- Opowiadanie: Aaron333 - Polowanie cz. 1

Polowanie cz. 1

Oceny

Polowanie cz. 1

 Chłopiec mozolnie drążył w grubym lodzie na tafli niewielkiego jeziorka przerębel. Pomimo tego, że przygotowania do najtrudniejszej pory roku, która daleko na północy trwała niemal pół roku, intensyfikowały się już na kilka miesięcy wcześniej, a dom był w pełni zaopatrzony w niezbędne rzeczy oraz prowiant, ojciec chłopca nalegał, aby ten nauczył się także, zdobywania pokarmu w trakcie zimy. Nabywanie tego rodzaju umiejętności, stanowiło jedną z podstaw wychowania potomstwa na Ziemiach Północy. Miało to istotne znaczenie w szczególności dla mieszkańców wiosek i niewielkich osad, które musiały być w pełni samowystarczalne, aby przetrwać trudy zimy, gdy śnieg i niskie temperatury niemal całkowicie blokowały handel. Z pokolenia na pokolenie ludzie zamieszkujący tę krainę, przekazywali sobie wiedzę na temat tego, jak przetrwać w miejscu, w którym żyli. Jak mawiali starsi ludzie: „zima jest sroga tylko dla nieprzygotowanych”. W szczególności lubili w ten sposób wywierać presję na młodych, którzy niejednokrotnie podważali zdanie dorosłych w wielu kwestiach.

Pomimo tego, że kucał, przez co prawie w ogóle się nie ruszał, czuł, że z minuty na minutę robiło mu się coraz goręcej. Kiedy patrzył, jak jego ojciec wykonywał podobną pracę, wydawało mu się to dość proste, lekkie i szybkie. Jednakże kiedy jemu przypadło zadanie wydrążenia w lodzie przerębla, nagle uświadomił sobie, że zajęcie to było znacznie bardziej męczące niż pierwotnie zakładał.

Z ust unosiły mu się już nie smużki pary, lecz całe jej kłęby, jakby w środku jego klatki piersiowej płoną ogień, na który ktoś od czasu do czasu, tak dla zabawy, wylewał wodę. W duchu zaczął przeklinać ojca za to, że zabrał go ze sobą i kazał marznąć, dłubiąc w lodzie; kiedy uznał, że złorzeczenie na niego przestało przynosić ulgę, postanowił, że oberwie się również paskudnej pogodzie. Gdyby nie przedwczesne przyjście zimy – mróz ściskał już od dobrych dwóch tygodni, a coraz częściej prószący śnieg, zaczął pokrywać ziemię i rośliny coraz grubszą warstwą białego puchu – z pewnością zajmowałby się czymś znacznie ciekawszym niż drążenie przerębla.

W końcu jednak osiągnął zamierzony cel. Na tafli jeziorka pojawił się, topornie wyglądający otwór. W założeniach powinien przypominać okrąg lecz nawet przy sporej dozie pobłażliwości, to co wyciął, raczej nie mogło za to uchodzić. Jednak to nie o zdolności artystyczne chodziło. Liczyła się tylko funkcjonalność. Stworzony przez niego przerębel, w jego własnej opinii, całkowicie spełniał swoje zadanie. Miał umożliwić łowienie i chłopiec był niemal pewien, że wystarczyło zanurzyć wędkę, a nawet, że wystarczyła goła ręka, aby złapać kilka świeżych, smacznych ryb. Oczyma wyobraźni widział siebie powracającego z koszem pełnym sumów i karpi. Za nim podążał ojciec, który uśmiechał się lekko, z dumą chwaląc się swoim znajomym, że cały połów to dzieło jego syna.

Rozmarzony uśmiech zawitał na twarzy chłopca, który pomimo zmęczenia (dzień zaledwie dobiegał południa, a on już zdążył wykonać kilka dość żmudnych prac) poczuł nagły przypływ sił.

– Skończyłeś już?! – zagrzmiał z daleka ojciec. Głos miał dość nieprzyjemny, szorstki i jakby nawykły do narzekania.

– Tak! – odkrzyknął dzieciak.

Jedyną rekcją rodzica było nieznaczne skinienie głową. Ojciec chłopca nie słynął z nadmiernej ekspresji i oszczędnie prawił komplementy, nawet jeśli ktoś doskonale wykonał swoją pracę. Uważał, że każdy, kto podejmował jakieś działanie, miał wręcz obowiązek wywiązać się z niego w jak najlepszy sposób. W związku z tym nie widział potrzeby chwalenia kogokolwiek. Sądził, że zwykłe skinienie na znak akceptacji, powinno w zupełności wystarczyć. 

Dzieciak przełknął ślinę, czekając, aż rodzic nieśpiesznie do niego podejdzie. Oczekiwanie na ojcowski werdykt zawsze go mocno peszyło. Za każdym razem liczył, że wreszcie uzyska upragnioną pochwałę za trud, który włożył w wykonane zadanie.

– Za mały – rzekł mężczyzna, rzucając krótkie spojrzenie na dzieło syna. – Poszerz go. Inaczej ciężko będzie wyciągnąć większe ryby.

Po tych słowach odwrócił się i odszedł z powrotem na brzeg jeziorka.

Chłopiec przez chwilę stał zmieszany, po czym nachylił się ponownie nad otworem i zaczął go z trudem powiększać. Starał się nie dać po sobie poznać, ale w głębi ducha czuł żal do ojca, który nigdy od razu nie zaakceptował efektu jego pracy. Zawsze znalazł jakiś szczegół, do którego się przyczepił i kazał poprawić. Nierzadko dochodziło do sytuacji, w których dzieciak musiał wykonać tę samą czynność kilka razy, nim usłyszał mrukliwe „może być”. Wspomnienia tych chwil napełniły jego serce goryczą, która szybko przekształciła się w złość.

Kucając, zaczął coraz szybciej i mocniej drążyć dłutem, jakby to lód ponosił winę za wszystkie jego niepowodzenia. Ku własnemu zaskoczeniu, poszerzenie przerębla poszło mu dość sprawie. Po raz kolejny na ustach pojawił mu się uśmiech. Teraz był pewny jak nigdy, że wysiłek zostanie nagrodzony.

Już się odwracał, aby zawołać ojca, gdy nagle poczuł czyjąś rękę na ramieniu. W pierwszej chwili tak się wystraszył, że upuścił narzędzie, które trzymał w lewej dłoni. Zdążył jeszcze tylko zobaczyć rączkę dłuta, niknącą pod taflą lodowatej wody. Ponownie ogarnęła go złość. Spojrzał przez ramię, żeby wygarnąć osobie, która postanowiła się do niego podkraść, gdy zobaczył nad sobą twarz ojca.

Jego wzrok był ponury. Ktoś, kto go nie znał lub znał słabo, mógłby powiedzieć, że to typowe dla tego małomównego mężczyzny. Chłopiec jednak potrafił rozpoznać drobne różnice w zachowaniu i słowach, które odzwierciedlały określone emocje. Od razu zorientował się, że wydarzyło się coś złego i miał niemałą pewność, że nie chodziło wcale o utraconą rzecz.

– Tato? – zapytał cichym głosem.

– Wstawaj, musimy jak najszybciej stąd odejść.

Gwałtowny szarpnięciem poderwał syna na nogi i zaczął ciągnąć w stronę brzegu. Chłopiec, ponaglany pomrukami, starał się iść najszybciej jak tylko mógł i chociaż nosił buty z przymocowanymi, specjalnymi kolcami, które ułatwiały poruszanie się po lodzie, parę razy omal się nie przewrócił.

Po zejściu z zamarzniętego jeziora, w pośpiechu zrzucił z butów kolcze nakładki.

Ojciec nieustannie rozglądał się dookoła z zafrasowaną miną.

– Teraz ani słowa. Biegniemy do naszego obozu – oznajmił. – Barlin… cokolwiek by się wydarzyło, masz za wszelką cenę dotrzeć do domu – dodał po chwili wahania.

Dopiero te słowa wstrząsnęły chłopcem. Nie spodziewał się czegoś podobnego, przez co tylko utwierdził się w przekonaniu, że sprawa była bardzo poważna. W pierwszej chwili nawet poczuł lekkie podniecenie, na myśl o tym co mogło się wydarzyć. Gdy tylko wrócą do wioski będzie miał świetną historię do opowiedzenia, pomyślał.

Wystarczyło jednak jedno, dłuższe spojrzenie na pocięte bruzdami rysy twarzy ojca i charakterystyczne zgrzytanie zębami, aby ekscytacja z nadciągającej przygody momentalnie wyparowała.

Choć obóz znajdował się kawałek dalej i w normalnych okolicznościach dotarcie do niego, zajęłoby nieco ponad kwadrans, to biegnąc tak, jakby na karku mieli sforę wściekłych psów, obaj znaleźli się na miejscu błyskawicznie.

Kilka niedużych szałasów postawionych w kręgu, nie przedstawiało sobą najlepszego widoku. Ich konstrukcje zdawały się trzymać jedynie na słowo honoru. Lata świetności miały już zdecydowanie za sobą. Z opowieści rodziców chłopiec pamiętał, że używał ich jeszcze jego dziadek.

Pośrodku niewielkiego obozowiska, które umiejscowiono na skromnej polance, wykarczowanej dawno temu przez mieszkańców wioski, znajdowało się ognisko. Niewielki płomyk, który zawsze podtrzymywano, gdy tylko myśliwi przybywali w tę okolicę, pełgał na kilku już prawie całkowicie wypalonych kawałkach drewna. Wąska wstęga dymu unosiła się niemal pionowo do góry.

Nim weszli pomiędzy szałasy, mężczyzna ręką powstrzymał syna. Dojmująca cisza nie wzbudzała w tym drugim żadnych uczyć, lecz jego rodzic spiął się cały w sobie. Oczami świdrował wszystko dookoła, a każdy jego mięsień zdawał się trzeszczeć napięty niemal do granic możliwości. Z wysuniętą włócznią zrobił kilka kolejnych kroków.

Kiedy znaleźli się przy dogasającym ognisku, dostrzegli, że w pobliżu nie było żywej duszy. Zawsze co najmniej jedna osoba zostawała, właśnie po to, aby podtrzymywać ogień i nie dopuścić dzikich zwierząt do zdobyczy myśliwych. Odpowiednio przygotowane mięso, ryby i rośliny składowano w obozowisku, dopóki nie uznano, że zebrano dostatecznie wiele pożywienia i nie zarządzono powrotu do domu.

Barlin odruchowo przyklęknął przy palenisku i starał się uratować ognisko, gdyż ponowne jego rozpalenie, przy takiej pogodzie, wymagałoby znacznie większego wysiłku i pochłonęłoby mnóstwo czasu. Kawałkiem patyka, który znalazł w pobliżu, rozgrzebał popiół i dorzucił parę kawałków drewna, niezbyt dużych, gdyż nie chciał, aby ogień został zduszony przez nadmiar opału. Kiedy z mocno już nadpalonego kawałka gałęzi, na którym uchowały się ostatnie języki płomienia, strzeliła w górę iskra z charakterystycznym lekkim sykiem, ojciec chłopca gwałtowanie odwrócił się w jego stronę i warknął przez zaciśnięte zęby.

– Zostaw to! Nie mamy na to czasu…

Urwał nagle, gdyż gdzieś na lewo od nich dało się słyszeć przeraźliwy krzyk, który powtórzył się jeszcze dwukrotnie, by niespodziewanie, tak jak się pojawił, zamilknąć.

Barlin wyprostował się i spojrzał w stronę, skąd dochodził głos.

– To chyba Aldena? – rzekł nieco nieśmiało. – Musiało jej się coś stać. Chodźmy… – nim zdążył zrobić pierwszy krok, ojciec chwycił go za ramię, ściskając tak mocno, że dziecku na chwilę zdrętwiała od tego ręka. – Ała!

– Nie! Szybko do wioski. Cokolwiek usłyszysz lub zobaczysz, nie zatrzymujesz się, masz pędzić ile sił w nogach – rzucił napastliwie mężczyzna.

Oczy miał nienaturalnie rozszerzone. Choć starał się ze wszystkich sił opanować głos, ten drżał mimowolnie, zdradzając panikę, która ogarnęła umysł.

– Ale ona potrzebuje pomocy – próbował protestować syn.

W odpowiedzi ojciec spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem, po czym odwrócił się na chwilę w stronę, z której dobiegł krzyk i wyszeptał, jednak na tyle głośno, że słowa doleciały także do uszu chłopca.

– Jej już nic nie pomoże…

Silnym pchnięciem dał znać synowi, aby ruszył. Ten raz jeszcze spróbował zaprotestować. Kompletnie nie wiedział, dlaczego ojciec zachowywał się tak irracjonalnie. To było całkowicie do niego niepodobne. Zwykle pierwszy ruszał z pomocą, dlatego powszechnie go szanowano i przymykano oko na jego gburowatość i szorstkość w obyciu. Każdy kto go znał, wiedział, że w razie potrzeby mógł na niego liczyć. Więc dlaczego tym razem było inaczej? I dlaczego wyglądał jak zaszczute zwierzę, które ktoś zapędził w kąt?

Wtedy z ust mężczyzny padło jedno słowo. Jeden, jedyny wyraz, którego chłopiec całkowicie się nie spodziewał. Oczywiście wiedział o ich istnieniu. Miał całkowitą świadomość, że żyły znacznie bliżej niżby tego sobie życzył ktokolwiek na północy, ale to stanowiło przede wszystkim problem tych ludów, które zamieszkiwały południową część ziem pomiędzy dwoma masywnymi pasmami gór Nan Dangar i Nan Ferez.

To musiała być pomyłka. Jednak wtedy, jakby odczytawszy myśli syna, myśliwy powtórzył.

– Horda…

Popchnął raz jeszcze chłopca, lecz tym razem znacznie lżej. Barlin ostatni raz rzucił okiem w stronę miejsca, gdzie mogła znajdować się koleżanka, lecz nie po to, aby rozważyć, czy nie ruszyć jej z pomocą. Stanowiło to swoiste pożegnanie, po którym zgodnie z nakazem rodzica, puścił się biegiem w kierunku rodzinnej wioski.

Gdy tylko wybiegli z obozowiska, na lewo od nich mignął im jakiś ruch. Chłopiec nawet nie próbował się odwracać, aby sprawdzić, co zmierzało tuż za nimi. Jedyne co się dla niego liczyło to powrót do domu. Już wiedział, dlaczego ojcu tak bardzo zależało, aby dotarł do wioski. Musiał wszystkich ostrzec. To było jego zadanie.

Nie minęła chwila, a ponownie, gdzieś na granicy wzroku, dostrzegł przemykającą postać. Nie miał wątpliwości, że ktoś, a raczej coś, podążało ich śladem. Niewyraźne ponaglania ojca do szybszego biegu, tylko go w tym upewniły.

Chociaż żaden z tej dwójki nie odwrócił się, nie rzucił okiem za siebie, ani tym bardziej nie zwolnił, czy wręcz przystanął, to obaj mocno skupiali się na tajemniczej pogoni. Jej nieznaczny, lecz wyraźny ślad sprawiał, że starali się wyostrzyć tak wszystkie swoje zmysły, aby nawet najmniejszą cząstką ciała wyczuwać, co się działo dookoła. W pewnym momencie jednak odgłos pogoni stał się głośniejszy.

Napastnik deptał im po piętach.

Ojciec Barlina odwrócił się, aby ocenić, jak duży dystans dzielił ich od prześladowcy i wtedy, gdy tylko na chwilę stracił czujność, został zaskoczony nagłym atakiem z prawej strony.

Rozpędzona postać wpadła na mężczyznę. Oboje przewrócili się, ryjąc po ziemi coraz mocniej przykrytej śnieżną pierzyną. Widząc to, chłopiec zatrzymał się, nie wiedząc jednak czy powinien biec dalej, czy ruszyć z pomocą.

Ojciec Barlina zerwał się na nogi, chwycił włócznię, która wcześniej wypadła mu z rąk i dysząc, wycelował jej grot w postać, stojącą naprzeciw.

Gęstą szczecinę, która porastała wychudzone choć umięśnione ciało, pokrywała cienka warstwa szronu i śniegu, przez co i tak jej szary odcień niemal idealnie stapiał się z zimową scenerią. Istota miała twarz pociągłą, z głęboko osadzonymi oczami, których czarne węgielki wpatrywały się intensywnie w swego przeciwnika. Mocno zarysowana szczęka kryła imponujący zestaw zębów z wielkimi, trójkątnymi kłami, które zdecydowanie nie służyły do żucia roślin. Szorstkie futro nie porastało jedynie głowy. Łysa kwadratowa czaszka nadawała jej podobieństwo do ludzkiej, ale jedynie to i dwunożna postura, mogły uchodzić jako jakiekolwiek wspólne elementy obu ras.

Ani ojciec, ani syn nigdy nie widzieli potwora z hordy. Słyszeli mnóstwo opowieści, których prawdziwości nie mogli, a wręcz nie chcieli weryfikować. I chociaż opisy tych istot zawsze różniły się między sobą w szczegółach, to ogólne ich zarysy pokrywał się z tym, co ujrzeli.

Myśliwy nie zwlekając rzucił się do przodu i dźgnął włócznią w stronę potwora. Ten jednak w porę odskoczył w bok, sprawnie unikając śmiertelnego ciosu. Ojciec Barlina powtórzył manewr dwukrotnie, lecz za każdym razem z tym samym efektem. Bestia wyraźnie grała na czas.

Po chwili, na lewo od mężczyzny pojawił się kolejny stwór. Wyglądał podobnie do poprzedniego, lecz był nieco niższego wzrostu. Oba monstra ruszyły do przodu, napierając na swoją ofiarę i spychając ją z powrotem w stronę obozu, oddzielając jednocześnie od syna, który dalej stał w bezruchu, tępo przypatrując się scenie, rozgrywającej się na jego oczach.

Myśliwy szybko został zmuszony do przejść do defensywy. Nacierające bestie nic sobie nie robiły z broni, którą dzierżył. Z łatwością unikały każdego ciosu. Walka z człowiekiem nie stanowiła dla nich wyzwania. Nie wykonywały żadnych niepotrzebnych, czy chociażby chaotycznych ruchów. Działały jak konsekwentny łowca, z zimną krwią realizujący swój plan upolowania zwierzyny.

Mężczyzna po raz pierwszy w życiu poczuł się jak w potrzasku. Nie miał żadnej możliwości, aby przedostać się do Barlina, gdyż potwory zachodziły go łukiem z obu stron, uniemożliwiając wyminięcie. Dość szeroka przerwa pomiędzy nimi kusiła. Zdawała się zachęcać do tego, aby zaryzykował nagły wypad do przodu i przemknął pomiędzy zaskoczonymi przeciwnikami. Chociaż nerwy miał w strzępach, instynktownie zdawał sobie sprawę z faktu, że iluzoryczna nadzieja jaką dawała taka luka, była w rzeczywistości pułapką, w którą mógł wpaść każdy, kto nie znał się nawet odrobinę na łowiectwie.

Niespodziewanie za jego plecami wyrosła trzecia postać. Wyczuł ją w ostatniej chwili. Zrobił gwałtowny obrót i pchnął włócznią w tym samym momencie, w którym potwór rzucił się do przodu. Ostrze z łatwością weszło w ciało napastnika, który zawył z wściekłości i bólu. Impet który go jednak niósł, sprawił, że wpadł na człowieka, nim ten zdążył w porę odskoczyć. Oba ciała runęły na ziemię. Drzewce włóczni pękły, gdy tylko monstrum, upadło na ziemię. Tkwiący w jego trzewiach odłamek, wbił się jeszcze głębiej, tak, że stalowy grot wyszedł na wylot, poszerzając paskudną ranę, z której coraz mocniej płynęła krew. Mimo to stwór nie poddawał się i z zaciekłością walczył ze swą ofiarą. Obie strony nie szczędziły sobie ciosów.

Myśliwy wyszarpnął zza paska długi nóż i dźgał potwora raz po raz w żebra, lewy bok i plecy. Bestia odwdzięczyła mu się rozrywając jego prawe ramię ostrymi niczym brzytwy pazurami oraz wpijając się w lewe przedramię potężnymi kłami. Ciemna krew skapywała na twarz ojca Barlina, a ogromny ból z ran zdawał się rozsadzać kończyny. Potężnym wierzgnięciem zdołał zrzucić z siebie przeciwnika. Wsparty na lewym kolanie próbował się podnieść, lecz mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Rozharatane ramię i pocięta twarz paliły tak intensywnym bólem, że przed oczami pojawiły mu się ciemne plamki. Czuł, że zaraz straci przytomność, że to już jego ostatnie chwile. Mimo to zdobył się na jeszcze jeden, ostatni wysiłek i zerwał się na nogi. Chwiejąc się, wyciągnął przed siebie nóż, z którego ostrza skapywała ciemna posoka, tworząc na białym puchu czerwone zacieki. Wziął głęboki wdech i wtedy stwory rzuciły się do ostatecznego ataku. Zaszły go z dwóch stron. Mężczyzna próbował jeszcze zadać cios, lecz potwór, w którego celował, w porę przesunął się w bok, unikając głębokiej rany na wysokości dolnych żeber.

Barlin z rozpaczą patrzył, jak bestie powaliły jego ojca i z dzikim wrzaskiem, przepełnionym nienawiścią i triumfem, rozerwały ciało swej ofiary na strzępy.

Chłopiec pokręcił głową, próbując wypchnąć ze swego umysłu makabryczny obraz, lecz coś, na przekór zdrowemu rozsądkowi, im bardziej starał się wymazać tamtą scenę, zapomnieć o niej, tym mocniej sprawiało, że wypalała się w sponiewieranej psychice dziecka. 

Wstrząsnęły nim torsje. Zwymiotował na śnieg pod stopami, brudząc buty i nogawki spodni. Poczuł zawroty głowy i ledwo udało mu się utrzymać na nogach. Wsparty o pień jednej z brzóz, rosnących w pobliżu, rzucił ostatnie spojrzenie w kierunku miejsca, gdzie zginął ojciec. Chciał krzyczeć, wrzasnąć tak mocno, aż pękłyby mu płuca. Jednak mimo wszystko nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Czuł się całkowicie rozbity. Mroczna fala szaleństwa powoli zalewała jego duszę. Drżącą ręką otarł łzy, które spływały po umorusanych policzkach.

– … za wszelką cenę… dotrzeć do domu…  

Rozległ się niespodziewanie głos. Barlin zszokowany powiódł wzrokiem dookoła. Przez chwilę nie miał najmniejszych wątpliwości, że zaraz, jakimś cudem, uda mu się ujrzeć ojca, stojącego opodal z tym charakterystycznym grymasem na twarzy, całego i zdrowego.

Nigdzie go jednak nie było.

Sylwetki potworów posilających się kawałek dalej, ich zgięte plecy nad truchłem mężczyzny, które stanowiło dla nich wyśmienitą ucztę, wydawały mu się całkowicie nierealne, niczym echo dawno temu usłyszanej, przerażającej historii.

Wtedy w chłopcu coś pękło. Odrętwiające przerażenie, które odbierało mu nie tylko zdolność ruchu, ale przede wszystkim logicznego myślenia, na chwilę osłabło. Naglący impuls, który wdarł się do jego serca i umysłu niczym ostatni promyk słońca, przedostający się przez ciemne, burzowe chmury, wydobył w nim poczucie, że miał coś bardzo ważnego do zrobienia.

Przez chwilę nie mógł zapanować nad skołatanym umysłem, aż wreszcie przypomniał sobie. Dom… rodzina… wioska… Musiał ich wszystkich ostrzec. Zrobił niepewny krok w stronę, w którą zmierzał razem z ojcem. Po chwili zrobił kolejny i jeszcze jeden. Gdy nogi znalazły odpowiedni rytm, zaczął najpierw iść coraz szybciej, a później biec. Pędził tak szybko, jak nigdy w życiu. Ani obolałe mięśnie, ani rozdzierające, niewyobrażalnym bólem płuca, nie mogły go powstrzymać od wypełnienia misji.

Droga i cel stały się nagle najważniejszymi rzeczami w jego życiu. Cała reszta uleciała gdzieś w dal, rozwiała się jak dym, gdy dmuchnie w niego silny wiatr.

Koniec

Komentarze

Aaronie333, skoro to tylko część pierwsza czegoś większego, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka