- Opowiadanie: WyrmKiller - Gigant

Gigant

Dzień dobry, oto moje pierwsze opowiadanie na tym portalu. Inspirowane twórczością Lovecrafta, łączy ze sobą elementy grozy i surrealizmu.

Zapraszam do przeczytania i życzę miłej lektury. 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Gigant

Niewdzięczne słowa zakończyły czternastoletnią służbę funkcjonariusza Dervisa.

– Nie możemy dłużej pozwalać na to, by mieszkańcy z trwogą patrzyli na naszych po­licjan­tów – przemówił komendant, podpalając fajkę. –  Jesteś zbyt okrutny i samozwańczy. To prawda, że potrafisz skutecznie wykonać każdą, zleconą ci robotę. Wielu wykolejeńców zasłu­żyło na los, który ich spotkał. Lecz nasza służba powinna przyjąć oblicze bardziej pokojowej. Mam nadzieję, że mnie zrozumiesz. Proszę, pozostaw na swoim biurku dokumenty i broń. Co do reszty, rozliczymy się telefonicznie.

Dervis opróżnił niewielką klitkę z rzeczy osobistych. Miejsce pracy i wyciszenia stało pu­ste. Rzeczy należące do policji pozostawił na biurku przy samym wejściu do pokoju. Resztę poupychał w dziurawą torbę.

Wyszedł bez słowa. Nie żegnał się z nikim. Nie widział potrzeby. Napluto na niego. Ob­darto z wszelkiego szacunku.

Rozpiął błękitną, nieskazitelną, niesplamioną niewinną krwią koszulę, przeciwieństwo jego umorusanych, wrzodziejącym plugastwem dłoni. Czapkę z dumnym, wyprostowanym, po­licyj­nym orłem wyrzucił w krzaki rosnące nieopodal komisariatu. Jeżeli miał żegnać się z prze­szło­ścią, nie miał zamiaru nikogo oszczędzać.

Wsiadł do samochodu i odjechał czym prędzej spod dawnego miejsca ukojenia. Jednak jedna rzecz przy nim wciąż pozostała. Pragnienia szerzenia sprawiedliwości nie mógł odrzucić.

Położył na wolnym siedzeniu zaufany pistolet. Nie zliczył, ilu przestępców nim ustrze­lił. Zdołał go przemycić w tylnej kieszeni spodni. Z racji, że nikomu nie chciało się go przeszuki­wać, bez problemu zdołał zachować przy sobie pamiątkę po latach służby.

Pozostała mu do wykonania jeszcze jedna misja. Ostatnia w tym wcieleniu.

Nawet jeżeli nie był już policjantem, jego umiejętności wystarczyły do poradzenia sobie z problemem. Płynąca w żyłach lawa rozpalała go do czerwoności. Serce pulsowało, biło bestial­sko w potężnej klatce piersiowej, pałało rządzą schwytania wroga.

Uchylił boczną szybę, zapalił taniego papierosa, po czym na skrzyżowania skręcił w stronę mieszkania. Miał tam parę rzeczy do zabrania.

Zaciągnął się słodką wonią wlatującą do wnętrza samochodu.

 

*

 

Wpadł na trop dealerów już parę tygodni temu, jeszcze zanim został wydalony ze służby. Zatrzymał parkę mło­dzików snujących się bez celu po ulicach miasta. Podkrążone oczy, po­większone spojówki, przypominające miedziane monety, ciężki oddech, no i utrata kontaktu z rzeczywistością. Py­tani o imiona odpowiadali bełkotem. Oznaczało to jedno – bez wątpienia byli pod wpływem środków odurzających. Dervis nie był tylko pewien jakich.

Nie znał się na tym. Miał łapać bandytów, a nie rozpoznawać substancje odurzające. Opiaty czy też inne gówno? A jaka to była różnica? Wiele tego cholerstwa narobiło się podczas jego czternastu lat służby. Wielokrotnie miał do czynienia z ćpunami. Chociaż odurzeni, zachowy­wali resztki świadomości. Oddziaływały na nich bodźce. Czasami rozumieli, co się do nich mó­wiło. Wyli z bólu, gdy Dervis wykręcał ich wątłe nadgarstki.

Ci byli inni. Przypominali bardziej rośliny niż rozumnych lu­dzi. Poruszali się co prawda przed siebie, ale jakiekolwiek uderzenie, wytrącenie z równowagi spra­wiało, że opadali na zie­mię i już się nie podnosili. Najdziwniejsze jednak w tym wszystkim było to, że leżąc na zimnym asfalcie, ich nogi wciąż próbowała maszerować, a ramiona starały się wypchnąć bezskutecznie ciało do przodu. Łamali przy tym nosy, obijali kolana, naba­wiali się siniaków. Pragnęli za wszelką cenę dokądś się dostać.

Taki widok sprawił, że Dervis nie potrafił spać po nocach. Gdy tylko zdołał zasnąć, trafiał do świata snów, gdzie poruszał się niczym żywy trup, z brakującymi kończynami, twarzą po­krytą zaschniętą krwią i dłonią wijącą się jak macka. Budził się wtedy spocony, z podrażnionym gardłem, obolałymi mięśniami i niepokojącym poczuciem bycia obserwowanym.

Gdy napotkał późnym wieczorem kolejnego odurzonego osobnika – nastoletnią dziew­czynę, wkraczającą w dorosłość – nie zatrzymywał jej.

Mijała ciemne uliczki, gdzie pałętały się jedynie szczury i karaluchy skryte w pęknię­ciach budynków. Nie zraziło jej to. Poruszała się jakby po omacku. Stawiała kroki koślawo i nie­równo, ledwo trzymając się powierzchni. Jeden silniejszy podmuch i znalazłaby się leżąc twa­rzą w błocie. Resztkami sił dawała radę się przemieszczać. Nad wyraz silne środki odurzające pomagały jej w maniakalnej wędrówce. Natrafiając na ścianę budynku, tuliła się do niej przez chwilę, macała czule jak kochanka, a następnie od­bijała niczym piłka i pełzła dalej, gdyż nie można było nazwać tego chodzeniem.

Dervis, siedząc wygodnie w wozie policyjnym i popijając jeszcze parującą kawę, starał się powstrzymać grubiański rechot. Jednak śmiech z odurzonej dziewczyny w niczym by mu nie pomógł. To nie jej wina, że narkotyki zdołały przejąć kontrolę nad jej ciałem. Należało winić tych, którzy te narkotyki rozprowadzali.

Obijając się dalej o ściany i mijając pijanych, włóczących się po ulicach rodaków, do­tarła ostatecznie do celu swej wędrówki. Znalazła się w podrzędnej dzielnicy slumsów. Tam, gdzie biedota parała się kradzieżami i drobnymi występkami, by móc przeżyć kolejny dzień.

Weszła do mieszkania położonego na końcu jednej z obskurnych ulic.

Dervis zaparkował auto nieopodal – w przykrytej płaszczem nocy alejce. Nawet nie musiał się upewniać, czy nikt go nie widział.

W nocy miasto powinno tętnić życiem, ale patrolując tego dnia ulice, Dervis dostrzegł je­dynie garstkę osób snujących się niczym cienie. Brakowało imprezowiczów zdzierają­cych swe gardła godowymi rykami, mającymi na celu przyciągnięcie uwagi pijanych kobiet. Bra­ko­wało ciężko pracujących ludzi, powracających ze słabo płatnych prac, z twarzami przykry­tymi nie­szczerym uśmiechem. Nawet bezdomni nie kręcili się za groszem, a cho­wali się skryci pośród ciemnych uliczek.

Dervis czekał na dziewczynę parę godzin. Słońce wschodziło już na horyzoncie. Miał za­miar zgar­nąć ją, jak tylko wyjdzie z mieszkania. Wlepiał zmęczone, przekrwione gałki oczne w spróchniałe drzwi budynku, ale nie doczekał się żadnego ruchu. Nie licząc jej, nie wchodził tam nikt inny. Tak samo nikt nie wychodził. Z mieszkania wydobywał się jednie swąd spaleni­zny oraz rozkładu, przedzierający się nawet do wnętrza auta Dervisa. Zapach do­syć znajomy.

Dervis miał już zamiar wyjść z samochodu i wparować do wnętrza lokalu, gdy radio poli­cyjne wydało z siebie nagły trzask. Na drugim krańcu miasta banda młodocianych rabusiów włamała się do sklepu i postrzeliła ekspedientkę, a resztę przetrzymywała jako zakładników. Wszystkie radiowozy zostały wezwane, by jak najszybciej zająć się tą sprawą. Dervis nie mógł pozwolić na to, by banda przestępców terroryzowała miasto.

Uruchomił silnik. Popędził czym prędzej w stronę napadniętego sklepu.

Jednak poprzysiągł, że powróci do lokalu i rozprawi się ostatecznie ze śmieciami zatruwa­jącymi umysły młodych.

 

*

 

Dotarł pod blokowisko. Wysiadł czym prędzej z auta, obawiając się, że czyjś niegodziwy wzrok go namierzy i prze­szkodzi w realizacji świętej misji. Sąsiedzi nigdy nie poznali praw­dziwego oblicza Dervisa. Oprócz sporadycznych powitań i pomocy w niesieniu zakupów, prze­mykał niczym zjawa, żyjąca w szczelinach pomiędzy deskami, dziurawymi rurami i dawno opu­szczonymi mieszkaniami.

I tak też wyglądało jego mieszkanie. Przy drzwiach stał wciąż nierozpakowany karton z talerzami od rodziców, krzesło wręcz uginało się pod ciężarem zwiniętych ubrań, a na para­pecie obok pnących się do szczelin w oknach roślin, rozstawione zostały w rządku pudełka po zamó­wionym jedzeniu. Dervis traktował mieszkanie bardziej jak melinę, do której to wbiegał na chwilę, zasypiał, a następnie budził się, by móc znów ruszyć do pracy. Już komisariat mógł bardziej nazwać domem. A nawet to zostało mu odebrane.

Rzucił się niczym opętany w stronę masywnej szafy z rozsuwanymi na bok drzwicz­kami. Syk zawiasów zawsze wprawiał biedne uszy w stan agonalny.

W odmętach szafy, oprócz rzuconych bez ładu koszul, Dervis schował zawiniątko – zabez­pieczenie na mroczniejsze czasy. Wysuwając je ostrożnie z szafy, oglądał się co chwilę za sie­bie. Jakikolwiek szelest powodował, że natychmiastowo sztywniał, a krew odpływała mu z twarzy. Nasłuchiwał. Gdy upewnił się, że niebezpieczeństwo minęło, kontynuo­wał misterny plan.

Jeszcze parę świstów, dźwięków odrzucanych koszul, trzasku rozsuwanych drzwi i paczka znalazła się na zewnątrz.

Rozerwał papierowe opakowanie, w które to schował swojego asa.

Następnie się zaśmiał.

Przed jego oczami pojawiła się strzelba – prezent z czasów, gdy zajmował się czyszcze­niem składu arsenału policji. Nikt nie zorientował się, że zniknęła.

Miasto potrafiło nieraz pokazać drugie oblicze. A Dervis preferował być ubezpie­czony na czarną godzinę.

Umieścił w broni amunicję, wycelował w ścianę, tak by poczuć oręż w pewnych, wiecznie gotowych dłoniach, po czym wybiegł z mieszkania, nawet nie zamykając za sobą drzwi. Nie liczył się z tym, że ktoś mógłby go dostrzec. Czy to samotny sąsiad wychodzący z psem na spacer lub dwie emerytki plotkujące o zaginionej dziewczynie. Wiedział na czym powinien się skupić. Musiał dostać się do mieszkania, z którego wydo­bywał się smród zwłok.

Nawet przesiadując w swoim mieszkaniu, czuł ten odór. Zgnilizna drażniła zmysł węchu, drapała w gardle, a spalenizna sprawiała, że oczy piekły i łzawiły.

Był blisko rozszarpania gadów rozprowadzających narkotyki po mieście. Już czuł w ustach ich krew. Wiedział, że bez rozwałki to się nie skończy. I z tego też się niezmiernie cieszył. Oczyszczenie okolicy ze śmieci sprawiłoby, że łatwiej mógłby zasnąć.

Ale teraz nie było czasu na sen. 

Był wzywany. Czuł to w kościach.

Miał misję do spełnienia.

 

*

 

Slumsy zawsze oplatał mrok. Żyjący w nich musieli ciągle oglądać się za siebie. Nigdy nie wiedzieli, kiedy sąsiad zdecyduje się zatopić nóż w ich plecach. Dervis po części im współczuł. To niesprawiedliwość tego świata zesłała na nich ten los. Zło w takim miejscu napędzało się samoistnie. Wystarczyła jedna iskra, by pożar pochłonął większość dziel­nicy.

Ale w slumsach było jeszcze coś niepojącego. Dervis widział to zwłaszcza teraz, gdy mijał grupkę osób przesiadujących na schodach. Zazwyczaj młodzi prze­krzykiwali się w rytm mu­zyki grającej z nieporęcznych skrzynek, przechwalali, jak to obrobili staruszkę oraz nienawist­nym spojrzeniem mierzyli każde, lepiej wygląda­jące auto, błądzące w miejskim labiryncie ulic.

Teraz jednak młodzież ta beznamiętnie wpatrywała się w popękaną kostkę brukową oraz grupkę mrówek krążącą wciąż dookoła. Tak jakby życie w tym miejscu straciło całego ducha. Któregoś dnia wyparował i opadł ku ziemi, by spocząć między warstwami zubożałego piasku.

– Winę za to wszystko ponoszą pieprzone narkotyki – zaklął pod nosem Dervis, po czym wjechał na ulicę brunatnych domów, spowitych w fabrycznym dymie.

Zaparkował w tej samej alejce, w której skrył się poprzednio.

Sprawdził magazynek. Upewnił się, że broń jest naładowana. Każdy nabój był na wagę złota.

Serce zabiło mu mocniej. Umysł galopował do przodu, niczym wypuszczone na wolność źre­bię, a krew napierała na ścianki żył, starając się je rozerwać.

W nozdrzach Dervis poczuł po raz kolejny zapach rozkładu oraz spalenizny.

 

*

 

– Za dwa gramy dawaj mi całą paczkę! – Do uszu Dervisa dobiegł głos chrapliwy, przepa­lony fajkami i zniekształcony przez nadużywanie alkoholu. Należał on do drobnego męż­czy­zny. Właściwie to jeszcze młodzika. Miał niespełna dwadzieścia lat, ale głęboka, nie w pełni zago­jona, ropiejąca tuż przy nosie rana, postarzała go o dobrych paręnaście. – Inaczej nic nie dosta­niesz! Paczka albo spieprzaj stąd! – krzyczał wciąż na zlęknioną i klęczącą dziewczynę.

– Ale jeżeli ją oddam, to wtedy… to wtedy… Nawet nie chcę myśleć co się ze mną stanie – jęczała blondwłosa o twarzy pokrytej czerwonymi niczym dojrzałe jabłka wypry­skami. – Zli­tuj się nade mną.

– Paczka albo figa. To moje ostatnie słowo – upierał się przy swoim.

Dervis wciąż nasłuchiwał. Miał już zamiar wparować do środka, lecz trzymał nerwy na wodzy. Krew buchała mu w żyłach, a ręce same rwały się do działania. Umysł jednak starał się powstrzymać krwawą żądzę wymierzenia sprawiedliwości.

Musiał dowiedzieć się, czy miał rację.

– Potrzebuję tego! Śni mi się to po nocach. Za każdym razem czuję się jakbym umierała. Pożera mnie to we snach. Wiesz dobrze, jak to jest. Zrób to, odsprzedaj mi taniej towar – nale­gała kobieta.

Uczepiła się nogi młodego.

Na twarzy dealera pojawił się lekki uśmiech. Sprawiało mu to przyjemność. Miał nad nią całkowitą kontrolę.

– Błaganiem nic nie wskórasz. Zrozum, że kręcimy tutaj biznes.

– Biznes na ludzkim nieszczęściu.

– Biznes to wciąż biznes. Nie staraj się mnie umoralniać. Sama się uzależniłaś. Więc jeżeli nie godzisz się na wymianę, to teraz cierp.

– Kłamstwo! – wrzasnęła, wbijając paznokcie w jego kolano. Młodzik jęknął z bólu. – Nie prosiłam o to! Nie chciałam się uzależnić. Ale usłyszałam ten głos. On mnie tutaj wezwał. A później zapach… Ten przeklęty, ohydny zapach! Niech go piekło pochłonie, jeżeli istnieje! Wciąż go czuję. On tu jest. Jestem tego pewna. Ten zapach! Źródło tego zapachu! Ukrywacie go. Dobrze to wiem. A teraz dawaj mi ten pieprzony towar!

Rzuciła się na niego, ale zanim zdołała wyrządzić mu większą krzywdę, nie licząc za­dra­panego kolana, młodzik zdzielił ją pięścią. Ta uroniła łzę, ale po chwili powróciła do bła­galnego tonu:

– Proszę, zlituj się nad taką biedną kobietą jak ja. Zapłacę ci inaczej, proszę. Nie zabieraj tylko całego pudła!

– Starczy tego! – wrzasnął Dervis, wychylając się zza ściany.

Nawet nie padło ostrzegawcze hasło, gdy wystrzelił z pistoletu.

– Gliny! – krzyknął młodzik, a nad jego głową przefrunęła kula, trafiając we framugę drzwi. Dealer czmychnął czym prędzej w głąb lokalu, ciągnąc za sobą nieustępliwą klientkę. – Cho­lera! Skąd dowiedział się o nas?

Dervis spudłował jakimś cudem. Nigdy mu się to nie zdarzało. Jeżeli chciał kogoś po­strze­lić, robił to za pierwszym razem. Nie miał zamiaru wydawać ostrzegawczego strzału. Miał gdzieś życie gnojka. Pragnął zobaczyć, jak jego mózg wybucha w akompaniamencie czer­wo­nego konfetti.

Lecz spudłował.

Spojrzał na pistolet, który go jeszcze nigdy nie zawiódł. Był jego jedynym przyjacie­lem, strzelba za to kochanką. A jednak rozczarował go w tak przebrzydły sposób.

Teraz spojrzał na palec, ściskający spust broni. Dervis dojrzał coś zupełnie niebywałego. Jego palec wskazujący poruszał się samoistnie, bez żadnej jego ingerencji. Wpierw wyginał się w prawo, wtem w lewo, by później znaleźć się w dwóch miejscach jednocześnie. Dervis z wra­żenia aż przetarł oczy.

– Co do cholery? – zaklął. Dotarł do niego jeszcze silniejszy smród palonych zwłok. – Z czego oni robią te narkotyki? Z cholernych zmarłych?

Obawiał się odpowiedzi.

Znów spojrzał na palec. Zastygł, tak jak powinien. Musiała to być sztuczka jego zmęczo­nych oczu. Nie sypiał przecież zbyt dobrze. I jeszcze ten odór doprowa­dzający go do szaleń­stwa.

Starczyło użalania się nad sobą. Następnym razem nie chybi. Przyrzekł to sobie.

Ruszył dalej tropem zwierzyny.

Przeszedł przez postrzeloną ościeżnicę. W momencie, gdy znalazł się tuż za nią, kawa­łek drewna oderwał się i spadł z łoskotem na podłogę. Gdyby zaczekał dłużej, zapewne obe­rwałby w głowę. Przeklęte miejsce. Najpierw pudłuje, a później ma okazję zginąć śmiercią niegodną policjanta.

I jeszcze ten zapach. Wdzierał się do ciała, obejmował czule mięśnie, przypominał mroczną energię, wijącą gniazdo wewnątrz organizmu.

Rozbolała go głowa.

Dalsza część meliny znajdowała się pod zie­mią. Klasycznie. Dervis przypo­mniał sobie lata, gdy razem z innymi stróżami prawa wpadał do podobnych przybytków i uzbrojony po zęby, pacyfikował wszystkich tych, którzy stawiali opór. Tak też powinien za­kończyć swe dzieło. Bogini sprawiedliwości wymagała krwawej ofiary, a Dervis był gotów przelać każdą krew.

Ukazał się kolejny pokój. Ściany w nim przyozdobiły zacieki, a wyblakła farba pozostawiła jedynie widmo dawnego koloru. Meble z trudnością utrzymywały się w całości, zbite przekrzy­wionymi gwoźdźmi. Sufit za to przyozdobiły koszmarne plamy, których genezę Dervis się do­myślał.

I wszystko to mogłoby stać się zupełnie nieistotne, Dervis mógłby ruszyć dalej w pościg za narkomanami, starając się wymierzyć sprawiedliwość, lecz pewna rzecz przykuła jego uwagę.

W dwóch rzędach, niczym ławki w kościele, rozstawione zostały kwiaty doniczkowe. De­rvis nigdy wcześniej nie spotkał tak ogromnych roślin. Ich łodygi przypominały mocarne pnie drzew, a liście potrafiłyby z łatwością otulić rosłego mężczyznę do snu. Nawet w pogoni za przestępcami, będąc na skraju świętej krucjaty, Dervis nie potrafił przejść obojętnie obok tych dziwów.

Dotknął łodygi i poczuł, jak pod jego dotykiem roślina zaczyna powoli drżeć.

– Przedziwne.

Musiał dokończyć, to co zaczął. Szubrawcy nie mogli od tak pozostać na wolności. Miasto, potrzebowało świetlanej przyszłości. Oczyszczenia. Powrotu do stanu naturalnego, gdzie pa­nują jedynie podstawowe prawa natury. Tam, gdzie olbrzymie rośliny mogą piąć się ku roz­świetlonemu niebu.

– Eisen – wymówił nazwę miasta, a język splótł się w węzeł. Litery przyszły same. Odna­lazły drogę na wolność przez struny w jego gardle.

Z każdym oddechem swąd nabierał mocy. Stawał się władcą. Po­wietrze nabrało rudawej barwy, a każdy oddech sprawiał, że płuca Dervisa chrypiały i unosiły się z trudem, jakby zostały wypełnione kamieniami. Dervis przysłonił usta w nadziei, że ochroni organizm przed trucizną, lecz nawet wtedy smród znajdował drogę do wnętrza układu oddechowego. Nie mógł od niego uciec. Stawał się jego częścią.

Jedynymi opcjami było zawrócenie lub też dalsza podróż w głąb narkomańskiego leża.

Wybór nie należał do najtrudniejszych.

Przy jednej z prowizorycznych komód znajdowało się wy­żłobione przejście. Zlepione ze sobą deski służyły za prowizoryczne drzwi, które teraz szeroko otwarły się przed mężczyzną.

Pośród smrodu spalonych zwłok, rozkładającego się zwierzęcego truchła i zaskakującej wręcz słodyczy, której to opary od niedawna muskały podniebienie Dervisa, wyczuł jeszcze jeden zapach. Ten można było określić na swój sposób jako wyjątkowy. Zapach tchórzostwa. Smród ukrywania się w cieniu światła porannego, unikania odpowiedzialności i próby łatwego życia. Tym też karmił się Dervis. Niczym łyk kawy o poranku, smród tchórza stawiał go na nogi.

Wyciągnął zza pazuchy strzelbę, odbezpieczył ją, przysunął do ust i ucałował niczym naju­lubieńszą z kochanek. Rzucił się przed siebie i przygotował umysł na ustrzelenie każdej żywej istoty, która stanie na drodze krucjaty.

Tunel prowadził przez mroki głębin. Dervis nie potrzebował jednak zmysłu wzroku, by móc się poruszać. Podążał za zapachem. Pod jego nogami chrupotała ziemia. Niekiedy błoto przylepiało się do podeszwy gumowych butów. Nad głową szeleścił gwizd wiatru dobiegający z nieznanego kierunku. Na domiar złego, smród przybrał teraz formę świeżo rozkładającego się truchła, którego to pożerane przez robaki usta dmuchały oparami wprost w lico Dervisa. Oczy łzawiły, a uszy przytkały. Jednak nos pozostawał niezawodny.

– Tu jesteście! – wrzasnął, po czym wystrzelił przed siebie. Pocisk na chwilę rozświetlił przestrzeń, by następnie znów pozwolić ciemności przejąć władzę.

Od ścian tunelu odbiło się jedynie przejmujące echo wystrzału.

Dervis przystanął.

Ciężko oddychał. Nie dowierzał co się stało. Był pewien, że nie nacisnął spustu strzelby.

Spojrzał na swoje dłonie. Nagle, z zupełnie niewytłumaczalnego powodu, zdołał do­strzec palce. Tak jakby znalazł się na zewnątrz, a promienie słoneczne zaczęły rozświetlać mu wizję. Ciemność odpłynęła niczym liść pozostawiony na tafli jeziora.

Sam widok tego, jak jego ręka, poruszana niczym marionetka, wije się, drży i wibruje, two­rząc złudzenie rozwarstwiania, wprowadził Dervisa w obrzydzenie gorsze niż te spowodo­wane smrodem przenikającym lokal z każdej strony.

Zamachnął i uderzył w wijącą się abominację.

Trach.

Na ziemi wylądował palec wskazujący.

– Co do… – zadziwił się.

Przyjrzał się niewielkiemu kikutowi. O dziwo krew nie tryskała z rany. Głównie dlatego, iż rany nie było. Miejsce, w którym palec oderwał się barbarzyńsko od reszty ciała, zasklepiło się momentalnie.

Ale to nie był koniec dziwów.

Oderwany palec wił się przez chwilę niczym robak szukający nory. Dervis miał już zamiar go złapać, gdy wtem dostrzegł, że dłoń posiada na nowo komplet pięciu pal­ców.

– Co jest?

Zupełnie jakby ten makabryczny obraz nigdy się nie wydarzył.

Ale palec został roztrzaskany. Dowodem tego była dżdżownica wijąca się pod nogami De­rvisa.

Wtem usłyszał głos. Skrzek. Jakby nieznana obecność rysowała stalowym przed­miotem po tablicy. Wyrwał się do biegu. Czuł się wzywany. Zacisnął dłoń na strzelbie, palcami otulił spust.

Na ziemi pozostawił palec, który to, wijąc się jak robak, zagrzebał się w podłożu. Przebił z łatwością piaskową strukturę i w oka mgnieniu został zassany w głąb czegoś, co pulsowało, wiło i przemieszczało się swobodnie pod ziemią.

 

*

 

– On tu jest! Bagieciarz tu jest! – wrzeszczał młodzik wciąż targając za sobą niedoszłą klientkę. Zamieszana bez zgody w konflikt, oddała się całkowicie zapachowi. Słodycz roz­kładu. Tego pragnęła. To on ją wzy­wał z drugiego końca miasta. Nawet nie musiała płacić. Paczuszka wciąż bezpiecznie spo­czywała w jej napuchniętych dłoniach.

– Wpuściłeś go! Cholera, to twoja wina! – krzyczał drugi z młodych, a wtórowała mu reszta ekipy skryta w dalszych częściach tunelu. Jego ręka wiła się w każdą ze stron i bardziej przy­pominała mackę niż ludzką kończynę. – Już po wszystkim. Wystrzela nas jak psy…

Nawet nie zdążył dokończyć, gdy jego pierś przebił wystrzał ze strzelby.

Krew napłynęła do ust i po chwili, niczym z fontanny, trysnęła na każdą ze stron. Ciało opadło na ziemię.

Z mroków tunelu wydostał się łowca ściągający zwierzynę. Z trudem celował w stronę wrogów. Brakowało mu ręki, a w miejscu, gdzie zaczynały się barki, wystawała samotna kość, zwisająca niczym sopel lodu. Na twarzy malował się groteskowy uśmiech. Usta pokrywały drobne zadrapa­nia, z których to sączyły się kropelki krwi. Najbardziej przerażające jednak były oczy – zwie­rzęce, domagające się krwi. Biel gałek pokryła czerwień.

– Zabić go! – wrzasnął młodzik ze szramą na twarzy, ale zanim zdążył wystrzelić, jego żołądek został przebity przez mackowatą istotę. – Jak to…?

Uczepiona nogi dziewczyna znala­zła się teraz w centrum pomieszczenia rozświetlanego lampami górniczymi. A raczej zna­lazło się coś, co powstało z jej ciała. Całe nabrzmiało, niczym napełnione wodą. Skóra zafalo­wała, by następnie rozciągnąć się w każdą z możliwych stron. Pozo­stali, przerażani i sparaliżowani strachem, posłyszeli jedynie donośny chrupot. Następnie szkie­let dziewczyny rozpadł się, a ona zmieniła się w stertę mięsa oraz skóry, z krwią wydoby­wającą się miarodajnie z poszerzonych otworów ciała.

Ktoś w oddali krzyknął. Inna osoba modliła się w nieznanym języku. A jeszcze inna, której dłoń uformowała się w wirującą mackę, zbliżyła do swej ofiary. Zagnieżdżając dłoń w jelitach, poruszała nią, a krew tryskała strumieniami, łącząc się ze szkarłatnym jeziorem tuż pod nogami.

Zdeformowane ciało dziewczyny wciąż się rozrastało. Owinęło się wokół nóg młodzika, tak jak robiło to za życia. Odnalazło ranę na jego kolanie, którą to zadała jej ludzka forma. Wbiła się w nią macką niczym nożem i rozszerzając skórę na pół, wdarła się do środka.

Pomimo odniesionych ran, młodzik zdawał się wciąż oddychać. Wydobywał z siebie je­dy­nie stłumiony bulgot. Oczy, ze źrenicami poczerniałymi jak smoła, obserwowały horror dzie­jący się z ciałem. Wargi zdążyły gdzieś zniknąć, tak jakby zręczny chirurg zaszył je wewnątrz ciała. Nie zważył nawet na to, jak postrzelone ciało jego kompana, wijące się jak wąż, wsunęło w rozciągniętą skórę dziewczyny i zniknęło w odmętach.

Ludzie, złączeni ze sobą przez makabryczny rytuał, utracili swe humanoidalne kształty. Przebijani mackami wyginali się w spazmach i rozciągając się w nienaturalne kształty, zamie­niali w coś, co przypominało ludzką breję złożoną z krwi, organów, trzewi oraz skóry.

Światło lampy zamigotało pożerane przez groteskowy terror, by za chwilę ukazać ostat­niego człowieka ostałego się na polu bitwy.

Policjanta, przybyłego z misją szerzenia samozwańczej sprawiedliwości, abominacja poże­rała już od dłuższego czasu, zatruwając po­woli umysł.

Dervis zorientował się, że brakowało mu ręki. Nie wiedział, gdy ją utracił.

Zwisająca z kikuta kość odpadła, a potwór wciągnął ją do czegoś, co przypominało otwór gębowy.

Resztkami sił mężczyzna wymierzył strzelbę w piętrzące się przed nim cielsko.

Wystrzelił.

Kula zatopiła się w istocie. Krew trysnęła. Wystrzeliły z niej ludzkie jelita. Wypluła z siebie czyjeś organy. Po czym, zasklepiła ranę i wszelkie utracone części zassała, jakby nie stała się jej żadna krzywda.

Policjant odrzucił broń, przedtem ją całując. Walka nie miała sensu, jak i ucieczka. Wie­dział, że abominacja go obserwuje. Dziesiątki skradzionych oczu skierowa­ne były w każdą stronę. Potwór pełznął w jego kierunku, przesuwając ociężałe cielsko i pozo­stawiając z tyłu kałużę krwi.

Dervis zrozumiał, co pchało młodych w stronę narkotyku. Była do nieodparta chęć złącze­nia się z istotą doskonałą, przekraczającą wszelkie ograniczenia ludzkiego umy­słu. Gdyby tylko zrozumiał to wcześniej. Mógłby od dawna być częścią Giganta.

Wybrano go w momencie, gdy poczuł zapach rozkładu. Od tego wszystko się za­częło. Nie było już dalszej ucieczki. Jego los został spisany przez istotę potężniejszą. Tylko ona mogła spełnić jego marzenie. Wyko­rzystała pragnienie sprawiedliwości. Szeptała. Zwodziła. Przycią­gnęła przed oblicze i rozpoczęła ucztę.

Gdy Dervis rozmyślał o pięknie Giganta, jego ciało już w połowie złączyło się z abo­mina­cją. Zamiast ręki wyrosła macka. Złączyła się z obmierzłym cielskiem. Był pożerany. Tracił powoli humanoidalne ciało. Gigant nie spieszył się w pożeraniu. Nie miała ku temu powodu, policjant przecież nie uciekał. A nawet jeżeli ostatkami sił miałby podjąć próbę ratunku, jego myśli w całości otulały podszepty abso­lutu.

Stał się jednością z Gigantem.

 

*

 

Dervis czuł, jak jego świadomość unosi się ku górze. Ciało zo­stało zmasakrowane, poła­mane i zmienione w coś, co teraz wiło się i znikało w ciemnościach tuneli.

Zdołał ujrzeć przeszłość, zupełnie jakby działa się tuż przed jego oczami. Widział sie­bie, wkradającego się do budynku. Lecz obraz ten różnił się od zapamiętanego. Nie wtargnął tam dzielnie, z bronią w dłoni, tylko wpełzł niczym żywy trup, tak samo, jak wpełzła tam ko­bieta, którą to obserwował tej pochmurnej nocy. Oczy przykryte zostały mrokiem, ciało drgało, a usta szeptały, wykręcając się w nienaturalne, gro­te­skowe kształty. Już wtedy władał nim narkotyk – Gigant.

Jednak pomylił się. Narkotyk nie istniał, a przynajmniej nie w takiej formie, jaką sobie wyobrażał. Narkomani handlowali czymś potężniejszym. Sprzedawali ten okrutny zapach zgni­lizny wdzierający się w świadomość. Głupcy. Przez nich przeklęte zostało całe miasto.

Albo i nie. To co dostrzegł, to co poczuł i to czego stał się częścią – tym właśnie było miasto. Tym było Eisen. I nawet teraz, gdy świadomość zaczęła zanikać, pożerana przez abo­minację, nazwa tego miasta budziła w nim trwogę. Horror skrywany w czeluściach. Eisen kon­trolowało. Myślało i żyło, choć żywot ten znacznie przerastał żywot ludzki. Wpły­wało na umysły od dawna. Był pewien, że zanim poczuł zapach rozkładu, już wtedy miasto spisało jego los na stratę.

A teraz powrócił do teraźniejszości. Unosił się nad lokalem. Widział slumsy, po których poruszały się kolejne istoty oczarowane przez Giganta. Zmierzały ku zagładzie.

A apetyt Giganta nie kończył się. Potwór przemierzał tunele, a w środku obrzydliwego cielska tliła się resztkami sił świadomość Dervisa.

 

Koniec

Komentarze

Cześć,

 

pomysł nie był zły, ale niestety wykonanie nie wyszło najlepiej. Jest tutaj sporo błędów, część wymienię poniżej, ale nie dobrnąłem do końca tekstu. Po napisaniu opowiadania, radziłbym Ci, odłożyć je na jakiś czas na bok, żeby odleżało swoje, a następnie przeczytać. Sam wtedy na pewno wyłapiesz część błędów. Musisz dalej ćwiczyć, a na pewno będzie lepiej.

 

„To prawda, że potrafisz skutecznie wykonać zleconą ci roboty.” – literówka zamiast „y” powinno być „ę”, brakuje też „każdą” przed „zleconą”, a przynajmniej wydaje mi się, że wtedy będzie lepiej brzmiało.

 

Rozebranego z wszelkiego szacunku” – odarto, brzmiałoby lepiej

 

„Miał ważniejszą rzecz do roboty.” – to zdanie w ogóle mi tam nie pasuje

 

„przeciwieństwo jego umorusanych, wrzodziejącym plugastwem dłoni” – brakujący przecinek

 

Ci, przyłapani pośród nocnych patroli, przypominali bardziej rośliny niż rozumnych ludzi” – zamiast „ci” użyłbym „narkomani”, zmieniłbym też „pośród” na „w trakcie”, bo teraz sugerujesz, że tamci razem z policjantami odbywali nocne patrole.

 

„Widok ten sprawił, że Dervis nie potrafił spać po nocach”– zamieniłbym na „taki widok sprawiał

 

maszerował niczym żywy trup, z brakującymi kończynami” – jeśli nie miał kończyn, to nie mógł maszerować, może lepiej zamienić to na „poruszał się”, albo doprecyzować, że nie miał rąk, wtedy mogłoby zostać „maszerował”

 

„Pozwolił jej wlec się przed siebie, włócząc nogami i mamrotając pod nosem nieznane słowa” – jak dla mnie zbędne zdanie, albo do poprawy

 

„I jakże maniakalna ona nie była.” – nie zrozumiałem tego zdania

„gdyż chodzeniem tego nazwać nie szło” – zbyt potocznie, proponuję „gdyż nie można było tego nazwać chodzeniem”

„Dervis dostrzegł jedynie garstkę jednostek snujących się niczym cienie”– nie pasuje, lepiej zamienić na „osób”

 

„Nawet bezdomni nie kręcili się po uliczkach za groszem, a chowali się skryci pośród ciemnych uliczek ” – może się czepiam, ale to sugeruje, ze te uliczki znajdują się za groszem, może tak „nawet bezdomni nie kręcili się po uliczkach, żebrząc od napotkanych przechodniów. Woleli skryć się pośród ciemnych uliczek”.

 

„Tym bardziej dziwił widok młodej dziewczyny z trudem utrzymującej równowagę. Ubrana była również nazbyt szykownie jak na zwykłą ćpunkę – markowe buty, spodnie z najnowszej kolekcji i skórzana kurtka wisząca na ramieniu.” – niepotrzebny fragment o braku równowagi, już o tym napisałeś. Co do drugiego zdania, to nie wiem dlaczego jej ubiór miałby świadczyć o tym, że nie jest ćpunką. Skoro było ją stać (albo jej rodziców) na markowe ciuchy, to tym bardziej na narkotyki. Nie znam się, ale to chyba droższe używki niż alkohol.

 

„Dervis czekał tak na nią parę godzin.” – bez „tak”

„Słońce poczynało już wschodzić na horyzoncie, a jego służba już dawno powinna się skończyć.” – zamień „poczynało” na coś innego, druga cześć zdania odnosi się do gliniarza, tak? Jeśli tak, to jest to błąd. Wywalili go przecież z policji, więc już nie był na służbie.

 

„jak tylko wyjdzie z podrzędnego mieszkania” – zaznaczone do usunięcia

 

„Dervis zakończył swą zmianę” – tutaj ponownie napisałeś tak, jakby on dalej pracował w policji.

 

„Teraz, gdy nic go nie trzymało, miał ku temu okazję.” – nie rozumiem, to zdanie jak na mój gust do wycięcia, albo przerobienia

 

„Sąsiedzi nigdy nie poznali prawdziwego oblicza Dervisa. Oprócz sporadycznych powitań i pomocy w niesieniu zakupów, Dervis przemykał niczym zjawa, żyjąca w szczelinach pomiędzy deskami, dziurawymi rurami i mieszkaniami dawno opustoszałymi – powtórzyłeś w krótkim odstępie imię, zamień jedno, np. na „mężczyznę”. Brakuje też przecinka przed „żyjąca”. Zamieniłbym szyk na „dawno opuszczonymi mieszkaniami”

 

Strzelba.

Przed jego oczami pojawiła się strzelba – prezent z czasów, gdy to zajmował się czyszczeniem składu arsenału policji” – powtarza się „strzelba” musisz to jakoś przerobić. Zbędne „to”

 

„Nikt nie zorientował się, że zniknęła.” – swoją drogą niezły burdel musieli mieć na komendzie, że nawet nie zauważyli brakującej broni :D

 

„Miasto potrafiło nieraz pokazać przerażającego pazura” – zamieniłbym to na coś innego, np. drugie oblicze

 

Że samotny sąsiad wychodził właśnie z psem na spacer. Że na jednym z niższych pięter dwie emerytki dyskutowały o zaginionej dziewczynie ” – nie pasuje mi to „że” na początku zdania

 

„W głowie miał jedynie slumsy, a pośród nich jedną lokalizację, z której wydobywał się smród zwłok.” – poprawiłbym całe zdanie.

 

„oczy poczynały mu piec i łzawić” – zamieniłbym na coś innego

 

„Oczyszczenie okolicy ze śmieci sprawiałoby, że lepiej zasnąłby w nocy” – zamieniłby na „ sprawiłoby, że łatwiej mógłby zasnąć”

 

„Mieszkali tam ludzie biedni, pracujący w słabo płatnych zawodach lub też parający się bandyterką, borykający się z problemami zanieczyszczonego środowiska, ciągłymi kradzieżami i zabójstwami.” – o tym już napisałeś wcześniej. Po pierwszym zdaniu w tamtym akapicie, przerobiłbym początek trzeciego zdania na „Żyjący w nich ludzie…”

 

„Nigdy nie wiadomo, gdy sąsiad zdecyduje się wbić ci nóż w plecy” – zamieniłbym na „nigdy nie wiadomo, kiedy sąsiad zdecyduje się zatopić nóż w twoich plecach”

 

„w ludziach mieszkających w slumsach było coś niepokojącego” – w krótkim odstępie zbyt często powtarza się „ludzie żyjący w slamsach”. Musisz to jakoś przerobić.

 

„gdy mijał przejazdem grupkę osób, przesiadujących na schodach” – zaznaczone usunąłbym, brak przecinka po „osób”

 

„nienawistnym spojrzeniem skreślali każde” – „mierzyli” byłoby lepsze

 

„Zaparkował w tej samej alejce, w której to skrył się podczas tamtej, zbyt cichej nocy.” – moim zdanie wystarczyłoby skrócić do „zaparkował w tej samej alejce, w której skrył się poprzednio”.

 

„Pragnął znaleźć się w paszczy meliny narkomanów” – tutaj coś nie pasuje

 

„a krew poczęła napierać” – do zamiany

 

„Tym razem smród stawał się coraz bardziej uciążliwy. Z każdym krokiem w stronę zawalającej się rudery, Dervis odczuwał go coraz mocniej.” – w obu zdaniach napisałeś, że poczuł smród. Jedno musisz usunąć i pewnie trochę pozmieniać cały akapit.

 

„zniekształcony przez nadużycie alkoholu” – nadużywanie

 

„jęczała blondwłosa dziewczyna o twarzy pokrytej czerwonym niczym dojrzałe jabłka wypryskami” – powtarza się dziewczyna, literówka „czerwonymi”

 

„Był teraz w pełni władzy.” – zamieniłbym na „miał nad nią całkowitą kontrolę”

 

„wrzasnęła, wbijając paznokcie w jego kolano” – brakujący przecinek

 

„Jestem tego pewien” – pewna

 

„wrzasnął Dervis, wychylając się zza ściany.” – brakuje przecinka

 

„Spojrzał na pistolet, który to jeszcze nigdy go nie zawiódł” zamieniłbym na „który go jeszcze nigdy nie zawiódł”

 

„Teraz spojrzał na palec, ściskający spust broni” – brakuje przecinka

 

Dobiegł do niego jeszcze silniejszy smród palonych zwłok” – dotarł

 

„przypominał mroczną energię, wijącą gniazdo wewnątrz organizmu” – brakuje przecinka

 

„Dalsza część meliny narkomanów” – zaznaczone można usunąć, nie musisz precyzować do kogo należała, zwłaszcza, że wcześniej już o tym wspominałeś.

 

„goniąc nieuchwytną sprawiedliwość” – coś tu jest nie tak, to on chciał wymierzyć sprawiedliwość, więc nie mógł jej gonić.

 

„brzmienie jego głosu rozlało się w nicość.” – może się czepiam, ale głos chyba nie może się rozlać w nicość, trochę to przekombinowane

 

za często o smrodzie i zapachu

 

„Misja. Święta misja, o której nie mógł zapomnieć. Głód. W jego bebechach wzmagał się głód.” – nie bardzo rozumiem, co z tą misją i głodem? „bebechy” na pewno do zmiany

 

„To miasto, potrzebowało świetlanej przyszłości. Zbyt wiele plugastwa mieściło w sobie miasto.” – powtórzenie

 

„której to opary od niedawna poczęły muskać podniebienie Dervisa” – muskały

 

Pośród smrodu spalonych zwłok… wyczuł jeszcze jeden zapach. Dosyć wyróżniający się spośród innych, intensywnych fetorów.” – powtórzenie. To drugie zdanie do skasowania

 

„Pod jego nogami chrupotała ziemia… wprost w lico Dervisa.” – za długie zdanie. Przerób je na kilka krótszych.

 

„Oczy poczęły łzawić, uszy z jakiegoś powodu przytkały się, a następnie ustąpiły miejsca przejmującemu, telewizyjnemu szumowi” – poczęły do zmiany. Reszta zdania do przerobienia. Sugerujesz w nim, że to uszy ustąpiły, a chyba nie o to Ci chodziło.

 

„Tropił, węszył, polował.” – tutaj też sugerujesz, że to nos robił

 

„Od ścian przejścia odbiło się jedynie przejmujące echo wystrzału” – może lepiej korytarza albo pomieszczenia?

 

„Zamachnął się ręką we władaniu umysłu i uderzył w wijącą się abominację.” – to zdanie jest całkowicie niezrozumiałe.

Dziękuję za wszelkie uwagi i przeczytany tekst. Wezmę je do serca i zajmę się poprawą tekstu, by wyszedł on jak najlepiej. Nie poddaję się i dalej będę się szkolić w sztuce pisania opowiadań.

Hmm, nie bardzo wiem, co napisać.

Ale zacznijmy od pozytywów. Niewątpliwie jest tu dobry pomysł. Podoba mi się połączenie zgorzkniałego gliniarza, który właśnie musiał pożegnać się ze służbą z lovekroftowym potworem. Klimacik też jest niezły, taki trochę noir kryminał, przynajniej początkowo.

Natomiast wykonanie… Obawiam się, że tu musisz mocno popracować. Szwankuje wszystko od budowy zdań do interpunkcji.

Jest jeszcze kwestia stylistyki i tutaj mam największy problem, bo – sądząc po wstępie i tagach – piszesz ten tekst serio. Jeśli tak, to nie jest dobrze. Przesadzasz i to sprawia, że idziesz w parodię. Tak w pierwszym momencie odebrałam Twój tekst. Dla przykładu:

Rozpiął błękitną, nieskazitelną, niesplamioną niewinną krwią koszulę, przeciwieństwo jego umorusanych, wrzodziejącym plugastwem dłoni. Czapkę z dumnym, wyprostowanym, policyjnym orłem wyrzucił w krzaki rosnące nieopodal komisariatu. Jeżeli miał żegnać się z przeszłością, nie miał zamiaru nikogo oszczędzać.

Koszula jest błękitna, nieskazitelna i na dodatek niesplamiona krwią niewinnych. Wiesz, koszule zmienia się co dnia, więc byłoby dziwne, gdyby była splamiona krwią, nieważne czy winnych, czy niewinnych. Dlaczego miał umorusane dłonie i na dodatek wrzodziejące? Potem masz czapkę i znów garść przymiotników i to patetycznych. Orzeł na czapce jest i dumny, i wyprostowany. Za dużo tego. Osiągasz w ten sposób efekt przeciwny do zamierzonego. Tak jakbyś puszczał oko do czytelnika i mówił: no dobra, wygłupiam się. Ostatnie zdanie. Wiem, o co Ci chodziło, ale kogo nie oszczędził, rzucając czapką w krzaki?

Kolejna rzecz to research, którego nie zrobiłeś. Masz tu sporo merytorycznych baboli. Jeśli gliniarza zwalniają musi zdać broń i odznakę. Nie da się inaczej. Dervis mógł mieć w samochodzie dodatkowy, prywatny pistolet, ale służbowej broni by nie wyniósł. I na pewno nie w tylnej kieszeni spodni. Może pistolecik kobiecy, ale nie porządną broń. Włożysz lufą w dół to wyleci, kolbą w dół nie ma sensu, bo Ci za dużo czasu zajmie wyjęcie. Mógł włożyć za pasek spodni. Wspomniana wcześniej czapka, nie precyzujesz, gdzie toczy się akcja, ale nazwisko wskazuje na Stany i popatrz, co oni tam na tych czapkach noszą, nie nasze polskie orzełki. Dalej, jeśli gość nie był krawężnikiem, a sądząc po tym, czym się zajmował – nie był, to chodził po cywilu, więc skąd mu się tam nagle mundurowa czapka wzięła? Kradzież broni z magazynu raczej nie przejdzie niezauważona. Poza tym ten wątek zmienia Ci w sposób znaczący bohatera. To już nie Brudny Harry, ale zwyczajny świr.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Przykro mi to pisać, ale opowiadanie nie spodobało mi się. Ani jako horror, ani jako opowieść o policjancie usiłującym, mimo zwolnienia ze służby, nadal pozostać stróżem prawa.

Owszem, dostrzegam tu cień pomysłu, ale cóż z tego, skoro zamordowałeś go bardzo złym wykonaniem.

 

prze­mó­wił ko­men­dant, pod­pa­la­jąc fajkę. ―> …prze­mó­wił ko­men­dant, zapalając fajkę.

 

– Je­steś zbyt okrut­ny i sa­mo­zwań­czy. ―> Na czym polegała jego samozwańczość?

 

przy­jąć ob­li­cze bar­dziej po­ko­jo­wej. ―> …przy­jąć ob­li­cze bar­dziej po­ko­jo­we.

 

Jed­nak jedna rzecz przy nim wciąż po­zo­sta­ła. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

pa­ła­ło rzą­dzą schwy­ta­nia wroga. ―> …pa­ła­ło żądzą schwy­ta­nia wroga.

Sprawdź, co znaczą słowa rządzążądzą.

 

Wpadł na trop de­ale­rów już parę ty­go­dni temu… ―> Wpadł na trop dile­rów już parę ty­go­dni temu

Używamy pisowni spolszczonej.

 

Pod­krą­żo­ne oczy, po­większone spo­jów­ki… ―> Czy tu aby nie miało być: Pod­krą­żo­ne oczy, po­większone źrenice

Sprawdź, czym jest spojówka.

 

do któ­rej to wbie­gał na chwi­lę… ―> …do któ­rej wbie­gał na chwi­lę

 

Rzu­cił się ni­czym opę­ta­ny w stro­nę ma­syw­nej szafy z roz­su­wa­ny­mi na bok drzwicz­kami. Syk za­wia­sów za­wsze… ―> Skoro szafa miała rozsuwane drzwi, to nie było tam zawiasów.

 

Ja­ki­kol­wiek sze­lest po­wo­do­wał, że na­tych­mia­sto­wo sztyw­niał… ―> Ja­ki­kol­wiek sze­lest po­wo­do­wał, że na­tych­mia­st sztyw­niał

 

w które to scho­wał swo­je­go asa. ―> …w które scho­wał swo­je­go asa.

 

A De­rvis pre­fe­ro­wał być ubezpie­czony na czar­ną go­dzi­nę. ―> Raczej: A De­rvis chciał być ubezpie­czony na czar­ną go­dzi­nę.

 

domów, spo­wi­tych w fa­brycz­nym dymie. ―> …domów, spo­wi­tych fabrycznym dymem.

 

Na­le­żał on do drob­ne­go męż­czy­zny. ―> Na­le­żał do drob­ne­go męż­czy­zny.

 

o twa­rzy po­kry­tej czer­wo­ny­mi ni­czym doj­rza­łe jabł­ka wypry­skami. ―> Dojrzałe jabłka mają wypryski???

A może miało być: …o twa­rzy po­kry­tej wypryskami, czer­wo­ny­mi ni­czym doj­rza­łe jabł­ka.

Pragnę zauważyć, że nie wszystkie dojrzałe jabłka są czerwone.

 

Na twa­rzy de­ale­ra po­ja­wił się… ―> Na twa­rzy dile­ra po­ja­wił się

 

jego mózg wy­bu­cha w akom­pa­nia­men­cie czer­wo­nego kon­fet­ti. ―> Akompaniament to dźwięk towarzyszący czemuś, a konfetti, tak jak krew, lecą po cichutku, więc nie mogą być akompaniamentem.

 

swąd na­bie­rał mocy. Sta­wał się wład­cą. Po­wietrze na­bra­ło ru­da­wej… ―> Powtórzenie.

 

Przy jed­nej z pro­wi­zo­rycz­nych komód znaj­do­wa­ło się wy­żłobione przej­ście. Zle­pio­ne ze sobą deski słu­ży­ły za pro­wi­zo­rycz­ne drzwi… ―> Powtórzenie.

 

Wy­cią­gnął zza pa­zu­chy strzel­bę… ―> Obawiam się, że noszenie strzelby za pazuchą nie jest możliwe.

Za SJP PWN: pazucha/ zanadrze daw. «miejsce pod wierzchnim ubraniem na piersi»

 

Nad głową sze­le­ścił gwizd wia­tru… ―> Skoro szeleścił to nie gwizdał.

 

Na do­miar złego, smród przy­brał teraz formę świe­żo roz­kła­da­ją­ce­go się tru­chła, któ­re­go to po­że­ra­ne przez ro­ba­ki usta dmu­cha­ły opa­ra­mi wprost w lico De­rvi­sa. ―> Bardzo nieczytelne zdanie.

 

Po­cisk na chwi­lę roz­świe­tlił prze­strzeń… ―> Świecący pocisk?

A może miało być: Wystrzał na chwi­lę roz­świe­tlił prze­strzeń

 

Nie do­wie­rzał co się stało. ―> Chyba miało być: Nie do­wie­rzał temu, co się stało.

 

Za­mach­nął i ude­rzył w wi­ją­cą się abo­mi­na­cję. ―> Obawiam się, że tak jak abominacja nie może się wić, tak nie można w nią uderzyć.

Za SJP PWN: abominacja «obrzydzenie, wstręt»

 

palec, który to, wijąc się jak robak… ―> …palec, który wijąc się jak robak

 

ni­czym z fon­tan­ny, try­snę­ła na każdą ze stron. ―> …ni­czym fontanna, try­snę­ła we wszystkie strony.

 

zadrapa­nia, z któ­rych to są­czy­ły się kro­pel­ki krwi. ―> …zadrapa­nia, z któ­rych są­czy­ły się kro­pel­ki krwi.

 

Pozo­stali, prze­ra­ża­ni i spa­ra­li­żo­wa­ni stra­chem… ―> Literówka.

 

z krwią wydoby­wającą się mia­ro­daj­nie z po­sze­rzo­nych otwo­rów ciała. ―> Co to znaczy, że krew wydobywała się miarodajnie?

Za SJP PWN: miarodajny «taki, któremu można wierzyć»

 

którą to za­da­ła jej ludz­ka forma. ―> …którą za­da­ła jej ludz­ka forma.

 

i roz­sze­rza­jąc skórę na pół… ―> Nie rozumiem – na czym polega rozszerzanie czegoś na pół?

 

Oczy, ze źre­ni­ca­mi po­czer­nia­ły­mi jak smoła… ―> Źrenice zawsze są czarne, więc chyba nie mogły bardziej poczernieć.

 

Po­li­cjan­ta, przy­by­łe­go z misją sze­rze­nia sa­mo­zwań­czej spra­wie­dli­wo­ści… ―> Po­li­cjan­ta, przy­by­łe­go z samozwańczą misją sze­rze­nia spra­wie­dli­wo­ści

To nie sprawiedliwość byłą samozwańcza, tylko misja.

 

Wy­strze­lił.

Kula za­to­pi­ła się w isto­cie. Krew try­snę­ła. Wy­strze­li­ły z niej ludz­kie je­li­ta. ―> Powtórzenie.

 

Wie­dział, że abo­mi­na­cja go ob­ser­wu­je. ―> W jaki sposób abominacja może coś obserwować?

 

czuł, jak jego świa­do­mość unosi się ku górze. ―> Masło maślane – czy coś może unosić się ku dołowi?

 

ko­bieta, którą to ob­ser­wo­wał… ―> …ko­bieta, którą ob­ser­wo­wał

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka