- Opowiadanie: InComa - Bojary

Bojary

Wszystkie ilustrację zostały wykonane przez samego autora opowiadania: InComa

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Irka_Luz, Użytkownicy

Oceny

Bojary

Obejrzał się na Miasto. Klnąc w duchu swą głupotę otarł pot z czoła rękawem szaty.

– Przejdź się pieszo Drogomirze. Ruch dobrze ci zrobi – mówił sam do siebie nie będąc jeszcze pewnym, czy robi to, by się pocieszyć, czy zrugać.

– Ino długą, grubą szatę owdziej. Taką, co by koniecznie powietrza nie przepuszczała, by jajca od razu na twardo przed dotarciem do wsi były.

Wybrawszy drugą opcję mentalnego samobiczowania, podniósł złamaną gałąź wierzby i odrywając pomniejsze gałązki zaopatrzył się w całkiem okazały kostur. Idąc powoli w stronę majaczącej w oddali wsi Bojary, podpierał się zdobytą lagą. Wyglądał przy tym jak typowy przedstawiciel swego zawodu. A był to zawód nie byle jaki, a magiczny.

Przeszedł jeszcze kilkanaście metrów i dał za wygraną. Pobliski klon skutecznie zachęcił cieniem i odrobiną chłodu. Usiadł pod drzewem i oparł plecy o gruby pień. Wyjął zza pazuchy fajkę i małe pudełeczko z tytoniem.

Zwykle zlecenia od wieśniaków wiązały się z przepędzeniem wilków albo zapewnieniem urodzaju plonów. Nie raz tłumaczył, iż nie jest Druidem a Magiem i nie do niego takie prośby. ,,Na pewno nie zaszkodzi”, a skoro bogowie obdarzyli mocą, to musi być im bliski, a stąd już niedaleko o łaskę przez wstawiennictwo-taką odpowiedź zwykle otrzymywał. Z biegiem czasu przestał przekonywać wieśniaków i zaczął grać w tę błazenadę, zawsze jakieś korzyści z tego mając. A to parę miedziaków wpadło, a to wrócił obładowany serem czy mąką. Czasem nic nie dostawał, lecz czas spędzony na wsi zawsze działał na niego kojąco. Tak, chłopi potrafili się odwdzięczyć. A chłopki w szczególności. Przymknął powieki i uśmiechnął się do wspomnień. Otworzył oczy i popatrzył na chmury.

– Cumulusy – powiedział do siebie – tak Sambor, wiem. Dobry to znak i okoliczności.

Nabił fajkę, nakrył ją dłonią i przymknął powieki koncentrując się. Ziele momentalnie zaczęło się żarzyć. Mag zaciągnął się potężnie, po czym wypuścił kłąb dymu nozdrzami. Chwycił fajkę zębami, zagarnął całą tytoniową mgiełkę i zaczął formować ją dłońmi niczym ciasto. Spojrzał krytycznie na swe dzieło. Dwie lewitujące wypukłości o pokaźnych rozmiarach. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, widocznie czując dumę z ulotnej rzeźby i dobrej pamięci.

– Mocpanku!

Z zamyślenia wyrwał go głos. Szybkimi ruchami dłoni rozgonił dym i wstał na równe nogi. W oddali, w tumanach kurzu, galopował ku niemu chłop na dorodnej, biało-czarnej krowie. Podskakując w strzemionach, machał na powitanie. Zwolnił mućkę zatrzymując ją tuż obok, a następnie zeskoczył ze zwierzęcia nie puszczając z dłoni kantara. Zdjął słomiany kapelusz, który niewiadomym sposobem utrzymał się na jego głowie i zawinął nim tuż przy ziemi.

– Powitoć dobrodzieja! Dobrzek widzioł z oddali! – zaczął radośnie. – Ha! A tatko się wykłócoł, że młodym, a ślepym, że Mistrza na piechotę, to jakby druida jedzącego boczek uwidzieć. Tatko dobry gospodarz, ale we większym świecie nijak się nie rozeznaje. Nigdy ze wsi nie wyjechoł, nie to, co ja. Ja żek w Mieście nieraz bywoł. Jak każdy człek Mistrz może na nogach przywędrować przecie – mówił szybko nie dając dojść do głosu Drogomirowi. – Ach! Gdzie me obycie? Pietrzyk mnie zwą. Mistrz przedstawiać się nie musi. Cała wieś o Mistrzu już słyszała. Mam nadzieję, że i tą sprawą zechce Mistrz się zająć, ale to może szczegóły już tatko wyjawi.

Umilkł w końcu, a widząc wyraz twarzy Drogomira, widocznie zniecierpliwionego jego gadulstwem, poczerwieniał na policzkach i wbił wzrok w ziemię.

– Prowadź zatem – odrzekł Mag po dłuższej chwili.

Ten zaczął nerwowo ściskać kapelusz i łypać oczami raz na Mistrza, raz na krowę.

– Chcesz coś dodać?

Chłop, a właściwie chłopak wyglądał na jakieś dwadzieścia lat. Jasne, długie, przylizane od za długo noszonego kapelusza włosy, wyraźnie kręciły się poniżej linii uszu. Komicznego wyglądu dopełniał rzadki wąs.

– No, możebyk Mistrz miast pieszo to na Karine wsiadł?

– Chcesz powiedzieć na tę krowę?

Pietrzyk zmieszał się do reszty, teraz nie tylko policzki, ale i cała twarz nabrała koloru intensywnej purpury. Drogomir uśmiechnął się. Podszedł do Kariny, przyłożył dłoń do jej boku i przymknął na chwilę powieki. Po czym zwinnym ruchem wskoczył na siodło.

– Puść kantar Pietrzyk.

– Mistrzu, ale jożek ino na niej mogę sam, z kim innym to obok być musze i trzymoć, bo poniesie i zrzuci!

– Puść krowę.

Usłuchał, a mućka ruszyła przed siebie niczym czystej rasy mustang. Drogomir pochylony do przodu, stojąc w strzemionach zwinnie kierował łaciatą.

– Ło bogowie! – usłyszał za sobą Mistrz. Obejrzał się na chwilę na biegnącego w ślad za nimi chłopaka. Podmuchy wiatru w pędzie przyjął z wyraźną ulgą zastanawiając się przy tym, czy nie podkasać szat wyżej dla lepszego przewiewu.

Po niedługim czasie dojechał do wsi. Centralny punkt osiedla stanowił wydeptany plac z domostwami na jej obrzeżach, a wijąca się dalej droga prowadziła pod górkę, ku całkiem okazałej karczmie.

Zwolnił mućkę wjeżdżając między domostwa. Napawał oczy widokiem, tak dobrze znanym mu z dzieciństwa.

– Na Peruna! Mistrz już tutaj?! – Dobiegł go zdenerwowany głos.

W jednym z otwartych okien stał z wybałuszonymi oczami, tęgi, siwy jegomość z krótko przystrzyżonym wąsem i śladami na szyi po przytępej brzytwie. Dobromir zeskoczył z krowy i puścił ją samopas. Mućka jednak nie ruszyła się o krok, stała sztywno na nogach, tępo patrząc przed siebie.

– Niech Mistrz poczeka, zaraz wyjdę. Wybaczenia proszę! – mówił szybko i nerwowo, po czym zniknął w oknie. Z izby dochodził jego rozgorączkowany, podniesiony głos.

– Ślubna, gdzie moje buty? No buty babo! Mistrz przyjechał! Jak to, jaki Mistrz? Toć mówiłem, że zaprosiłem, żeby pomógł nam w sprawie! Aaa! Bee! Gorzej jak do krowy bym gadał!

Mistrz usłyszał urwany krzyk, a potem dźwięk czegoś ciężkiego uderzającego o ścianę.

– Patelnia. – Ocenił fachowo Drogomir jednocześnie nasłuchując odgłosu kolejnych utensyliów.

Kolejnych pocisków jednak nie wystrzelono, a Mag zaczął się nawet niepokoić, iż jegomość, będąc już w podeszłym wieku nie uniknął patelni, i że będzie musiał zajmować się sprawą przemocy domowej ze skutkiem śmiertelnym.

Po chwili jednak drzwi wejściowe otworzyły się, ukazując obutego w swe najlepsze ciżmy, uczestnika licznych swar małżeńskich. Mimo, iż jego zażenowanie zaistniałą sytuacją zdradzały wściekle czerwone puce, to jak na przedstawiciela wioski przystało, dalszą rozmowę prowadził bez zająknięcia. Drogomir był już pewny, że ma przed sobą ojca Pietrzyka.

– Powitać! Powitać! Wielcem rad, że Mistrz zechciał przyjechać na me zaproszenie. Chocimirem mnie zwą, jestem Sołtysem tej wsi. Syn miał rację, a nie dawałem wiary, że tak szybko Mistrz u nas zagości – mówił zdecydowanie wolniej od syna, nawet czekał chwilę po każdym zdaniu, czy Drogomir nie chce zabrać głosu. Nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował próbując uniknąć niezręcznej ciszy.

– Dużo wydajecie Sołtysie na nowe garnki? – spytał Mag żartobliwie.

– Ano więcej jakbym chciał – przyznał wesoło Chocimir drapiąc się po głowie.

W tym samym momencie w progu chaty pojawiła się i sama obgadywana Sołtysowa. Oparłszy się o futrynę drzwi wejściowych, skubiąc koniec długiego, ciemnego warkocza, przyglądała się z zaciekawieniem na Mistrza. Kwiecista spódnica sięgająca za kolana oraz lniana, sznurowana na dekolcie koszula, wymownie opinała się w strategicznych miejscach. Była nad wyraz młoda, można by nawet rzec, że za młoda jak dla siwego. 

– Nie przedstawisz mnie mój luby? – powiedziała miękko podchodząc bliżej. Zarzuciła po przyjacielsku ramię na bark Sołtysa i cmoknęła go w policzek. Była o głowę wyższa od męża i o głowę niższa od Drogomira.

– A tak – Chocimir popatrzył na nią spod krzaczastych brwi. – Za pozwoleniem Mistrza, to moja ślubna, moja gwiazda zaranna, opiekunka ogniska domowego i łoża małżeńskiego, Gościrada.

Gościrada dygnęła nieznacznie, czym wprawiła w zdziwienie Drogomira. Zwykle chłopki nie były obeznane z dworskimi obyczajami, a i jego status nie nakazywał zachowania etykiety. Swymi niezwykle dużymi, ciemnymi oczami, wodziła na zmianę od męża do Maga, jak gdyby porównując ich ze sobą.

– Podobno macie Sołtysie dla mnie zlecenie – przerwał w końcu ciszę.

– Rzecz to jasna, nie sprowadzałbym bez potrzeby Mistrza przecież – odpowiedział, ale tembr jego głosu zdradzał, iż nie do końca wierzy w swoje własne słowa. 

– Zapraszamy do izby, właśnie obiad zrobiony. Może się Mistrz poczęstuje? – zaproponowała z uśmiechem.

Chocimir spojrzał na nią dziwnie i szybko dodał.

– Gdzie Mistrza w tak skromne progi, do mej karczmy zapraszam. Dziś gulasz serwujemy.

– Tak mężu, wszyscy wiemy, że twoja, ale może pozwól zdecydować gościowi. Na golonkę w piwie zapraszam – odparła nad wyraz uprzejmie.

Drogomirowi na samą tylko wzmiankę ślinianki zaczęły intensywnie pracować. Mimo, iż nie było tego po nim widać, to lubił pojeść suto i tłusto. Reakcja Sołtysa dodatkowo przekonała go do przyjęcia zaproszenia.

– Do karczmy daleko, a ja zmęczony podróżą, chętnie skorzystam z gościny.

Zza pobliskiej chaty wybiegł zziajany Pietrzyk. Spocony, łapiąc ciężko powietrze w płuca, podbiegł do swojego łaciatego wierzchowca. Oglądał ją z każdej strony, obawiając się widocznie, że racice jej odpadną po forsującym cwale.

– Nic jej będzie – uspokoił go Drogomir.

Nie odpowiedział. Wyraźnie obrażony i zdenerwowany bacznie przyglądał się mućce, tak jakby Mistrz nie na jego krowie, a co najmniej na matce wierzchem jeździł, i to bez pozwolenia. 

Krasula stała bez ruchu, nie reagując na głos chłopaka i głaskanie. Pociągnięta w końcu za kantar, podreptała sztywno ku stajni.

– Zapraszam do izby – powiedział Chocimir. – Syn niepotrzebnie się martwi, Mistrz przecie wie, co robi. Dobrej krowy by nie pozwolił zmarnować – dodał, gdy wchodzili już pod strzechę.

– To pytanie, czy stwierdzenie? Bo wywnioskować po tonie głosu nie sposób – odrzekł chłodno.

Gościrada spojrzała na męża z politowaniem i zniknęła w bocznej izbie, sądząc po dochodzących z niej zapachach, kuchni.

– Stwierdzenie oczywista! – Zmieszał się Chocimir, dodając zaraz szybko: – Proszę tutaj, do izby.

Weszli do największego pomieszczenia. Ogromna, drewniana ława, złożona z dwóch grubych desek wielkiego dębu, usytuowana była przy dłuższej ścianie, tuż pod oknem. Drogomir siadając we wskazanym miejscu, oparł plecy o belki ciesząc się chłodem panującym w izbie.

– Tutaj zapraszam znaczniejszych tej wsi. Rozmawiamy o bieżących i przyszłych sprawach wioski. Głównie o siewach, żniwach czy nadchodzącej zimie. Nie będę zanudzał szczegółami, bo i sam ziewam na takich spotkaniach.

– Jeśli gorzałka leje się na takowych, to chętnie bym się ponudził – przyznał Drogomir.

– Zaiste wiele wiecie o obyczajach na wsi panujących Mistrzu – zaśmiał się Chocimir. – Na przyszłą radę oczywiście zapraszam. Radzić będziemy jak zwykle do ostatniej butelczyny.

Sołtys po wcześniejszej niefortunnej wypowiedzi, teraz rozluźnił się widocznie.

– Pójdę do kuchni. Obaczę, co tak guzdrze się ślubna z tym obiadem. 

Drogomir przymknął oczy wdychając głęboko świeże powietrze. Miła odmiana od Miasta, gdzie zadławić się można smrodem dobiegającym z domostw i cechów rzemieślniczych. Powoli otworzył powieki. Naprzeciw niego, w wejściu do izby, stała na oko sześcioletnia dziewczynka. Duże, jasnozielone oczy przyglądały mu się ciekawsko spod nierówno podciętej grzywki. Palcem wskazującym zawzięcie dłubała w nosie, jak gdyby miała tam znaleźć co najmniej złoty samorodek. Ponownie zamknął oczy, mając nadzieję, że gdy je otworzy, ten burzący spokój, nowy element otoczenia zniknie. Nie zniknął. Element stał dalej w tym samym miejscu, tym razem jednak trzymając z trudem wydobyty, całkiem okazały urobek na palcu. Przyglądała mu się krytycznie, zapewne obliczając wartość wydobytego kruszcu.

– Witam panią górnik. Ile tam karatów w dłoni trzyma? – zagadał z niechęcią.

Dziewczynka powoli, ostentacyjnie wytarła dłoń w przydużą, lnianą koszulinę, sięgająca do kolan. Dając tym samym Drogomirowi do zrozumienia, że pieniądze jej nie imponują, a sama czynność ino czas umila. Mag wzniósł oczy ku powale, wzywając na pomoc wszystkich znanych mu bogów.

– Marylka? Tutaj jesteś, chodź pomożesz w kuchni – Wybawcą okazał się Chocimir. Szybko wziął ją na ręce i dodał – Zapomniałem wspomnieć, to moja przygarnica, znaczy przygarnęliśmy ją jakieś… ile to miesięcy temu? A pal to licho, nawet nie pamiętam. – wzruszył ramionami.

– Sołtysie nim zacznie pomagać, niech ręce wpierw umyje.

Chocimir przyjrzał się jej uważnie. Najpierw na brudną, tuż przy samym ,,szybie kopalnym” buzię, potem na koszulę, którą ozdobiła w poprzek biało-żółtym pasmem niczym herbem rodowym. Uśmiechnął się pod wąsem, zerknął na Drogomira i kiwnął głową.

– Najpierw woda z mydłem, potem pomożesz – powiedział do dziewczynki wesoło. Marylka zmarszczyła perkaty nosek i zarzuciła ręce na szyję Chocimira.

– Wujku nieee…

– Bez gadania – uciął – Mistrzu, obiad za chwilę będzie podany – dodał i wyszedł, niosąc dziewczynkę na rękach.

Dobromir odetchnął z ulgą. Z kuchni dobiegała rozmowa Chocimira z Gościradą. Nie mógł zrozumieć, jaki konkretnie temat jest omawiany, ale po podniesionych tonach wnioskował, że kolejna sprzeczka wisi w powietrzu. W chwilę potem nastała świdrująca uszy cisza.

Zamknął oczy. Skupił się. Nie miał wystarczająco dużo czasu na właściwe przygotowanie zaklęcia, a w duchu już zaczął przeklinać swoją podejrzliwość. 

Mrok pod powiekami rozbłysł oślepiającym światłem. W bezsensownym odruchu ścisnął mocniej powieki, potęgując jedynie ból. Przebił się. Światło pociemniało nagle zostawiając małe, niebieskie świetliki eteru. Tańcząc w ciemności zaczęły formować kształty. Nie otwierając oczu spojrzał na ręce, gdzie drobinki światła płynęły wzdłuż palców małymi kanałami. Rzadko rozmieszczony eter, zatopiony w meblach i ścianach wibrował nieznacznie. Za ścianami świetlików, rozpoznał trzy postacie. Na nich skupiając uwagę,zmarszczył brwi i pokręcił głową z niedowierzaniem.

Przyglądał się tak parę chwil, sam nie wiedząc, co myśleć. Musiał wracać, jedna postać właśnie szykowała się do wyjścia z kuchni. Ścisnął skronie, koncentrując się ponownie.

– Wszystko dobrze Mistrzu? Źle się Mistrz czuje?

Otworzył oczy. Izba wirując rozmazywała się na konturach przedmiotów. Naprzeciw niego, równie niewyraźny, z dużym drewnianym talerzem w dłoni stał Chocimir. Poczuł zapach golonki i smażonej kapusty.

– Na Welesa! – Sołtys patrząc na Maga, niezdarnie postawił potrawę na ławie. 

Drogomir wiedział, że jego przekrwione oczy, skutek szybkiego przebijania się przez zasłonę, nie robią najlepszego wrażenia.

– To nic, głowa mnie boli – zbył temat.

– Od razu tak trza było, zaraz nakaże ślubnej zaparzyć korę wierzby. Przejdzie migiem.

– Nie trzeba, nie fatygujcie jej. Piwa bym się napił za to.

– Także sprawdzony lek na wszelkie bolączki. Poczekajcie Mistrzu, zaraz wracam.

Gdy tylko gospodarz wyszedł, Drogomir chwycił za wystającą kość golonki i obrócił ją. Wzrok przyzwyczaił się już zupełnie do rzeczywistości. Spod ciemnego sosu piwnego i smażonej kapusty dało się dostrzec odkrojony kawałek skóry, którą to wcześniej w kuchni skonsumowała za błogosławieństwem Sołtysa, Marylka.

Oparłszy się znowu o ścianę, splótł palce układając je na brzuchu. Czekał spokojnie, miał parę pytań, a jeść odechciało mu się już zupełnie.

– Nie musicie na mnie czekać Mistrzu, ja już jadłem – zaczął, gdy tylko wchodząc z dzbanem piwa zobaczył nietkniętą golonkę.

– Tak pomyślałem, że może by chciał Sołtys spróbować pierwszy albo żonę zawołać? Może Pietrzyk także by się skusił?

– No co też… – zaczął wyraźnie zmieszany.

– Bo Marylka już grzebała w moim talerzu, czemu i innych nie zaprosić?

Sołtys wypuścił powietrze, które zdążył już nabrać w płuca. Usiadł naprzeciw i spuścił wzrok.

– Ech – potarł czoło Chocimir. – Wiedziałem, że prędzej czy później to jakoś wyjdzie. I chyba nawet miałem nadzieję, że Mistrz pierwszy to wypatrzy, bo i pomóc będzie w stanie. Taką mam nadzieję.

Dobromir nie przerywał, czekał cierpliwie na całą historię i jaki jego będzie udział, według Sołtysa, w jej zakończeniu.

– Jak zapewne nietrudno zauważyć Gościrada jest za młoda na matkę Pietrzyka. Jego rodzicielka, niech Dażbóg pozwala jej kroczyć po Wyraju, zmarła dwie wiosny temu. Zapalenie płuc – zawiesił na chwile głos, oglądając się przez ramię i nasłuchując. Przechylił się przez ławę i kontynuował już znacznie ciszej.

– Długo nosiłem żałobę, w sumie nie myślałem nawet o ponownej żeniaczce. Jednak oto jestem. Zakochałem się. Chociaż to niewłaściwe chyba słowo – długo szukał odpowiedniego – Zostałem… zauroczony? Może wydać się to idiotyczne, ale tak naprawdę to nie pamiętam, gdzie poznałem Gościradę. Ba, nawet nie pamiętam, abyśmy swaćbę mieli.

Drogomir wyraźnie zaciekawiony uniósł brwi marszcząc czoło. Przyłożył wskazujący i środkowy palec do ust, a następnie wykonał gest w kierunku wejścia do izby i jedynemu oknu, tak jakby starał się je zamknąć samym tylko gestem. 

– Możecie teraz mówić swobodnie, nikt nie podsłucha – oznajmił – Jak to nie pamiętacie? Duża ta wieś nie jest, raczej wszyscy się znają.

– Sęk w tym, że każdy kogo pytam mówi to samo. ,,Przecież od małego we wsi mieszka”. I ja tę samą odpowiedź zawsze słyszę w głowie, tylko ona nie jest moja. 

– Czujecie, że ktoś inny ją tam umieścił? I jest ona tak oczywista jak to, że po wiośnie lato następuje i czujecie się głupio nawet zadawać to pytanie sobie samemu, a co dopiero innym?

– W sedno samo Mistrz utrafił! 

Drogomir zamyślił się na chwilę. Skrzyżował ręce na piersi i kontynuował.

– Wpierw może wyjaśnijmy czemu Marylkę dokarmiacie moją golonką i to pod wściekłym spojrzeniem żony. Nie róbcie takiej miny, myślał Sołtys, że już zapomniałem? Te dwie sprawy mają w ogóle coś ze sobą wspólnego?

Chocimir spuścił głowę w milczeniu. Widać było, że zbiera myśli i odwagę.

– I tu leży moja największa sromota Mistrzu. Wiem, że Gościrada kocha Marylkę nad życie, ale czy i mnie tak mocno miłuje, to już takie oczywiste dla mnie nie jest. Różne rzeczy ludzie gadają i chociaż w twarz nie powiedzą, to przecież nie głupim. 

– Dość to zagadkowe, przyznaję.

– Znowu nie tak bardzo, a mnie przez usta nie przejdzie.

Chocimir pokiwał głową na znak, że się domyśla.

– Rozumiem, że to jest ta największa sromota?

– Nie, Mistrzu. Największa to ta, że nie ufając Gościradzie, narażam Marylkę… Kiedyś podpatrzyłem jak przed grochówki podaniem, dosypuje czegoś do mojego talerza. Nie zjadłem wtedy. Starała się ukryć, ale widziałem, że wściekła jak osa potem była. Następnym razem Marylkę zawołałem, to od razu ,,poczekaj podgrzeję, bo chyba zimne”. Wtedy byłem już prawie pewny.

– Więc pierwsza od tamtej pory jada zawsze Marylka. Rozumiem. Co nie oznacza, że popieram. Jesteście pewni, że pewnego dnia nie dosypie czegoś pomimo to?

– Jestem – odrzekł poważnie.

– Więc co mam według Sołtysa zrobić? Jak pomóc?

– Po prawdzie, to nie wiem… Chyba nic. Może chciałem usłyszeć zapewnienie, że Gościrada to dobra kobita, nie próbuje Cię otruć. Ciesz się tym, co masz”. Kocham ją, mimo wszystko.

– Gościrada to dobra kobita, nie próbuje Cię otruć. Ciesz się tym, co masz – odrzekł cierpko Drogomir. – Należy się dwadzieścia dukatów za poradę małżeńską.

– Zapamiętam, ale jest jeszcze jedna sprawa.

– Na demencję też nic nie poradzę, jeśli i krowy nie pamiętacie – odparł, wyraźnie rozsierdzony przyczyną, dla której został ściągnięty.

– Ją akurat pamiętam dobrze, małżonka nieboszczka zajmowała się nią wraz z synem od małego. Było ich widzieć przy tym – Chocimir uśmiechnął się do wspomnień – He! Uparła się, że konia prawdziwego z niej zrobi!

Drogomir mimowolnie obejrzał się na stajnię, do której wcześniej Pietrzyk zaprowadził otępiałą krowę. Patrzył tak dłuższą chwilę.

– A ta druga sprawa? – spytał, wyrywając się z zamyślenia.

– To już Pietrzyka muszę zawołać. Jego to w głównej mierze dotyczy.

– Zawołacie już na polu, bo wychodzimy. Opowiecie po drodze do karczmy. Wybaczcie, ale tej golonki już nie tknę.

– Zrozumiałe to – Podrapał się w głowę.

Drogomir zdążył zauważyć, że poziom swędzenia Sołtysowego czerepu jest wprost proporcjonalny do poziomu jego zakłopotania.

– Ale co ja ślubnej powiem? Znowu tygodniowy celibat – zaśmiał się gorzko.

– W tym wieku Sołtysie może to i lepiej, trzeba się oszczędzać, bo Marylka i Pietrzyk sierotami zostaną.

– ,,Dopóki dyszel sprawny, to orać trzeba, bo sąsiad gotowy wejść na poletko”.

– Zaiste, wielkie mądrości są ukryte w wiejskich przysłowiach – zaśmiał się.

Wstali oboje od ławy i skierowali się ku wyjściu.

– Mistrzu, a zdejmiecie te gusło? Chciałbym móc zawołać ślubną, gdy piwa do obiadu zabraknie – Chocimira nie opuszczał dobry nastrój. Widocznie mu ulżyło, gdy podzielił się podejrzeniami.

– Nie bójcie się Sołtysie. Zaklęcie – specjalnie podkreślił to słowo – za parę minut ustąpi samoistnie. I może nie jestem autorytetem w dziedzinie wychowywania, ale czy aby na pewno bezpieczne jest podawanie dzieciom napitku?

– Od jednego łyku jeszcze nikt rozumu nie postradał, a siwuchę trzymam pod kluczem – wyprzedził pytanie Drogomira – tylko ja mam do niej dostęp. Chociaż ostatnio jakoś ubyło więcej jak zakładałem.

– A pamięta Sołtys wszystkie, że tak powiem, upojne noce?

– Haha tu mnie Mistrz ma – zaśmiał się Chocimir – Po prawdzie to nie.

Wyszli na podwórze. Słońce powoli wędrowało ku zachodowi, ale do wieczora pozostało jeszcze sporo czasu. Duszne powietrze nie dawało wytchnienia.

– Na burzę się zbiera – ocenił fachowo Sołtys.

– Na to wygląda – potwierdził równie fachowo Drogomir – Zapomnieć mogę o szybkim powrocie do Miasta. Może przejdzie bokiem?

– Jak przyjdzie to szybko i niespodziewanie. Tak tu burze wyglądają. Czasem jak najdzie jakie cholerstwo, to ledwo z pola człek zdąży wrócić. Czasem to i pod siebie się robi, gdy Perun gromy puszcza wkoło, a ty na wozie z sianem mokniesz, konie poganiając. A wrócić Mistrzowi już dziś i tak bym nie dał. Obyczaj gościnności i mój honor na to przyzwolenia dać nie mogą.

Chocimir zatrzymał się i spojrzał poważnie na Maga.

– Mistrzu, zdawać sobie jestem sprawę, że może nie do najważniejszej rzeczy sprowadził, ale dla Pietrzyka to ważna sprawa. A jak mojemu pierworodnemu na czymś zależy, to i dla mnie to sprawa najwyższej wagi. Ukrzywdzeni nie będziecie. Dukaty mam, tylko zechciejcie pomóc.

– Sołtysie…

– Chocimir – przerwał mu, podnosząc dłoń – Po urzędzie nie ma co tytułować. Ja chłop zwykły z dziada pradziada, nie jakaś wielka persona.

– Zatem Chocimirze, powiem jak chłop do chłopa, bo i moje korzenie nie szlacheckie. Szczerze i bez ogródek. Nic obiecać nie mogę, bo dalej nie rozeznaję się, po co tak właściwie zaproszony zostałem. Sądząc po waszych wstępach i owijaniu w bawełnę wnioskuję, iż rzeczywiście nie jest to sprawa poważna. Ba, sądzę, że jest całkiem błaha, a do takowych nie lubię być wzywany.

Sołtys zasępił się wyraźnie, ale nie na tyle, by Drogomir nie zauważył, że liczył się z taką odpowiedzią.

– Pozwólcie Mistrzu – ruszył ku stajni – Pietrzyk wszystko wyjaśni.

– Macie konie Sołtysie? Znaczy Chocimirze – zagadał.

– A skąd – żachnął się – bogacz nie jestem, co by konie posiadać. Ino woły do prac w polu i Pietrzykową krowę. Ale kto mi zabroni stajnie postawić? A choćby i szopę drewnianą i stajnią ją nazwać?

– Racja, ale w Mieście już byście musieli w księgi wpisać. W razie kontroli urzędnika i niezgodności przeznaczenia budynku ze stanem faktycznym karę przyszłoby zapłacić, bo i podatki się różnią.

– Że co? Który głupi to wymyślił? – zaśmiał się Chocimir – Płacić za coś, za co sam już zapłaciłem na mojej własnej ziemi? Może jeszcze opłatę za korzystanie z wychodka wymyślili?

– Za korzystanie nie, ale za wywóz nieczystości, to i owszem.

Sołtys spojrzał na Drogomira. Wyraźnie zniesmaczony, splunął na ziemię.

– Aby ich wszy oblazły, kurwiarzy. Całą Radę, co do jednego – powiedział poważnie – Nigdy do większych miast mnie nie ciągnęło. Widać dobrego żek miał nosa. Rozumiem podatki niewielkie w formie żywności czy paru miedziaków, ale takie praktyki to rozbój w dzień biały. Ale zapłaciłbym a juści. Ino pierwej dukaty w gnojowicy umoczył porządnie i niech biorą na zdrowie.

– Ciekawy pomysł, może wypróbuję – zaśmiał się Drogomir.

Doszli do stajni. Chocimir chwycił za wierzeje i otworzył oba skrzydła.

– Pietrzyk?! – zawołał Sołtys – Po jaką cholerę żeś stajnie zamykał?!

W środku kilkumetrowy korytarz, wyściełany cienką warstwą słomy, skrywał sześć zagród, po trzy z każdej ze stron. Na jednej z drewnianych przegród oddzielających pierwszą zagrodę od drugiej, siedziała Marylka. Wyraźnie czymś zaciekawiona, patrzyła w dół machając energicznie nóżkami. Przygryzała przy tym dolną wargę i marszczyła piegowaty nosek.

– Tu jesteś, zostaw już Karinę. Chodź, wyłożyć sprawę trzeba.

Pietrzyk wstał z klęczek. W ręku trzymał szczotkę, którą przed chwilą oporządzał leżącą na słomie, wciąż kołowatą krowę.

Marylka w tym czasie swą uwagą obdarzyła także i Drogomira. Wodząc oczami od krowy do Maga przestała machać nogami, za to zmarszczki na nosku się pogłębiły.

– Marylka, jazda do chałupy! Jak ty tam w ogóle wlazłaś?

Pietrzyk odwrócił się, wyraźnie zdziwiony, że ktoś jeszcze był z nim w stajni. Podszedł do dziewczynki i biorąc ją pod pachy, zdjął z belki.

– Uciekaj sroko, dorośli będą gadać.

Marylka spojrzała na Pietrzyka, uśmiechając się przez zaciśnięte wargi. Nakaz od brata, który sam gołowąsem będąc, tytułował się mianem “dorosłego”, wyraźnie ją rozbawił. Spojrzała jeszcze raz na mućkę, potem na Drogomira i przebierając nad wyraz szybko nogami, pobiegła w stronę domu.

– Nie powiedział tatko jeszcze Mistrzowi, o co chodzi?

– Najwyższa pora, byś sprawy swoje załatwiał sam, nie sądzisz? – odparł poważnie Chocimir, mierząc go wzrokiem.

– Ano – zmieszał się chłopak, po czym zwrócił do Drogomira – Możebyk tak jednak w karczmie? W stajni nie lza…

– Mi za jedno – przerwał Mag – Już dość się naczekałem. Głodny jestem i po prawdzie już trochę poirytowany. Zarówno z głodu, jak i z niemożności dowiedzenia się po jaką cholerę mnie tu ściągaliście. W ogłoszeniu jasno stało, że sprawa nie cierpiąca zwłoki, a może nawet życia i śmierci.

– Aż tak dramatycznie napisałem? – Sołtys wyraźnie poczerwieniał i zaczął intensywnie drapać się po czerepie.

Drogomir wściekły nie na żarty spojrzał na starego bez słowa. Sięgając dłonią w dół, zagarnął palcami powietrze. Z metrowej części klepiska poderwały się w górę źdźbła słomy, zostawiając za sobą równy krąg gołej udeptanej ziemi. Słoma wirując coraz szybciej, zaczęła zbijać się w kulista sferę.

– O Jarmuszkę chodzi! – krzyknął przestraszony Pietrzyk.

– Widzę, że problemy z babami przechodzą z ojca na syna. – Kula zbitej wyściółki opadła bezwładnie na klepisko. Drogomir usiadł na znajdującym się obok zagrody drewnianym pieńku.

– Sprawa przedstawia się tak – zaczął Sołtys widząc, że synowi mowę odebrało. -Najwyższa pora Pietrzyka ożenić. Jarmuszkę ową mój pierworodny sobie upodobał, córkę tutejszego piekarza, Domosława. Problem w tym, że on o tym słyszeć nawet nie chce. Zawiść i zazdrość przez niego przemawia. Ja żek Sołtysem wybranym dwie wiosny temu został, jego w głosowaniu prześcigając. Mało szlag go nie trafił. Kalumnie potem rozsiewał w koło, że jakoby przekupiłem kogo, by tak głosowali. Bajędy to oczywiste, z jego własnego brudnego palca wyssane. Ale zasierdził się na tyle, że i dobro swojej córy w poważaniu mając, nie zgadza się na zrękowiny.

– Dobrze rozumiem, że chcecie mnie zatrudnić do roli dziewosłęba? – wycedził powoli Mag, starając się trzymać nerwy na wodzy.

– To główny powód. Drugi poznaliście dając radę wartą dwadzieścia dukatów.

– Główny powód już taki tani nie będzie. Nie ze względu na trudność zadania, a z powodu właśnie jego błahości, która memu fachu urąga.

– Zdaje sobie sprawę Mistrzu. Ukrzywdzeni nie będziecie, na Dażboga to obiecać mogę.

– Bogów w to nie mieszaj. Skąd w ogóle przekonanie, że coś w tej miłosnej sprawie wskóram?

– Przekonany o tym jestem. Mistrz to osoba znana, ceniona i szeroko szacunkiem darowana. Domosław może i głupi, ale nie na tyle, by Wam odmówić.

– Zatem w drogę! – odrzekł niespodziewanie Drogomir – Szykujcie wódkę. Ty Pietrzyk idź się umyć w balii jakiej, włosy rozczesz, gacie najlepsze przyodziej. 

Ojciec z synem popatrzyli po sobie nie wiedząc, czy Drogomir drwi, czy poważnie mówi.

– Co się tak gapicie? Tak, teraz zrękowiny robimy! Do jesieni tu zostać nie zamierzam. Jest ten uparty piekarz w chałupie z nadobną córką swoją?

– Ano zapewne jest, po południu dawno, bochny wszystkie wypieczone. Może leżeć do góry kutasem aż do brzasku – powiedział zjadliwie Chocimir, dodając zaraz – Nie wódką jednak, a bimbrem trza go częstować, taki psia mać jego koneser. Zaraz do chałupy lecę brać pięć litrów.

– Pięć tylko?

– Myślicie, że nie starczy? Ja już stary, nie te czasy w pijatyce. A Pietrzyk to głowy po mnie nie odziedziczył.

– Nie starczy – ocenił Drogomir. – Ale ty Chocimir nie idziesz z nami. Z tego co mówisz, to Piekarz cięty na was strasznie. Lepiej, jak sami z Pietrzykiem pójdziemy. Ty przynieś ten bimber, a potem gnaj do karczmy, bo tam przyjdziemy już we trójkę. Więc ława od jadła uginać ma się. Młody, co stoisz? Chyba coś powiedziałem? Jak nie ma ciepłej wody w chałupie, to w zimnej się myj. To nie noc poślubna, a zrękowiny, ciepłej do kąpieli mieć nie musisz.

Pietrzyk popatrzył na Drogomira kiwając wolno głową na znak, że chyba rozumie. Nie pytając o nic więcej, pobiegł w stronę domu. W ślad za nim, znacznie już wolniejszym krokiem ruszył i Chocimir.

– Wrócę za chwilę, Mistrzu – rzucił przez ramię. – Może przynieść coś na szybko do zjedzenia? Gdy brzuch zupełnie pusty myśleć ciężej, a i negocjacyje trudniejsze.

Drogomir zastanowił się chwilę.

– Macie jaką dobrą słoninę? – spytał z nadzieją w głosie.

– A juści, pewno, że mam – uśmiechnął się szeroko Sołtys.

– To do tego pajda chleba i ze dwa kiszone ogórki.

– Wiecie, co dobre – odparł bez cienia szyderstwa w głosie. 

– I jeszcze jedno Sołtysie – zamyślił się. – Gościrada i Marylka niech zostaną w domu. Gdy chłopy piją, kobiety i dziatki ino przeszkadzają.

– Nie tylko Mag, ale i roztropny mędrzec – pokiwał głową z uznaniem i uśmiechem na ustach – Powiem babie niech w chałupie siedzi, dzieciaka pilnuje.

Chocimir zniknął we wnętrzu chaty. Mag podszedł do wejścia i przyjrzał się ościeżnicy, gdzie tu i ówdzie skamieniała żywica tworzyła fantastyczną mozaikę z zacieków. Przyłożył dłoń do drewna, czując pod palcami delikatne mrowienie etheru. Odłamał największą kroplę, roztarł ją pod palcami na drobny proszek i nakreślił na środku drzwi ledwo widoczna runę dagaz. Cofnął się następnie o parę metrów, oceniając krytycznie swe dzieło. Chwilę potem, dziarskim krokiem wyszedł Sołtys. Pod lewą pachą niósł drewniany, pękaty antałek. W prawicy natomiast dzierżył okazałą pajdę chleba ze słoniną i dwoma ogórkami.

– Mam nadzieję, że małosolne lubicie, bo i dopiero co w beczkę ułożone, nie zdążyły się ukisić całkowicie – powiedział z wysiłkiem. Łapiąc równowagę na progu, starał się niczego nie upuścić.

– A lubicie, nawet bardziej jak kiszone. Przypadkiem utrafiliście w gusta – odrzekł Mag odbierając pajdę i biorąc od razu wielkiego gryza.

– Pietrzyk wychodzi już z balii, niedawno pranie było robione, to i jakieś czyste spodnie znalazł i koszulinę.

– Jeśli dobrze pójdzie, to może szczęściem jakim Piekarz się zgodzi córę wydać – powiedział niewyraźnie Drogomir, gryząc ogórka.

– Jeśli? – spytał Sołtys.

Obiecywać nic nie obiecywałem przecież. Nie wszystko w mych rękach, to i obietnic bez pokrycia składał nie będę.

– No tak – zamyślił się.

– Możecie już iść Sołtysie do karczmy, niech jadło szykują. Los syna Twego będzie się ważyć – dodał poważniejszym tonem.

– Ano, bez baby ciężka dola. Z babą zresztą też, ale przynajmniej rękozmazu ustrzec się można i paralyżu – powiedział uśmiechając się niepewnie i drapiąc po głowie.

Drogomir poparzył dłuższą chwilę na Chocimira, bijąc się z myślami, czy zaczynać temat o błędnych sołtysowych przekonaniach na temat masturbacji. Zdrowy rozsądek jednak wziął górę i Mag postanowił przemilczeć sprawę.

– To ja już pójdę, przygotuję wszystko w karczmie na wasze przybycie – dodał w chwilę potem, nie doczekawszy się podjęcia tematu przez Mistrza – A! bym zapomniał, ten mój łeb. Antałek oddaję w ręce Mistrza, niech szczęście przyniesie.

Drogomir i tym razem nie odpowiedział, tylko kiwnął głową. Gdy starszy szybkim krokiem odchodził w stronę karczmy, Mag uśmiechnął się pod nosem, widząc po samym tylko kolorze szyi Sołtysa, że sam siebie Chocimir iście po mistrzowsku zażenował. Trzymając w ręku ostały z całej przegryzki, ogórek, odwrócił się w stronę domostwa. W tym samym oknie, w którym wcześniej po raz pierwszy zobaczył Sołtysa, stała Gościrada. Przyglądając mu się, skubała koniuszek warkocza. Drogomir nic sobie nie robiąc ze wzroku weń wlepionego, taksując spojrzeniem atrybuty Sołtysowej, ostentacyjnie dojadał ostatniego ogórka.

– Pietrzyk! Pośpiesz żeś się! – krzyknęła, po czym dodała już znacznie ciszej – Mistrz już doczekać się nie może.

Minęło dobrych kilka chwil nim chłopak pojawił się w wejściu do chałupy. W międzyczasie Drogomir z Gościradą zajęci byli wzajemnym otaskiwaniem się. Mag niczym wprawny gracz nie spuścił wzroku, ale i chłopka dłużna nie pozostała, dzielnie dotrzymywała kroku w tym milczącym pojedynku.

– Mistrzu! – podniósł głos Pietrzyk, gdy po raz trzeci nie doczekał się reakcji – Mieliśwa na zdawiny jako swat prowadzić pamiętocież?

– Pamiętam – wycedził, mimowolnie zwracając wzrok ku niemu.

Gdy zerknął z powrotem na okno, Sołtysowa z mokrą ścierka w ręku, mocno przechylona przez ławę, zajęta była wycieraniem blatu.

Drogomir mógł przysiąc, że dostrzegł na jej ustach delikatny grymas triumfu. 

– Zydel Mistrzowi przynieść? – spytał zły już nie na żarty Pietrzyk, zerkając raz to na Mistrza, raz na macochę.

– Nie trzeba, nogi mnie nie bolą. Ale proszę, szykownyś niczym na kupałnockę do Świętego Gaju – zmienił temat.

– Mówicie Mistrzu? – spytał niepewnie, poprawiając wypłowiałe i wykrochmalone lniane spodnie z szarą koszulą i przylizując nie do końca wyschnięte włosy, które pod wpływem wody wyprostowały się zupełnie.

– Zaufaj swemu Mistrzowi – powiedział łagodnie. – W sumie to tak mój Mistrz mawiał do mnie, gdy na przyuczeniu byłem. Chuj straszny, acz poczciwy. Ale spokojnie, Ty na przyuczeniu nie jesteś. Babe idziemy ci tylko zaklepać. A teraz prowadź do tego, jak mu? 

– Domosław.

– Do przyszłego teścia Domosława zatem.

 

Wieś była znacznie większa niż przypuszczał. Gdy w końcu ujrzeli w oddali strzechę Domosławowej chałupy, Mag odetchnął z ulgą. Nogi po wcześniejszym marszu zaczęły dawać znać o sobie a i Pietrzykowi ciążyłą karafka, którą Drogomir go obdarował zaraz po wyruszeniu. 

– Jak ma na imię? – zagaił Drogomir.

– Jarmuszka, mówione już było – odburknął Pietrzyk.

– Nie za bardzo żeś wesół, czy tylko to zdaje mnie się? – puścił mimo uszu uszczypliwość. 

Zdawał sobie sprawę, że miał problem z zapamiętywaniem imion. Nie starał się jednak, jakoś szczególnie nad tym pracować. Tym bardziej, gdy wiedział, że znajomość jest krótkotrwała.

– Cały w skowronkach powinieneś być teraz. Toć o Twoją oblubienicę starać się idziemy, a wyraz twarzy masz, jakbyś właśnie w te nowo wyprane portki się sfajdał.

– Ojciec każe, to idę. ,,Najlepsza to partyja” powiada. I może ma rację. Piekarz drugi bogaty po ojcu we wsi.

– Mag zatrzymał się i spojrzał na chłopaka.

– Chyba czegoś nie rozumiem – zaczął – Chocimir wyraźnie powiedział, że to Twoja sprawa, żeś sobie upodobał tą Jemiołę całą.

– Jarmuszkę!

– Wiem, sprawdzam, czy i ty pamiętasz, bo wielkim uczuciem do owej nie pałasz jak sądzę.

Nie odpowiedział. Wpatrzony w ziemię wyraźnie się nad czymś zastanawiał. 

– Pietrzyk. – podjął Mistrz – na ojca się nie oglądaj.

– Ale jak to? – spytał zdziwiony.

– A tak to, chuj z nim. Tak ci rzeknę. Nie rób nic, co o twojej przyszłości miałoby rozstrzygać, tylko by kogoś innego zadowolić.

Chłopak spuścił wzrok, widać było, że oczy zaczynają mu się szklić.

– Inna mi się podobuje, Mistrzu.

– Na to już nic nie poradzę młody. Albo idziemy dalej, albo wracamy się.

Pietrzyk spojrzał mu w oczy z determinacją.

– Idziemy dalej – odrzekł – Z tą drugą to…

– Ją też pies trącał – przerwał mu Drogomir zły na siebie, że zamiast wykonać zlecenie i zapłatę odebrać, to jakichkolwiek rad mu udziela. – Idziemy.

Pomimo, iż dalej nic wyraźnie nie zapowiadało burzy, to chłopi zaczęli już wracać z pól. Drabiniaste wozy, pełne pachnącego siana i dorodnych chłopek można było zobaczyć z oddali.

 

Zejdzie się ludziska w te popołudnie burzowe

Mistrz Drogomir dziś zadba o Pietrzykową alkowę

Do domu Domosława właśnie zmierzamy

I tam wyraz zmówin jemu i Jarmuszce damy

Jeśli wyrazi chęci rozmowy nasz Piekarz drogi

W karczmie dla każdego czekać będą darmowe pierogi!

 

Zaczął wykrzykiwać Mistrz. Rozpalił na nowo fajkę i po każdym skończonym wersie, zaciągając się potężnie, wydmuchiwał gęsty dym kształtując go rękoma w fantastyczne postacie. Nad ich głowami zaczęły kotłować się kilkumetrowe rusałki, uwodzicielsko tańcząc w rytm oklasków rozweselonych skrzatów i krasnali. Tu i ówdzie przelatywały gigantyczne motyle i ważki, które kotłując się przy tanecznym orszaku, wzlatywały wyżej lecąc w stronę chłopskich domostw. Drogomir zatrzymał się na chwilę, rozejrzał dookoła, wypatrując niezbędnych składników. Zerwał kwiat chabru, ściskając go mocno w dłoni, roztarł płatki na mokrą papkę. Skupił się, po czym potężnie dmuchając weń, wyciągnął dłoń ku wyczarowanym obłokom. Z dłoni powędrował niebieski pył łącząc się z wybranymi partiami dymu, nadając pięknego koloru. Czynność powtórzył jeszcze kilka razy mieszając kolory i malując obłoki w kolorze czerwonej, gliniastej ziemi, zieleni liści i żółci dziewanny. Postacie zapląsały radośnie, widocznie zadowolone z kolorowych ubrań. Mistrz uśmiechnął się pod nosem widząc swe dzieło oraz to, ilu ludzi już przyciągnęło.

– No – pokiwał głową z uznaniem dla swego własnego kunsztu. – To teraz z przytupem idziemy. Tak, jak się iść na zmówiny powinno.

Pietrzyk nie skomentował, wyraźnie urzeczony spektaklem, z szeroko otwartą gębą zaglądał zwiewnym rusałkom pod spódniczki z liści i tataraku. Mistrz zirytowany jego ociąganiem machnął od niechcenia ręką. Jeden ze skrzatów natychmiast przeodział się w rusałkową sukienkę. Przelatując tuż nad głową chłopaka, zadzwonił mu w oczy jajami wielkości dorodnej dyni, niczym krowa dzwonkiem na pastwisku. Pietrzyk z zażenowaniem spuścił wzrok, spoglądając z wyrzutem na Drogomira.

Resztę drogi przeszli w milczeniu. Tłum sunący za nimi trzymał się z dala, ale dało się słyszeć podekscytowane głosy, mówiące o niespodziewanej wizycie Mistrza i roli jaka została mu powierzona.

Dom Piekarza postawiony na uboczu, tuż przy przepływającej obok osady rzeki, robił wrażenie. Dwukondygnacyjny, z dwoma kominami tuż przy ścianie szczytowej, mówił dobitnie, iż jego właściciel posiada okazały mieszek. Po przeciwległej natomiast stronie, bliżej rzeki, znajdował się młyn wodny. Jak widać Domosław mógł mieć pełny monopol nie tylko na samo pieczywo, ale i na wyrób mąki.

– Na Welesa! Cóż to za harmider?! – zagrzmiało z wnętrza młyna. Chwilę potem wyłonił się zeń wysoki jegomość. Był na tyle wysoki, iż pochylić się w ościeżnicy musiał, by czołem weń nie uderzyć. Cofnął się o krok na widok sunącej ku niemu tłuszczy. Nie będąc pewnym, czy ma liczyć dukaty za grupowe zamówienie pieczywa, czy raczej szykować na lincz swój własny, jeśli wyszło na jaw, że na wadze wydawanej mąki ludzi oszkapiał. Godząc się jednak ze swym losem, wyszedł naprzeciw tłumowi. W górze dostrzegł kolorową mgłę, przeciskającą się przez konary drzew. Mgła zdeformowana po zetknięciu z przeszkodą, na nowo formować się poczęła w piękne, powabne kształty. Domosławowemu przerażeniu ustąpiła ciekawość. Szybko poprawił fartuch, ukurzony mąką i przeczesał palcami włosy. Stanął na środku placu i czekał na gości.

– On to? – zapytał półgębkiem Pietrzyka.

– A juści Mistrzu, on toż – odpowiedział blednąc przy tym, jak gdyby na ubitej ziemi miał z owym Piekarzem stawać.

 

Mistrzu Piekarzu sławny na wsi Bojary całej

Przychodzimy w sprawie do ciebie wcale nie małej

Ten oto młodzik, Pietrzyk, smaląc cholewki

Prosić o zgodę ojca upatrzonej dziewki

Jarmuszkę chce wykraść z domowych pieleszy

Niech nie prosim dwa razy, polewka czarna Go nie pocieszy!

 

– Powitać sławnego, z imienia każdemu znanemu – zaczął równie głośno. – Wielki to zaszczyt dla wsi, a dla mnie w szczególności…

– Nie mitrężmy zatem, niech jak prawdziwy Mistrz drugiego Mistrza w domu swym ugości! – nie dał mu dokończyć Mag widząc, że Piekarz z niechęcią zerka na Pietrzyka.

Zebrany tłum zakrzyczał radośnie podchwytując rymowankę i zawtórował Magowi. Ugości! Ugości! Ugości!

Mag wznosząc ręce ku górze, wystrzelił z palców feerie kolorowych iskier. Oplótłszy nimi cały podniebny orszak, uformował go na nowo w jednolitą kulistą bryłę. Po obu jej stronach wyrosły ogromne skrzydła, sfera wydłużając się rozdarła jeden koniec i pokazała kły. Drugi jej koniec wysmuklał niczym katowski bicz, a z baryłkowego korpusu uformowały się tylne łapy.

– Żmij! Dobry to znak! – zaczęły dobiegać rozradowane głosy.

Gad trzepnął potężnie skrzydłami wzbijając się w górę. Biała mgła opadła tuż pod stopy widzów. Żmij zakręcił ostro, otworzył szeroko paszczę i zaczął pikować. Nagły podmuch wiatru porwał nakrycia głowy i podkasał chłopkom spódnice. Rozbity o tłum ,,dobry znak” zmaterializował się na nowo zabierając całą mgłę ze sobą. Zatoczył jeszcze jedno koło, a następnie położył się na dachu Domosławowej chałupy, zwieszając łeb w taki sposób, iż mgła wydychana z nozdrzy stworzenia tworzyła kurtynę tuż przy drzwiach wejściowych.

 

Nie rozchodźcie się nigdzie dobrzy ludziska

Jeść za darmo w karczmie będziemy wspólnie niczym paniska!

Jeśli oczywista dobrodziej wyda swoją lapatośnie za owego srajduna

A wtedy szukać, by ciepło para młoda w zimę miała, jak najszybciej zduna!

 

Zakrzyknął Mag w stronę tłumu. Domosław zaciskając wargi i łypiąc spode brwi, ukłonił się nieznacznie. Gestem dłoni wskazał na swój dom, tym samym wyznaczając miejsce dalszych negocjacji.

– Zostań tu Pietrzyk – zwrócił się Mistrz przez ramię do młodego. – I daj beczułkę.

– Ale, ale jak to?! – zaprotestował. Widząc jednak wzrok Maga, dodał zrezygnowany. – I co ja tu mam robić? Ludzi tańcem zabawiać?

– Nie głupia to myśl – odpowiedział wesoło.

Wyciągnął dłoń w kierunku najbliższej wierzby i gwałtownie zaciskając pięść przyciągnął przedramię ku piersi. Z korony drzewa dało się słyszeć odgłos łamanych gałęzi. W kierunku Pietrzyka wystrzeliła okrzesana, całkiem pokaźna gałąź i wbiła się dwa łokcie przed nim, niczym miecz samego Rujewita.

– Nie przynieś mi wstydu. I pamiętaj, to tylko dym – dodał Drogomir, poprawiając antałek pod pachą i podążył za Piekarzem.

Gad, który do tej pory spoczywał leniwie na dachu, podniósł łeb i ciekawie łypać począł raz to na samotnego ,,rycerza”, raz na oręż wbitą w ziemię. Pietrzyk dłuższą chwilę stał zamyślony, nie do końca wiedząc, co czynić. Czując jednak na sobie ciekawski wzrok tłumu i słysząc coraz to bardziej zniecierpliwione głosy, podszedł do kija powtarzając pod nosem.

– To tylko dym.

Chwycił mocno drewniany rapier i wznosząc go ku górze zakrzyknął triumfalnie tak, jak gdyby już zwycięsko wyszedł z nieodbytego jeszcze pojedynku. Żmij najwidoczniej za najwyższą obelgę odbierając gest taki, ryknął potężnie otwierając paszczę tak szeroko, że górna jej część aż zawinęła się wokół łba, odrywając całkowicie na chwilę. Łącząc się i formując na nowo w odpowiednią formę, gad zeskoczył z dachu, rozpościerając swe przezroczysto-mleczne skrzydła. Dając znak tym samym, że walka, jeśli nie roku, to co najmniej tego lata właśnie się rozpoczęła.

 

– Godzi to się, Mistrzu? – zaczął bez ogródek Domosław, gdy tylko znaleźli się w izbie. 

– W interesach jak na wojnie – odrzekł, po czym postawił antałek na stół. – Sami to najlepiej zapewne wiecie, mości Piekarzu.

– Sądzicie, że nie mam wyboru? Tłum zwiedziony sztuczkami kuglarskimi, zachęcony widmem darmowego żarła i napitku, czeka pod mym domem. Teraz odmówić nie mogę? – mówiąc to, skinął głową na okno.

– Myślę, że macie, siłą przecież nie przymuszam – uśmiechnął się nieznacznie – ale jest to wybór ograniczony, przyznaję.

Milczeli tak przez chwilę. Z zewnątrz dobiegały radosne okrzyki. Domosław podszedł do okna i nie zwracając uwagi na Maga, zaczął przyglądać się przedstawieniu.

– Pewniście, że sobie poradzi? Że zaklęcie jest niczym dym tylko? Dobrze zlustrowaliście wszystkie żyły etheru? Czy nie ma tu ich za dużo i czy nie wzmocnią nieprzewidzianie działania czaru pozostawionego samemu sobie? Bo przecież sprawdziliście to, nieprawdaż? Na pewno to sprawdziliście, martwić nie ma się czym. 

Po skończonym wywodzie Piekarz wbił wzrok w Drogomira, który nie dając się zbić z tropu, także ku oknu podszedł i obserwować zaczął Pietrzykowy pojedynek. Ten, machając kijem niczym cepem, co rusz uderzał gada patykiem. Nie napotkawszy jednak żadnego oporu, kij przecinał dym zniekształcając go tylko nieznacznie. Żmij dosięgnąć oponenta także nie potrafił. Szpony rozbijały się o postać chłopaka, nie czyniąc mu żadnej krzywdy, tym samym wprawiając gada w coraz większą furię.

– Zaskoczonym, że się podjął – odrzekł rozbrajająco szczerze. – Miał tylko zabawić ludzi ucieczką przed Żmijem. Ma jednak trochę odwagi.

– Oby jednak więcej szczęścia, gdy magiczny dym zacznie oddziaływać na materie wokół.

– Nie zacznie – odpowiedział powoli. – Mości Wołchwie, czy też Charakterniku? O druidzkie konotacje nawet nie posądzam. Ci dość skwapliwie prowadzą nabory do swych szeregów, a po dezercji życia by nie darowali, bo i ,,dożywotnie” to miano.

– Ja zwykły cham przecież, co też mości czcigodny nieomylny Mistrz prawi – w głosie wyraźnie słyszeć było drwinę.

Drogomir uniósł kąciki ust w imitacji uśmiechu. Sam nie wiedząc, czy wiedziony ciekawością, czy też rozdrażnieniem spowodowanym protekcjonalnym tonem, zaczął powoli pocierać kciukiem prawej dłoni o palec wskazujący.

– Nie kończcie zaklęcia, blokady nie postawię, a z kołowatego pożytku nie będzie żadnego. Zresztą w innym celu tu przyszliście. Nie o mnie, a o moją córkę chyba chodzi.

– Owszem, owszem. Wybaczcie, ciekawość to u mnie wręcz zgubna przywara.

– Wracajcie do Pietrzyka, ja po Jarmuszkę pójdę.

– Czyli zgadzacie się?

– Tegom nie powiedział, ale rozmowa wszak jest oznaką ludzi światłych, a może i do jakiegoś konsensusu doprowadzić.

– A jako że my Świetli, to i na pewno do zgody dojdziemy.

– Zapewne – odrzekł Domosław, zamyślając się na chwilę. – Wpierw uprzedźcie Sołtysa, że jeśli w ogóle próg karczmy mam przestąpić, to przy świadkach przeprosić mnie musi – wyprzedzając pytanie dodał zaraz – On wie o co chodzi.

– Nie jestem pewny, czy chowanie urazy ludziom światłym przystoi, ale zrobię co w mej mocy – powiedziawszy to, ukłonił się nieznacznie.

– Zatem o końcowy rezultat spokojny być mogę. A w międzyczasie użyjcie tej potęgi do ratowania Pietrzyka.

Zaniepokojony tymi słowami Mag wyjrzał przez okno. Żmij wciąż prowadził bezsensowną walkę z Pietrzykiem na fantomowe ciosy. Ogon gada jednak, który do tej pory powiewał bez ładu i składu, teraz by balansować równowagę cielska opierał o ziemi. Dostrzegł także tylne szpony, nieznacznie rysujące glebę. Drogomir bez słowa obrócił się na pięcie i ruszył szybko w kierunku wyjścia.

 

Tłum wiwatował. Gad cofnął się wyraźnie zniechęcony niemożnością rozpłatania “rycerza” na poły. Machnął szponiastym skrzydłem tuż przed Pietrzykiem. Tym razem jednak rozorując grunt na głębokość co najmniej sztychu. Zaskoczony tym faktem Żmij, zastygł na chwilę zapatrzony w powstałą rysę. Pietrzyk widząc to znieruchomiał, sparaliżowany strachem. Uniósł tylko głowę, gdy góra mlecznej mgły stanąwszy nad nim, otworzyła triumfalnie szczękę szykując się do oberhau.

W tym samym momencie w drzwiach stanął Drogomir. Wykrzykując coś niezrozumiale, wyciągnął dłoń w kierunku gada. Na ułamek sekundy smuga oślepiającego światła przecięła powietrze świdrując uszy przeciągłym świstem. Żmij spojrzał z wyrzutem na swego stwórcę, zachwiał się i runął bezwładnie na Pietrzyka, przygniatając go szyją. Ten, leżąc już na ziemi, wydał z siebie zduszony krzyk. Kilka osób z tłumu podbiegło z pomocą. Jedni usiłowali podnieść ciężki łeb, inni próbowali wyciągnąć chłopaka. Chwilę potem wszyscy leżeli na ziemi, gdy cielsko pękło niczym bańka mydlana wypełniona dymem. Mleczny opar rozlał się po placu otulając wszystko gęstą mgłą.

– Wstawaj Pietrzyk, nie pora odpoczywać, gdy upatrzona dziewka właśnie na zmówiny się stroi – oznajmił Drogomir podnosząc obolałego kawalera.

– Dziękuje Mistrzu – odrzekł cicho chłopak łapiąc się za bok.

– Nie ma za co. Jeszcze niepewne czy się Piekarz zgodzi.

– Ale ja o Żmiju mówię. – Pokręcił głową.

– Przecież mówiłem, że to tylko dym.

Tłum zakrzyknął radośnie, część zaczęła przekrzykiwać się o już pewnej uczcie w karczmie.

– Możesz iść?

– Mogę, nic mi nie jest – oznajmił, poprawiając włosy, które podczas walki wyschły do reszty i nabrały wyglądu wypłowiałego siana.

– To biec też możesz. Leć do ojca, niech szykuje znacznie więcej jedzenia.

– Oj tatulko nie będzie zadowolony – ocenił, po czym zrobił żałosną minę posłańca, na którego gromy spłyną za samo tylko przyniesienie złych wieści.

– To już biorę na siebie, a teraz chyżo, nim ludzie przed nami tam przybędą.

Pietrzyk sprawdził raz jeszcze bok, zrobił dwa kroki i złapał się za kolano. Obmacał dokładnie i tę część ciała, a będąc pewny, że i ona otrzymała tyle samo czułości, pokuśtykał,a po paru metrach ruszył biegiem.

 

Sołtys patrzył spode łba na stojącego przed nim Piekarza. Mimo, iż znajdował się na dole schodów wiodących do karczmy, a Chocimir na samym ich szczycie, to dalej przewyższał go o parę centymetrów.

Skrzat i troll leśny. Drogomir zaśmiał się w duchu na porównanie, które właśnie przyszło mu do głowy. Skrzat był nietypowo jednak pękaty jak na przedstawiciela tej rasy, a troll stanowczo za chudy.

– No? – zaczął po przeciągającej się w nieskończoność chwili Domosław. – Mistrz prawił, że powiedzieć mi coś wpierw chcecie nim do rozmów usiądziem.

– Taaa… – odpowiedział Chocimir z wyraźnie nietęgą miną. – Chciałem najsamprzód…

– Co tam mówicie Sołtysie? – przerwał. – Ludzie za mną też by zapewne słyszeć chcieli.

Drogomir, który stał nieopodal Sołtysa, wzniósł oczy ku niebu wypatrując pomocy samego Swaroga. Przewidywał, że tak może to wyglądać, że obaj niczym dwa barany, uparci i zawzięci, staną naprzeciw siebie trykając się pustymi łbami. Mając przeczucie, że za chwilę jego pomoc będzie potrzebna, skoncentrował się. 

– Najsamprzód chciałem przeprosić! – kontynuował Chocimir. – Przeprosić, żem szelmą jeszcze nie tak dawno tego szanownego tu Piekarza nazwał. Żem oskarżył o kupowanie głosów podczas wioskowych wyborów, najtańszymi bochnami upieczonymi z mąki zmiecionej z podłogi. Żem… – przerwał, nieruchomiejąc zupełnie. 

Stał tak chwilę patrząc przed siebie, po czym podjął wywód, jak gdyby kartkę z przemówieniem odnalazł.

– Przeprosić, jak już wspomniałem, chciałem osobę godną zaufania nie tylko mego, ale i wioski całej. Wszystkie kalumnie, które rzucane przez mą osobę w stronę szanownego Domosława były, dziś wycofuję. Zazdrość przeze mnie przemawiała. Wróciłem jednak już do zmysłów zdrowych i o wybaczenie proszę.

Mówiąc ostatnie zdanie, klęknął na kolano, ale zrobił to tak powoli i z takim wysiłkiem, że wyglądał jakby walczył sam ze sobą. A jego coraz bardziej czerwona twarz dodatkowo skłaniała ku tej tezie.

– Nie trzeba – odrzekł szybko Piekarz, łapiąc Sołtysa pod pachy. Próbując podnieść go na równe nogi, spojrzał wymownie na Drogomira.

Zgromadzony tłum krzyknął wesoło, za oznakę pogodzenia niewątpliwą mając, serdeczny uścisk tych dwojga zwaśnionych od dawna person. Parę babcin, które znały skłócone strony, chustami poczęły wycierać załzawione oczy. Inni, zniecierpliwieni i głodni, ponaglali, by wejść już do karczmy. Ciemne burzowe chmury, które pojawiły się na horyzoncie także nie zachęcały do pozostania na dworze. 

– Pietrzyk, dobrześ trafił – zwrócił się Drogomir do młodego, który uginając się od niesionej na barku wielkiej drewnianej tacy pełnej serów i wędlin, pojawił się w wejściu. – Pomóż ojcu, przeprosiny go zmęczyły widocznie. Macie pokoje na górze, niech tam odpocznie.

Widząc twarz ojca, mieniącą się odcieniami czerwieni, nie spytał o nic więcej. Stanął tylko na chwilę nie wiedząc, co począć z tacą, którą właśnie wyniósł, by i zgromadzonych przed karczmą poczęstować. Piekarz bez słowa przejął od niego ciężar i wszedł między ludzi zachęcając do poczęstunku. Ludzi zachęcać nie trzeba było. Niektórzy brali na zapas tłumacząc się, że dla żony, męża, kochanki czy babki nieboszczki.

Drogomir wszedł do środka nie oglądając się. Wiedział, że prędzej niż później Domosław będzie chciał z nim rozmawiać. Głodny był już nie na żarty, więc i on postanowił skorzystać z poczęstunku.

Karczma, aby pomieścić większą liczbę osób, a właściwie sądząc po poczynionych staraniach, by uniemożliwić wejście większej ilości gości, została przemeblowana. Oprócz dawnych ław, także parę nowych dostawiono. Sołtys chciał syna ożenić, ale po możliwie jak najmniejszych kosztach, które i tak już wzrosły znacząco.

Tu i ówdzie krzątały się kelnerki. Na co dzień ubrane w rozchełstane koszule, zapewne pomysł przedsiębiorczego Chocimira, teraz jednak zasznurowane po same szyje. Opasły karczmarz, który widocznie także wytyczne otrzymał, widząc, że któraś uśmiecha się do gości, od razu ją mitygował, a i sam minę miał niczym kot na przysłowiowej puszczy.

Po pozdrowieniu zebranych, wypiciu wiwatu na jego cześć i zaspokojeniu pierwszego głodu, Drogomir udał się schodami na górę ku pokojom. Minął parę obściskującą się w korytarzu i pokręcił głową. Szedł o zakład, że Sołtys kazał pozamykać także i wszystkie pokoje na takie właśnie przypadki. Uniemożliwianie innym dobrej zabawy było czymś, czego Mag nie rozumiał i potępiał.

– Pietrzyk?! – krzyknął, a para dopiero teraz zdawszy sobie sprawę z jego obecności, zmieszała się niczym dzieci przyłapane na kradzieży miodu ze spiżarni. Drogomir dał znać, by sobie nie przeszkadzali. To zmieszało ich widocznie jeszcze bardziej. Młoda szatynka oblewając się rumieńcem zeszła spiesznie schodami ku głównej sali. Brunet, o parę lat starszy, został jeszcze chwilę zerkając raz to na podłogę, raz na Drogomira.

– Aha, takie to buty – powiedział sam do siebie, a cała sytuacja rozbawiła go bardziej, niż powinna.

– Mistrzu! – z zamyślenia wyrwał go młody przywołujący go ku pokojowi znajdującemu się najdalej na prawo.

– Poczekajcie i na mnie – powiedział Domosław stanąwszy na ostatnim stopniu schodów. Dalej wyraźnie zniesmaczony, zerknął tylko kątem oka na Maga. Drogomira spojrzenie to, po sytuacji z parą kochanków, rozbawiło do reszty. Wyobraziwszy sobie na głowie Piekarza potężne poroże, ciężko mu było zapanować nad śmiechem.

Niedużych rozmiarów pokoik urzekał prostotą i dbałością wykonania. Zarówno każdego z nielicznych mebli, jak i porządnie oheblowanych ścian i równej podłogi. Spadzisty sufit nie przytłaczał, a przez szeroko otwarte, niewielkie okno, wpadało do środka świeże powietrze.

Chocimir siedząc na łóżku dojadał przyniesiony mu w największej tajemnicy przed gośćmi, wieprzowy gulasz. Zobaczywszy wchodzących, poderwał się na równe nogi i wytarł wąsy z resztek potrawy.

– Już mi lepiej mości panowie – odrzekł wesoło. – Ha, nawet jakoś wyjątkowo krzepko się czuję teraz. Zapewne ciężar, który trzymałem na sercu tak długo, spadł wraz z przeprosinami. Dziękuję, Drogomirze. A i Tobie Domosławie za wybaczenie wdzięcznym. Ty już mi druhem i rodziną prawie – powiedziawszy to objął go serdecznie, z racji swej postury, przytulając się do jego brzucha.

Zmieszany Piekarz nie wiedząc co począć na gest takiej wylewności, poklepał Sołtysa po ramieniu i spojrzał zdziwionym wzrokiem na Maga. Ten, oparłszy się o ścianę, stał ze skrzyżowanymi ramionami na piersi, nie obdarzając żadnego z zebranych większą uwagą. 

– Tatko, uradzić coś trza – odezwał się Pietrzyk, który stojąc w drzwiach zerkał co i rusz na korytarz, jakby właśnie jakieś tajne zgromadzenie się odbywało. – Kiełbasa się kończy a ino patrzeć, jak i ser zniknie a ludkowie wściec się poczną.

– Wyciągaj pierworodny beczki z piwem zatem – odrzekł z iście szlacheckim, a nawet królewskim rozmachem. – Uraczym gości jak należy. A w tym czasie dojdziemy, jak sądzę, do zgody.

Pietrzyk popatrzył osłupiały, jak gdyby właśnie przemawiali do niego boskie pacholęta Opiło i Objadło. Widząc, że ojciec poważnie jednak mówi, kiwnął głową i wyszedł z pokoju.

– No – westchnął ciężko wyciągając dłoń w stronę Domosława. – Przypieczętujmy koniec waśni i związanie rodzin naszych.

Domosław zmrużył oczy i zerknął na wciąż jakby nieobecnego Maga. Wciągnął powietrze wznosząc wzrok ku powale, a następnie wypuszczając je odparł.

– Zgoda Sołtysie. Dziś kończą się waśnie. Pora o przyszłości naszych latorośli pomyśleć.

– Ha! – krzyknął wesoło, rozpościerając ręce. – Pietrzyk się ucieszy, a i ja szczęśliwym, co pewnie widać od razu. Po Jarmuszkę możem już którą kobiecinę wysłać… – Urwał, smutniejąc wyraźnie. – Szkoda, że twa ślubna tego nie dożyła, dobra i poczciwa to kobieta była.

– Była – odrzekł, spuszczając wzrok – Tak jak i Twoja. Obu nas dopadła strata.

– Nie czas i nie miejsce na smutki, na weselichu na ich cześć napijemy się wódki -wtrącił się Drogomir.

– Słusznie Mistrz prawi – odpowiedział Sołtys pociągając nosem i trąc rękawem oczy. – Zejdę na dół dopilnować, by piwa starczyło.

– My zostaniemy chwilę jeszcze, jedną sprawę wyjaśnić musimy – mówiąc to Domosław spojrzał wymownie na Drogomira. 

– Prawda, a zapewne więcej jak jedną – odparł Mag. 

Chocimir, czym wzbudził zdziwienie Mistrza, nie dopytywał. Skłonił głową w ich stronę i wyszedł szybko.

Zostali sami. Milczeli jednak dłuższą chwilę patrząc na siebie, a następnie na sufit, głowami przy tym kręcąc, gdy nadal nie słychać było oddalających się kroków. W końcu po jednym powolnym skrzypnięciu deski nastało drugie, potem trzecie, aż w końcu słyszeć się dało tupot butów na schodach.

– Potkniecie się kiedyś Mistrzu – wypalił Piekarz. – Naginanie praw natury to jedno, ale ingerencja w czyjś rozum to już całkiem inna sprawa. 

– Spokojnie – odrzekł. – Wiem, co robię. Nie jestem byle Charakternikiem, znam swe rzemiosło.

– Bardziej zdziwionym chyba nie z tego, że stoisz przy swoim, a że się nie wyparłeś całkowicie.

– Przed Tobą? – Uśmiechnął się szeroko. – Przecież Ty wyczuwasz magię. Po co w przedstawienie miałbym się bawić? Interesuje mnie natomiast skąd podstawy znasz. Na przyuczeniu w młynie, obok sztuki mielenia mąki i dobierania ziaren, z tego co mi wiadomo, nie uczą magicznych arkanów.

– A zdziwiłby się szanowny Mistrz – odrzekł szelmowsko. – Wieś idzie z postępem, tu już nie tylko kury na grzędach i chłopki po stogach siana się maca. Nie wchodząc jednak w słowne utarczki, bo widocznie takowe Mistrz lubi, to zgadliście za pierwszym razem.

– Wołchw zatem.

– Jak powiedziałem, zgadliście. A ponieważ nie lubię wypytków, to streszczę pokrótce, bo i wiem, że nie odpuścicie.

Drogomir kiwnął głową nie wiadomo czy potwierdzając, że słucha, czy że rację ma Domosław w stwierdzeniu, iż spokoju by mu nie dał.

– Wiesz zapewne…

– Oho, zapowiada się dłuższa historyja – przerwał mu Drogomir, po czym usiadł na łóżku opierając się plecami o ścianę. – Wybaczcie, ale sporo dziś już przeszedłem. Dosłownie. Muszę dać nogom odpocząć. Kontynuujcie.

Domosław skrzywił się tak, jakby miał zaraz przełknąć napar z gorzkich ziół. Przyciągnął najbliższy zydel i usiadł na nim powoli.

– Zapewne wiesz, iż nie każdy może być Wołchwem. Tak samo jak i każdy inny zawód, który gusłami, wróżbami czy w końcu czarami się para, wymaga predyspozycji. Takowe wypatrzył u mnie przejezdny pijak, który sam określił się tym mianem. Wołchwa, nie pijaka, od razu dodam.

– Zbędne dodanie, ale zabawne, przyznaję – wtrącił Mistrz.

– Mając wtedy niespełna lat czternaście myślałem, że los w końcu uśmiechnął się do mnie. Przekonawszy rodziców, że czeka mnie wspaniała przyszłość, zabrał ze sobą i szkolić miał, a w końcu pod ocenę oddać Kolektywowi. Słyszeliście na pewno.

– Owszem – pogładził się po brodzie i dodał – spotykają się dwa razy w roku, we wcześniej ustalonym miejscu, zawsze gdzie indziej. Tam też inicjacji doświadczają młodzi adepci, by móc wstąpić w ich szeregi.

– Inicjację przejdą, jeśli wykonają dwie próby. Pierwsza wiedzy, druga umiejętności. Poległeś na umiejętności – przerwał znowu.

– Dobrze wnioskujecie – odparł spokojnie. – Wiedzę tę, którą przekazywał mój Mistrz, chłonąłem niczym piach wodę. Ale przekazywał rzadko, najczęściej, gdy już napić się zdołał – uśmiechnął się do wspomnień. – Język wtedy rozwiązywał mu się aż nadto. Niekiedy parę dni mijało jednak nim znów mogłem spytać o cokolwiek, bo a to gorzałka mu się skończyła, a to właśnie kaca leczył, a do najbliższej osady daleko jeszcze było, by mógł ryj swój pijacki umoczyć. Jako syn chłopski piśmienny nie byłem, notatek nijak żadnych sporządzić, a mój “Mistrz” wcale nie kwapił się, by mnie chociaż alfabetu nauczyć. Widocznie zabrał mnie ze sobą, by miał mu kto konia oporządzać i strawę gotować w podróży. Wszystko jednak to, co mówił i pokazywał zapamiętywałem. Koniec końców próbę wiedzy zdałem, umiejętności już nie. Ale nie obwiniam mojego Mistrza. Widocznie nie miałem aż tyle daru, ile potrzebowałem. Jakby to obrazowo porównać, byłem jak ta krowa, co mleka nie dawała.

– Dość obrazowe porównanie, a reszty się domyślam – przerwał po raz ostatni zrywając się na równe nogi. – Bojary to nie twa rodzinna wieś, tu by mi napomknęli, że mają u siebie niedoszłego Wołchwa, a więc nie wróciłeś do domu. Czy to ze wstydu, strachu, czy może z obu powodów, mniejsza. Już wszystko wiem. Idziemy.

Piekarz siedział dalej, widocznie zbity z tropu.

– Chyba nie oczekujecie, że i ja historią mego życia się podzielę – oznajmił Mag. – Wracajmy na dół. Niedługo zaklęcie osłabnie i Chocimir będzie gościom piwo wypite wyciągał z gardła.

– Mogłem się domyślić – odparł z wyrzutem.

– Domyślałeś się, ale chciałeś wierzyć w co innego i to wystarczyło.

– Więc wszystko to wymuszone – stwierdził gorzko Piekarz.

– Nie. Zależy mu na szczęściu syna i naprawdę chciał się pogodzić. Potrzebował tylko małej pomocy, by schować honor w buty – spoważniał. – Ale na tak ciężki przypadek skąpstwa, to już nawet czary nic nie pomogą, więc spieszmy się.

 

– Wiwat para młoda! – krzyknął po raz kolejny, ktoś z zebranych w karczmie. – Wiwat! odpowiedział tłum gardeł.

Para, która pretekstem tylko będąc do picia, siedziała pośrodku ławy znajdującej się naprzeciw drzwi wejściowych. Wyraźnie zmieszany Pietrzyk kurczowo ściskał podany wcześniej, pusty już bawoli róg, który jak tradycja każe, wypity we dwoje być musi. Miód pitny z odrobiną dziegciu symbolizować miał przyszłość, zarówno dobre, jak i ciężkie czasy. Jarmuszka ubrana w odsłaniającą ramiona, białą koszulę w kwietne motywy oraz długą, prostą spódnicę do kostek tego samego koloru, prezentowała się nad wyraz urodziwie. Pomimo, iż ją samą pięknością nie można było nazwać, to roztaczana aura dziewczęcej niewinności przyciągała wzrok zgromadzonych. Na sam znak owej cnoty, na głowę został jej założony wianek z polnych kwiatów. W tych regionach Królestwa wianek miał jedynie znaczenie symboliczne.

Drogomir rozejrzał się po sali. W podchmielonym już tłumie przeważali mężczyźni. Nieliczne odważne, a także i posiadające mocną głowę chłopki przemykały tu i ówdzie udając, że nie cieszy je uwaga tłumu wielbicieli.

– No Mistrzu, chylę czoła – zagadał Chocimir pochylając się ku niemu. Siedząc pomiędzy nim a Domosławem, obu szczodrze polewał. – Oczywiście zapłata się należy ustalona. Przenocujecie na górze a rano wyrównamy należność.

Drogomir nie odpowiedział. Kiwnął tylko głową i upił piwa z drewnianego kufla, rozkoszując się smakiem. Napawał się chwilami spokoju, wiedział że dzień jeszcze się nie skończył.

– Na Welesa, mus mi po piwo ruszyć, bo już ino męty na dnie – oznajmił właściciel karczmy wstając z miejsca. – Upraszam wybaczenia – mówiąc to ukłonił się lekko, wziął w garść dzban i zataczając się przy tym nieznacznie dodał – zaraz wracam.

– Ile to jeszcze potrwa? – zwrócił się Piekarz do Maga, gdy Chocimir się oddalił.

– Minąć już powinno. Temu dopijcie szybko. Niedługo Sołtys wróci oznajmiając, iż wszelkie trunki się skończyły a ino woda została, po którą samemu do źródła pójść trzeba. – zaśmiał się.

Domosław nie skomentował. Dopił piwo i odsunął kufel.

– Mości Wołchwie, dobra próba, ale daremna. Amnezji nie dostanie, jedynie skąpstwo wróci.

– Ciszej na bogów! – rozejrzał się trwożnie po sali. – W dwóch zdaniach potrafiliście zawrzeć wszystkie informacje, o których postronni wiedzieć nie powinni.

– O jednej za chwilę i tak się dowiedzą.

Jak na zawołanie, wracający z pełnym dzbanem piwa Sołtys zatrzymał się jak wryty i złapał się za głowę rozglądając ze zgrozą w oczach. Nie trwało długo, gdy zawrócił na pięcie do kuchni machając na karczmarza, by ten podążył za nim. Wkrótce cały czerwony, gorączkowo zaczął poszukiwać wzrokiem kelnerek. Gdy tylko którą wypatrzył, podchodził szybko i wydawał szeptem polecenie. Te, nie dziwiąc się zupełnie, wracały po tace i zbierały puste kufle nie wymieniając ich już na pełne.

– I skończyło się biesiadowanie – skwitował smutnie Drogomir. – Ale jak mawiał mój Mistrz Sambor: ,,Co zjesz, wypijesz i wychędożysz to już Twoje”.

– Miał więcej jeszcze takowych mądrości?

– Dość sporo, przyznaję. Zwykle wygłaszał je lejąc mnie przy tym kijem – dodał Mag wesoło. – Ale już u końca sił był i im dłużej nauka trwała, tym coraz lżejsze razy spadały. Czasem udawałem nawet, że mnie boli. Żal się robiło staruszka, trzeba było… – urwał nagle zaciskając zęby, wyraźnie zły na siebie.

– Dziękuję – Domosław kiwnął głową bez cienia uśmiechu. – Jednak zrewanżowaliście się opowieścią, choć krótką. – widząc wzrok Drogomira utkwiony w pustym kuflu, dodał szybko. – Chociaż obstawiam, że to bajka ino na odczepnego.

– Pójdę sprawdzić, co z Chocimirem – odparł jak gdyby nigdy nic.

– Ano, pewnie już tam włosów parę garści wyrwał.

 

Za oknami ulewa wyraźnie zelżała, a sama burza okazała się wyjątkowo łaskawa. Nikłe podmuchy wiatru z czasem ustały zupełnie, a ściana deszczu obmywała spokojnie wszystko wokół. Z nadejściem zmroku deszcz stopniowo ustał, pozostawiając po sobie błotniste kałuże. Od czasu do czasu jedynie niebo jaśniało od błyskawicy niosąc za sobą odległy odgłos gromu. 

Humory widocznie dopisywały. Niektórzy jednak rozglądać już się gorączkowo zaczęli za kelnerkami. Nie tylko by, jak to w zwyczaju większość miała, klepnąć w tyłek, a o dolewkę poprosić. 

Drogomir wszedł za szynkwas. Minął szatynkę wracającą na salę z pustą tacą, która za nic widocznie mając rozporządzenia szefa, uśmiechnęła się zalotnie, obrzucając go przelotnym spojrzeniem. Mimo, iż miał na to wielką ochotę, nie obejrzał się.

– Najpierw interesy – upomniał sam siebie.

– Tu jesteście Sołtysie! – krzyknął wesoło wchodząc na zaplecze. – Głowa już nie ta, że tu się zaszyliście? Byśmy z Domosławem nie poznali, że nie dotrzymaliście nam kroku?

Chocimir, który do tej pory chodził zdenerwowany wzdłuż izby, spojrzał przestraszony na Maga.

– Pora chyba kończyć gościnę – uprzedził Sołtysa Drogomir, widząc jak ten zbiera się na odwagę, by to samo zaproponować.

Podszedł do Sołtysa i iście po bratersku ramieniem go obejmując, dodał.

– Oj Chocimir, ty za dobry jesteś. Zaprosiłeś, nakarmiłeś, a i napoiłeś przecie. Na pewno długie jeszcze lata o Twym rozmachu i szczodrości ludkowie rozprawiać będą. Pozwól teraz, że jako przyjaciel zajmę się resztą, bo patrzeć nie sposób, jak niektórzy gościny nadużywają.

Skończył monolog i wrócił szybko na salę. Skoczywszy na stół, przy którym para młoda siedziała, zakrzyknął na głos cały:

 

Dostojni panowie oraz piękne damy

czy oby z butami się za bardzo między młodych nie pchamy?!

Widać przecież, że do konsumpcji jeszcze i przed ślubem skorzy

Niech który zgarnie kufle i prześcieradło na stół na pokładziny rozłoży!

 

Zebrani zaczęli wesoło wiwatować. Co gorliwsi natomiast, kufle i miski z jarmuszkowo-pietrzykowego stołu zebrali. Jedynym wyraźnie nieuradowanym był Domosław. Na pierwszą wzmiankę o ,,konsumpcji” wstał blednąc, na zmianę wargi oraz pięści zaciskając.

Drogomir spojrzał na niego porozumiewawczo, a następnie na stojącego w wejściu do kuchni Sołtysa. Chocimir spoglądał raz to z nadzieją w oczach na Piekarza, raz z uznaniem na Maga. Domosław pojmując w mig sprawę, gestem ręki i skinieniem głowy wyraził aprobatę. Następnie usiadł ciężko i patrząc na powałę zaczął mamrotać coś pod nosem.

 

A kto już oklaskami pomoże lub przy rozkładaniu pościeli

Ten niech w domu swym wypije za pomyślność i tam dalej się podchmieli

 

Tym razem wesołych głosów rozbrzmiała znacznie mniejsza ilość. Niektórzy nie dając za wygraną, rozglądać się zaczęli czy gdzieś w pobliżu nie stoi niestrzeżony napitek. Inni ze smutkiem dopili to, co jeszcze im się ostało i powoli opuszczali karczmę. Sołtys dyrygując kelnerkami nakazał zamknięcie wszystkich okiennic, a w zbieraniu kufli sam nawet pomagał.

Drogomir widząc miny pary młodej oblane rumieńcami, mówiące ,,ale jak to się robi?” -podszedł do nich.

– Spokojnie jurna młodzieży – uspokoił. – To tylko dywersja, by wasz tatko, znaczy się Sołtys z torbami nie poszedł.

Pietrzyk uciekając wzrokiem przed swoją oblubienicą, odetchnął z ulgą.

Miano już zamykać drzwi, gdy z zewnątrz dało się słyszeć podniesione głosy. Goście, którzy ostatni opuścili Sołtysowy przybytek, zaczęli się rozstępować. Po chwili w tłumie można było zobaczyć Marylkę. Bosa, ubrana tylko w za dużą koszulę, sięgającą do kostek i z rękawami zakrywającymi rączki, biegła zapłakana prosto ku karczmie. Potykając się i upadając, co i rusz w kałuże pełne błota, przecierała ubrudzoną twarz.

– Wujku, wujku! – krzyknęła rozpaczliwie wpadając Chocimirowi w ramiona.

– Dziecko, co ty tu robisz, co się stało? – spytał wyraźnie zaniepokojony. – Miałaś z matulą w chałupie siedzieć.

– Mamuś… mamusia… – zaczęła chlipać, wykrztuszając pojedyncze słowa.

– Mistrzu! Mus nam do domu wracać ino szybko! – nie czekając na uspokojenie się Marylki zawołał Drogomira.

Mag po chwili stał już przy Sołtysie. Nie będąc wcale zdziwionym odrzekł spokojnie:

– Chodźmy. Pietrzyk! – zawołał – ty zostań, przyszłej żony pilnuj. Mości Domosławie, prosiłbym za to Ciebie o asystę.

Chocimir nie czekając dłużej, chwycił Marylkę i pognał ku chałupie.

– I my biegnijmy, to chyba coś poważnego – zaczął Domosław, idąc ku Mistrzowi. –Tym bardziej, że o pomoc mnie prosicie.

– O asystę – poprawił z naciskiem. – A śpieszyć się nie ma potrzeby. Wszystko mam pod kontrolą.

– A cóż to kontrolować trzeba? Czego tym razem Chocimirowi nie powiedzieliście?

W rozmowie przeszkodził im Pietrzyk. Poderwał się z miejsca roztrącając zawadzające zydle i bez słowa pognał co sił za ojcem.

– Ech. – pokręcił głową Drogomir – młode to i porywcze.

– Co wy pierdolicie? – nie wytrzymał Piekarz.

– No no, mości Mistrzu małodobry. Się Mistrz tak nie unosi. Powiedziałem:,, wszystko mam pod kontrolą”.-A do chałupy na razie i tak nie wejdą.

– Jak nie wejdą?! – uniósł się jeszcze bardziej. – I pod taką samą kontrolą jak i Żmij był? Marylka przecie właśnie z domu wróciła.

– Nie wejdą. A kto miał dom opuścić, ten go już opuścił – odrzekł poważnie. – Teraz zachowajcie spokój jak na pierwotną profesję przystało. Mam nadzieję, że pamiętacie co nieco ze wcześniejszych nauk, bo i teraz w asyście może być przydatne.

– Widzę, że słowo ,,pomoc” nie przejdzie przez wasze gardło. Zamieniam się w słuch.

 

Minęło trochę czasu nim dotarli do chaty Sołtysa. Drogomirowi się nie spieszyło. Napawając się zapachem rześkiego powietrza, podziwiał gwiazdy, które przedzierać się poczęły przez coraz to rzadsze chmury.

– Bogowie! Przylazł no w końcu! – wrzasnął na widok Maga odchodząc od drzwi, z którymi właśnie się siłował. – Miast biec na pomoc, to krajobrazy podziwia!

Drogomir przecisnął się przez zgromadzony w koło domu tłum. Nieopodal stał Pietrzyk. Marylkę, która kurczowo tuliła się do jego piersi, trzymał na rękach. Na dźwięk Sołtysa tonu Mag skrzyżował tylko ręce za plecami i spojrzał na niego spode brwi.

– Mistrzu, pomóżcie – powiedział żałośnie podbiegając ku niemu. – Dom pozamykany, nijak wejść nie można. Marylka w przestrachu, słowa więzną jej w gardle. Ciągle ino mamuś i mamuś. Niedobrego coś…

– Nic się nie stało – przerwał mu, po czym rzucił przez ramię do Domosława stojącego za nim. – Pamiętaj.

Piekarz kiwnął głową łapiąc się przy tym za poły kubraka. Mag następnie dodał głośno.

– Nikt nie wchodzi za mną, zrozumiano?

Nie czekając na odpowiedź, ruszył ku chacie. Stanął w progu wykonując gest dłonią. Drzwi skrzypnęły. Drobinki kurzu wzbitego w powietrze przy ościeżnicy rozżarzyły się nikłym niebieskim blaskiem. Pchnął drzwi powoli przekraczając próg. Będąc już w środku, zamknął je za sobą, pogrążając się w mroku. Po chwili źrenice przyzwyczaiły się do ciemności, wyłapały nikły, czerwonawy blask z izby, gdzie znajdowała się kuchnia. Skierował tam swe kroki. Uderzając uprzednio knykciami dwa razy w ościeżnicę, wszedł do środka.

– Zawsze Mistrz puka dwa razy? – spytała Gościrada.

Opierając łokcie o kolana, siedziała na zydlu naprzeciw ceglanej kuchni bielonej wapnem. Wpatrzona w dogasające palenisko, z włosami zarzuconymi na lewą stronę, odsłaniającymi smukłą szyję, uśmiechała się nieznacznie. Jej profil na tle czarnych włosów wydawał się ostrzejszy, niż zwykle.

– Jeśli za pierwszym razem zadowolonym, to i więcej razy puknąć mogę – odrzekł rozbrajająco szczerze, po czym przyciągnął najbliższy stołek i usiadł.

– Zawsze pewny siebie, nigdy dłużny nie pozostaje, prawda? – powiedziała bez nuty rozbawienia w głosie.

– Prawda.

– I tym razem dłużny nie pozostałeś. Pomimo, iż nic Tobie nie zawiniłam. 

Kończąc zdanie podniosła powoli ręce pokazując poparzone wnętrze dłoni. Popękane bąble wielkości napęczniałych ziaren bobu, zalśniły blaskiem ogniska odbitym od sączących się ran.

– Także i to prawdą jest. Mnie – powiedział z naciskiem – nic nie zawiniłaś. Najwyższa pora zwrócić ciało właścicielce, nie sądzisz?

– Tej kurwie? Po niej już śladu prawie nie ma – odparła ze spokojem. – Zamknięta w pętli ostatnich momentów mojego poprzedniego żywota. Jej obłąkana jaźń jest już wspomnieniem. Przecież o tym wiesz. Uwolniwszy ją teraz, resztę swych dni leżałaby kołowata robiąc pod siebie. Chcesz ją na to skazać?

– Sama zrobiłaś to już dawno, na śmierć jej umysł skazując. Znasz tutejsze prawo: “Życie za życie”. Twoje winno zakończyć się z ostatnim tchnieniem pierwszego żywota. Nie wiem, co cię tu trzyma, ale odejdź. Niech bogowie cię osądzą i stąpaj w Wyraju i Nawii. 

– Haha – zaśmiała się. – Śmiesz bogów przywoływać, gdy sam z cudzym życiem i wolną wolą igrasz? A co mnie tu trzyma? – zamyśliła się, wbijając wzrok w rozżarzone drwa. Oczy zaszkliły się, a usta skrzywiły w grymasie. – Sam zobaczysz, może zrozumiesz.

Mówiąc to skoczyła ku niemu z wyciągniętymi rękoma. Ściana energii, w której zanurzyła dłonie, zatrzymała ją w połowie drogi zdzierając poparzony naskórek. Krople osocza, jakby zdmuchnięte przez silny wiatr, trysnęły na jej koszulę wsiąkając w materiał. Ku zdziwieniu Drogomira, nie dała za wygraną. Napierała coraz silniej. Z ran na dłoniach zaczęła sączyć się krew. Strużkami wędrując po przedramionach kończyła swą wędrówkę rozbryzgując się na jej twarzy, upstrzonej teraz makabrycznymi piegami. Mag wstał szybko odtrącając zydel na bok. Skoncentrował się wzmacniając zaklęcie. Uderzenie energii cofnęło ją o krok, przewracając wszystkie najbliższe meble. Włosy do tej pory spadające swobodnie, teraz powiewać zaczęły niczym chorągwie przy wichurze. Odwróciła twarz łapiąc powietrze w płuca i zaciskając zęby. Nieludzki krzyk rozorał powietrze świdrując boleśnie. Drogomir mimowolnie zakrył dłońmi uszy. Bariera pękła.

 

Uderzenie w twarz prawie pozbawiło przytomności. Upadł na trawę i poczuł metaliczny posmak krwi w ustach. Niedaleko krzyk bezsilności, po chwili zastępuje go odgłos rzężenia. Kopnięcie. Dźwięk pękających żeber i potworny ból w boku. Śmiech. Kilka rozbawionych głosów. Ktoś ciągnie za nogę i obraca na plecy. Drugie uderzenie w twarz. Krew zmieszana z potrzaskanymi zębami, wypluta na brodę i dekolt. Dźwięk dartej sukienki i koszuli.

– Rżnij kurwe!

Śmiech. Ktoś łapie za rękę i wykręca boleśnie. Obraca. Zapach mokrej ziemi. Nieopodal młody chłopak leży zakrwawiony na trawie trzymając się za brzuch. Bezsilnie patrzy wyciągając ku niemu rękę. Nad chłopakiem dwie niewyraźne sylwetki. Nóż w ręku jednego z nich. Obezwładniająca rozpacz i strach. Rozdzierający ból w podbrzuszu. Krzyk. Szamotanina.

– Trzymaj ją i zamknij czym mordę, bo chłopi się ze wsi zlecą!

Smród nadrzecznego mułu rozcieranego na twarzy. Błoto pozbawia tchu wdzierając się do gardła i nozdrzy. Kątem oka łapie dwie sylwetki. Niosą nieruchomego już chłopaka. Plusk ciała wrzuconego do rzeki. Ciemność.

Potworne zimno zalewa płuca. Snopy światła hipnotyzują przedzierając się przez taflę wody. Bezsilność, rozpacz i wściekłość. Po chwili wszystko ustaje. Jest pustka, bezgraniczny żal, tęsknota i nienawiść.

 

Wszystko wokół wirowało. Podniósł się na klęczki łapiąc za głowę. Czując jeszcze ziemisty posmak w ustach, sprawdził obolały bok i krocze. Wspomnienie było aż nader wyraźne i rzeczywiste. Obejrzał się na miejsce, w którym jeszcze chwilę temu stała Gościrada. Teraz, oparta plecami o komodę, siedziała na podłodze. Jedna noga wyprostowana, druga skręcona w nienaturalny sposób. Po drzwiczkach mebla, na wysokości głowy, gęstą strugą spływała ciemna krew. Trzęsącymi się dłońmi próbowała niezdarnie zakryć odsłoniętą pierś spod rozdartej koszuli. Zakrwawione palce, zdarte do samych kości nie chciały współpracować. Rezygnując w końcu z bezsensownych prób, przycisnęła jedynie dłonie do piersi wodząc błędnym wzrokiem po izbie. Mistrz wstał z trudem na równe nogi oddychając ciężko.

Do kuchni wbiegła Marylka. Zatrzymała się jak wryta patrząc na leżącą Gościradę.

– Coś ty zrobił… – powtarzała podchodząc do niej, nie patrząc na Drogomira.

– Tomira? Tomirka? – powiedziała ze łzami w oczach delikatnie kładąc rączkę na jej ramieniu.

Na dźwięk tego imienia, Gościrada spojrzała na nią przytomniejszym wzrokiem.

– Przepraszam – odrzekła z trudem zalewając się łzami. – Wybacz mi Barnim… zawiodłam. Nie tak… miało wyglądać. Mieliśmy… być razem… znowu… Wybacz…

Z korytarza dobiegł odgłos kroków. Domosław zatrzymał się w progu. Dzierżąc brzozową różdżkę, sczerniałą na jednym końcu w dłoni, rozejrzał się po kuchni. Zatrzymał wzrok na Gościradzie i Marylce wtulonych w siebie. Spojrzał pytająco na Drogomira.

– Obie – odpowiedział ciężko Mag. Podszedł powoli i klęknął tuż przy nich. – Możesz zaczynać.

Wołchw przełknął ślinę zaciskając pięści. Po chwili, w idealnym okręgu, zaczęły pojawiać się na podłodze nanoszone przez niego runy.

Tomira podniosła wzrok. Łzy spływające po jej policzkach spadały na poranione dłonie mieszając się z zastygająca krwią.

– Widziałeś? Chciałam tylko dać… nam drugą szansę…, którą wcześniej nam zabrano.

– Widziałem. Rozumiem. To jednak Cię nie usprawiedliwia. Zabrałaś już jedno życie, daj przynajmniej szansę drugiemu – powiedział cicho.

– Co z nim będzie? – spytała patrząc na Barnima.

– Odejdzie, tak jak i Ty.

Popatrzył przez ramię. Kiwnął głową dając sygnał Domosławowi. Ten jednym płynnym ruchem połączył wszystkie runy kreśląc różdżką koło i powtarzając pod nosem.

Ruit in tenebris. Lux quaerimus. Exercitationi eius fatorum sunt relinquam.

Podłoga pod nimi pojaśniała. Maleńkie drobiny kurzu zaczęły tańczyć migotliwym blaskiem tworząc wokół nich runy. Drogomir wziął dziewczynkę na ręce. Dłonią nakrywając jej twarzyczkę, przymknął oczy. Runy rozogniły się wirując szybciej. Po chwili przygasły. Marylka bezwładnie opadła mu na ręce. Kładąc ją delikatnie na podłodze sprawdził puls. Odjął dłoń i przyłożył do policzka Gościrady. Jej źrenice rozszerzyły się obejmując prawie całe tęczówki. Usta rozchyliły, drgając.

– Dziękujemy – powiedziała niewyraźnie.

Drogomir wstał z klęczek. Zrobił krok w tył. Runy natychmiast zgasły, wzbijając mgiełkę kurzu. Głowa Gościrady opadła na piersi.

Koniec

Komentarze

Drogi Autorze, rozważ lekkie przycięcie opowiadania – teksty powyżej 80k znaków, nie wchodzą do grafiku dyżurnych, nie mogą także walczyć o portalowe piórka.

 

Pozdrawiam serdecznie!

Che mi sento di morir

Bardzo fajny tekst. Ciekawa opowieść fantasy, choć jak na mój gust trochę za długa. Czyta się przyjemnie i dosyć szybko. Znalazłem kilka drobnych błędów, przed którymi nie da się uciec w tak obszernym tekście.

 

– Przed Tobą? – uśmiechnął się szeroko – Przecież Ty wyczuwasz magię. Po co w przedstawienie miałbym się bawić? Interesuje mnie natomiast skąd podstawy znasz. Na przyuczeniu w młynie, obok sztuki mielenia mąki i dobierania ziaren, z tego co mi wiadomo, nie uczą magicznych arkanów.

nie wiem czy dobrze interpretuję ten dialog, ale wydaje mi się że słowa: Interesuje mnie natomiast skąd podstawy znasz. Na przyuczeniu w młynie, obok sztuki mielenia mąki i dobierania ziaren, z tego co mi wiadomo, nie uczą magicznych arkanów. wypowiada już Drogomir, a nie Piekarz więc trzeba poprawić

 

Domasław skrzywił się tak, jakby miał zaraz przełknąć napar z gorzkich ziół.

literówka w imieniu, zamiast a powinno być o

 

Do kuchni wbiegła Marylka.

niepotrzebny myślnik

 

[+–]Coś ty zrobił… Coś ty zrobił

 

 

Niezłe rysunki. Pozdrawiam!

Those who tell stories rule society.

Drogi BasementKey czy mógłbym prosić o wytłumaczenie w jaki sposób są liczone znaki? Sprawdzałem ich liczbę wcześniej gdyż we wcześniejszych opowiadaniach także przekraczałem wymagane 80 tysięcy i jest ich ponad 79 tys, ale na pewno nie więcej jak 80.

InComa

Dziękuje, matprz99 za wychwycenie błędów, poprawie je niebawem :) Co do długości to tekst był i tak cięty 4 razy (na grafik dyżurnych na który się podobno nie dostał XD ) wiec to już chyba taki mój styl :)

 

Pozdrawiam również!

InComa

In­Co­ma

męż­czy­zna, 33 lata | 26.01.21, g. 17:53 | znaki: 80611

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy

kobieta, Łódź | 27.01.21, g. 00:09

Spróbuje przyciąć opowiadanie. Wdzięczny byłbym za informacje czy grafiki także zaliczają się do znaków i w jakim programie sprawdzana jest ich ogólna liczba?

InComa

Wdzięczny byłbym za informacje czy grafiki także zaliczają się do znaków i w jakim programie sprawdzana jest ich ogólna liczba?

Nie, InComo, licznik pokazuje tylko to, co napisałeś, a ilustracje przecież nie są tekstem. Ogólna liczba grafik nie ma znaczenia – nikt ich nie sprawdza i chyba nie liczy, choć tym razem policzyłam i wyszło mi, że zamieściłeś trzy grafiki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

InComa, licznik portalowy wlicza entery, stąd rozbieżność.

deviantart.com/sil-vah

Dziękuje Regulatorko i Silva, uciąłem ponad 611 znaków wiec teraz powinno być dobrze :)

InComa

Bardzo proszę. ;)

 

edycja

InComo, jest wskazane, abyś podał autora i źródło ilustracji.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorko, każda z grafik została wykonana przeze mnie. Uzupełnię wstęp o tą informację.

 

InComa

Informacja w przedmowie będzie OK.

 

Chciałbym też dopytać czy liczba znaków na pewno się już zgadza? :)

Wierze bezgranicznie licznikowi strony, a on pokazuje, że zmieściłeś się w osiemdziesięciu tysiącach znaków. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

– Zapraszam do izby – powiedział Chocimir (KROPKA) – Syn niepotrzebnie się martwi, Mistrz przecie wie co robi. Dobrej krowy by nie pozwolił zmarnować – dodał, gdy wchodzili już pod strzechę.

– Stwierdzenie oczywista! – Zmieszał się Chocimir, dodając zaraz szybko. (DWUKROPEK zamiast kropki)– Proszę tutaj, do izby.

Drogomir przymknął oczy wdychając głęboko świeże powietrze. Miła odmiana od Miasta,

Czy miasto to nazwa własna miasta? ;) Bo jeśli nie – to małą literą.

 

– Jak zapewne nietrudno zauważyć Gościrada jest za młoda na matkę Pietrzyka. Jego rodzicielka, niech Dażbóg pozwala jej kroczyć po Wyraju, zmarła dwie wiosny temu. Zapalenie płuc – zawiesił na chwile głos, oglądając się przez ramię i nasłuchując. Przechylił się przez ławę i kontynuował już znacznie ciszej.

Długo nosiłem żałobę, w sumie nie myślałem nawet o ponownej żeniaczce. Jednak oto jestem. Zakochałem się. Chociaż to niewłaściwe chyba słowo – długo szukał odpowiedniego – Zostałem… zauroczony? Może wydać się to idiotyczne, ale tak naprawdę to nie pamiętam, gdzie poznałem Gościradę. Ba, nawet nie pamiętam abyśmy swaćbę mieli.

Coś się tu z zapisem dialogu pokiełbasiło.

 

– Przed Tobą? – uśmiechnął się szeroko (KROPKA) – Przecież Ty wyczuwasz magię.

Uśmiechnął się dużą literą.

Dialogi generalnie zapisujesz dobrze, ale tu i ówdzie masz błędy. Więc na wszelki wypadek podrzucam poradnik zapisu dialogów.

 

Młoda szatynka oblewając się rumieńcem zeszła spiesznie schodami ku głównej sali. Brunet, o parę lat starszy, został jeszcze chwilę zerkając raz to na podłogę, raz na Drogomira.

– Aha, takie to buty – powiedział sam do siebie a cała sytuacja rozbawiła go bardziej niż powinna.

– Mistrzu! – z zamyślenia wyrwał go młody przywołujący go ku pokojowi znajdującemu się najdalej na prawo.

– Poczekajcie i na mnie – powiedział Domosław stanąwszy na ostatnim stopniu schodów. Dalej wyraźnie zniesmaczony, zerknął tylko kątem oka na Maga. Drogomira spojrzenie to, po sytuacji z parą kochanków, rozbawiło do reszty. Wyobraziwszy sobie na głowie Piekarza potężne poroże, ciężko mu było zapanować nad śmiechem.

Potknęłam się, nie rozumiem, czy szatynka była żoną piekarza? Skąd mag o tym wiedział, przecież jej nie widział?

 

Potknęłam się też na końcówce. Początkowo, kiedy sołtys zwierza się magowi ze swoich kłopotów małżeńskich, mag jest zirytowany, że się go do pierdół przywołuje. A na koniec wygląda na to, że jednak się przejął, coś tam poczarował i był przygotowany. Kłóci się to ze sobą.

 

Generalnie mi się podobało. Fajny jest luzacki styl maga, interesująca wioska, oj, dzieje się tam wiele, dzieje ;)

Popraw dialogi, to kliknę :)

 

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Poprawione :)

Czy miasto to nazwa własna miasta? ;) Bo jeśli nie – to małą literą.

Tak, to nazwa własna :)

Potknęłam się, nie rozumiem, czy szatynka była żoną piekarza? Skąd mag o tym wiedział, przecież jej nie widział?

Nie, żona zmarła już jakiś czast temu (potem jest o tym mowa). Drogomir tylko wyobraził sobie że ta kobieta mu rogi doprawia. Było o tym troche wiece ale tekst wymagał cięć by 80k pozostało zachowane. To łaczy się też z osobliwa cechą Drogomira, ktrórą rozwijam w pierwszych rozdziałach powieści “Verum Vagos”.

Potknęłam się też na końcówce. Początkowo, kiedy sołtys zwierza się magowi ze swoich kłopotów małżeńskich, mag jest zirytowany…

To też cecha głównego bohatera. Taki co lubi sobie pogadać ale koniec końców pomoże :) też to wynika z Jego pochodzenia. Co do przygotowania to owszem, był przygotowany, jego zdolności są nie tylko na pokaz. Są momenty gdzie można wyłapać że coś juz podejrzewa i wcześniej planuje. Narrator tego wprost nie mówi, licząc na “rozkminy” i obserwacje czytelnika :)

 

InComa

Było o tym troche wiece ale tekst wymagał cięć by 80k pozostało zachowane.

Tak właśnie pomyślałam, ale w takim układzie wyciełabym całe, bo nie ma wpływu na opowieść, a tylko zatrzymuje czytelnika.

 

Co do przygotowania to owszem, był przygotowany, jego zdolności są nie tylko na pokaz. Są momenty gdzie można wyłapać że coś juz podejrzewa i wcześniej planuje.

Ja go widziałam lekko zirytowanego, jakby nie przejął się opowieścią sołtysa. Przechodzi płynnie do kolejnego problemu i poprzednim nie zawraca już sobie głowy. Tymczasem, kiedy dziewczynka przybiega do karczmy, wygląda to tak, jakby się spodziewał takiego rozwoju sytuacji. O to mi chodziło. W jego umiejętności magiczne nie wątpię ;)

 

Jak poprawiłeś, to klikam ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Historia ciekawa i z bardzo dużym potencjałem. Dobre dialogi i oddanie klimatu wsi. Trochę nie klei mi się profesja maga z zadaniami w stylu wiedźmina oraz pretekst dla którego go wezwano (zrękowiny syna sołtysa z córką piekarza).

Ogólnie te profesje i role postaci nie są dla mnie całkiem zrozumiałe – kim była żona sołtysa, kim piekarz? Do końca nie wiem.

Technicznie nie zawsze wiedziałem kto mówi i do kogo, przydałoby się też rzucić okiem na wszystkie “ą” i “ę”, bo czasem brakowało ogonka. Ogólnie solidna korekta tekstu wskazana pod kątem niewielkich potknięć, niestety nie miałem czasu, żeby wypisać wszystkie swoje uwagi

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Yo!

 

Wpadłem, bo dyżurnym jestem we wtorki,a Ty we wtorek opublikowałeś. I powiem szczerze, że przyjęta konwencja oraz ilość znaków, normalnie odrzuciłaby mnie od tego opowiadania już na wstępie. A niesłusznie. Kawał dobrej roboty, świetnie prowadzisz narrację, postacie są wyraziste, klimat wiochy wyraźny, wywodzącego się z chłopstwa maga polubiłem od razu, bo to nie jakiś nadęty bufon, a swój chłop, co i wypije i pochędoży i zmyślnym zaklęciem w problemach pomoże. Naprawdę bardzo ciekawa i nietuzinkowa postać Ci wyszła.

Kiedy czytam tekst osoby, której wcześniej nie czytałem, zawsze mam obawy, że to będzie droga przez mękę. A mam taką wstrętną przypadłość kończyć to co zaczynam, więc kiedy poświęcę tekstowi choćby pięć minut to nie odpuszczam – i przez to czasem się męczę, ale przymus wewnętrzy nie pozwala inaczej. Twoja historia mnie nie zmęczyła, choć masz kilka dłużyzna, a cały motyw ze swataniem wygląda na pretekst, żeby nieco zabawy i śmiechu do tekstu wprowadzić. W zasadzie to swatanie jest jednym wielkim wątkiem pobocznym, ale bardzo zmyślnie wprowadzającym dodatkowe postacie, które finalnie może nie okazują się szczególnie ważne, natomiast dodają całemu opowiadaniu kolorytu i rysują stworzony przez Ciebie świat, bez irytujących infodumpów.

Ogólnie rzecz biorąc – jestem z lektury bardzo zadowolony. Ale i kroplę dziegciu do tego rogu miodu pitnego dorzucę ;) Jeśli chodzi o stronę techniczną, muszę się zgodzić z BasementKeyem, bo literówek z polskimi znakami diakrytycznymi jest trochę, do tego przecinki i gdzieniegdzie źle wyodrębnione z tekstu dialogi. Ponadto te wszystkie “Tobie” i “Ci”, które masz dużą literą, stosowaną wyłącznie w korespondencji prywatnej. Tutaj mogę Ci pisać tak właśnie, bo zwracam się bezpośrednio do Ciebie, ale postacie w opowiadaniu nie powinny. Nazwy profesji też z niewiadomego powodu masz z dużych. Jeśli to poprawisz i pochylisz się nad korektą tego tekstu, to daj znać, bo ja z chęcią polecę ten Twój tekst do biblioteki. A to dlatego, że przekonałeś mnie, że wiejskie fantasy może też być ciekawe.

PS. Grafiki numer jeden i dwa – fajne. Numer trzy niestety nie przypadł mi do gustu.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Dear BasementKey

Trochę nie klei mi się profesja maga z zadaniami w stylu wiedźmina oraz pretekst dla którego go wezwano (zrękowiny syna sołtysa z córką piekarza).

Wykreowany świat będzie wykorzystywany w przyszłych opowiadaniach i powieści która jest w trakcie tworzenia (opublikowane 3 pierwsze rozdziały na NW) tam nakreślam i bede nakreślał bardziej szczegółowo wszystkie aspekty. Co do powodu wezwania to był on jednym z dwóch. Jak słusznie zauważył Outta Sewer Drogomir to nie nadety bufon a swój chłop, który pomimo iż posiada poważna (na pokaz to czasem podkresla) profesję to stara się pomagać innym :)

 

Ogólnie te profesje i role postaci nie są dla mnie całkiem zrozumiałe – kim była żona sołtysa, kim piekarz? Do końca nie wiem.

Żona sołtysa była zwykłą chłopką mało istoną dla wątku, temu nie wgłebiałęm się w jej przeszłość. Chyba że chodzi o Gościrade? Co do piekarza to było powiedziane, oczywiście sama nazwa niewiele może mówić czytelnikowi ale mozę zachęcic do wyszukania tej informacji jako ciekawostki :) Temat ten, jak już wspomniałem, będzie rozwijany w kolejnych tekstach tutaj także z racji limitu znaków jest napomknięty tylko.

InComa

Dear Outta Sewer

W zasadzie to swatanie jest jednym wielkim wątkiem pobocznym, ale bardzo zmyślnie wprowadzającym dodatkowe postacie, które finalnie może nie okazują się szczególnie ważne, natomiast dodają całemu opowiadaniu kolorytu i rysują stworzony przez Ciebie świat, bez irytujących infodumpów.

Opowiadanie to powstało z chęci zaprezentowania kreowanego świata. Wcześniejszy opublikowany fragment z racji tego iż jest fragmentem został potraktowany po macoszemu i nie był czytany przez regulatorów i dyżurnych a zależało mi na opini. Sczególnie iż pisaniem zająłem się dopiero od roku i to z przerwami :) Zdaje sobie sprawę że jedną ze słabszych stron są literówki. Staram się nad nimi pracować a tekst poprawie.

 

Dziękuje za konstruktywną krytykę :)

InComa

Chyba że chodzi o Gościrade? Co do piekarza to było powiedziane, oczywiście sama nazwa niewiele może mówić czytelnikowi ale mozę zachęcic do wyszukania tej informacji jako ciekawostki :)

Tak, chodzi o Gościradę i w sumie tez o Marylkę. Jako czytelnik raczej chcę mieć role i profesje postaci wyjaśnione w tekście, takie białe plamy wybijają mnie z lektury i powodują, że tekst jest niezrozumiały. Cały czas miałem nadzieję, że pod koniec to wszystko, lub sporo, zostanie wyjaśnione. 

Typowy czytelnik, wg mnie, raczej sam tego nie sprawdzi, za duży wysiłek.

Che mi sento di morir

Wcze­śniej­szy opu­bli­ko­wa­ny frag­ment z racji tego iż jest frag­men­tem zo­stał po­trak­to­wa­ny po ma­co­sze­mu i nie był czy­ta­ny przez re­gu­la­to­rów i dy­żur­nych a za­le­ża­ło mi na opini.

Obawiam się, InComo, że mijasz się z prawdą.

Tekstu, który zamieściłeś wcześniej, nie potraktowałam po macoszemu, a wręcz przeciwnie – ponieważ był fragmentem, nie miałam obowiązku go czytać, ale postanowiłam się z nim zmierzyć. Niestety, z trudem przebrnęłam przez jedna czwartą i nic nie poradzę, że opisana historia nie zajęła mnie w najmniejszym stopniu, czemu dałam wyraz w komentarzu. Jeśli dodać do tego fatalne wykonanie – wypisałam chyba dobre trzy tuziny uwag – odstąpienie od dalszej lektury nie powinno dziwić. Próba zmierzenia się z tekstem i przeczytanie go w jednej czwartej nie jest jednoznaczne z nieprzeczytaniem dzieła.

Dodam jeszcze, że kasując tekst po dwóch czy trzech dniach, nikomu nie dałeś szansy choćby zajrzenia do niego, więc bardzo proszę nie twierdź teraz, że poprzednie Bojary zostały potraktowane po macoszemu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Droga Regulatorko

 

Nie chodziło mi o Bojary, które fragmentem nie było i nie jest a o Verum Vagos, zamieszczone bodajze w czerwcu tamtego roku. Pierwotne Bojary natomiast skasowałem aby poprawić błedy językowe i skrócić samo opowiadanie do odpowiedniej ilości znaków. Co do wykonania i przedzierania się z trudem to jest to sprawa jak widać indywidualna każdego czytelnika. Większość ocen pod tekstem jest pozytywna, oczywiście z uwagami które przyjmuje i będę pracował nad poprawą niedociągnięć. Dalej natomiast nie uważam iż krytyka o użyciu w opowiadaniu fantasy takich słów jak “tytoń, gorzałka” czy “wódka” miała by być konstruktywna krytyką swiata wykreowanego. 

InComa

Istotnie, InComo, Verum Vagos nie czytałam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dear BasementKey

 

Cały czas miałem nadzieję, że pod koniec to wszystko, lub sporo, zostanie wyjaśnione. 

Typowy czytelnik, wg mnie, raczej sam tego nie sprawdzi, za duży wysiłek.

Więc liczę na nietypowego czytelnika :) Osobiście, jeżeli tekst mnie zainteresuje a nie rozumiem niektórych słów czy znaczeń to przyjemność sprawia mi szukanie informacji na własną rękę. (jeżeli oczywiście mają one swoje znaczenie w realnym świecie lub i mitologii) Liczę iż czytelnik zechce pochylić się nad wierzeniami słowian i ich religią przed okresem chrystianizacji. Sądzę iż to by wyjasniło co nieco. (czy chociażby wyszukaniu niektórych słów) Nie próbuje oczywiście w ten sposób zamaskować braku koncepcji czy pomysłu bo owe są. Nie podaje może wszystkiego wprost, niektórych rzeczy czytelnik musi się sam domyśleć, ale sądzę iż te informację które są podane nie pozostawiają go w zupełnym mroku. Ograniczeniem też jest liczba znaków, tekst był wielokrotnie cięty. Starałem się pozostawić na tyle informacji by tekst był zrozumiały.

InComa

Rozumiem :) Pewnie dla niektórych osób może to być frajda.

A rozważałeś dodanie słowniczka, lub zrobienie przypisów? Być w ten sposób wilk byłby syty i owca cała. Zwłaszcza w powieści lub w zbiorze opowiadań mogłoby to być przydatne. Niektórzy autorzy dodają też bibliografię, żeby czytelnik mógł dotrzeć, np. do opisów folkloru, które posłużyły do wykreowania świata. 

Che mi sento di morir

A rozważałeś dodanie słowniczka, lub zrobienie przypisów? Być w ten sposób wilk byłby syty i owca cała.

Tak rozważałem taka opcję i zapewne ją wprowadzę ale już jak będzie skończony ten zbiór opowiadań czy powieść :) W tym opowiadaniu skupiłem się na ilości znaków gdzie obecnie przy dodaniu jednego zdania przekroczył bym 80 tys :D W przypadku kolejnych, być może krótszych postaram się dać przypisy na końcu co do bardziej niejasnych określeń czy słów :)

InComa

To już musisz zadecydować jako autor czy warto i w jakiej formie. W sumie inni komentujący chyba nie mieli z tym problemu..

Che mi sento di morir

Wszystko jeszcze przede mną a tekst ten jeszcze poprawie. Dziękuje za wszelkie sugestie :)

InComa

Outta Sewer

mężczyzna, 37 lat, Mikołów | 09.02.21, g. 18:24

Jeśli to poprawisz i pochylisz się nad korektą tego tekstu, to daj znać, bo ja z chęcią polecę ten Twój tekst do biblioteki. A to dlatego, że przekonałeś mnie, że wiejskie fantasy może też być ciekawe.

 

Trochę to zajęło ale tekst jest poprawiony. Wszelkie niedociągnięcia wyeliminowane (taką mam nadzieje :D)

 

Dziękuje wszystkim za konstruktywna krytykę :)

InComa

No to zgłaszam :)

Known some call is air am

Sympatyczny bohater, faktycznie swój chłop, a nie jakiś wielki i pański mag. Trochę żal mi było młodych – ich ojcowie z magiem do spółki w jakiś tam sposób skopali im życie dla prestiżowego małżeństwa i zgody między znacznymi personami we wiosce. Ten element mi nie zagrał, bo nie pasował do wesołej komedii.

Trochę mi się myliły postacie dalszoplanowe – nie wiem na przykład, kto tam kogo zdradzał w karczmie.

Z technikaliów. Przecinkologia mocno kuleje, inne rzeczy też się trafiają.

to dobra kobita, nie próbuje Cię otruć.

W dialogach ty, twój, pan itp. małą literą. W listach dużą.

Wstali oboje od ławy

Obaj, bo to dwóch facetów było.

Zaraz do chałupy lecę brać pięć litrów.

Czy w Twoim świecie miała miejsce Rewolucja Francuska, w wyniku której wprowadzono system metryczny? Przemyśl sobie to zagadnienie.

Babska logika rządzi!

Finkla

kobieta, Łódź | 26.05.21, g. 20:27

Ten element mi nie zagrał, bo nie pasował do wesołej komedii.

Dlatego w tagach jest obok “humor” także i “dramat”. Tekst pomimo humoru ma momenty cięższe. Zdaje sobie z tego sprawę i był to celowy zabieg. Życie to nie tylko komedia :) 

 

Co do dalszych uwag to rzeczywiście małe niedopatrzenia. Poprawie je niebawem. 

Dziękuje za krytykę :)

InComa

Nowa Fantastyka