- Opowiadanie: Draconis - Odór ektoplazmy i woń krwi

Odór ektoplazmy i woń krwi

Dzię­ku­ję, Pri­ma­ge­nie. 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Odór ektoplazmy i woń krwi

Sta­ni­sław przy­lgnął do głazu i ob­ser­wo­wał niebo. Co chwi­la prze­ci­na­ły je wstę­gi ognia i świa­tła dys­ków.

Wes­tchnął i wy­chy­lił głowę zza schro­nie­nia. Pa­sku­da wciąż lu­stro­wa­ła teren bli­sko Lasu Dźwię­ków, wy­pa­tru­jąc zbie­ga­ją­cych z pola bitwy. Pa­sku­da, bo, jak stwier­dził Sta­siu, nawet nocy nie udało się przy­kryć jego brzy­dac­twa.

 Do­zor­ca od­wró­cił się.

 Do­brze – po­my­ślał Sta­ni­sław, i spraw­nie prze­to­czył się za ko­lej­ną osło­nę. Tym razem po­czuł ukłu­cie nie­po­ko­ju. Wi­dział – nie wi­dział – wi­dział – nie wi­dział? Ko­lej­ne ukłu­cie. Coś nie grało. Za­pach­nia­ło dymem i zwło­ka­mi.

Zer­k­nął w lewo – zza chro­po­wa­tej po­wierzch­ni wy­chy­nę­ła świń­ska, zę­ba­ta twarz opo­nen­ta. Sta­ni­sław wiele nie my­ślał, trza­snął go lagą pro­sto w wy­sta­ją­ce sie­ka­cze i na­zbyt wy­su­nię­tą żu­chwę. Try­snę­ła krew i obry­zga­ła mu białą ko­szu­lę.

– O ty… – wark­nął Sta­ni­sław. – Izka bę­dzie…

Nie do­koń­czył zda­nia. Śli­ski, nie­przy­jem­ny dotyk ma­so­wał mu ramię, po­wo­li wcho­dząc na ło­kieć. Sta­ni­sław spoj­rzał wprost na błę­kit­ne, fos­fo­ry­zu­ją­ce macki, za­ci­ska­ją­ce się jak man­kiet.

– Bę­dzie boleć, kurwi synu – chark­nął zra­nio­ny prze­ciw­nik.

I pstryk­nął pal­ca­mi. Sta­ni­sław wrza­snął. Upa­da­jąc na zie­mię, za­uwa­żył swą rękę, nik­ną­cą gdzieś w chasz­czach Lasu Dźwię­ku.

 

*

 

 Sta­ni­sław sie­dział na gła­zie i palił cy­ga­ro z ek­to­pla­zmą.

 Kop­ci­ło zie­le­nią i śmier­dzia­ło gnie­wem, da­wa­ło zie­lon­ka­wy po­piół – męż­czy­zna cza­sem zrzu­cał go na tru­chło wstręt­ne­go maga.

 Od­cię­tą rękę od­na­lazł nie­tknię­tą, jakby za­po­mnia­ną. Wy­glą­da­ła nor­mal­nie, może miała parę za­dra­pań. To nie mar­twi­ło Sta­ni­sła­wa – mar­twił go jej brak w świe­cie umar­łych. Bez prze­ko­na­nia pró­bo­wał na­ma­lo­wać na niej pie­częć, która by go stąd za­bra­ła.

 Na próż­no. Roz­sy­py­wa­ła się i zma­zy­wa­ła, a na dru­giej dłoni, tej znaj­du­ją­cej się w za­świa­tach, nawet nie chcia­ła się od­po­wied­nio uło­żyć.

 Wstręt­ny mag – my­ślał Sta­ni­sław.

 Do­sko­na­le wie­dział, że teraz może tylko cze­kać.

 

*

 

 Ana­sta­zja usły­sza­ła śmiech wron, wście­kłe bzy­cze­nie chmar much oraz fur­kot pro­por­ców. Wkrót­ce uj­rza­ła po­przew­ra­ca­ne wozy za­opa­trze­nio­we oraz kra­te­ry po wy­bu­chach. Wy­chwy­ci­ła ener­gię fali me­cha­nicz­nej i prze­kształ­ci­ła ją na elek­trycz­ną; im­pul­sy prze­ska­ki­wa­ły po jej ra­mie­niu.

 Ści­snę­ła moc­niej me­ta­lo­wą lagę i ude­rzy­ła nią o zie­mię – w po­wie­trze wzbi­ły się po­piół i kurz, które roz­bły­sły szma­rag­do­wo. Nio­sły ze sobą za­pach sa­le­try i śmier­ci. Dziew­czy­na usły­sza­ła świsz­czą­ce jęki umar­łych. Za­mknę­ła oczy. Szep­ty do­la­tu­ją­ce ze­wsząd otu­li­ły ją ni­czym kokon i wwier­ca­ły się w uszy. Po­wsta­wał hałas, któ­re­go nie ro­zu­mia­ła.

 Nagle wśród gło­sów roz­brzmiał męski ba­ry­ton. Groź­ny, dud­nią­cy i ostry. Na trój­kąt­nej twa­rzy dziew­czy­ny od­ma­lo­wa­ło się po­iry­to­wa­nie. Za­gwiz­da­ła na dwóch pal­cach. Przez krót­ką chwi­lę nie sły­sza­ła nic prócz szumu wia­tru i świer­go­tu ja­skó­łek.

 Na krót­ką chwi­lę, bo tym razem wy­brzmia­ło praw­dzi­we larum, ba­ry­ton za­czął ja­zgo­tać na kształt i po­do­bień­stwo wście­kłych psów przy pło­cie. Ana­sta­zja prze­klę­ła obrzy­dli­wie.

– Prze­stań – wark­nę­ła i gwał­tow­nie wy­mie­rzy­ła cios lagą w zie­mię. – Z łaski swo­jej, panie ba­ry­to­nie.

– Nie prze­sta­nę – od­pa­ro­wa­ła zjawa ja­do­wi­cie. – Co ty sobie, gów­nia­ro, wy­obra­żasz? Że bę­dziesz łazić po po­go­rze­li­sku, gdzie leżą moje zwło­ki, i co? Na nic mi się nie przy­dasz? O, co to, to nie. Ja wiem, że czasy inne i takie tam, ale masz mi pomóc.

 Dziew­czy­na ru­szy­ła dalej z ka­mien­ną twa­rzą.

– Ina­czej nie przej­dziesz – dodał duch.

– Słu­cham? – Od­wró­ci­ła się w stro­nę po­bli­skie­go głazu, od któ­re­go do­la­ty­wał do niej ten słod­ki ton.

 Na gła­zie sie­dział duch. Nie wy­pisz i nie wy­ma­luj; miał czer­wo­ną plamę na bia­łej ko­szu­li, wło­żo­nej do czar­nych spodni. Oczy – nawet po śmier­ci – tak­so­wa­ły su­ro­wym spoj­rze­niem, nie pa­so­wa­ły do cie­płej aury, jaką roz­ta­cza­ła zjawa.

– No tak – mruk­nął męż­czy­zna, na­bi­ja­jąc fajkę ek­to­pla­zmą. – Nie przej­dziesz. I nie, nie bawię się w cza­ro­dzie­jów. Taka jest praw­da naj­praw­dziw­sza.

 Zjawa po­pra­wi­ła uło­że­nie cy­lin­dra tą samą ręką. Ana­sta­zja zmarsz­czy­ła brwi.

– Niby czemu mia­ła­bym nie przejść, dziad­ku?

– Nie je­ste­śmy z ro­dzi­ny. Cho­ciaż… – Prze­chy­lił głowę. – Może je­steś bę­kar­tem jed­ne­go z wujów?

– Słu­chaj, no! – wy­plu­ła te słowa jak z ka­ta­pul­ty. – Albo za­czniesz gadać z sen­sem, albo się od­wra­cam i idę w cho­le­rę.

 Duch po­mil­czał chwi­lę.

– Po­słu­chaj, droga panno – za­czął. – Nie wiem, czy masz świa­do­mość, że zmie­rzasz w kie­run­ku Lasu. W nim zaś ostat­nio po­ja­wi­ły się nie­to­pe­rze. Po­wiedz­my, że to przez przy­pa­dek, nie przez to, że czło­wiek znisz­czył ich na­tu­ral­ny ha­bi­tat i mu­sia­ły… Mniej­sza jed­nak z tym. – Mach­nął ręką. – Ko­mu­ni­ku­ją się ze sobą ul­tra­dź­wię­ka­mi. Wiesz, co to ozna­cza?

Ana­sta­zja mil­cza­ła.

– No tak – mruk­nął Sta­ni­sław. – Trze­cio­rocz­niak, który uciekł z Gniaz­da.

– Skąd ty…

– Szaty – prze­rwał jej. – Po­ma­rań­czo­wa, czyli trze­ci rok. Do­pie­ro na czwar­tym mo­że­cie opusz­czać teren Gniaz­da.

– Skąd ta pew­ność, że idę wła­śnie do Lasu? – fuk­nę­ła nagle.

– Od cy­wi­li­za­cji to kon­kret­ne Gniaz­do odgra­ni­cza Las. A jeśli chcia­łaś tylko roz­pro­sto­wać nogi albo sły­sza­łaś o bi­twie, to cóż… Po co ci ten to­bo­łek, co?

Wska­zał wprost na jej torbę. Na pierw­szy rzut oka nie było w niej wiele, ale każdy wie­dział, że cza­ro­dziej­ki na za­ję­ciach po­zna­ją za­klę­cia, umoż­li­wia­ją­ce im po­miesz­cze­nie wszyst­kie­go, co nie­zbęd­ne w po­dró­ży. Jeśli zaś prze­li­cza­ły się z si­ła­mi – rzu­ca­ły za­klę­cia wzmac­nia­ją­ce, dzię­ki któ­rym mogły prze­no­sić swój bagaż na dłu­gie dy­stan­se.

Ana­sta­zja chrząk­nę­ła, po­tar­ła nos dło­nią.

– Wiesz, że jak cię znaj­dą, to mogą cię zabić pod­czas wy­mie­rza­nia kary, praw­da?

Dziew­czy­na po­now­nie za­mil­kła. W końcu wes­tchnę­ła i rze­kła:

– Do­brze, zwia­łam. – Po­trzą­snę­ła gniew­nie wło­sa­mi. – I wiem.

– Nie przej­dziesz bez spe­cjal­nej lagi, dziew­czy­no. Nie­to­pe­rze wy­da­dzą sy­gnał in­tru­za. Przyj­dzie Begys. Be­gy­sa znasz, nie mam wąt­pli­wo­ści. Stra­szą nim wszyst­kie dzie­ci.

Adept­ka magii spoj­rza­ła mu w błę­kit­ne oczy i drgnę­ła, sły­sząc dziw­ny śpiew.

Po­sta­ra­ła się zwró­cić myśli w kie­run­ku le­gend o Ba­śnio­wym Lesie, prze­mia­no­wa­nym z uwagi na nie­to­pe­rze na „Las Dźwię­ku”. Wie­dzia­ła, że wielu zgi­nę­ło, pró­bu­jąc przez niego przejść, odkąd za­miesz­ka­ły w nim te isto­ty.

Wie­dzia­ła też, że sied­miu kra­sno­lu­dów i dzi­wo­żo­na przedar­li się przez ów las, ale dzię­ki spe­cjal­nej ladze o nu­me­rze se­ryj­nym N300, wy­ko­na­nej przez gno­mie­go tech­ni­ka, Ja­do­ra­da Im­be­ry­ka. Przy jej konstruowaniu twór­ca wzo­ro­wał się na ćmie – te owady, obi­ja­ją­ce się głu­pa­wo o okna i la­ta­ją­ce zbyt bli­sko ognia, umia­ły stwo­rzyć wzór echa, po­dob­ny do kre­owa­ne­go przez ga­tun­ki tru­ją­ce – wów­czas nie­to­pe­rze zo­sta­wia­ły je w spo­ko­ju.

Dru­ży­na ludz­ko-nie­ludz­ka wy­ko­rzy­sta­ła ją do pro­duk­cji pew­ne­go sche­ma­tu dźwię­ków, umoż­li­wia­ją­ce­mu ukry­cie ich obec­no­ści przed nie­to­pe­rza­mi z gę­stwi­ny. Tylko dla­te­go prze­szli.

Ale Ana­sta­zja mogła sobie po­ma­rzyć o takim urzą­dze­niu. Zgrzyt­nę­ła zę­ba­mi i po­pa­trzy­ła po­now­nie na ducha.

– Jak się zwiesz? – Spoj­rza­ła mu pro­sto w nie­bie­skie oczy.

– Sta­ni­sław – od­parł spo­koj­nie. Od­wró­cił wzrok i sku­pił go na dymie z fa­jecz­ki. – Chcesz tro­chę?

– Kim je­steś? – za­py­ta­ła, co­fa­jąc się ostroż­nie i ro­zu­mie­jąc, że po­win­na była spy­tać o to wcze­śniej.

– Oho. – Sta­ni­sław uśmiech­nął się ką­ci­ka­mi warg. – My­śli­my? To pięk­nie, dzie­wusz­ko, naj­wyż­szy czas. Py­tasz, kim je­stem, tak?

 Wiatr prze­pchnął chmu­ry, ga­sząc reszt­kę pro­mie­ni sło­necz­nych. Sta­ni­sław wstał i otrze­pał poły ma­ry­nar­ki z ek­to­pla­zmy; za­pach­nia­ło ku­rzem i krwią. Ana­sta­zja cof­nę­ła się mi­mo­wol­nie.

 Uśmiech­nął się do niej; po­czu­ła dziw­ne, krze­pią­ce cie­pło.

– Za­gu­bio­nym. Wsze­dłem im na pole bitwy przez przy­pa­dek, głupi traf – po­wie­dział cicho. – Bić się mogli o wszyst­ko. O pie­nią­dze, blichtr, chwa­łę. Mia­łem i mam to gdzieś. Chcia­łem prze­ciąć drogę, wró­cić szyb­ciej do mojej Iza­be­li. A jakoś… nie wy­szło mi to.

– Widać – mruk­nę­ła roz­bra­ja­ją­co szcze­rze Ana­sta­zja.

Spoj­rzał na nią z lekką przy­ga­ną w smut­nych oczach.

– Tra­fi­łem na maga, który był w wo­jen­nej eks­ta­zie. – Za­milkł na chwi­lę. – Wy­czu­łem sferę za­klę­cio­wą o wiele za późno, a sku­ba­ny wciąż ją tkał jak pająk. Nad nie­któ­ry­mi z za­klęć nie po­tra­fił za­pa­no­wać i tra­fia­ły one w, wy­da­je mi się, so­jusz­ni­ków. Sku­tek ta­kie­go nie­kon­tro­lo­wa­ne­go za­klę­cia widać o tu, w tych chasz­czach. Mło­dzie­niec ma wnętrz­no­ści wy­peł­nio­ne ro­ba­la­mi, na­pu­chły­mi od mięsa i krwi.

– Do czego pan zmie­rza? – Skrzy­żo­wa­ła ręce na pier­si.

– Zmie­rzam do tego, abyś mi po­mo­gła. Tkwię tutaj, a Iza pew­nie po­rząd­nie się już gnie­wa. Wi­dzisz, dzie­cia­ku… Miał­bym proś­bę. Za­nieś moją ucię­tą rękę żonie, a dzię­ki temu do­wiesz się, jak przejść przez Las Dźwię­ku.

– Dla­cze­go mia­ła­bym panu pomóc? – szczek­nę­ła buń­czucz­nie.

 Cie­pły dotyk na ra­mie­niu znikł, po­ja­wił się prze­szy­wa­ją­cy chłód. W uszach roz­le­gał się cichy szept sło­wi­ka i mo­drze­wia.

– Mu­sisz szyb­ko stąd uciec. Nie mo­żesz za długo zwle­kać, ina­czej cię znaj­dą. I uka­rzą, jak już po­wie­dzia­łem. Do­sko­na­le wiesz, co mogą zro­bić. I do­sko­na­le wiesz, że bra­ku­je ci sprzę­tu, aby przejść bez­piecz­nie.

 Ana­sta­zja skrzy­wi­ła się; bli­zna prze­cho­dzą­ca przez szyję i kącik ust za­pul­so­wa­ła bólem. Wie­dzia­ła, oczy­wi­ście, że wie­dzia­ła. Wes­tchnę­ła gło­śno i mach­nę­ła ręką, na­stęp­nie prze­chy­li­ła głowę na znak wąt­pli­wo­ści.

– To pro­ste za­da­nie – rzekł. – Mu­sisz pójść do mojej Iza­be­li. Miesz­ka w Le­wi­tu­ją­cym Mie­ście. Na Dia­men­to­wej.

 Ana­sta­zja za­my­śli­ła się. Wie­dzia­ła, gdzie to jest i wie­dzia­ła rów­nież, jak tam dojść. Kiedy była mała, cho­dzi­ła do Le­wi­tu­ją­ce­go Mia­sta na targi – za­pa­mię­ta­ła z nich wiecz­ny har­mi­der i ko­lo­ro­we wy­bu­chy magii. Pod­czas jed­ne­go z ta­kich po­ka­zów ucie­kła. Wła­śnie na Dia­men­to­wą.

Przy­pa­dek? – po­my­śla­ła ma­chi­nal­nie. Nad­garst­ki za­pie­kły ją, przy­po­mnia­ły o sobie bólem. Dzia­dek zlał ją kijem, po­ra­cho­wał kości. Lek­cję, aby nie oka­zy­wać stra­chu i nie ucie­kać, za­pa­mię­ta­ła na długo.

– I prze­ka­żesz jej tę rękę. – Uśmiech­nął się Sta­ni­sław. – I to bę­dzie wszyst­ko.

 Pod­sta­wił jej pod nos dłoń z ochła­pem mięsa. Ana­sta­zja zmarsz­czy­ła brwi; wciąż czuła je­dy­nie odór ek­to­pla­zmy i woń krwi, lecz nie zgni­li­zny.

 W bla­sku słoń­ca za­lśni­ły pier­ście­nie.

 Sre­bro ob­rącz­ki, ame­tyst, gra­nat, szma­ragd i ta czer­wień, pło­mień ru­bi­nu…

 Ana­sta­zja po­trzą­snę­ła głową, od­ry­wa­jąc wzrok od ostat­nie­go ka­mie­nia. Spoj­rza­ła roz­ko­ja­rzo­na na Sta­ni­sła­wa.

– A wasz dom? Prze­cież nie będę latać po każ­dym i…

– Iza­be­la za­wsze mnie wy­pa­try­wa­ła z bal­ko­nu od stro­ny ulicy – prze­rwał jej. – Zo­ba­czysz ją. Brą­zo­we włosy, sta­lo­wej barwy oczy…

 Męż­czy­zna spoj­rzał w bez­chmur­ne niebo. Wy­krzy­wił wargi, po­tarł kark i opu­ścił wzrok na okrwa­wio­ny but. Zło­żył fajkę i rzu­cił na zie­mię; za­mie­ni­ła się w proch.

– Roz­po­znasz ją. Ta­kiej ko­bie­ty się nie za­po­mi­na.

Ana­sta­zja spo­chmur­nia­ła.

– Do­praw­dy? – burk­nę­ła. – Cie­ka­we, dla­cze­go po­zwo­li­ła panu się na­ra­żać, choć czasy nie­spo­koj­ne. Dla­cze­go…

– Nie po­zwo­li­ła – wszedł w słowo, tonem o wiele ostrzej­szym niż się spo­dzie­wa­ła. – Oczy­wi­ście, że nie po­zwo­li­ła, dziew­czy­no. Ale się wy­mkną­łem, a ona… czuła, że umie­ram. Wiem to. Jed­nak bę­dzie ne­go­wać, kłó­cić się z tym uczu­ciem. Teraz… Przyj­mu­jesz za­da­nie, czy nie?

– Nie – od­rze­kła buń­czucz­nie.

 Sta­ni­sław kiw­nął głową i roz­pły­nął się w po­wie­trzu.

 

*

 

 Sama do końca nie wie­dzia­ła, co nią po­wo­do­wa­ło, gdy od­mó­wi­ła – może nagły za­strzyk za­zdro­ści, że ten dziw­ny męż­czy­zna tak kocha Iza­be­lę? Może buta, że da sobie radę, że nie po­trze­bu­je tej lagi, skoro jest adept­ką magii, a tamci nie byli?

 Nie wie­dzia­ła. Czuła żal, że nie za­bra­ła pier­ście­nia z ru­bi­nem. Był taki… cie­pły.

 Pach­nia­ło wil­got­ną glebą, desz­czem i mchem. Roz­le­ga­ły się ciche szme­ry, trel buków, śpiew pa­ję­czyn, piski mo­drze­wi; prze­dziw­ne szep­ty sosen przy­bie­ra­ły cza­sem na sile – i od­da­la­ły się. Dziew­czy­na roz­glą­da­ła się na wszyst­kie stro­ny. Wi­dzia­ła mię­dzy ko­na­ra­mi tań­czą­ce, błę­kit­ne świa­tła.

 Po­ru­sza­ły się naj­pierw le­ni­wie, roz­cią­ga­ły kroki, sen­nie je od­mie­rza­ły – aby w końcu roz­ro­snąć się i wy­buch­nąć. Ana­sta­zja w biegu za­nad­to się do nich zbli­ży­ła.

 Eks­plo­zja ogłu­szy­ła ją; adept­ka magii prze­tur­la­ła się i po chwi­li wsta­ła z ocią­ga­niem. Czuła spły­wa­ją­cą z ucha krew. Za­drża­ła, skrzy­wi­ła się, tuląc dłoń do mał­żo­wi­ny.

 Słuch był wszyst­kim, co miała; nie mogła cza­ro­wać ina­czej niż czer­piąc z fal dźwię­ko­wych. Chwiej­nie ru­szy­ła dalej.

 By­wa­ło go­rzej – po­my­śla­ła.

– Co wiem o Lesie Dźwię­ków? – za­czę­ła mówić do sie­bie. – Prę­dzej czy póź­niej po­ja­wią się nie­to­pe­rze. A nie­to­pe­rze są strasz­ne i nie­gdyś na nich la­ta­no. Zanim…

 Usły­sza­ła skrzyp­nię­cie zła­ma­nej ga­łąz­ki. Przy­sta­nę­ła. Wy­ła­ma­ła palce, następnie zacisnęła je w pię­ści i od­wró­ci­ła się. Ode­tchnę­ła – jej oczom uka­za­ła się ma­ja­czą­ca w bla­sku księ­ży­ca ścież­ka. Mię­dzy pnia­mi przy­uwa­ży­ła ruch. I wów­czas Las roz­brzmiał wie­lo­to­no­wo, chó­ral­nie.

Dziew­czy­na rzu­ci­ła się do biegu.

Wy­bu­chy świa­teł po­ja­wia­ły się coraz czę­ściej i coraz bli­żej. Coś koło niej szep­ta­ło gło­sa­mi zmar­łych na po­bo­jo­wi­sku, coś za nią wrzesz­cza­ło, coś wyło. Po­czu­ła dra­śnię­cie ga­łą­zek na twa­rzy, lep­kość pa­ję­czy­ny i wło­cha­te od­nó­ża, mkną­ce po za­mknię­tych ustach.

 Za­ci­snę­ła zęby, w gar­dle wez­brał zdu­szo­ny krzyk. Za­trzy­ma­ła się – mro­wie­nie w pal­cach prze­ska­ki­wa­ło na przed­ra­mię, ramię, szyję – do­cie­ra­ło do głowy. Adept­ka magii od­chy­li­ła ją i spoj­rza­ła w po­szat­ko­wa­ny ko­ro­na­mi drzew fir­ma­ment.

 Źre­ni­ce, nie­bo­tycz­nie roz­sze­rzo­ne, re­je­stro­wa­ły wszyst­ko wokół – na­czyn­ka zaś pę­ka­ły jedno po dru­gim, za­le­wa­jąc biel twar­dów­ki czer­wie­nią. Mało czasu – po­my­śla­ła dziew­czy­na i spoj­rza­ła w głąb od­ga­łę­zie­nia lewej ścież­ki. Koń­czy­ła się wo­do­spa­dem. Prawa. Też nie to – jakaś ja­ski­nia.

 Środ­ko­wa. Tak, uj­rza­ła po­la­nę i nieco dalej dro­go­wskaz z nazwą miej­sca, do któ­re­go mu­sia­ła się do­stać.

 

*

 

 Ana­sta­zja szła na wpół śle­pa, ocie­ra­jąc po­dar­ty­mi szma­ta­mi po­wie­ki i po­li­ki. Ma­te­riał szyb­ko na­sią­kał krwią.

 Zmeł­ła w ustach prze­kleń­stwo, ude­rzo­na przez nie­wi­docz­ną gałąź. Syk­nę­ła, sły­sząc ko­lej­ne od­gło­sy – dzi­wacz­ne tony wpa­da­ją­ce w c-moll. Znowu. Tym razem in­ten­syw­niej­sze i bliż­sze. W górze wiatr za­grał li­ść­mi; i szarp­nął nimi cień. O wiele za duży na nie­to­pe­rza.

 Dziew­czy­na przy­spie­szy­ła. Pa­mię­ta­ła drogę – mu­sia­ła jesz­cze ze dwa razy skrę­cić w lewo. I się uda. Musi się udać.

 Po­so­ka spa­da­ła gę­sty­mi kro­pla­mi na zie­mię. Wgry­za­ła się w de­li­kat­ne po­szy­cie lasu i wy­dzie­la­ła woń. De­li­kat­ną, sub­tel­ną, ale wy­czu­wal­ną.

 Trop.

 

*

 

 Zawył jej w ucho, gdy znaj­do­wa­ła się u celu. Dziew­czy­na wrza­snę­ła, od­le­cia­ła w tył i ude­rzy­ła w pień drze­wa. Na mo­ment stra­ci­ła dech w pier­si. Unio­sła głowę – cały obraz bujał się przed jej ocza­mi. Czuła ciecz ciek­ną­cą po karku i oboj­czy­ku.

 Stwór­co – po­my­śla­ła, się­ga­jąc do uszu. Wrzasnęła, ale głos wy­brzmie­wał jak spod po­wierzch­ni wody; wbrew roz­sąd­ko­wi za­czę­ła krzy­czeć, wyć, za­wo­dzić. Ugo­dzi­ła dwa razy zie­mię koń­cem lagi, chwiej­nie pró­bu­jąc wstać. Ledwo co wi­dzia­ła, pra­wie nie sły­sza­ła.

 Wszyst­ko, co mia­łam. Stwór­co – my­śla­ła go­rącz­ko­wo. – Ar­chi­tek­cie. Bła­gam. Nie. Bła­gam. Nie mogę cza­ro­wać. Nie mogę… Ja tu… Zginę.

 

*

 

 Nie wie­dzia­ła, czy zo­stać, czy iść dalej. Sie­dzia­ła pod pniem, a świat przy­bie­rał coraz bar­dziej barwę czer­wie­ni – krew za­le­wa­ła ko­szu­lę, spodnie, wsią­ka­ła w ma­te­riał. Pach­nia­ło gnie­wem, roz­pa­czą i po­so­ką. Ana­sta­zja za­drża­ła, dotykając ziemi. Prze­łknę­ła ślinę i rzu­ci­ła się w bok.

 Wstrząs. Za­wi­bro­wał głaz, któ­re­go do­tknę­ła – i po­ru­szył się, zanim co­kol­wiek zro­bi­ła. Coś ma­zi­ste­go do­tknę­ło jej nogi.

 

*

 

 Obu­dzi­ła się pół­przy­tom­na przy ka­mie­niu. Bała się otwo­rzyć oczy. Głowa pul­so­wa­ła bólem. Wy­ma­ca­ła dło­nią chro­po­wa­te wy­pu­kło­ści głazu i pod­nio­sła się.

– Uwa­żaj. – Usły­sza­ła nagle. – Za­bo­li. 

Ból. Dalej nie było nic.

 

*

 

 Sta­ni­sław palił fajkę i sie­dział na gła­zie. Nie mówił nic o tym, co zro­bi­ła. Star­czył sam wzrok.

– Może jesz­cze raz? – szep­nął męż­czy­zna i wy­pu­ścił zie­lon­ka­wy dymek. – Po­mo­żesz mi?

– Dla­cze­go ty po­mo­głeś mnie? I dla­cze­go… – Za­wa­ha­ła się.

– Za­mie­niam się w słuch.

– Dla­cze­go sam nie mo­żesz do­star­czyć tej ręki? Po­sze­dłeś po mnie do Lasu Dźwię­ku.

Za­śmiał się.

– Nie po­sze­dłem – śmiał się dalej. – Tylko cię te­le­por­to­wa­łem.

– Czemu w takim razie sam nie mo­żesz się te­le­por­to­wać? – fuk­nę­ła.

– Nie mogę – od­parł spo­koj­nie. – Bez tej ręki mogę się te­le­por­to­wać tylko na bli­skie od­le­gło­ści. Tak samo nie mogę się prze­miesz­czać da­le­ko bez niej. Wiąże mnie tu za­klę­cie Śmier­ci, która uła­twi­ła sobie życie i przy­cze­pi­ła do zmar­łych nie­wi­dzial­ne sznur­ki. Je­że­li nadto się od­da­lą, wów­czas sznur­ki ścią­ga­ją duszę z po­wro­tem do miej­sca zgonu. Ech, nie będę się roz­wi­jał, jest stos re­gu­łek, pra­wi­deł, wzo­rów ma­te­ma­tycz­nych na ne­kro­man­cji, które po­zwa­la­ją ob­li­czyć te od­le­gło­ści oraz okre­ślić czas, gdy Śmierć może za­brać duszę. To ci się przy­da jako eg­zor­cy­st­ce czy wy­wo­ły­wacz­ce dusz.

– Ile tobie zo­sta­ło czasu?

– Dużo. Ze dwa dni.

 Spu­ści­ła głowę i zwró­ci­ła wzrok na swoje dło­nie. Pod pa­znok­cia­mi miała skrze­płą krew oraz glebę. Pach­nia­ła śmier­cią i nie­za­sty­głym gnie­wem – zer­k­nę­ła na rękę Sta­ni­sła­wa. Rubin lśnił czer­wie­nią w bla­sku słoń­ca. I tre­lił sło­wi­czo. Mówił do niej pięk­nym ję­zy­kiem, który ko­ja­rzył się jej…

 Spoj­rza­ła na niego i zmarsz­czy­ła brwi.

– Dla­cze­go ty po­mo­głeś mnie?

– Wie­dzia­łem, że od­mó­wisz. Je­steś młoda. Mło­dość ma to do sie­bie, że nie chce znać ogra­ni­czeń dla swoich możliwości – rzekł Sta­ni­sław. – Dla­te­go czło­wiek jest wtedy burz­li­wy, myśli, że wszyst­ko po­tra­fi. W końcu jest od­por­ny. Potem za­czy­na się ocie­rać o coś, co prze­cież nigdy go wcze­śniej nie do­ty­czy­ło. O cho­ro­by, o wojny, o epi­de­mie. Nagle cze­goś nie może zmie­nić. W końcu nauka się roz­wi­ja od śmier­ci do śmier­ci. Sta­rzy nie zga­dza­ją się na zmia­ny.

– Ale mniej­sza z tym – mruk­nął, ciem­nie­jąc. – Po pro­stu wie­dzia­łem, że w po­ry­wie mło­do­ści i myl­ne­go my­śle­nia, że dasz sobie radę… Od­mó­wisz.

– Myl­ne­go? Da­ła­bym…

– Osta­tecz­nie może i byś dała. Ale nie wtedy, gdy stra­ci­łaś wszyst­ko. Gdy nie mo­głaś już cza­ro­wać.

– Jak…

– Nie pytaj. Nie od­po­wiem.

Kiw­nę­ła głową.

– Po­mo­gę ci – rze­kła po krót­kiej ciszy. – Ale nie wiem, czy przej­dę tam, jeśli zo­stał mój za­pach.

– Ro­zu­miem – mruk­nął Sta­ni­sław. – Wiem też, dzie­ci­no, że jest inna droga. Krót­ka, bez­piecz­na i bez­po­śred­nio wio­dą­ca do mojej Izy.

– Druga?!

– Ano, ow­szem. – Uśmiech­nął się jakoś smut­no. – Lu­dzie sku­pi­li się na Lesie, gdyż jest dla nich ta­jem­ni­czy, po­cią­ga­ją­cy, a przy tym może ich zabić. Zna­czy się, cie­ka­wy twór. Bar­dzo in­spi­ru­ją­cy. A o, taka głu­pia ścież­ka? Nikt by o niej nie na­pi­sał. Mam wa­ru­nek. Po­ma­gam ci drugi raz, adept­ko magii. Wię­cej ode mnie nie chciej, to primo. Se­cun­do… Pod żad­nym po­zo­rem nie do­ty­kaj pier­ście­ni.

 Sta­ni­sław nie pa­trzył na nią, tylko gdzieś ponad ho­ry­zont. Ści­skał mocno fajkę, prze­gry­zał pełne wargi. Nagle wy­pu­ścił z rąk ka­lu­met, który ude­rzył o glebę. Szma­rag­do­wy proch wzbił się i za­śpie­wał cicho, rzew­nie.

– Wy­bacz. Iza by mnie ochrza­ni­ła za to – mru­czał pod nosem i po­cie­rał kark, po­licz­ki, do­ty­kał czoła. Przy­trzy­mał dło­nie przy skro­niach, przy­ci­skał mocno. Wziął wdech i wy­dech. – Tę­sk­nię za nią. Ech… A dzie­cia­ki…

 Przez mo­ment Ana­sta­zji wy­da­wa­ło się, że zjawa za­pła­cze. Ale nie zro­bi­ła tego; za­miast tego ski­nę­ła na nią ręką i uśmiech­nę­ła się.

– Słu­chaj, dziew­czy­no. Masz koło kości łok­cio­wej mapę. Tak, mapę.

 Wy­cią­gnę­ła me­ta­lo­we pu­deł­ko – mro­zi­ło opusz­ki pal­ców – i do­tknę­ła czer­wo­nej otocz­ki; nad nią wy­świe­tli­ło się ty­sią­ce gwiazd. Nie­któ­re z nich prze­ci­na­ły prze­strzeń mię­dzy elip­so­idal­ną pla­ne­tą a jej dwoma księ­ży­ca­mi.

– Przy­bliż pa­lu­chem.

 Po­słu­cha­ła; do­sko­czy­ła do miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wa­li. Uj­rza­ła sie­bie jako czer­wo­ną gwiazd­kę. W po­bli­żu kształ­tu pod­ska­ki­wa­ły czar­ne na­pi­sy rzek, lasów, pasm gór­skich. Ana­sta­zja spoj­rza­ła na Sta­ni­sła­wa i zmarsz­czy­ła brwi.

– Skąd to masz?

– Nie twój in­te­res, dzie­wo­jo – burk­nął. – A teraz… wi­dzisz? Tam jest most nad rzecz­ką Łąky. Prze­le­ziesz i bę­dziesz w mie­ście.

 

*

 

 Dziew­czy­na szła. Mełła w ustach prze­kleń­stwa i pró­bo­wa­ła gasić kłę­bią­ce się myśli. Przed ocza­mi miała obrzy­dli­wą, czer­wo­ną gębę wrzesz­czą­ce­go prze­kleń­stwa pro­fe­so­ra.

 Świe­ci­ło słoń­ce, grza­ło mocno, ale Ana­sta­zja czuła chłód prze­cho­dzą­cy przez torbę, w któ­rej trzy­ma­ła rękę Sta­ni­sła­wa.

 Do­la­ty­wał z niej pięk­ny, ku­szą­cy śpiew, wwier­ca­ją­cy się w bę­ben­ki – sły­sza­ła go nawet na krót­kich po­sto­jach na je­dze­nie, gdy od­su­wa­ła torbę z dala od sie­bie.

 Zgrzyt­nę­ła zę­ba­mi. Spoj­rza­ła na torbę. Śpiew ucichł.

 Skoro Sta­ni­sław tyle wie i ją od­ra­to­wał, nawet na­pra­wił słuch, to mu­siał mieć przy sobie któ­ryś z Ar­te­fak­tów – po­my­śla­ła, choć myśl ta wy­da­wa­ła się jej obca, jakby ktoś ją podsunął. – Może dzię­ki niemu sta­wię czoło temu pro­fe­sor­ko­wi?

 Zlu­stro­wa­ła wzor­kiem mie­nią­ce się pier­ście­nie, sły­sząc ła­god­ne, ale i na­tar­czy­we w pe­wien spo­sób szep­ty.

Jeśli to zro­bię, nie będę mogła pójść do jego żony – stwier­dzi­ła trzeź­wo. – A ura­to­wał mi życie.

 Czer­wień. Wa­bi­ła, ku­si­ła i wi­ro­wa­ła w gło­wie, szu­miąc ję­zy­kiem ognia i mo­drze­wi, słod­kim, sło­wi­czym za­śpie­wem.

 Zanim po­my­śla­ła, wy­cią­gnę­ła dłoń. Wydawało się, że z palca pier­ścień scho­dzi na smo­czych nóż­kach i roz­kła­da czer­wo­ne skrzy­dła utka­ne z mgły i na­dziei.

 Dziew­czy­na czuła żar na po­licz­kach i ple­cach, go­rą­ce, pu­styn­ne od­de­chy wiel­kie­go gada. A potem moc, spły­wa­ją­cą na nią ka­ska­da­mi i roz­pa­la­ją­cą ogień. Po­żo­gę, którą można było za­to­pić je­dy­nie we krwi.

 Wokół niej po­ja­wi­ło się ty­sią­ce osób, tak­su­ją­cych ją nie­na­wist­ny­mi spoj­rze­nia­mi. Były ukry­te w dymie i nie­na­wi­ści, lecz Ana­sta­zja wie­dzia­ła, że żywią wiecz­ną za­zdrość i wro­gość do niej. Ale miała pier­ścień. Wy­gra­ła z nimi – oni prze­gra­li. Po­ja­wił się mię­dzy nimi Sło­wik. Opie­rzo­ny Smok, żywa le­gen­da.

 Jego ru­bi­no­we oczy lśni­ły.

 …mo­żesz za­bi­jać dla przy­jem­no­ści, gra­bić dla chwa­ły, ubi­jać, zalać, za­to­pić świat we krwi. Krzyk­nę­ła, czu­jąc po­now­nie obcy dotyk na swoim umy­śle, rwący jej oso­bo­wość i toż­sa­mość. Nie, nie, nie! Nie za­bie­rze­cie mnie! Nie po­zwo­lę!

 Krzyk­nę­ła, ale ledwo usły­sza­ła swój wła­sny głos. Za­wy­ła, wrza­snę­ła, kop­nę­ła prze­strzeń, ni­cość, w któ­rej się zna­la­zła.

 Ugry­zła swój palec. Do ży­we­go mięsa, do kości. Zdar­ła zę­ba­mi pier­ścień. Za­wi­ro­wał w po­wie­trzu, a wokół roz­brzmia­ły głę­bo­kie, strasz­li­we śmie­chy.

 Ana­sta­zja upa­dła, do­tknę­ła hu­czą­cych skro­ni i zwy­mio­to­wa­ła. Do­pie­ro po chwi­li unio­sła wzrok – ręka le­ża­ła nieco dalej, razem z tym prze­klę­tym pier­ście­niem na ser­decz­nym. Spoj­rza­ła na swoją dłoń i skrzy­wi­ła się, wi­dząc czer­wień mięsa i biel kości na wska­zu­ją­cym palcu.

 Za­czę­ła szep­tać za­klę­cia uzdro­wie­nia – nitki in­kan­ta­cji le­cia­ły z jej ust w stro­nę wska­zi­cie­la, oka­la­ły go tur­ku­so­wą war­stwą i prze­kształ­ca­ły się w tkan­ki.

 Jed­no­cze­śnie Ana­sta­zja czuła na­ra­sta­ją­cy lęk, sły­sząc sło­wi­czy chi­chot w gło­wie. Brzmiał cicho, ale z każdą chwi­lą roz­le­gał się coraz wy­raź­niej. Prze­obra­ził się w re­chot, grzmot burzy, wresz­cie w wiel­ki huk. Dziew­czy­na wrza­snę­ła, a śmiech smoka zgasł jak pło­mień świecz­ki.

 Adept­ka magii przy­mknę­ła oczy. Trwa­ła chwi­lę w bez­ru­chu, zanim ru­szy­ła dalej, za­gry­za­jąc zęby. I po­ły­ka­jąc łzy; nie sły­sza­ła już pły­ną­ce­go nie­opo­dal stru­my­ka.

 

*

 

 Pi­na­kle zamku czer­ni­ły się na po­ma­rań­czo­wym ho­ry­zon­cie – wid­nia­ły na nim rów­nież zęby wież oraz murów, szkar­łat­ne w za­pa­da­ją­cej ciem­no­ści dachy. Nie za­pa­lo­no jed­nak świa­teł, aby je roz­świe­tlić. Całe mia­sto cze­ka­ło w ciszy.

 Roz­le­gły się dwa ude­rze­nia gromu za­mknię­te­go w świą­tyn­nych ku­lu­arach. Ka­płan wy­szedł na ulicę, nio­sąc świę­ty pio­run; wrzesz­czał w ję­zy­ku nieba, któ­re­go nie ro­zu­miał nikt – moż­li­we, że tylko Czas i Hi­sto­ria.

 

*

 

 Adept­ka magii wę­dro­wa­ła la­bi­ryn­tem uli­czek, roz­ko­szu­jąc się dziw­ną mie­szan­ką za­pa­chów; ni to piżma, ni to ziół.

 Dziew­czy­na szyb­ko umknę­ła przed la­ta­ją­cą płytą, oświe­tla­ją­cą ulice. Skrzyła bar­wa­mi tęczy i cza­sem coś ko­mu­ni­ko­wa­ła. Teraz, jakby zacięta, bujała się w po­wie­trzu na wszyst­kie stro­ny i pisz­cza­ła, mo­men­ta­mi pi­ku­jąc na ludzi, któ­rzy umy­ka­li przed nią ze śmie­chem. Ana­sta­zja zmarsz­czy­ła gniew­nie brwi, ob­ser­wu­jąc ze­psu­te urzą­dze­nie.

 Nagle spa­dło. Jakiś męż­czy­zna z tłumu uniósł okrą­gły dysk i za­re­cho­tał grom­ko. Adept­ka nie do­sły­sza­ła – ucie­kła, roz­po­zna­jąc ton nie­zno­szą­cy sprze­ci­wu. Pro­fe­sor­ski.

 

*

 

 Mi­ja­ła bu­dyn­ki o sze­ro­kich fa­sa­dach i zło­tych ar­ka­dach. Przed wej­ścia­mi nie­któ­rych z nich stały bu­rzo­we chmu­ry w klat­kach, cza­sem, przy bo­gat­szych i więk­szych do­mo­stwach, pio­ru­ny, po­zwi­ja­ne w znaki za­py­ta­nia.

 Niekiedy do­strze­ga­ła domy całe wy­ko­na­ne z dia­men­tów – takie skrzy­ły się pięk­nie w bla­sku świa­teł, pusz­cza­nych przez la­ta­ją­ce nad nimi dyski.

 Ana­sta­zja po­pa­trzy­ła w ślad za jed­nym z ta­kich urzą­dzeń. Zmarsz­czy­ła brwi i spró­bo­wa­ła sobie przy­po­mnieć, kiedy pierw­szy raz uj­rza­ła coś ta­kie­go – może za trze­cim razem, gdy zja­wi­ła się w mie­ście za prze­pust­ką z po­wo­du po­grze­bu dziad­ka?

 Dzię­ki gno­mom i kra­sno­lu­dom, wy­trwa­łym tech­ni­kom, mogła w ogóle coś ta­kie­go uj­rzeć. W in­nych miej­scach, gdzie byli prze­śla­do­wa­ni i gdzie by­wa­ła na prak­ty­kach, od­naj­dy­wa­ła gruz i błoto.

 

*

 

 Spoj­rza­ła na bal­kon. Ko­bie­ta w czer­wie­ni wy­ci­ska­ła z sie­bie łzy i sta­ra­ła się nie szlo­chać. Intensywnie spo­glą­da­ła w sieć uli­czek mia­sta, pró­bu­jąc wy­łu­skać z nich zna­jo­mą syl­wet­kę. Ana­sta­zja za­pu­ka­ła do drzwi i od­su­nę­ła się. Usły­sza­ła ha­ła­sy.

 W wej­ściu po­ja­wi­ła się krót­ko ostrzy­żo­na ko­bie­ta o fa­lu­ją­cym biu­ście, za­mknię­tym przez so­lid­ny gor­set, pod­bu­do­wa­ny wstąż­ka­mi i fal­ban­ka­mi. Mie­nił się bro­ka­to­wo na wszyst­kie stro­ny. Suk­nia zaś była długa i pełna kwiet­nych mo­ty­wów.

– Gdzie Sta­ni­sław?! – ryk­nę­ła od progu pi­skli­wym gło­sem. – Kurwa, gdzie Sta­siu!?

 Ana­sta­zja wy­cią­gnę­ła przed sie­bie obron­nie ręce.

– Pro­szę pani – rze­kła spo­koj­nie – na­praw­dę…

– Jaka „pani”?! – Zro­bi­ła się czer­wo­na. – Je­stem ma­da­me! Dla cie­bie, smar­ku­lo, nawet ja­śnie oświe­co­na! Gadaj, gdzie Sta­ni­sław!

 Adept­ka magii spu­ści­ła wzrok i prze­łknę­ła gło­śno ślinę. Iza­be­la jakby za­to­pi­ła się w sobie; zma­la­ła rap­tow­nie. Bar­dzo mocno zbla­dła, za­czę­ła wy­ła­my­wać palce. Od­su­nę­ła się w drzwiach.

– Chodź do środ­ka, dziew­czy­no.

 Ana­sta­zja po­słusz­nie we­szła i pra­wie wy­wa­li­ła się na za­baw­ce. Żona Sta­ni­sła­wa za­śmia­ła się cicho.

– Oj, prze­pra­szam. Za­po­mnia­łam z tego wszyst­kie­go po­sprzą­tać. Dzie­ci od­de­le­go­wa­łam do ro­dzi­ców. Nie wiem bo­wiem, co zro­bię Sta­sio­wi, jak wróci.

– Je­steś… em… ma­da­me… na niego zła?

– Jak dia­bli, dzie­wu­cho. – Uśmiech­nę­ła się sło­dziut­ko. – Nie zo­sta­wia się mnie, Iza­be­li, w środ­ku nocy, aby gdzieś sobie je­chać. Och, nie wiem, co go ura­tu­je przed moim gnie­wem…

 W spuch­nię­tych oczach bły­snę­ły łzy. Po­cią­gnę­ła dwa razy wbrew ety­kie­cie nosem, potem prze­pro­si­ła, wy­cią­gnę­ła chu­s­tecz­kę i wy­smar­ka­ła się po­tęż­nie. Otar­ła przed­ra­mie­niem spły­wa­ją­ce kro­ple cie­czy.

 I skur­czy­ła się znowu w sobie.

– Chcę, żeby mój Staś wró­cił – mruk­nę­ła. – Już nawet go nie opier­do­lę. By­le­by wró­cił cały i zdro­wy, bo prze­czu­cie mam… strasz­ne.

 Ana­sta­zja kiw­nę­ła głową i bez ce­re­gie­li wy­cią­gnę­ła rękę męż­czy­zny. Iza­be­la cof­nę­ła się o krok i na­tra­fi­ła na sto­lik. Chwy­ci­ła się za gor­set, jakby za­czął ją dusić; od­dy­cha­ła szyb­ciej, bla­dła.

– Och, no nie. Nie. Nie. Nie! – Krę­ci­ła głową. – Nie. Sta­siu żyje. Głu­pia dziew­czy­no, Sta­ni­sław żyje!

 Adept­ka magii w mil­cze­niu po­de­szła, odło­ży­ła naj­de­li­kat­niej jak umia­ła od­cię­tą koń­czy­nę i ob­ję­ła ko­bie­tę. Nie wie­dzia­ła, co do niej czuje w tej chwi­li – miała wra­że­nie, że tem­pe­ra­tu­ra w po­miesz­cze­niu spa­dła rap­tow­nie.

– Iza, Iza, pro­szę, usłysz mnie, Iza…

 Ob­rącz­ka pło­nę­ła sre­brem. Iza­be­la bez wa­ha­nia do­tknę­ła jej, za­mknę­ła oczy.

 

*

 

Dotyk ust na po­licz­ku. Słod­ki od­dech i za­pach.

Jeśli mi się coś sta­nie, ko­cha­nie, zo­sta­wiam tę fiol­kę. Pa­mię­taj o niej, gdy mnie nie bę­dzie. Gdy mnie za­brak­nie.

 

*

 

 Pier­ście­nie na ręce lśni­ły pło­mie­nia­mi fio­le­tu, szma­rag­du i gra­na­tu. Przede wszyst­kim jed­nak sre­brem ob­rącz­ki. Ana­sta­zja sie­dzia­ła na­prze­ciw Iza­be­li, tu­lą­cej do pier­si ucię­tą koń­czy­nę. Ko­bie­ta była cała czer­wo­na na twa­rzy.

– Nie ro­zu­miem – mruk­nę­ła po raz ko­lej­ny.

– Mó­wi­łam – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie Ana­sta­zja. – Na­tknę­łam się na ducha pani męża. Kazał mi to prze­ka­zać.

– Nie ro­zu­miem – do­rzu­ci­ła do­bit­niej Iza­be­la. – Zwy­kle mógł wró­cić po śmier­ci.

Ana­sta­zja otwo­rzy­ła sze­rzej oczy ze zdzi­wie­nia. Prze­szedł ją dreszcz.

– Po­wtó­rzy pani? Nie do­sły­sza­łam…

– No tak… – za­mru­cza­ła Iza­be­la. – Za­wsze wraca do domu. Do mnie. A teraz… Coś jest nie tak… Ja to wiem. Ja to czuję.

Spu­ści­ła głowę, za­ci­snę­ła po­wie­ki i sku­li­ła się.

 

*

 

 Czer­wo­na tar­cza słoń­ca od­bi­ja­ła się w oczach Sta­ni­sła­wa, a śpiew od­la­tu­ją­cych pta­ków wy­peł­niał mu uszy. Sie­dzą­cy na gła­zie męż­czy­zna sta­wał się po­wo­li prze­zro­czy­sty. Wy­pu­ścił zie­lon­ka­wy dym z ust i wzdry­gnął się.

 Zer­k­nął na fajkę, na ja­rzą­ce się złoto ka­wał­ki ek­to­pla­zmy. Wes­tchnął. Rzu­cił przed­miot na zie­mię, a sam po­ło­żył się na gła­zie.

 

*

 

 …zo­sta­wiam tę fiol­kę. Pa­mię­taj o niej, gdy mnie nie bę­dzie.

 Fiol­kę, fiol­kę. Jaką fiol­kę… Coś tam gadał, ale… – my­śla­ła Iza­be­la.

 Klep­nę­ła się ku zdzi­wie­niu Ana­sta­zji w czoło i wsta­ła gwał­tow­nie, jed­no­znacz­nym ge­stem wy­pra­sza­jąc dziew­czy­nę z po­miesz­cze­nia. Przy­pa­dła do wie­ko­wej ko­mo­dy i otwo­rzy­ła szkla­ną szu­fla­dę.

 Wy­cią­gnę­ła fiol­kę z błysz­czą­cy­mi dro­bi­na­mi. Mały elik­sir Sroki – ko­bie­ta od­kor­ko­wa­ła go i wy­la­ła za­war­tość na dłoń Sta­ni­sła­wa; odro­bi­nę cie­czy roz­tar­ła sobie na war­gach i ugry­zła je do krwi. Uca­ło­wa­ła ob­rącz­kę na swoim ser­decz­nym palcu, a na­stęp­nie pier­ścień męża.

– Wró­cisz – wy­szep­ta­ła. – Teraz wró­cisz tak, jak za­wsze.

 Na ręce za­plą­sa­ło świa­tło, przy­no­sząc ze sobą mie­szan­kę za­pa­chu róż oraz krwi. Iza­be­la pi­snę­ła i w dwóch su­sach była już w po­bli­żu ucię­tej koń­czy­ny; wokół niej uniósł się szma­rag­do­wy pyłek. Jego dro­bin­ki mie­ni­ły się róż­no­ra­ki­mi od­cie­nia­mi i ukła­da­ły w mo­zai­kę czło­wie­ka. Nie­wy­so­kie­go, po­staw­ne­go.

 Ana­sta­zja zer­k­nę­ła do po­ko­ju. Nogi drża­ły pod nią. Pra­wie już nie sły­sza­ła, a ciem­ność za­snu­wa­ła jej oczy.

– Sta­siu! – krzyk­nę­ła Iza, lecz ku za­sko­cze­niu dziew­czy­ny nie pod­cho­dzi­ła bli­żej. – Sta­siu…

– Za­wsze będę do cie­bie wra­cać, ko­cha­nie – roz­brzmiał spo­koj­ny głos dzi­wacz­ne­go, ciem­no­zie­lo­ne­go czło­wiecz­ka.

 Szkar­łat­na krew po­la­ła się na ka­na­pę, prze­la­ła na pod­ło­gę i za­bar­wi­ła biały dywan. Tęt­ni­ce, żyły, nerwy za­czę­ły wić się i wy­cią­gać ku górze. Sta­ni­sław na­bie­rał ko­lo­rów, kon­tu­rów, pro­por­cji – się­gnął po bra­ku­ją­cą mu rękę i do­cze­pił. Po­czuł przy­jem­ne mro­wie­nie w pal­cach; na mo­ment skrzy­wił się.

 Do­pie­ro wtedy żona przy­war­ła do Sta­ni­sła­wa i za­mknę­ła go w ob­ję­ciach. Oby­dwo­je drże­li. Ana­sta­zja wy­szła oso­wia­ła z po­ko­ju. Bry­zgnę­ła krwią. Upa­dła bez życia na podłogę, głu­cha na cały świat.

 

*

 

– Żeś sobie wy­my­śli­ła, dziew­czy­no – burk­nął Sta­ni­sław. – Aku­rat ten pier­ścio­nek, z któ­rym mia­łem naj­więk­sze pro­ble­my, aby mnie nie sfaj­czył.

– Dziw­ne, że wró­ci­ła – do­da­ła Iza­be­la i spoj­rza­ła na adept­kę. – Co z nią bę­dzie, ko­cha­nie?

– Dziew­czy­na już raz pra­wie stra­ci­ła słuch. W Lesie Dźwię­ku – dodał. – Teraz na­to­miast klą­twa za­bie­ra jej stop­nio­wo ko­lej­ne za­kre­sy dźwię­ków. Nie sły­sza­ła cię w pew­nym mo­men­cie, praw­da, ko­cha­nie?

– A nie wiem – mruk­nę­ła Iza­be­la. – Nie zwró­ci­łam uwagi, Sta­siu. Byłam zbyt za­ję­ta tobą, ro­zu­miesz.

Sta­ni­sław uśmiech­nął się i wtu­lił w żonę.

– Teraz klą­twa za­bra­ła jej cały słuch. Wszyst­ko, co miała, aby mogła cza­ro­wać.

– Sta­siu.

 Iza­be­la kiw­nę­ła głową. Sta­ni­sław wy­szep­tał coś w dziw­nym, świsz­czą­cym ję­zy­ku. Po chwi­li Ana­sta­zja otwo­rzy­ła sze­ro­ko oczy. Sły­sza­ła wszyst­ko; nawet sze­lest fi­ra­nek oraz bicie skrzy­deł mo­ty­la da­le­ko na łące.

 Na­uczy­ła się w miarę szyb­ko re­gu­lo­wać czę­sto­tli­wość oraz am­pli­tu­dę sły­sza­nych dźwię­ków. Spoj­rza­ła na Sta­ni­sła­wa i Iza­be­lę.

– Dla­cze­go? – szep­nę­ła.

– Zła­ma­łaś wa­ru­nek – mruk­nął. – Ale jed­no­cze­śnie wró­ci­łaś do­koń­czyć za­da­nie, któ­re­go się pod­ję­łaś. Od­da­łaś pier­ścień, choć mo­głaś go za­brać. Nie patrz tak na mnie: mo­głaś. To, że nie wy­grał z tobą, nie za­brał cie­bie, też coś o tobie mówi.

 

*

 

 Ana­sta­zja ob­ser­wo­wa­ła pi­na­kle zamku na tle po­ma­rań­czo­we­go ho­ry­zon­tu. Wsłu­chi­wa­ła się w słowa ka­pła­na i huk pio­ru­na oraz senne od­de­chy miesz­kań­ców, mo­zol­ne miau­ki kotów i uja­da­nie psów. Po­pra­wi­ła kurt­kę ze spi­żo­we­go dzika, ude­rzy­ła lagą w zie­mię.

 Sły­sza­ła wszyst­kich i wszyst­ko.

 

Koniec

Komentarze

Cześć,

 

Opowiadanie przeczytałem, drobnymi uwagami podzielę się poniżej.

 

 Kopciło zielenią i śmierdziało gniewem

Wiem, że to metafora, rozumiem, ale nie wiem, jak śmierdzi gniew i nie potrafię odnieść tych słów do rzeczywistości, ani porównać do czegokolwiek.

 

– Zagubionym. Wszedłem im na pole bitwy przez przypadek, głupi traf – powiedział cicho. – Bić się mogli o wszystko. O pieniądze, blichtr, chwałę. Miałem i mam to gdzieś. Chciałem przeciąć drogę, wrócić szybciej do mojej Izabeli. A jakoś… nie wyszło mi to.

Nie wyobrażam sobie takiego pośpiechu, który pchnąłby mnie w środek bitwy. :P Mam na myśli to, że jeśli ją ujrzał, powinien chyba uciekać, spróbować ominąć, przeczekać w odległości. Zwiększyłoby to szanse na powrót do Izabeli. ;)

 

– Zmierzam do tego, abyś mi pomogła. Tkwię tutaj, a Iza pewnie porządnie się już gniewa.

Widzisz, dzieciaku… Miałbym prośbę. Zanieś moją uciętą rękę żonie, a dzięki temu dowiesz się, jak przejść przez Las Dźwięku.

 

Nie widać tego zbyt dobrze w cytacie, ale w tekście te słowa są od siebie oddzielone i zastanawiam się, dlaczego tak jest? Może drobny błąd przy pisaniu. :)

 

Rozlegały się ciche szmery, trel buków, śpiew pajęczyn, piski modrzewi; przedziwne szepty sosen przybierały czasem na sile – i oddalały się.

Potrzebuję tu wyjaśnienia. Czy Las Dźwięków jest magiczny i dosłownie “dźwięczny”, że drzewa i pajęczyny wydają odgłosy? Może to głupie pytanie, ale o ile kołyszący się pod wpływem wiatru modrzew rzeczywiście może piszczeć, o tyle trel buków już ciężko mi sobie wyobrazić.

 

Widziała między konarami tańczące, błękitne światła.

 Poruszały się najpierw leniwie, rozciągały kroki, sennie je odmierzały – aby w końcu rozrosnąć się i wybuchnąć.

Ciekawa antropomorfizacja światła, ale, czy światło może rozciągać kroki? Może przesuwać się, przemierzać, ale, mimo najszczerszych chęci, kroków sobie nie umiem wyobrazić. 

 

 Usłyszała skrzypnięcie złamanej gałązki. Przystanęła. Wyłamała palce, zacisnęła następnie w pięści i odwróciła się.

Usłyszała skrzypnięcie, od którego przystanęła. Czyli wystraszyła się lub zwiększyła czujność. A mimo to zaryzykowała wydawanie dźwięków poprzez wyłamywanie palców. Wiem, że to nieznaczny hałas, ale gdyby zamarła w bezruchu, ewentualnie zaciskając tylko palce w pięść, kupiłbym to łatwiej. I zmieniłbym szyk na “Wyłamała palce, następnie zacisnęła je w pięść i odwróciła się”

 

 Zawył jej w ucho, gdy znajdowała się u celu. Dziewczyna wrzasnęła, odleciała w tył i uderzyła w pień drzewa. Na moment straciła dech w piersi. Uniosła głowę – cały obraz bujał się przed jej oczami. Czuła ciecz cieknącą po karku i obojczyku.

Rozumiem, że ktoś ją zaatakował. Ale nie mam pojęcia, kto. 

 

 Nie wiedziała, czy zostać, czy iść dalej. Siedziała pod pniem, a świat przybierał coraz bardziej barwę czerwieni – krew zalewała koszulę, spodnie, wsiąkała w materiał. Pachniało gniewem, rozpaczą i posoką. Anastazja zadrżała. Przełknęła ślinę i rzuciła się w bok.

 Wstrząs. Zawibrował głaz, którego dotknęła – i poruszył się, zanim cokolwiek zrobiła. Coś mazistego dotknęło jej nogi.

Tego fragmentu nie rozumiem. Czemu rzuciła się w bok? Czemu to, co ją zaatakowało, nie skończyło sprawy jak należy?

 

Młodość ma to do siebie, że nie chce znać ograniczeń dla siebie – rzekł Stanisław. – Dla swoich możliwości. Dlatego człowiek jest wtedy burzliwy, myśli, że wszystko potrafi. W końcu jest odporny. Potem zaczyna się ocierać o coś, co przecież nigdy go wcześniej nie dotyczyło. O choroby, o wojny, o epidemie. Nagle czegoś nie może zmienić. W końcu nauka się rozwija od śmierci do śmierci. Starzy nie zgadzają się na zmiany.

– Ale mniejsza z tym – mruknął, ciemniejąc. – Po prostu wiedziałem, że w porywie młodości i mylnego myślenia, że dasz sobie radę… Odmówisz.

Drobne powtórzenie w pierwszym zdaniu. I oddzielenie jednej wypowiedzi. Spotykałem już takie formy, więc to chyba nie jest błąd, ale wydaje mi się, że można by zostawić wszystko w całości.

 

Nagle wypuścił z rąk kalumet, który uderzył o glebę.

Tu muszę Ci podziękować, bo nie wiedziałem, że kamulet to inaczej fajka, czy też rodzaj fajki. Także dziękuję, nauczyłem się czegoś nowego. :D

 

Czerwień. Wabiła, kusiła i wirowała w głowie, szumiąc językiem ognia i modrzewi, słodkim, słowiczym zaśpiewem.

Język ognia i modrzewi również jest dla mnie niezrozumiały. Podobnie jak szum języka. Chyba jestem słaby w przenośnie. 

 

A z palca, wydawało się, że pierścień schodzi z palca na smoczych nóżkach i rozkłada czerwone skrzydła utkane z mgły i nadziei.

Powtórzenie, być może zamierzone, jako zabieg stylistyczny, ale dziwnie mi się to czyta. O skrzydłach z nadziei tylko wspominam.

 

– Gdzie Stanisław?! – ryknęła od progu piskliwym głosem. – Kurwa, gdzie Stasiu!?

Rozumiem nerwy, stres i domyślność w temacie śmierci męża u gospodyni. Ale żeby tak od progu drzeć się na obcych ludzi? Przydałby się kaftan. :P

 

– Jak diabli, dziewucho. – Uśmiechnęła się słodziutko.

Potwierdzam potrzebę zawinięcia w kaftan. Ekstremalne wahania nastrojów. 

 

Szkarłatna krew polała się na kanapę, przelała na podłogę i zabarwiła biały dywan. Tętnice, żyły, nerwy zaczęły wić się i wyciągać ku górze. Stanisław nabierał kolorów, konturów, proporcji – sięgnął po brakujący mu rękę i doczepił. Poczuł przyjemne mrowienie w palcach; na moment skrzywił się.

Chociaż obserwujemy historię z perspektywy Anastazji, to wiemy, że Stanisław poczuł przyjemne mrowienie w palcach. Taka nagła zmiana narratora.

 

Poprawiła kurtkę ze spiżowego dzika(…)

Myślałem, że czegoś nie wiem, ale nie znalazłem nigdzie informacji, czym jest spiżowy dzik. Więc tu też prosiłbym o wyjaśnienie.

 

Mam wrażenie, że wykreowałaś bardzo ciekawy świat, o którym chciałbym dowiedzieć się więcej. Umieściłaś w nim potencjalnie ciekawą historię. Tylko trochę przekombinowałaś z metaforami i kwiecistym językiem, który w wielu miejscach jest trudny do przyswojenia. Przynajmniej ja to tak odbieram, a zdarzało mi się czytać i filozofów i tak zwaną literaturę wysoką. Niemniej widzę w tym potencjał.

 

Pozdrawiam!

Cześć, Draconis!

 

Brawa za światotwórstwo, które wypada bardzo dobrze dzięki plastycznym opisom. Nie brakuje też akcji, w którą wplecione jest wiele interesujących kontekstów jak na stosunkowo krótki tekst. Ponieważ przedpiśca zrobił solidną łapankę powtórzonek i innych takich, umówmy się, że jak się temu przyjrzysz, to pójdę do klikarni.wink Bo ogólne wrażenie jest naprawdę dobre.

Pozdrawiam

Adek_W, odniosę się do tego, co napisałeś szerzej, ale później, na razie tylko odpowiem na to:

Czy Las Dźwięków jest magiczny i dosłownie “dźwięczny”, że drzewa i pajęczyny wydają odgłosy?

Tak, jest dosłownie dźwięczny i magiczny. ;)

I jeszcze mam pytanie:

(…) a zdarzało mi się czytać i filozofów i tak zwaną literaturę wysoką.

Literaturę wysoką? Hm… Podałbyś jakiś przykład?

Również pozdrawiam. 

 

oidrin, miło, że świat wypalił. ;) Poprawiłam. 

Pozdrawiam! ^^

No, to idęsmiley

Uściślając, chodziło mi o literaturę piękną, której język i kompozycja są nieco trudniejsze w odbiorze, niż, powiedzmy, dzieła Szczepana Twardocha czy Jakuba Małeckiego, którzy przecież również literaturę piękną piszą. Może to skrzywienie ze studiów, ale tak u nas nazywali to wykładowcy.

Przechodzą do przykładów, niech na początek będą dzieła Witkacego, w tym chociażby “Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie istnienia” czy “Pożegnanie Jesieni”. Jedna i druga pełna kwiecistego języka. Dalej coś bardziej współczesnego, czyli Milan Kundera i jego “Nieznośna Lekkość Bytu”. Jerzy Andrzejewski, “Miazga”. Antoni Ferdynand Ossendowski, “Trębacz Cesarski”. “Ludzkie, arcyludzkie” F. Nietzsche. “Tako rzecze Zaratustra”, tego samego autora. “Powiem wam jak zginął” Joe Alexa, choć tak naprawdę był to Maciej Słomczyński. Książki Gombrowicza. Książki pana Schulza. Tyle mi przychodzi do głowy.

Po lekturze pozostaję nieprzekonana. Pomysł fabularny na historię uczennicy-czarodziejki, ducha i jego żony jest niezły, ale psują go nieprawdopodobieństwa (skrócenie drogi przez bitwę) i stylistyczne niejednorodności, które zamiast tekst uatrakcyjniać, wybijały mnie z rytmu przy lekturze: raz używasz języka potocznego, innym razem dostajemy wzniosłe, a dość niestety banalne sformułowania typu “Kapłan wyszedł na ulicę, niosąc święty piorun; wrzeszczał w języku nieba, którego nie rozumiał nikt – możliwe, że tylko Czas i Historia”. Plus, masz tu mnóstwo efektów światotwórczych i pomysłów, wrzuconych absolutnie bez żadnej dalszej konsekwencji (jak tę uwagę o krasnoludach albo scenki z tym, co bohaterka widzi) – to jest fajny zabieg w powieści albo w dłuższym tekście, kiedy zależy ci na rozbudowanie świata, ale w takim krótkim opowiadaniu rozbija, moim zdaniem, opowiadaną historię, bo sugeruje, że te motywy będą mieć jakieś znaczenie, którego ostatecznie nie mają. 

ninedin.home.blog

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Fajny świat stworzyłaś, ciekawe postacie do tego. Zastanawiam się tylko dlaczego właściwie Anastazja uciekała i dokąd. Wygląda na to, że do miasta, do którego chciał ją wysłać Stanisław, ale czemu w takim razie nie przyjęła jego propozycji. Te jej odmowy, naburmuszenie wskazują na nieco głupiutką dziewczynę. Później dostała się do miasta, miała swoje umiejętności, ale co dalej? Przecież stamtąd też mogli ją ściągnąć.

W ogóle nie wiem, czy to kwestia limitu, ale masz tu sporo niedokończonych wątków, jak choćby z pierścieniem i smokiem, co się tam właściwie stało?

Podobało mi się, czytało mi się świetnie, ale mam wrażenie niedosytu. Historia niby jest skończona, ale tyle pytań pozostało otwartych.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Przybywam z pobetowym komentarzem.

W mojej opinii – fajne opowiadanko. O nowatorstwo w fantasy dość trudno i tu również pod tym względem nie mamy fajerwerków. Jest klasycznie, ale solidnie. Opko stoi wyrazistymi postaciami, "filmowym", nienachalnym światotwórstwem i ciekawym zabiegiem w warstwie językowej.

Mnie od początku podobało się to, że fragmenty dotyczące lasu są bardziej poetyckie. Dobrze to współgra z samą istotą tego miejsca, dobrze buduje klimat. Podobnie metafory – momentami dziwaczne, ale akurat w takim tekście fantasy dobrze spełniały swą rolę. Działały na korzyść immersji.

Postaci są (i były od pierwszej wersji) kontrowersyjne. Ich zachowania czasem mogą wydawać się nie do końca zrozumiałe (vide odmowa Anastazji), ale zarazem buduje to ich wiarygodność. Bo ludzie są różni, a niewielu postępuje zawsze w zgodzie z żelazną logiką. Stąd, ewentualnie, mógłbym czepiać się samych bohaterów, ale nie oddającej ich charaktery autorki. Bo uczucie Izabeli i Stanisława przedstawione jest naprawdę zgrabnie. No i dialogi są bardzo dobre.

Z minusów – trochę za dużo okołofabularnych wtrętów. Elementy, które dobrze grają w zbiorze opowiadań, gdzie jeden tekst "pomaga" drugiemu, nie zawsze odnajdują się w samodzielnej historii. Pojawiają się pytania, na które nie ma miejsca (i okoliczności, zważywszy na temat opowiadania), odpowiedzieć.

Ponadto, jak dla mnie, za bardzo wrzucony w tło został wątek utraty słuchu przez Anastazję, który przecież jest tutaj wiodący. Zakończenie dość pospieszne, no ale limit ścigał. Tytuł – zwracający uwagę, czyli robi to, co robić powinien.

Słowem – solidna robota. Spędziłem kilka miłych chwil przy tym tekściku, a zatem z czystym sumieniem stawiam stempel jakości.

Trzymaj się ciepło!

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Nie wyobrażam sobie takiego pośpiechu, który pchnąłby mnie w środek bitwy. :P Mam na myśli to, że jeśli ją ujrzał, powinien chyba uciekać, spróbować ominąć, przeczekać w odległości. Zwiększyłoby to szanse na powrót do Izabeli. ;)

Ech, w tej kwestii, powiem tak: są ludzie cierpliwi, i niecierpliwi. Generalnie ludzie są różni. Tak więc Stanisław, jak napisałeś, „mógł przeczekać”, ale jeśli mu się spieszyło, a na dodatek, jak powiedział Anastazji, w sumie miał gdzieś bitwę, to miał gdzieś bitwę – i poszedł. Można go przy tym uznać za osobę niecierpliwą. :)

To trochę jak z rozsądkiem, logiką – jeśli ktoś pali, to wówczas wie, że sobie szkodzi. Powinien przerwać, nie przestaje, bo daje mu to ulgę. 

 Usłyszała skrzypnięcie złamanej gałązki. Przystanęła. Wyłamała palce, zacisnęła następnie w pięści i odwróciła się.

Ze zdenerwowania. Nie bywała wcześniej w takich miejscach, miała taki tik nerwowy, żeby to zrobić w aż takiej sytuacji stresowej. Tu znowu: wbrew logice.

Chociaż obserwujemy historię z perspektywy Anastazji, to wiemy, że Stanisław poczuł przyjemne mrowienie w palcach. Taka nagła zmiana narratora.

Chwila. To jest narracja trzecioosobowa, a nie pierwszoosobowa. Mogłam napisać, wydaje mi się, Adku, co poczuł Stanisław – gdybym pisała z „głowy” Anastazji, z jej punktu widzenia, w pierwszoosobowej, rozumiałabym lepiej, dlaczego nie mogłam (jak rozumiem) tak napisać.

Czemu rzuciła się w bok? Czemu to, co ją zaatakowało, nie skończyło sprawy jak należy?

Rzuciła – bo wyczuła zagrożenie. Była na etapie, gdzie ledwo co widziała (a świat przybierał coraz bardziej barwę czerwieni), i ledwo cokolwiek słyszała (Zawyła, ale głos wybrzmiewał jak spod powierzchni wody). Wtedy wyostrza się dotyk – tutaj pardon, wlepiłam zdanie, że dotknęła ziemi – czyli poczuła jej drżenie, że coś się do niej zbliża.

Co zaatakowało? Stanisław ostrzegał Anastazję.

 

Ninedin, dziękuję ci za komentarz. ;]

Jeśli chodzi o to konkretne nieprawdopodobieństwo, moja odpowiedź brzmi tak, jak do Adka: ludzie potrafią zachować się w sposób różny i wybitnie nierozsądny, sprzeczny z logiką. Wydaje mi się, że postacie literackie również.

 Rozumiem, że można stworzyć argument, iż nie ukazałam na samym początku motywacji Stanisława, aby wrócić jak najszybciej i to nawet przez bitwę. Jednakże w późniejszych fragmentach tekstu zaznaczyłam to wyraźniej – Stanisław podczas rozmowy z Anastazją przejmuje się, martwi, ma obawy, czy się Izabela na niego nie gniewa i odczuwa niepokój o to, co ona czuje. Mówi też, że miał bitwę gdzieś, chciał jak najszybciej wrócić do żony, plus potem w kolejnych swoich kwestiach zaznacza, że tęskni za nią, etc. 

Generalnie – mówi dużo o niej, a nie o swojej sytuacji, że wziął i zginął. Nie odczuwa, krótko mówiąc, przerażenia z tego powodu, tylko mówi o swojej żonie. To ukazuje, jak bardzo chciał Stanisław wrócić do Izabeli. Jednocześnie kierował się uczuciem, nie rozsądkiem i się przecenił, więc wyszło jak wyszło.

To z różnym stylem, muszę przyznać, że trochę eksperymentowałam – w Lesie bardziej bawiłam się opisami i nie tylko tam, aby nadać większy klimat, trochę odrealnić. W momentach dialogów i akcji – nie, bo uznałam, że nie było takiej potrzeby.

 Rozumiem, iż mogło cię to wybić, bo tekst nie jest jednolity stylistycznie.

 

Irko, dziękuję za komentarz. ;)

 

 Zastanawiam się tylko dlaczego właściwie Anastazja uciekała i dokąd.

 

W kwestii Anastazji – jej ucieczka nie była jakby głównym tematem, punktem opowiadania, stąd podrzuciłam poszlakę w postaci wtrąceń o profesorze, na przykład, że uciekła, słysząc profesorski ton, czy też wspominała twarz wrzeszczącego profesora.

 

Wygląda na to, że do miasta, do którego chciał ją wysłać Stanisław, ale czemu w takim razie nie przyjęła jego propozycji.

Chciała uciec jak najdalej. Nie przyjęła, gdyż kierowały nią złożone uczucia, emocje, jakie w niej siedziały, Irko. Uciekała, bała się, też zauważyła, że za późno zadała pytanie, kim był Stanisław, nie do końca mu na dodatek ufała. Wspominałam też, iż zaczęła się w tamtym momencie cofać.

I tutaj, taka wskazówka z jej przeszłości, że mogła kiedyś się na czymś ,,przejechać” i być nieufna:

 Anastazja skrzywiła się; blizna przechodząca przez szyję i kącik ust zapulsowała bólem. Wiedziała, oczywiście, że wiedziała.

Blizna. Anastazja, jak nakreśliłam, kiedyś została solidnie uderzona przez własnego dziadka, aby się nie bać. Ale to mogło spowodować, że dziecięca ufność zaczęła walczyć z tworzącą się nieufnością z różnych względów (to z dziadkiem, bo bliska osoba ją uderzyła ((Nadgarstki zapiekły ją, przypomniały o sobie bólem. Dziadek zlał ją kijem, porachował kości.)), oraz to z blizną, której sama sobie nie zrobiła).

Stąd też dziewczyna mogła reagować różnie na Stanisława – i szala, że tak się metaforycznie wyrażę, szala braku zaufania (coś w rodzaju „ufać, nie ufać?”) przechyliła się na jego niekorzyść, stąd odmówiła. Lecz, tak jak napisałam wcześniej, na tę odmowę składało się kilka przyczyn, wyszczególnionych w pytaniach od razu po gwiazdce, rozpoczynającej scenie w Lesie.

W kwestii tego, co potem: Stanisław odratował ją z Lasu, a ona wówczas zgodziła się mu pomóc – z powodu również swoich zasad i swego honoru, jakie między wierszami miała. Poza tym, można odczytać ją również jako postać w pewnym sensie impulsywną, może również butną.

Ogólnie jeśli chodzi o to opowiadanie, to postacie mogą być bardzo różnie interpretowane w kwestii zachowania – dla niektórych mogą być jasne, niejasne, w miarę zrozumiałe bądź nie. Myślę, że z tymi postaciami rozbija się ta sprawa, o której napisał już Primagen, czyli: Bo ludzie są różni, a niewielu postępuje zawsze w zgodzie z żelazną logiką.

I tu się zgadzam, że ludzie nie zawsze postępują w zgodzie czy z żelazną, czy też ogólnie z logiką. Również też te postacie nie postępują zgodnie z żelazną logiką, tylko kierują nimi bardziej uczucia, emocje czy też przeczucia.

 

W ogóle nie wiem, czy to kwestia limitu, ale masz tu sporo niedokończonych wątków, jak choćby z pierścieniem i smokiem, co się tam właściwie stało?

 

Kwestia limitu już.

 W sprawie pierścieni, wskazałam, że są ważne np., dla magii Stanisława – dzięki nim jest w stanie pokonać nawet śmierć i wrócić do żywych (po namalowaniu pieczęci i tu uwaga: na drugiej dłoni nie miał pierścieni, skoro się nie udawało). Czyli są potężne, dają moc.

 Ale jednocześnie jest w nich „kruczek”, czyli to, co się stało Anastazji w związku z tą ,,ozdóbką”, powiedzmy.

 Ukazałam w tamtym fragmencie nienawiść, jaka tkwiła tym w pierścieniu – można by zinterpretować to zresztą w taki sposób, iż pochodziła ona bezpośrednio od tkwiącego w nim smoka właśnie.

 

Później dostała się do miasta, miała swoje umiejętności, ale co dalej?

W ostatniej scenie pokazałam, że wybyła z tego miasta – znajdowała się już w oddali od niego (Anastazja obserwowała pinakle zamku na tle pomarańczowego horyzontu.)

Tutaj, w tej ostatniej scenie, wychodziło, jaki słuch uzyskała.

 

 Primagenie,

Z minusów – trochę za dużo okołofabularnych wtrętów.

Przyjmuję to na klatę. Miło, że dialogi bardzo dobre. Natomiast to o postaciach, cóż, prawda, że kontrowersyjne, niemniej to dobrze, że są wyraziste. To o słuchu…. Ech. XD

 Dzięki też za miłe słowa, doceniam je. ;]

Cześć!

Przeczytałem opowiadanie i całkiem mi się ono spodobało. Brawo za światotwórstwo, fantasy że hej! Szczególnie urzekł mnie opis ucieczki przez las, zmagań z bliżej nieokreślona siłą rzucającą przysłowiowe kłody pod nogi. Niestety, nie widzę w całości schematu konkursowego. I mam też problem z niektórymi wydarzeniami, są jakieś takie nierzeczywiste, przykłady:

Chciałem przeciąć drogę, wrócić szybciej do mojej Izabeli. A jakoś… nie wyszło mi to.

To brzmi trochę groteskowo i nie pasuje do tej postaci imho.

– Gdzie Stanisław?! – ryknęła od progu piskliwym głosem. – Kurwa, gdzie Stasiu!?

Cały misternie budowany klimat imho padł właśnie martwy. Mam też problem z ryknięciem piskliwym głosem. Trochę taki parzący lód…

Motyw z pierścieniem zdecydowanie Tolkienowski, ale w dzisiejszych czasach trudno wymyślić już coś nowego w sumie (ale warto próbować)

Z kwestii edycyjnych rzuciły mi się następujące:

nitki inkantacji leciały z jej ust w stronę wskaziciela,

dziwne słowo, rzadko spotykane

Dziewczyna szybko umknęła przed latającą płytą, oświetlającą ulice.

Zrymowało się

Mieniła się różnymi barwami tęczy i czasem coś komunikowała. Teraz jakby zacięła się – bujała się w powietrzu na wszystkie strony i piszczała,

Sporo tego „się”

Kobieta w czerwieni wyciskała z siebie łzy i starała się nie szlochać.

Nie rozumiem tego zdania, skoro wyciskała łzy to czemu starała się nie szlochać?

Stanisław nabierał kolorów, konturów, proporcji – sięgnął po brakujący mu rękę i doczepił.

Coś tu nie do końca gra.

 

Tyle, Pozdrawiam i powodzenia w konkursie! Poczekam, przeczytam komentarze i pewnie kliknę bibliotekę, jak poprawisz, bo koncept jest tego wart.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hm… Wiesz, krarze, ten głos można porównać do krzyczącego Ciastka (w wersji damskiej) w tamtym momencie. ;)

Wiem, nieco abstrakcyjnie, ale cóż. Cały tekst, mam wrażenie, wyszedł mi nieco jak wiersz. Tam jeszcze “dziwnym” słowem jest kalumet. Ale hej, dwa dziwne słowa, rzadko używane, na 31k znaków to, imo, aż tak nie razi. 

 

Kobieta w czerwieni wyciskała z siebie łzy i starała się nie szlochać.

 

Nie rozumiem tego zdania, skoro wyciskała łzy to czemu starała się nie szlochać?

 Łzy łzami, ale nie zawsze przy płaczu są zjawiska akustyczne. Czyli – po jej policzkach spływały łzy, ale nie szlochała (a przynajmniej próbowała).

Poprawiłam. Dzięki za miłe słowa, również pozdrawiam i powodzenia! ^^

Hej!

Cały tekst, mam wrażenie, wyszedł mi nieco jak wiersz.

Nie odnoszę takiego wrażenia, ale nie zmienia to faktu, że klikam bibliotekę.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

[Przeczytane]

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Hej, Draconis!

Też Ci trochę zrobiłam łapankę, trochę się poczepiam:

 

Paskuda wciąż lustrowała teren blisko Lasu Dźwięków, wypatrując zbiegających z pola bitwy. Paskuda, bo, jak stwierdził Stasiu, nawet nocy nie udało się przykryć jego brzydactwa.

No to właściwie ta paskuda czy ten paskuda?

 

Widział – nie widział – widział – nie widział?

“Jak patrzę tak, to mnie widać, ale jak tak, to już nie. (…) Widać, nie widać, trochę widać, nie widać, teraz widać.” – no tak mi się skojarzyło z Asterixem i Obelixem :D

 

Stanisław spojrzał wprost w błękitne, fosforyzujące macki, zaciskające się jak mankiet.

Wybacz, ale nie potrafię sobie wyobrazić “spoglądania w macki”.

 

– Będzie boleć, kurwi synu – charknął zraniony przeciwnik.

I pstryknął palcami. Stanisław wrzasnął z bólu.

Powtórzenie.

 

Od cywilizacji to konkretne Gniazdo ogranicza Las.

Skoro chodzi, jak mniemam, o oddzielenie Gniazda od “cywilizacji”, to bardziej chyba “odgranicza”.

 

Wiedziała też, że siedmiu krasnoludów i dziwna dziwożona przedarli się przez ów las, ale dzięki specjalnej ladze o numerze seryjnym N300, wykonanej przez gnomiego technika, Jadorada Imberyka. Przy jej tworzeniu twórca wzorował się na ćmie – te owady, obijające się głupawo o okna i latające zbyt blisko ognia, umiały stworzyć wzór echa, podobny do kreowanego przez gatunki trujące – wówczas nietoperze zostawiały je w spokoju.

Znów powtórzenia.

Przyznam, że pierwsze słyszę o “echu gatunków trujących”. Owszem, są ćmy, które potrafią wyprowadzić nietoperza w pole w taki czy inny sposób, ale te “gatunki trujące” to chyba nazbyt duże uproszczenie (chyba że o czymś nie wiem). Jakkolwiek, nie czepiam się, tylko sobie dywaguję, wszak w wykreowanym przez Ciebie świecie mogą być i takie ćmy (skoro na nietoperzach można latać).

 

Anastazja szła na wpółślepa, ocierając podartymi szmatami powieki i poliki. Materiał szybko nasiąkał krwią.

Spacja się zjadła, skoro “na wpół”.

 

Zawył jej w ucho, gdy znajdowała się u celu. Dziewczyna wrzasnęła, odleciała w tył i uderzyła w pień drzewa. Na moment straciła dech w piersi. Uniosła głowę – cały obraz bujał się przed jej oczami. Czuła ciecz cieknącą po karku i obojczyku.

 Stwórco – pomyślała, sięgając do uszu. Zawyła, ale głos wybrzmiewał jak spod powierzchni wody; wbrew rozsądkowi zaczęła krzyczeć, wyć, zawodzić.

Powtórzonka znowu.

Już wcześniej było wspomniane – nie wiadomo, kto “zawył”. Nie wiadomo też w sumie, jaki był ów “cel”. Poza tym czytając miałam wrażenie, że jak bohaterka znajdzie się “u celu”, to już pewnie nic jej nie grozi, choćby chwilowo, tymczasem tu taka niespodzianka. Prędzej bym tego oczekiwała w momencie, gdyby znajdowała prawie u celu.

 

 Nie wiedziała, czy zostać, czy iść dalej. Siedziała pod pniem, a świat przybierał coraz bardziej barwę czerwieni.

Mocno niezręcznie to brzmi. “Przybierał coraz czerwieńszą barwę” byłoby tu imo na miejscu.

 

– Czemu w takim razie sam nie możesz się teleportować? – fuknęła.

– Nie mogę – odparł spokojnie.

Czemu nie możesz? – Nie mogę ← takie to trochę naciągane. Gdyby było coś w stylu “A nie możesz…?” albo “Nie mogę i już”, wyszłoby to bardziej naturalnie.

 

Ech, nie będę się rozwijał, jest stos regułek, prawideł, wzorów matematycznych na nekromancji, które pozwalają obliczyć te odległości oraz określić czas, gdy Śmierć może zabrać duszę.

Wolałabym “nie będę się rozwodził”, choć tu może czepiam się bezzasadnie.

 

Po prostu wiedziałem, że w porywie młodości i mylnego myślenia, że dasz sobie radę…

Dużo tych “że” w tak krótkim odstępie.

 

Wyciągnęła metalowe pudełko – mroziło opuszki palców – i dotknęła czerwoną otoczkę; nad nią wyświetliło się tysiące gwiazd.

Dotknęła – czego? → czerwonej otoczki.

 

Skoro Stanisław tyle wie i ją odratował, nawet naprawił słuch, to musiał mieć przy sobie któryś z Artefaktów – pomyślała, choć myśl ta wydawała się jej obca, jakby ktoś kierował jej tokiem myślenia.

I znowu. Jakkolwiek “pomyślała, choć myśl ta…” jest powtórzeniem jak najbardziej uzasadnionym, to już “tok myślenia” nieco razi.

 

Krzyknęła, czując ponownie obcy dotyk na swoim umyśle, rwący jej osobowość i tożsamość. Nie, nie, nie! Nie zabierzecie mnie! Nie pozwolę!

 Krzyknęła, ale ledwo usłyszała swój własny głos.

Znów powtórzenie – choć tu można by było ewentualnie założyć, że w obu przypadkach chodzi o jeden i ten sam krzyk. Ale wydaje mi się to trochę naciągane.

 

Zaczęła szeptać zaklęcia uzdrowienia – nitki inkantacji leciały z jej ust w stronę wskaziciela, okalały go turkusową warstwą i przekształcały się w tkanki.

Zaciekawiło mnie tutaj jedno – adeptka na trzecim roku i już zna tak potężne zaklęcia uzdrawiające? Wszak odtworzenie tkanek palca zdartych aż do kości nie może być prostą sprawą…

 

Skrzyła różnymi barwami tęczy i czasem coś komunikowała.

Imo to “różnymi” zupełnie niepotrzebne, skoro chodziło o barwy tęczy, a te – wiadomo – są różne.

 

Przed wejściami niektórych z nich stały burzowe chmury w klatkach, czasem, przy bogatszych i większych domostwach, pioruny, pozwijane w znaki zapytania.

 Czasem dostrzegała domy całe wykonane z diamentów – takie skrzyły się pięknie w blasku świateł, puszczanych przez latające nad nimi dyski.

 

Anastazja popatrzyła w ślad za jednym z takich urządzeń. Zmarszczyła brwi i spróbowała sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz ujrzała coś takiego – może za trzecim razem, gdy zjawiła się w mieście za przepustką z powodu pogrzebu dziadka?

> Powtórzenia już nawet pomijam, ale…

> Jak rozumiem, chodziło o to, że za trzecim jej pobytem w mieście. Ale “pierwszy raz zobaczyła coś za trzecim razem” – ta konstrukcja jest trochę niezręczna.

 

Mocno spoglądała w sieć uliczek miasta, próbując wyłuskać z nich znajomą sylwetkę.

Nie rozumiem frazy “spoglądać mocno” – bardziej pasowałoby mi tu np. “intensywnie”.

Poza tym wkradł się drobny błąd – z jakiegoś powodu kropka na końcu tego zdania jest wyróżniona boldem. Nawet bym tego nie zauważyła, gdybym nie skopiowała sobie zdania ze względu na to “mocne spoglądanie”, więc tak tylko przy okazji wspominam.

 

Mienił się brokatowo na wszystkie strony.

Co znaczy “mienić się na wszystkie strony”?

 

 Anastazja posłusznie weszła i prawie wywaliła się na zabawce. Żona Stanisława zaśmiała się cicho.

– Oj, przepraszam. Zapomniałam z tego wszystkiego posprzątać. Dzieci oddelegowałam do rodziców. Nie wiem bowiem, co zrobię Stasiowi, jak wróci.

> To “wywaliła się” mi nie pasuje – jest zbyt kolokwialne imo – bo generalnie posługujesz się bardzo ładnym językiem.

> “Nie wiem bowiem” chyba nie było celowym zabiegiem, sugerowałabym coś z tym może zrobić.

 

W spuchniętych oczach błysnęły łzy.

Rozumiem, jeśli oczy są np. podpuchnięte – ale te “spuchnięte” narzuciły mi niepiękny obraz gałek ocznych nabrzmiewających w oczodołach i (…). No, nieładne to było.

 

Wyciągnęła fiolkę z błyszczącymi się drobinami.

“Się” zupełnie zbędne.

 

– Zawsze będę do ciebie wracać, kochanie – rozbrzmiał spokojny głos od dziwacznego, ciemnozielonego człowieczka.

A tutaj “od”.

 

Anastazja wyszła osowiała z pokoju. Bryzgnęła krwią. Upadła bez życia na ziemię, głucha na cały świat.

Trochę mnie ten fragment skonfundował. No bo dobra, potem padają słowa, że klątwa itd. – ale w tym momencie dziewczynie nic się nie dzieje, a tu nagle, ni z tego, ni z owego “bryzga krwią” i sobie umiera. Szaleństwo.

 

Nadmienię jeszcze tylko, że osobiście – choć jest to już zupełnie w tym momencie subiektywna opinia – brakowało mi wyjustowania również do prawego marginesu. Pewnie kwestia przyzwyczajenia i opatrzenia z normalizowanymi tekstami na różne nabory itd. xD

 

Dobra, już nie narzekam. Jak już wspominałam, bardzo ładnym językiem piszesz. Generalnie masz przyjemny styl. Może parę luk było – z tego co widziałam po komentarzach, były już wspominane, więc się nie będę powtarzać – ale ogólnie całkiem przyjemnie się czytało :) To całe Gniazdo z Lasem Dźwięków skojarzyło mi się od razu z Hogwartem i Zakazanym Lasem – nie wiem, czy to świadoma inspiracja, czy jakoś tak samo wyszło? :)

Ogólnie, mimo uwag powyższych, jestem zadowolona po lekturze :)

Pozdrawiam!

Spodziewaj się niespodziewanego

Anet, dziękuję za komentarz.

NaNo, dzięki za komentarz i uwagi. ;)

To całe Gniazdo z Lasem Dźwięków skojarzyło mi się od razu z Hogwartem i Zakazanym Lasem – nie wiem, czy to świadoma inspiracja, czy jakoś tak samo wyszło? :)

Wiesz co, Nano, jak pisałam, to miałam w głowie jedynie to, żeby stworzyć taki “dźwięczny” Las, więc, odpowiadając, wyszło samo. Gniazda nie skojarzyłam też z Hogwartem, najpewniej dlatego, że nie czytałam już Pottera od kilku lat.

 

Rozumiem, niemniej takie było moje pierwsze skojarzenie :)

Spodziewaj się niespodziewanego

Wąskie okienko na wielki świat

 

Podoba mi się ten świat. To naprawdę ładny świat. Ale zobaczyłam go tylko kawalątek, być może najładniejszy? A może nie? Na pewno chętnie jeszcze do niego zajrzę.

 

Tymczasem, co do tego okienka – należałoby je umyć. Już pierwszy akapit jest jakiś… abstrakcyjny – wiem, mniej więcej, co się dzieje, ale nie widzę tego (potwór ma palce – czy macki?). Szyk, rytm i przecinki nie są idealne, ale nie przeszkadzają w czytaniu tak bardzo, jak problemy z doborem słów: „Powstawał hałas, którego nie rozumiała.” – przecież hałas z definicji jest niezrozumiały. Piszesz „przekląć” to rzucić klątwę, nie zakląć; „kreowanie” musi być świadome, nie kreuje się oznak (oznaka to znak naturalny, sam się robi siłami przyrody), nie „produkuje” się schematu; ludzie mają policzki, nie poliki; posoka to krew zwierzęca, nie ludzka; „delikatny” to nie to samo, co „słaby”, „nieznaczny”; „bliska odległość” to praktycznie oksymoron; człowiek nie może być „burzliwy” i raczej nie „ciemnieje” (chyba, że na solarium); „kalumet” to konkretny rodzaj fajki, raczej niepodobny do tego, co sobie wyobraziłam i nierekreacyjny (to fajka pokoju); nie można zlustrować inaczej, niż wzrokiem; „osoba” jest terminem technicznym – jeśli widać człowieka, pisz „człowiek"; nie można patrzeć „mocno”; dzieci się nie deleguje (to nie pracownicy naukowi), tylko zostawia u dziadków; „ciecz” to słowo równie niekonkretne, jak „postać” – lepiej unikać; ktoś postawny nie może być niewysoki (może miałaś na myśli "barczysty"?); suknia nie może być pełna motywów (rozumiem, mniej więcej, o co chodzi, ale to nie jest poprawne); "jednocześnie" to nie to samo, co „mimo to”; nie mam też bladego pojęcia, co rozumiesz przez "niebotycznie" i "mozolny". Przy okazji – „laga” to laska, kij. W zasadzie stosujesz to słowo poprawnie (choć nie jestem przekonana, czy metalowy kij ma sens), ale jakbyś nie wiedziała, że ma synonimy. Laga i laga.

 

Poza tym jest kilka błędów gramatycznych: dotknęła kogo?czego? otoczki. Wyświetliły się tysiące gwiazd – bo to tysiące są tu podmiotem.

 

Sporo aliteracji. Chwiejny ton – dialogi bardzo lekkie i dowcipne (w ogóle dialogi wyszły Ci najlepiej), a tu nagle Anastazja „rzecze”. W bardzo kolokwialnej wypowiedzi znienacka wyskakuje "bowiem". Takie rzeczy. Podobnie rzucają się w oczy „następnie” i „oraz”. „Czuła ciecz cieknącą” to nie tylko aliteracja, ale i masło maślane (ciecz cieknąca) i w ogóle mocno zwraca na siebie uwagę; podobnie „wskaziciel” (przez chwilę nie wiedziałam, że chodzi Ci o palec) i inne językowe udziwnienia. Trafiające się tu i ówdzie oksymorony sprawiają wrażenie nieporadności, a nie głębokiego, zmuszającego do myślenia paradoksu, do czego zwykle służą.

 

Wiele metafor jest niespójnych, np. "pożoga, którą można zatopić tylko we krwi" – mogłaby być "pożoga, którą można ugasić jedynie krwią", ale zatopić? W opisie mapy „czarne napisy rzek” to nonsens, mogą być najwyżej napisy oznaczające rzeki.

 

Niektóre opisy są obrazowe, niektóre wręcz przeciwnie – mętne i niezrozumiałe. Ma to sporo wspólnego z doborem słów i metaforyką, ale uważaj też na organizację opisu i to, czy całość trzyma się kupy. Na przykład: ton ducha Stanisława raz jest „ostry” (i dudniący, co już się wyklucza), a parę linijek później „słodki” i nie wydaje mi się, żeby to była ironia – a może? W ogóle opisujesz głosy jako piskliwe i dudniące (albo ryczące) naraz, co przypomina kwadratowy trójkąt. Nie twierdzę, że nie można nadać rzeczom cech sprzecznych, ale twierdzę z całą mocą, i dwa tysiące pięćset lat tradycji ze mną, że nijak nie można sobie tego wyobrazić.

 

Dużym zgrzytem (normalnie nóż po talerzu) jest Izabela. O ile Stanisław i Anastazja wydają mi się wiarygodni, pasują do otoczenia, to Izabela jest karykaturą z zupełnie innej bajki. No, bo zobacz – zbudowałam już sobie obraz na podstawie tego, co mówi stęskniony mąż – ale też na podstawie tego, co sam mąż sobą przedstawia. Stanisław nie wygląda mi na faceta, który mógłby się na zabój i na całe życie zakochać w babie rozpoczynającej konwersację od "Kurwa, gdzie Stasiu!?" W ogóle – wulgaryzmy niczym tego świata nie wzbogacają.

 

Nie jest dla mnie jasne, czy Anastazja czerpie moc tylko z dźwięków, które słyszy (odczuwa)? To jest, czy musi te dźwięki sobie uświadomić, czy chodzi tylko o fizyczne wibracje?

 

Rozwiązanie akcji jest ciut pospieszne, nie wiem też, co tu właściwie robi ten wtręt z kapłanem pioruna.

 

W zasadzie Anastazja odzyskuje słuch i życie dzięki czemuś, co zrobiła (wygrała walkę z pokusą), i to wcześniej (nie sprecyzowałam przecież, przed czym ma być to "wcześniej", na przyszły raz będę uważniejsza), ale struktura jest trochę zaburzona – mimo to zaliczam.

 

Elementy dodatkowe: są wrony jako dekoracja, sroka jako nazwa, magiczne pierścienie stanowią kluczowy element fabuły, a ten najważniejszy ma dużo wspólnego ze smokami. Razem 10 punktów.

 

Gdybyś chciała prześledzić moje czepialstwo punkt po punkcie, poproszę adres mailowy na priv.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tego typu opowiadania to nie do końca to, czego szukam w literaturze. Pełno krwi i cierpienia, robale i straszydła – totalnie nie dla mnie. Ale nie powiem, że czytałam z udręką, bo tak nie było – była to rozrywkowa lektura. Bohaterkę polubiłam, widać tu też bogaty i nieprzewidywalny świat przedstawiony. Stworzyłaś piękne, barwne i magiczne miasto, które bardzo mi się podobało. W tekście nie było tylko obrzydliwości, było też mnóstwo kolorów, niesamowitych dźwięków i zapachów. Nie wyniosłam jednak z opowiadania nic mówiącego o tym, po co w końcu bohaterka chciała przedrzeć się przez las (jest tam później coś o profesorze, ale jak dla mnie to za mało, mam przez to wrażenie, że cały tekst to nie do końca jest pełna historia, tylko jakiś jej fragment), co powoduje w moim odbiorze lektury dość znaczącą dziurę. 

Styl mi się podobał, niektóre zdania naprawdę bardzo ładne. Ślicznie opisane wrażenia dźwiękowe i zapachowe. Znalazłam dwie usterki: 

Upadając na ziemię(+,) zauważył swą rękę, niknącą gdzieś w chaszczach Lasu Dźwięku. 

Powinien być przecinek po imiesłowie zakończonym na -ąc. 

Upadła bez życia na ziemię, głucha na cały świat. 

Raczej na podłogę, bo była w domu. 

Nieco (bardzo) z poślizgiem, ale Tarnino, dziękuję za Twoje uwagi oraz miło mi, że mimo przybrudzonego okienka (upaćkanego w kolorowe metafory :>), podobał Ci się ten świat. 

Co do Izy – sama wiesz, że gusta są różne, a Stasiu (tak, tam, jak zmieniał ton, co wskazałaś, to ironizował) też miał charakterek. Choć tutaj nieco liryczny, bo wziął i spartolił. 

I na dodatek, skoro Izka była takim nożem po talerzu, to być może właśnie najbardziej Ci utkwi w pamięci. W każdym razie, dziękuję Ci za komentarz oraz konkurs. ;)

 

Sonato, miło, że znalazłaś coś w tym opowiadaniu dla siebie i nie było udręką jego czytanie.

I dzięki też za mem z Wokulskim. 

Pozdrawiam! ^^

Łohohoho :)

I na dodatek, skoro Izka była takim nożem po talerzu, to być może właśnie najbardziej Ci utkwi w pamięci.

A czy to zaraz dobrze? XD

heart

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Witaj, Draconisie!

 

Poniżej moje jurorskie notatki:

 

Odór ektoplazmy i woń krwi (31422 znaków)

 

Z tym opowiadaniem mam pewien problem. Nie potrafiłem się w nie wczuć. Miałem wrażenie pewnego porozrywania na strzępy. Tu jakieś informacje, tam opisy, trochę akcji, sporo elementów w których nie do końca wiadomo o co chodzi. Zdania raczej ładne i warsztat niczego sobie, ale jednak nie przemogłem tego chaosu w odbiorze opowiadania. Może limit uciskał bardziej niż powinien.

Jest za to sporo fajnych elementów i ciekawych, ale nie spieło mi się to w satysfakcjonującą lekturę.

Nie bardzo też wiem, czy była to próba pójścia w generyczne fantasy, w horror, w przygodę, czy po trochu wszystkiego. Nie pasowała mi też ta “kurwa” w ustach madame. Chyba że potraktować to jako humor, ale wtedy nie wiem czy mam się śmiać, bać, płakać czy przeżywać przygody. To znaczy, nie mam nic przeciwko tym wszystkim przeżyciom i emocjom, ale tutaj chyba nie było tyle miejsca, żeby mogły wszystkie obok siebie usiąść i nie włazić sobie na głowę. 

 

Pozdrawiam!

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Mam trochę jak Mytrix – fajne światotwórstwo, ale czasami odnoszę wrażenie, że za dużo miejsca poświęcasz nieistotnym dekoracjom, a potem brakuje ciągłości przy naprawdę ważnych rzeczach. Na przykład wyskakuje facet z piorunem i diamentowe domy, ale o nietoperzach najpierw wspominasz, a potem tylko pokazujesz skutki. I nie wiem, czemu właściwie Anastazja uciekła.

Ogólnie fabułę odebrałam jako chaotyczną.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka