydłużył się, a nienaturalnie wykrzywione usta po chwili pochłonęła płynna masa, z której wkrótce poczęło formować się nowe oblicze. Włosy zmieniły barwę z koloru dojrzałej pszenicy w jasnoszary, błyskawicznie przy tym rosnąc. Reszta ciała również się przepoczwarzała, plecy wygięły się lekko, umięśnione ramiona i łydki wyraźnie chudły, tunice urosły rękawy, a skórzane sandały zacieśniały oploty.

Gdy metamorfoza dobiegła końca przed Dominikiem stanął lekko przygarbiony, brodaty starzec ubrany w luźny tweedowy garnitur. Dominik pamiętał jego wizerunek z kart szkolnych podręczników, porozwieszanych w mieście plakatów i nieustannie emitowanych w telewizji programów. Nazywano go Prometeuszem ludzkości, darczyńcą naszej rasy, nadczłowiekiem, a najczęściej po prostu Dobrym Ojcem. Zdaje się, że miał niegdyś jakieś imię i nazwisko, lecz te zdążyły się już na dobre zatrzeć w powszechnej świadomości.

– Czy ty…? Czy jesteś…? – Dominik próbował się upewnić w swoich refleksjach.

– Tak – starzec skinął głową, domyślając się reszty pytania. – Albo przynajmniej jedną z jego odnóg. Istota moich rozmiarów nie jest w stanie funkcjonować jako jeden byt. Ale mniejsza o to, chcę ci złożyć ofertę.

Zaraz po wypowiedzeniu słów przez starca ogromny amfiteatr rozprysł się na miliardy drobin, które niczym piasek na wietrze rozwiały się we wszystkich kierunkach. Pod podeszwami butów Dominik poczuł nagle ziemię. Znaleźli się na ciągnącym się aż po horyzont polu. Źdźbła pszenicy leniwie bujały się w rytm podmuchów ciepłego powietrza.

– Ofertę… – Dominik tępo powtórzył ostatnie słowo Dobrego Ojca, rozglądając się wokół siebie. – Ale zaraz, czy to nie ty wysłałeś za mną tego mężczyznę? – dodał po chwili, złapawszy rezon.

– Ja – starzec zgodził się. – Oczywiście Izaak, bo tak było mu na imię, nie poznał nigdy mojej prawdziwej tożsamości, a jedynie jedną z wielu masek.

– „Było mu na imię”… – Dominik zamyślił się. – „Było” a nie „jest”… Skąd wiesz, że zginął?

– Ja wiem wszystko – odrzekł beznamiętnym głosem starzec. – Widzę wszystko, słyszę wszystko, jestem wszędzie i jestem wszystkim. A teraz tobie chcę zaoferować to samo.

– Abym stał się tobą?

– Abyś stał się jak ja. Oto moja oferta – ciągnął po krótkiej pauzie – wieczyste porzucenie okowów cielesności poprzez dokonanie ostatecznej apoteozy własnego umysłu. A krócej, scyfryzowanie swojej świadomości, przeniesienie jej z profanum do sacrum, z ciała do maszyny. Otwarcie trzeciego oka, ale bez dwóch pozostałych. To, albo kostucha.

– Kazałeś tamtemu mężczyźnie za mnie umrzeć, aby zaoferować mi nieśmiertelność. Nieśmiertelność dla której jedyną alternatywą jest śmierć. To nie jest wybór, to iluzja wyboru – odpowiedział chłodno Dominik. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że twarz starca to jedynie kolejna maska, swoista personifikacja bytu, którego samo istnienie stanowczo wykracza poza ludzkie ramy poznania.

– Nie ja pociągnąłem za spust – jednostajny głos figury nie wyrażał żadnych emocji – nie możesz więc winić mnie za jego śmierć.

– Ale żyłby, gdybyś go ze mną nie wysłał.

– Oczywiście. I umarłby, gdybym dwadzieścia lat temu nie wyrwał go z długów. Przedłużyłem mu życie, mam więc prawo mu je odebrać.

– Dlaczego więc chcesz dać je mi? – spytał Dominik. – Powinienem być już trupem. Chyba że i to sobie ukartowałeś?

– I ja mam ludzkie odruchy – odparł starzec. – Kończy nam się czas, choć ten płynie tu szybciej niż na zewnątrz. Decyzja jest w twoich rękach.

– Chyba już ją podjąłem… – odrzekł Dominik.

***

Gdy agenci otoczyli klub, człowiek w szynelu już nie żył. Zidentyfikowano go potem jako Izaaka Beera, eks-komandosa oddziału uderzeniowego działającego niegdyś na terenie Rosji. Jego życiorys zmieniał się w białą plamę wraz z rozwiązaniem Stanów Zjednoczonej Europy i zwolnieniem go ze służby. Tak jakby zaraz po tym zapadł się pod ziemię.

Dominika znaleźli podłączonego do maszyny. Zerwali z niego kask. Zupełnie nie kontaktował, dukał pojedyncze sylaby na przemian wybuchając śmiechem. Nigdy się z czymś takim wcześniej nie spotkali. Załatwili go strzałem prosto w serce, po uzgodnieniu tego z pracodawcą. Po wykonanej robocie do klubu wysłano ekipę sprzątającą, która, uprzątnąwszy ciała, zajęła się wymianą brudnych od krwi kafelek i paneli oraz odmalowaniem poplamionych juchą ścian, co trwało do końca tygodnia. Wszystko, naturalnie, uzgodniono z właścicielem klubu, który ostatecznie wyszedł z całego zajścia bogatszy o kilkaset tysięcy kredytów.

Na arenie wciąż toczą się walki. Podłączeni do maszyn cybergladiatorzy co wieczór mierzą się ze sobą w ogromnym amfiteatrze, oglądani przez tysiące cyberwidzów. Ich bój nadal śledzi oparty o balustradę loży Cezar, którego jeden gest potrafi zaważyć na wysokości wypłat z zakładów, a także, co chyba ważniejsze, o losie samych wojowników. Zmieniło się tylko jedno, obok Cezara widuje się czasem nową postać. Nikt nie był w stanie dobrze się jej przypatrzeć. Zjawia się ledwie na parę chwil, w środku walki. Obrzuca wojowników przelotnym spojrzeniem i zaraz znika. Wiele się o niej mówi, ciągle pojawiają się o niej nowe plotki. Niektórzy twierdzą, że to jakaś gruba ryba, szef z którejś z megakorporacji, który wykupił sobie VIP-owskie miejsce, inni że to Cezar stroi sobie żarty, a gość to tylko iluzja, a nieliczni zaklinają się nawet, że tajemnicza figura to nie kto inni jak Dobry Ojciec, który dogląda swą trzodę. W żadnych z tych tłumaczeń nie ma jednak ani krztyny prawdy. Zapewne nikt nigdy nie odgadnie, że w krótkich spojrzeniach postaci kryje się tęsknota za bezpowrotnie utraconym życiem, że ona sama również stawała kiedyś na arenie z mieczem w dłoni, wygrywała zakłady. A potem los wszystko to jej zabrał. I choć teraz jest kimś więcej, nadczłowiekiem, to jednak nie sposób tak łatwo pogodzić się ze stratą. Ale taka jest cena otwarcia trzeciego oka. Bez dwóch pozostałych.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Nie wypowiem się na temat treści opowiadania, bo niewiele z niego zrozumiałam i nie bardzo wiem, co tam się wydarzyło, w dodatku długi opis walki znużył mnie niemiłosiernie.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia i mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą ciekawsze, zrozumiałe i znacznie lepiej napisane.

 

– W li­czą­cym ponad pół­to­rej ty­sią­ca stron… ―> Tysiąc jest rodzaju męskiego, więc: – W li­czą­cym ponad półtora ty­sią­ca stron

 

– Za­ci­śnij pięść – ode­zwał się, pod­cho­dząc do Do­mi­ni­ka z unie­sio­ną do góry igłą. W świe­tle po­je­dyn­czej ża­rów­ki jego twarz na­bie­ra­ła zło­wro­gie­go wy­mia­ru, ostre cie­nie pod­kre­śla­ły zmarszcz­ki, a ską­pa­ne w mroku oczy przy­po­mi­na­ły ją­trzą­ce się kra­te­ry. – Roz­luź­nij rękę. – Wbiw­szy igłę, prze­su­nął tłok odro­bi­nę do tyłu. W cy­lin­drze za­błysz­cza­ła krew. Tra­fił w żyłę. Ścią­gnął Do­mi­ni­ko­wi opa­skę za­ci­sko­wą i wtło­czył w niego mie­szan­kę nar­ko­ty­ków. ―>  Masło maślane – czy igła mogła być uniesiona do dołu?

Czy krater może jątrzyć się? Czy krew błyszczy?

Narracji nie zapisujemy z didaskaliami. Powinno być:

– Za­ci­śnij pięść – ode­zwał się, pod­cho­dząc do Do­mi­ni­ka z unie­sio­ną igłą.

W świe­tle po­je­dyn­czej ża­rów­ki jego twarz na­bie­ra­ła zło­wro­gie­go wy­mia­ru, ostre cie­nie pod­kre­śla­ły zmarszcz­ki, a ską­pa­ne w mroku oczy przy­po­mi­na­ły jarzące się kra­te­ry.

– Roz­luź­nij rękę.

Wbiw­szy igłę, prze­su­nął tłok odro­bi­nę do tyłu. W cy­lin­drze za­błysz­cza­ła krew. Tra­fił w żyłę. Ścią­gnął Do­mi­ni­ko­wi opa­skę za­ci­sko­wą i wtło­czył w niego mie­szan­kę nar­ko­ty­ków.

Tu znajdziesz wskazówki, jak poprawnie zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

Wy­pra­na ze zmarsz­czek twarz pre­zen­te­ra… ―> Obawiam się, że nie można wyprać twarzy ze zmarszczek.

Może: Pozbawiona zmarsz­czek twarz pre­zen­te­ra

 

Je­stem skoń­czo­ny, po­my­ślał Do­mi­nik, prze­ci­ska­jąc się mię­dzy żywym kłę­bo­wi­skiem. ―> A może: Je­stem skoń­czo­ny – po­my­ślał Do­mi­nik, prze­ci­ska­jąc się mię­dzy żywym kłę­bo­wi­skiem.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: Zapis myśli bohaterów

 

bły­śnię­cia chro­mo­wa­nych luf wy­peł­za­ją­cych zza dłu­gich płasz­czy… ―> Jakoś nie umiem tego zobaczyć – czy oni trzymali te lufy za plecami? Jak pełzają lufy?

 

Nie po­czuł nawet, jak jedna ze zbłą­ka­nych kul wi­ta­ła jego ramię. ―> Osobliwe sformułowanie.

A może zwyczajnie: Nie po­czuł nawet, jak jedna ze zbłą­ka­nych kul trafiła go w ramię.

 

za każ­dym razem, gdy jego rękę prze­szy­wa­ła ko­lej­na fala pie­ką­ce­go bólu. ―> Zbędny zaimek.

 

Spró­bo­wał nadać twa­rzy szcze­gól­ne­go gry­ma­su… ―> Spró­bo­wał nadać twa­rzy szcze­gól­ny gry­ma­s

 

Za­ku­rzo­ne półki upstrzo­no nie­zli­czo­ną ilo­ścią ma­nia­kal­nie zbie­ra­nych przed­mio­tów… ―> Obawiam się, że półek nie można upstrzyć przedmiotami.

Proponuję: Za­ku­rzo­ne półki zajmowała niezliczona ilość ma­nia­kal­nie zbie­ra­nych przed­mio­tów

 

cięż­ko było nie wdep­nąć w jakiś ru­pieć. ―> …trudno było nie wdep­nąć w jakiś ru­pieć.

 

– Kula tylko prze­ora­ła twoje ramię. ―> Zbędny zaimek.

 

Go­spo­darz znikł w od­mę­tach miesz­ka­nia… ―> Raczej: Go­spo­darz zniknąłgłębi miesz­ka­nia

 

gdy oboje mieli już w ustach tlące się pa­pie­ro­sy… ―> Piszesz o dwóch mężczyznach, więc: …gdy obaj mieli już w ustach tlące się pa­pie­ro­sy

Oboje to mężczyzna i kobieta. Oboje to także dęte instrumenty drewniane.

 

Do­mi­nik wbił w męż­czy­znę za­wa­diac­kie spoj­rze­nie.

– Tak… – Męż­czy­zna ner­wo­wo ob­li­zał wargi. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Jego wzrok leżał za­wie­szo­ny w nie­by­cie. ―> Nie wydaje mi się, aby wzrok mógł leżeć.

Proponuję: Jego wzrok błądził za­wie­szo­ny w nie­by­cie.

 

może wy­ja­śnisz mi, za co je­stem ści­ga­ny? ―> Raczej: …może wy­ja­śnisz mi, dlaczego je­stem ści­ga­ny?

 

Chyba oboje wiemy, jak tego do­ko­nał. ―> Chyba obaj wiemy, jak tego do­ko­nał.

 

– Moje walki… – po­wie­dział Do­mi­nik łam­li­wym gło­sem. ―> – Moje walki… – po­wie­dział Do­mi­nik łamiącym się gło­sem.

 

– So­lar­Co­nu – męż­czy­zna od­parł. ―> – So­lar­Co­nu – odparł męż­czy­zna.

 

nie da sobie na­ci­snąć na od­cisk. ―> Brzmi to nie najlepiej.

Proponuję: …nie da sobie nadepnąć na od­cisk.

 

pod­szedł do za­wa­lo­nej gra­ta­mi ko­mo­dy, otwarł jedną z sza­fek i chwi­lę w niej grze­bał. ―> Komody nie maja szafek, komody mają szuflady.

 

z cha­rak­te­ry­stycz­ną gwiaz­dą na chwy­cie. ―> Chyba: …z cha­rak­te­ry­stycz­ną gwiaz­dą na uchwy­cie.

 

Do­mi­nik pod­mył się desz­czów­ką z bla­sza­nej mied­ni­cy. ―> Czy Dominik na pewno podmył się?

A może miało być: Do­mi­nik umył się desz­czów­ką w bla­sza­nej mied­ni­cy.

 

Wczoł­ga­li się we­wnątrz. ―> Wczoł­ga­li się do wewnątrz.

 

I do tego ten okrop­ny gorąc… ―> I do tego to okrop­ne gorąco

 

Po ja­kimś cza­sie fetor prze­sta­wał do­skwie­rać, szło się do niego przy­zwy­cza­ić… ―> Po ja­kimś cza­sie fetor prze­sta­wał do­skwie­rać, można się do niego przy­zwy­cza­ić

 

Wul­gar­ne gra­fit­ti na ścia­nach… ―> Wul­gar­ne gra­ffi­ti na ścia­nach

 

W bia­łym świe­tle lamp na­ścien­nych… ―> W bia­łym świe­tle lamp ­ścien­nych

 

oraz strzę­py poła czar­ne­go płasz­cza. ―>  …oraz strzę­py poły czar­ne­go płasz­cza.

 

zza mi­ja­nych przez czło­wie­ka w szy­ne­lu drzwi wy­peł­za lufa pi­sto­le­tu… ―> Czy lufa pistoletu na pewno wypełzła?

 

Bez­wład­ne ciało prze­wa­li­ło się na Do­mi­ni­ka… ―> Bez­wład­ne ciało zwa­li­ło się na Do­mi­ni­ka

 

Wtedy po­le­cia­ła w ich stro­nę salwa z ka­ra­bi­nu. ―> Chyba miało być: Wtedy po­le­cia­ła w ich stro­nę seria z ka­ra­bi­nu.

Za SJP PWN: salwa  1. «jednoczesny wystrzał na komendę z wielu karabinów lub armat»

 

Kule cudem omi­nę­ły jego ciało, kilka prze­dziu­ra­wi­ło tył roz­pię­tej kurt­ki. ―> Skoro kilka kul przedziurawiło tył kurtki, którą Kamil miał na sobie, nieważne rozpiętą czy nie, to, moim zdaniem, powinien mieć też kilka dziur w plecach.

 

Opuch­nię­ta, na­brzmia­ła od krwi twarz nie­mal za­tra­ci­ła pier­wot­ne rysy. ―> Opuchniętanabrzmiała to synonimy, znaczą to samo. Krew nie powoduje opuchlizny/ obrzmienia, sprawiają to płyny nagromadzone w tkankach ciała.

Proponuję: Opuch­nię­ta i zakrwawiona twarz nie­mal za­tra­ci­ła pier­wot­ne rysy.

 

Usta wy­krę­co­ne miał w ża­ło­snym gry­ma­sie, przez który można było do­strzec pust­ki po wy­rwa­nych zę­bach. ―> Czy dobrze rozumiem, że przez grymas widać było luki po zębach?

Proponuję: Usta wykrzywione w bolesnym grymasie, odsłaniały szczerby po wyrwanych zębach.

 

Wsu­nął dłoń w prawą kie­szeń po­pla­mio­nych juchą spodni… ―> Jucha to krew zwierzęca.

 

Huk broni świ­dro­wał w uchu… ―> W jednym uchu?

 

jak jego je­ste­stwo scala się z pi­sto­le­tem. ―> Czy na pewno jestestwo scalało się z pistoletem?

 

białe świa­tło za­mie­szo­nych na su­fi­cie le­do­wych lamp… ―> …białe świa­tło zainstalowanych/ umieszczonych na su­fi­cie le­do­wych lamp

Za SJP PWN: zamieścić «opublikować coś w prasie lub książce»

 

wy­ko­rzy­stu­je reszt­ki pędu i prze­śli­zga się za bar. ―> …wy­ko­rzy­stu­je reszt­ki pędu i prze­śli­zguje się za bar.

 

ciało drży, serce wali jak dzwon. ―> …ciało drży, serce wali jak młot.

 

Ośle­pio­ny za­bój­ca pró­bu­je tra­fić go z ka­ra­bi­nu… ―> Kto i kiedy oślepił zabójcę?

 

za­dba­ną naj­droż­szy­mi ko­sme­ty­ka­mi. ―> …pielęgnowaną naj­droż­szy­mi ko­sme­ty­ka­mi.

 

Ostat­ka­mi sił chwy­ta za ka­ra­bin… ―> Ostatkiem sił chwy­ta ka­ra­bin

 

unosi lufę do góry i strze­la w wy­szcze­rzo­ną gębę. ―> Masło maślane.

 

agent osu­nął się na zie­mię. ―> Rzecz dzieje się w klubie, wiec chyba: …agent osu­nął się na podłogę.

 

choć­bym miał za to prze­pła­cić ży­ciem… ―> …choć­bym miał to prze­pła­cić ży­ciem

 

za mną się nie oglą­daj! ―> …na mnie się nie oglą­daj!

 

Ma­ja­ki po­wo­li jęły for­mu­ło­wać się w fi­gu­ry geo­me­trycz­nie… ―> Ma­ja­ki po­wo­li jęły for­mo­wać się w fi­gu­ry geo­me­trycz­ne

Za SJP PWN: formułować «wyrażać słowami myśl, opinię, wniosek itp.»

 

ni­czym puz­zle z wolna ukła­da­ły się na swoje miej­sce… ―> …ni­czym puz­zle, z wolna ukła­da­ły się na swoje miej­sca

 

nogi uło­żo­ne w lek­kim roz­kro­ku, lewa dłoń po­ło­żo­na na bio­drze… ―> Nie brzmi to najlepiej. Proponuję w pierwszym przypadku: …nogi ustawione w lek­kim roz­kro­ku

 

dodał po chwi­li, zła­paw­szy rezon. ―> …dodał po chwi­li, odzyskawszy rezon.

 

Zi­den­ty­fi­ko­wa­no go potem jako Iza­aka Beera, eks-ko­man­do­sa… ―> Zi­den­ty­fi­ko­wa­no go potem jako Iza­aka Beera, eksko­man­do­sa

 

do klubu wy­sła­no ekipę sprzą­ta­ją­cą, która, uprząt­nąw­szy ciała… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Może wystarczy: …do klubu wy­sła­no ekipę, która, uprząt­nąw­szy ciała

 

za­ję­ła się wy­mia­ną brud­nych od krwi ka­fe­lek i pa­ne­li… ―> Kafelek jest rodzaju męskiego, więc: …za­ję­ła się wy­mia­ną brud­nych od krwi kafelków i pa­ne­li

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję za szczegółowe wypunktowanie błędów!

Bardzo proszę. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Upewniwszy się, że nikt w niego nie mierzy, sam ruszył dalej korytarzem. W przypływie adrenaliny czuł jak jego broń staje się przedłużeniem ciała, jak jego jestestwo scala się z pistoletem. Wbiega w halę, wygaszone reflektory zdają się tu być istnym kuriozum, a białe światło zamieszonych na suficie ledowych lamp zupełnie nie przystaje do parkietu. Przeczucie skłania go do obrócenia głowy w lewo. Na wyższej kondygnacji celuje w niego jeden z agentów. Dominik w ostatniej chwili wykorzystuje resztki pędu i prześlizga się za bar.

Pierwsze zdanie powyższego cytatu jest w czasie przeszłym, podobnie, jak większość opka, a potem nagle przechodzisz w czas teraźniejszy. Można by to interpretować, jako ciąg przeżyć jesteśstwa scalonego z pistoletem, ale po pierwsze za dużo tego, a po drugie Dominik pojawia się w pewnym momencie imiennie i interpretację diabli biorą.

 

Hmm, pogubiłam się. Mamy scenę, gdy Dominik wchodzi do netu (czy jak to nazwać) i nie wychodzi z niego. Można więc odnieść wrażenie, że wszystko, co się dzieje, dzieje się w wirtualnej rzeczywistości. Tymczasem okazuje się, że nie. W wirtualu on się bawił w gladiatora, a tu mamy coś innego.

Dlaczego do tego szwindla wybrano akurat jego – nie rozumiem. Przypadek? Gość miał po prostu pecha? Nie rozumiem też, co takiego niezwykłego było w Dominiku, że Dobry Ojciec zaoferował mu nieśmiertelność. A właściwie do niej przymusił.

Może byłoby to bardziej zrozumiałe, gdybyś lepiej opisał uniwersum, w którym toczy się akcja, ale IMO poświęciłeś mu za mało miejsca i nie wiedziałam, gdzie właściwie jestem.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka