- Opowiadanie: Patelnia - Katedra

Katedra

Od jakiegoś czasu podpatruję portal Nowej Fantastyki i z przyjemnością czytam Wasze opowiadania. Nie czuję się jednak na siłach by wstawiać swoje komentarze, bo samej dopiero raczkując w pisaniu, nie mam żadnego przygotowania by oceniać pracę innych, ale chciałabym Was poprosić o opinię o tekście, który niedawno napisałam. Będę wdzięczna za wszystkie Wasze komentarze.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Katedra

Kamienne smoki zdobiły wejście, szczerząc zęby w grymasie podobnym psiemu warczeniu. Miały długie, łuskowate ciała i sprawiały wrażenie jakby w każdej chwili chciały spełznąć w dół, do samej ziemi by rozszarpać kłami kamienny fundament. Albo ludzkie stopy. Popatrzyłem w górę, wzdłuż fasady katedry, z której sterczały powykrzywiane mordy rzygaczy.

– One warują – powiedziała Eudoksja kiedy dokładnie zlustrowała smoki wzrokiem i dotknęła jednego smoczego łba lewym wskazującym palcem. Kamień był zapewne śliski i zimny w dotyku, bo szybko cofnęła dłoń.

– Wejdźmy do środka – zawyrokowała.

Wnętrze katedry wypełniało ciepłe popołudniowe światło sypiące się z szeregów okien rozmieszczonych po obu stronach głównej nawy. Pomiędzy nimi sznury kamiennego żebrowania pięły się w górę ku sklepieniu pociągając za sobą nasz wzrok. Wspinały się po ścianach, spotykały, krzyżowały i opadały po przeciwnej stronie. Wyglądały jak pęki kabli ułożonych w rygorystycznym porządku. Eudoksja stała z głową wysoko zadartą patrząc na sklepienie oplątane kamiennymi przewodami. Jej długa, połyskliwa suknia migotała w pasmach światła wypełniającego katedrę. Poprawiła szal za sztucznego jedwabiu, który zsunął się jej z ramienia i powiedziała:

– Jak oni to mogli tak sobie jakoś zbudować nie znając się kompletnie na niczym?

Obróciła się wokół własnej osi jakby chciała zrobić piruet na lodowisku.

– Kupisz bilety Wilfriedzie? – zapytała, wciąż patrząc na sklepienie.

– Tu nie trzeba kupować biletów – mruknąłem i wsadziłem ręce w kieszenie spodni.

– Każdy wchodzi i wychodzi bez opłaty. Wolna wola, jak mówią.

Spojrzała na mnie zdziwiona.

– Nie trzeba się rejestrować – dodałem – Zresztą i tak tu nikt nie przychodzi.

– To miejsce jest magiczne – szepnęła Eudoksja i ruszyła przed siebie, przez środek katedry.

– Strzeżone przez kamienne smoki i pewnie pełne tajemnic. Pachnie tutaj jakoś inaczej…

Popatrzyłem na sklepienie, które na tak długo przyciągnęło uwagę Eudoksji a potem na ostrołuki spinające kolumny po obu stronach nawy. Przypominało to trochę wnętrze porzuconej dziewiętnastowiecznej fabryki, tej którą zwiedzaliśmy w zeszłym miesiącu. Wielka pusta hala, co stała się nikomu już niepotrzebna.

Eudoksja szła tanecznym krokiem. Na skrzyżowaniu naw, pod sklepieniem wieży zatrzymała się i rozłożywszy ręce na boki, aż długie rękawy jej sukni zagrały w przestrzeni niby owadzie skrzydła, obróciła się gwałtownie.

– Nikogo tu nie ma! – krzyknęła i wsłuchała się w echo swojego głosu. Przyznałem szybko w duchu, że akustyka budynku była świetna, wręcz stworzona do śpiewu. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby wprowadzić taki element do swoich projektów. Eudoksja klasnęła w dłonie.

– Tu jest fantastycznie, Wilfriedzie! – zawołała i dźwięk znowu rozpłynął się we wnętrzu katedry. Rozejrzałem się dookoła. Światło wpadające przez wielkie rozety z bocznych naw było bardzo dobrze rozłożone. Przypomniało mi się, że kiedyś te rozety były wypełnione kolorowymi szybkami co dawało efekt setek barwnych plam na posadzce. To musiało być urocze.

– Chodźmy dalej – powiedziałem.

– Och tak! Zobaczmy co jest na końcu!

Poszliśmy, mijając pokrytą motywami roślinnymi przegrodę chóru. Za nią, główną nawę i absydę zamykała ściana wypełniona trzema strzelistymi oknami, a na środku stał masywny, kamienny stół ustawiony dłuższym bokiem w poprzek długiej osi katedry. Eudoksja przesunęła po nim dłonią. Był czysty, nie było na nim ani śladu kurzu i w jakiś tajemniczy sposób światło kumulowało się właśnie tam rozjaśniając gruby blat.

– Wilfriedzie, powinniśmy urządzić tu twoje urodziny – stwierdziła nagle Eudoksja – Już sobie wyobrażam rzędy strzelających światłem świec i pływające wolno z kąta w kąt talerze z jedzeniem. Powinny działać nad kamienną posadzką. Co o tym sądzisz?

 Nie bardzo spodobał mi się pomysł obchodzenia urodzin w porzuconym starym budynku, ale niewątpliwie miejsce miało swój urok. Magię, jak powiedziałaby Eudoksja.

– A może nawet jakieś wizualizacje smoków, takich jak te znad wejścia ? – zapaliła się do pomysłu Eudoksja.

– Zobaczymy – powiedziałem – do urodzin jeszcze zostało kilka tygodni.

– Tak, tak – Eudoksja odbąknęła i znowu poprawiła szal.

– Wracajmy już – dodałem.

W ciszy przeszliśmy jeszcze raz główną nawą tym razem w stronę wyjścia.

Kiedy przechodziliśmy pod łukiem strzeżonym przez wyrzeźbione w kamieniu smoki, obejrzałem się przez ramię. Perspektywa wnętrza wydawała się jednak wspaniała. Miała w sobie symetrię i harmonię. Nie była tylko prostą linią prowadzącą w głąb tak jak w opustoszałej fabryce. Wyszliśmy na zewnątrz.

– Zawołasz pojazd? – Eudoksja rzuciła niedbale. Przez moment sprawiała wrażenie, że jest zupełnie inną Eudoksją niż ta, która zwirowała pod sklepieniem katedry. Usiadła na podwieszanej, termoizolacyjnej ławce i zdjęła bucik. Najwidoczniej coś ją w nim uwierało. Połączyłem się z autopilotem i wezwałem pojazd. Na komunikatorze wyświetliła się wiadomość, że samochód odbierze nas za dwie minuty. „Musi być spory ruch na wyjeździe z parkingu” – pomyślałem.

– Wiesz, ale pomysł z urodzinami w katedrze naprawdę coraz bardziej mi się podoba – Eudoksja naciągnęła bucik – Tutaj i tak nikt nie przychodzi więc nie widzę problemu aby dostać pozwolenie na małe zgromadzenie. Poza tym nie będziemy przecież wykorzystywać budynku za darmo.

Wzruszyłem ramionami. Pojazd powinien być już lada chwila. Rozejrzałem się na boki. Zapomniane dawno temu przez turystów miasteczko zarosło bluszczem i trawą. Zorganizowanie niewielkiej uroczystości nie powinno nikomu zatem przeszkadzać. Jedyny hotel w okolicy, w którym mieliśmy dzisiaj zanocować, był porządnie zaizolowany od ziemi i z odpowiednio dużym parkingiem. Zaproszenie kilku najbliższych znajomych i zamówienie pływających talerzy z hotelowej kuchni mogłoby załatwić, bez większego zamieszania, coroczne przyjęcie, które zazwyczaj wyglądało tak samo i pochłaniało miesięczny dochód przeciętnego osobnika.

 Nadjechał samochód. Cicho i zgrabnie pojawił się w zapuszczonej ulicy. Sunął tuż nad powierzchnią ziemi omijając wertepy i dziury wypełnione kępami zielska. Lubiłem patrzeć kiedy tak sobie lewitował w przestrzeni, potem zwinnie skręcał i ustawiał się bokiem rozsuwając drzwi. Bardzo byłem z niego dumny. Niekiedy pozwalałem sobie na małe szaleństwo jazdy powyżej linii domów ale to zawsze kończyło się mandatem i ubytkiem środków na koncie z paliwem co wprawiało Eudoksję w stan kilkudniowego rozdrażnienia. Ale zawsze warto było, chociaż przez moment, znaleźć się powyżej przypisanego mi wymiaru.

– Wsiadajmy – powiedziałem – robię się głodny. Mam nadzieję, że nasz hotel dysponuje przyzwoitą kuchnią.

Podałem rękę Eudoksji a ona zgrabnie wskoczyła do samochodu. Wnętrze pojazdu było równie atrakcyjne jak obudowa. Miękkie i puszyste fotele mogły łatwo przetransformować się w profesjonalnie wygodne w drodze do pracy. Uśmiechnąłem się sam do siebie.

Samochód ruszył w stronę hotelu. Ślizgał się sprawnie wąską uliczką i przyciemnił szyby aby uprzyjemnić nam widok zaniedbanych opuszczonych domów. Eudoksja przytuliła się do mojego ramienia i przymknęła oczy.

Odprawiliśmy się na zewnętrznej śluzie Strefy, zapłaciłem za dezynfekcję i wjechaliśmy na hotelowy parking. W samym hotelu było bardzo czysto a cały wystrój tonął w odcieniach zieleni. Nasz pokój miał duży panoramiczny oknowizor, którego nie powstydziłby się żaden porządny hotel w mieście. Dodatkowo, za taflą grubego szkła, w trybie naturalnym, rozciągał się przyjemny widok na porzucone miasto i wieże katedry a w trybie wizyjnym jakość wyświetlanych seriali była bardzo przyzwoita. Przez chwilę przyglądałem się kolejnemu odcinkowi "Snów o przyszłości” ale nie potrafiłem wciągnąć się tym razem w historię o konflikcie w nieistniejącym świecie. Rzuciłem się więc na łóżko i przełączyłem tryb wizyjny na naturalny. Było miło popatrzeć na zapadający nad miasteczkiem wieczór. Zabłysły hotelowe strumienie świetlne i wieże katedry zalśniły przyjemnym różem. Eudoksja hałasowała w łazience biorąc wieczorną kąpiel. Zamówiłem podstawową kolację i leżąc wsparty na poduszkach obserwowałem wieczorny świat. Różowe światło strumieni nagle ześlizgnęło się z wież na linie dachów domów i przesuwało się wolno dalej wzdłuż nieregularnych, powykrzywianych powierzchni by potem opaść w dół, ku rzece, rozłożyć się  szeroką wiązką na tafli wody zmarszczonej falami, zmienić kolor na niebieski, niespodziewanie pociemnieć i zgasnąć. Po dwóch sekundach strumienie świetlne rozbłysły znowu na wieżach katedry tym razem na żółto i spektakl zaczął się powtarzać. Bardzo, bardzo przyjemne widowisko. Przyjechała kolacja a Eudoksja wreszcie wyszła z łazienki odświeżona i pachnąca najnowszymi perfumami. Wyglądała bardzo zgrabnie, kusząco zgrabnie w lekkim perłowym szlafroczku. Podeszła do tacy z kolacją i sięgnęła po kiść winogron.

– Piękny widok – powiedziałem. Eudoksja uśmiechnęła się przegryzając jednocześnie winogrono.

– Mówisz o mnie czy o tym co jest za oknowizorem? – usiadła zalotnie na krawędzi łóżka.

– Oczywiście, że o tobie – przygarnąłem ją do siebie i wyjąłem z jej dłoni winogrona. Lubiłem zapach tych nowych perfum ale prawdziwą przyjemność sprawiał mi zapach jej skóry zaraz po kąpieli. Nie umiałem bliżej określić co przypominał nazywałem więc go zapachem Eudoksji. Eudoksja była moim największym ostatnim odkryciem. Strumienie świetlne oblały wieże bielą a potem czerwienią a ja zanurzyłem się w zapachu Eudoksji. Kochaliśmy się nieśpiesznie, bo przecież mieliśmy dla siebie całe trzy długie dni. Zasnąłem zmęczony leżąc na wznak.

Obudziło mnie światło wciskające się pod powieki. Uporczywe, niestrudzone i z każdą chwilą jaśniejsze. Otworzyłem oczy. Za oknem zaczynał się świt a oknowizor pozostawiony w trybie naturalnym pozwalał zalewać hotelowy pokój potokami blasku wschodzącego słońca. Przetarłem dłonią twarz. Ciemna sylwetka katedry i jej dwóch wież odcinała się mrocznym konturem od bladoróżowego nieba. Sięgnąłem po sterownik aby przełączyć oknowizor na tryb nocnego czuwania i w tym samym momencie we wnętrzu katedry rozbłysło światło. Zamigotało a potem uspokoiło się i dalej paliło już z jednakowym słabym natężeniem. Katedra najwidoczniej miała jakiś porannych gości. Nacisnąłem tryb nocnego czuwania a oknowizor przemienił się w ciemną ścianę zarzuconą migoczącymi srebrnymi punkcikami. Obróciłem się na bok i przygarnąłem do siebie Eudoksję. Zamruczała coś niewyraźnie przez sen a ja zanurzyłem się znowu w jej zapachu.

Hotelowe drzwi otworzyły się z dziwnym miauknięciem, którego wczoraj nie zarejestrowałem w pamięci i do pokoju wsunął się wózek ze śniadaniem. Uniosłem niechętnie powieki.

– Mam nadzieję, że kawę mają tutaj dobrą – powiedziała Eudoksja wychodząc z łazienki. Wycierała ręcznikiem mokre włosy. Obróciłem się i spojrzałem przez oknowizor, który na powrót działał w trybie naturalnym. Na zewnątrz panował piękny słoneczny dzień. Zmrużyłem oczy. Kawa była teraz moim jedynym pragnieniem i na szczęście była mocna i gorąca.

Po śniadaniu postanowiliśmy zobaczyć morze. Eudoksja bardzo chciała przespacerować się po piaszczystej plaży a o tej porze roku nie powinno być problemów z zapisami. Zadzwoniłem do recepcji aby uzgodnić godzinę spaceru. Przyjemny, komputerowo modulowany głos poprosił mnie o mój numer osobisty i wyjaśnił dosyć proste zasady obowiązujące w czasie spacerowania oraz dokładny czas rozpoczęcia wyprawy.

– Czy mogę w czymś jeszcze pomóc?

Niespodziewanie sam dla siebie zapytałem:

– Czy w katedrze obywają się jakieś przyjęcia?

System milczał przez chwilę analizując możliwe rozwiązania.

– Katedra jest udostępniona do zwiedzania bez zapisów pomiędzy dziewiątą rano a ósmą wieczorem.

– Ach tak… – mruknąłem i rozłączyłem się. Zadałem niewygodne pytanie, na które komputer nie potrafił znaleźć odpowiedzi.

Morze było piękne, głęboko błękitne, poznaczone białymi grzebieniami fal. Po zapłaceniu za bilety, przeszliśmy przez śluzę i zeszliśmy na piaszczysty brzeg. Wiatr, słońce i szum wody były niezmiernie przyjemną mieszanką. Eudoksja biegała po plaży, doganiała uciekające w głąb morza fale, zbierała błyszczące kamyki i połamane muszle. Patrzyłem na ogrom morza sięgający linii horyzontu i mrużyłem oczy od słonecznego blasku. Żadnego sklepienia nad moją głową, żadnego ograniczenia przestrzeni, które mogłem wyłowić wzrokiem. Nabierałem głęboko powietrza w płuca. Po godzinie zawibrował komunikator i musieliśmy udać się do najbliższej śluzy. Proces identyfikacji i dezynfekcji był bardzo szybki. Samochód odebrał nas po niecałej minucie czekania i wróciliśmy zmęczeni do hotelu.

Następnej nocy obudziłem się nad ranem, bo nad porzuconym miasteczkiem rozpętała się burza. Przełączyłem oknowizor w tryb naturalny i przyglądałem się strumieniom deszczu chłostającym dachy domów i wieże katedry. Eudoksja spała przytulona do mojego boku oddychając spokojnie a burzowe chmury przetaczały się po niebie pomrukując. W końcu deszcz chlusnął prosto w oknowizor i strugi kropel dżdżu potoczyły się po szklanej tafli. Patrzyłem jak spływają w dół zygzakami, jakby same były w stanie wybierać sobie własne, nienazwane i nieprzetarte przez żadne inne krople wcześniej ścieżki. Powieki zaczęły mi w końcu ciążyć i sen zaczął powracać kiedy w katedrze rozbłysło światło. To samo co wczoraj, łagodnie żółte, chybotliwe. Paliło się długo aż dzień rozpoczął się na dobre a potem zaczęło gasnąć, okno po oknie, stopniowo wyłączane. Deszcz ustał. Przekręciłem się na bok i zasnąłem.

 

– Wilfridzie, czy masz może ochotę na lody? – Eudoksja bębniła palcami po klawiaturze zamawiając śniadanie.

– Serwują pomidorowe i pieczarkowe.

Usiadłem na łóżku zaspany i potarłem palcami oczy. Wstałem a idąc do łazienki mruknąłem:

– Mogą być pomidorowe.

Popatrzyłem w swoje łazienkowe odbicie. Nawet trójwymiarowe nie prezentowało się najlepiej – podkrążone oczy wkomponowane w twarz, która była zapewne moją, porośniętą dwudniowym zarostem. Przerywany sen, gapienie się nad ranem przez oknowizor, przynajmniej przez godzinę – tak oceniałem, nie mogło korzystnie wpłynąć na mój wygląd. Zanurzyłem twarz w chłodnym mydlanym żelu. Potrzebowałem kawy, mocnej kawy.

Usłyszałem miauknięcie hotelowych drzwi i zapewne pojawił się w nich wózek ze śniadaniem. Wyszedłem z łazienki.

 

Nie mieliśmy żadnych konkretnych planów na ostatni dzień naszego wypoczynku. Po śniadaniu Eudoksja przełączyła oknowizor w tryb wizyjny i zaczęła oglądać jeden z jej ulubionych seriali opowiadający o walczących o przetrwanie na nieznanej nikomu planecie emigrantach z Ziemi. Było tam dużo poplątanych wątków, których ja nie potrafiłem z satysfakcją śledzić. Eudoksja potrafiła i to przez więcej niż jeden odcinek naraz. Nie mogłem liczyć na jej zaangażowanie w moje pomysły na dzisiejszy dzień. Zresztą oglądając ładowała swoje baterie. Tak mówiła. Dokończyłem lody pomidorowe, założyłem buty izolacyjne, kurtkę i wyszedłem z pokoju. Zarejestrowałem się w zewnętrznej śluzie hotelu, wsiadłem do samochodu i pojechałem do porzuconego miasteczka. Po porannej burzy w wąskich uliczkach zalegały grudy błota. Przygięte do ziemi ulewnym deszczem kępy wysokiej trawy, jeszcze się nie podniosły. Miasteczko wydawało się być porzucone nawet przez owady wystraszone gwałtownym nocnym bombardowaniem dżdżu. Zatrzymałem pojazd na placu przed katedrą i odesłałem na parking. Spojrzałem na fasadę. Z rzygaczy wciąż kapała woda, sprawiając wrażenie, jakby kamienne stwory cierpiały całą noc na niestrawność. Ślina ciekła im z pysków.

 Wszedłem do środka. Wnętrze znowu urzekło mnie swoją perspektywą. Głębia budynku zapraszała, wciągała. Była mistrzowskim rozegraniem światła i odległości. Coś cicho w niej szeptało ”idź dalej” i właściwie to nie sposób było temu odmówić. Ruszyłem przed siebie by po chwili zatrzymać się na skrzyżowaniu naw, tam gdzie Eudoksja zachłysnęła się atmosferą katedry. Wkoło panowała wciąż ta sama cisza. Spróbowałem wyobrazić sobie schemat rozłożenia sił na sklepieniu. Stałem z głową zadartą wysoko tak długo, że aż poczułem drętwienie w szyi.

– To „szalone” sklepienie. Wydaje się, że nie powinno funkcjonować a jednak opiera się grawitacji – usłyszałem niespodziewanie.

W bocznej nawie, w kręgu światła wyznaczonym przez kontury rozety, stał mężczyzna z rękami skrzyżowanymi na piersiach i tak jak ja przyglądał się pozornemu chaosowi oplatającemu strop budynku. Miał krótko obcięte, siwe włosy i bardzo szczupłą, wręcz chudą twarz. Za długie rękawy fizelinowej kurtki sięgały mu do połowy dłoni a do tego nosił archaiczne, nieizolujące buty ze śladami zaschłego błota. W niczym nie przypominał zdrowego, dobrze odkażonego mieszkańca Strefy.

– W tym szaleństwie jest jednak metoda – odparłem.

– Owszem – odpowiedział i skierował spojrzenie w moją stronę – musi być, jak w każdym pozornym szaleństwie skonstruowanym po to by zmylić nasz umysł.

– Zmylić umysł? – powtórzyłem zaciekawiony.

– Oszukać, że coś funkcjonuje poza wszechogarniającymi nas prawami z grawitacją włącznie.

– To dobre dla prymitywnych, niewykształconych ludzi albo tych, którzy przespali zajęcia z fizyki – odpowiedziałem z uśmiechem – Nie można funkcjonować poza fizycznym światem albo wbrew niemu.

– Owszem – powtórzył – A jednak jesteś tu już drugi raz.

Wsadziłem dłonie w kieszenie. Czyli jednak muszą gdzieś tu być czytniki obecności, skoro wiedział, że to moja kolejna wizyta.

– Fascynujące jest to, jakie to sklepienie wywiera wizualne wrażenie – powiedziałem.

Popatrzył na mnie w milczeniu, jakby chciał wydedukować co jadłem na śniadanie.

– Jest tu jeszcze bardzo interesująca biblioteka – odezwał się wreszcie – pusta właściwie, bo prawie wszystkie książki zabrano do magazynów w Strefie, ale samo pomieszczenie może ci się spodobać.

Szybko przeliczyłem ile będzie kosztować odkażanie na śluzie po długim pobycie poza Strefą.

– Wejście tam jest za darmo – dodał.

Wciągnąłem powietrze do płuc. Nie było drwiny w jego głosie. Wydawał się być człowiekiem całkowicie pozbawionym obawy przed spotkaniem z nieznajomym i na dodatek jakby cieszył się, że znalazł kogoś kto być może podziela jego fascynację konstrukcją katedry. Nie był wreszcie osamotniony.

– Nazywam się Manuel – powiedział – jestem tu kustoszem.

– Wilfried.

Zaprowadził mnie do wąskiego korytarza łączącego korpus katedry z bocznym budynkiem. Na jego końcu były stare jak świat, drewniane drzwi. Manuel sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął z niej klucz, metalowy i równie antyczny jak same odrzwia. Włożył go do zamka i przekręcił. W tym samej chwili mój komunikator zawibrował i wyświetlił wiadomość ostrzegającą przed kosztami mikrobiologicznego rozpoznania po pobycie w miejscu niepodlegającemu Nadzorowi Epidemiologicznemu. Było zatem gorzej niż przypuszczałem. Jednak bardzo chciałem zobaczyć bibliotekę. To było jak wyzwanie. Wyciszyłem więc komunikator.

Manuel pchnął drzwi i weszliśmy do środka. Przede mną otworzyła się długa sala z rzędem masywnych, wysokich kolumn stojących idealnie w osi symetrii pomieszczenia. Z ich głowic wyprowadzono kamienne żebrowanie wyrastające niczym gałęzie ze starożytnych cedrów albo baobabów i które, tak jak konary drzew, rozchodziło się promieniście na boki łącząc się  pomiędzy sobą i przeplatając w uporządkowanej strukturze podtrzymującej przysadziste sklepienie. Miałem wrażenie, że patrzę na kamienny las wypełniony na dodatek ogromną ilością światła wtłaczanego przez smukłe okna osadzone w ścianach biblioteki. To miejsce nadawało się o wiele bardziej na urodzinowe przyjęcia niż przestrzeń wnętrza katedry. Było wręcz idealne. I nieosiągalne.

 – Kiedyś było tu pełno książek – odezwał się Manuel – a teraz przechowujemy w schronie głównie ich amylidowe kopie, które dostaliśmy ze Strefy. Nawet muchy na nich zdychają kiedy posiedzą za długo.

Popatrzył na plątaninę kamiennych konarów nad naszymi głowami.

– Ale kilka egzemplarzy pozostało – dodał.

– Dobre chociaż i to – bąknąłem.

Spojrzał na mnie z uwagą.

– Widziałeś kiedyś książkę? – zapytał – Papierową, drukowaną, ze skórzaną okładką?

Wzdrygnąłem się na samą myśl o skórze. Pokręciłem głową. Manuel ponownie sięgnął do kieszeni swojej przydługiej kurtki i tym razem wyjął bardzo już przestarzały moduł sterujący. Podszedł do bocznej ściany biblioteki i uruchomił go. Zabłysły diody kontroli przejścia szklanej śluzy, modelu, który dawno wyszedł już z użycia i moim oczom ukazało się nieduże kwadratowe pomieszczenie z kilkoma regałami samoprzesuwnymi w środku. Gruba tafla szkła broniąca dostępu rozsunęła się cicho, a wnętrze wypełniło się światłem. W przejściu pojawił się mały, przypominający metalowe jajo robot do przesuwania przedmiotów.

– Zapraszam – powiedział Manuel.

Wszedłem zaciekawiony. Robocik usunął mi się zwinnie spod nóg, popiskując odbiornikiem ultradźwięków. Manuel wybrał najbliższy z regałów, który podjechał popychany przez jajowaty automacik i otworzył się. Wiedziałem jak powinny wyglądać książki, tak jak wiem jak wyglądały kiedyś archaiczne pojazdy, chociaż nigdy w rzeczywistości ich nie oglądałem, ale wyobrażałem sobie, że są jednak znacznie mniejsze i nie różnią się od siebie rozmiarem a tutaj każda z nich wydawała się być inną.

– Weź i poczytaj.

Dla zabawy przymknąłem oczy i wybrałem jedną z książek na chybił trafił. Miała rudą i śliską okładkę imitującą skórę. Znowu przeszły mnie dreszcze. Otworzyłem ją gdzieś w środku. Dotknąłem opuszkami palców początku tekstu na górze strony i przesuwając je w dół, śledziłem wzrokiem rzędy liter. Papier wydawał intrygujący zapach i był szorstki w dotyku.

 „… i tutaj najwyższy czas zadać sobie pytanie dlaczego istnieje raczej coś niż nic?” – przeczytałem.

 

Manuel odprowadził mnie aż do wyjścia ozdobionego smokami. Podziękowałem mu za wizytę w bibliotece i za prezentację książek. Odparł, że z przyjemnością mi je pokazał i gdybym chciał jeszcze kiedyś je zobaczyć to zaprasza tak często jak tylko będę mógł odwiedzić katedrę. Pożegnałem się i już miałem przywołać pojazd gdy przypomniał mi się pomysł urodzinowego przyjęcia. Spytałem czy byłoby możliwe obchodzenie w katedrze takiej uroczystości. Popatrzył na mnie tym samym wzrokiem, którym zlustrował mnie na początku spotkania.

– Ta decyzja nie należy do mnie – powiedział a potem odwrócił się i wrócił do katedry. Wzruszyłem ramionami. Będę musiał spytać kogoś innego. Połączyłem się z autopilotem samochodu. Czas oczekiwania wynosił tym razem dwadzieścia sekund.

 Przejście przez hotelową śluzę kosztowało mnie o wiele więcej niż policzyłem. Pobyt w nienadzorowanym pomieszczeniu oraz kontakt z przedmiotem i mieszkańcem spoza Strefy okazał się bardzo kosztowny. Z mojego konta zniknęła spora suma. Musiałem też odesłać samochód do kontroli mikrobiologicznej ponieważ użyłem go przed odkażeniem siebie. Stał się dzięki temu niebezpieczny dla innych mieszkańców Strefy, którzy mogliby go użyć. „Zabawne” – pomyślałem. Odkażanie pojazdu miało jednak trwać cały następny dzień i w konsekwencji nie mogłem powrócić do pracy jak i opuścić hotelu na czas. Musiałem wykupić jeszcze jeden dzień urlopu i to na dodatek jako nagłe zapotrzebowanie.

 Wróciłem do pokoju hotelowego w podłym nastroju i zmęczony kilkudziesięciominutowym odkażaniem. Eudoksja właśnie kończyła oglądać serial. Rzuciłem się na łóżko zły sam na siebie i bezceremonialnie przełączyłem oknowizor w tryb naturalny. Końcówka filmu zniknęła z tafli ekranu. Eudoksja przyglądała mi się przez chwilę a potem położyła się obok, wsparła głowę na łokciu i dotknęła paluszkami mojego policzka. Zamknąłem oczy.

– Dzisiaj wieczorem jest przyjęcie w hotelu – powiedziała – Mamy na nie zaproszenie.

– Ile trzeba zapłacić ? – warknąłem.

– Jest w cenie noclegu, Wilfriedzie.

Obróciłem się na bok w stronę oknowizora. Obecność Eudoksji nie dawała mi już tej samej satysfakcji co wcześniej. Patrzyłem przez ekran jak na zewnątrz z wolna zapadał wieczór a bryła katedry pyszniła się swoimi wieżami, kpiąc z upływającego wokół niej czasu.

 

 Przyjęcie odbywało się w okrągłej sali rozjaśnionej małymi wiązkami świetlnymi dryfującymi ponad głowami kilkorga gości. Byli to ludzie ubrani ze smakiem i nieco powyżej moich finansowych możliwości. Zwłaszcza teraz. Dwoje z nich kołysało się na środku pomieszczenia w rytm smętnej muzyki płynącej ze ścian. Kiedy weszliśmy obrzucili nas krótkimi spojrzeniami. Eudoksja założyła swoją ulubioną ciemnoniebieską sukienkę, rozpuściła włosy i prezentowała się bardzo atrakcyjnie. Zaraz też podszedł do niej mężczyzna ubrany w pluszowy kombinezon w kwiaty i pociągnął ją do tańca. Pozostawiony sam sobie zatrzymałem jeden z przepływających talerzy z przekąskami. Wybrałem coś o kształcie rozgwiazdy i kostkę purpurowego tradycyjnego porto. Wsadziłem rozgwiazdę do ust i rozgryzłem. Miała smak kalafiora.

Gdy kończyłem delektować się kostką porto, podeszła do mnie kobieta w długiej sukni łypiącej dziesiątkami zielonych kocich oczu.

– Jak podoba ci się miasteczko na krańcu Strefy? – zapytała i wsparła dłoń na biodrze, a jedno z kocich oczu zerknęło na nią z ukosa. W drugiej ręce trzymała tykwę z malinami i wprawiała ją w kolisty ruch rytmicznym wyginaniem nadgarstka.

– Prawda, że jest malownicze? – kontynuowała nie czekając na moją odpowiedź – Na dodatek ta plaża i morze dodają mu uroku. Piękne miejsce – zakończyła i przytknęła tykwę do ust zaciągając się malinami.

– Przyjemna okolica – odparłem – Ile dni zamierzasz tu spędzić?

– Planuję jeszcze dwa – powiedziała nie spuszczając ze mnie wzroku.

Młody, przystojny mężczyzna w niebieskiej koszuli podsunął jej salaterkę z winami. Oddała mu tykwę i zawiesiła dłoń nad salaterką. Przyglądałem się jak wypielęgnowanymi palcami wybierała wino. Palce miała kościste, zadziwiająco długie i zakończone pomalowanymi pyłem rubinowym kwadratowymi paznokciami. Dobrze wiedziała jak sprowokować zainteresowanie a jednak ta jej nonszalancja w dysponowaniu czasem nie przypadła mi do gustu. Wybrała wreszcie kostkę i pomału podniosła ją do ust, a mój komunikator wyświetlił prośbę o pozwolenie na połączenie. Odrzuciłem prośbę i Apollo w niebieskiej koszuli odszedł pomiędzy tańczących. Kobieta uśmiechnęła się.

– To najnowszy model – powiedziała – i jest bardzo obiecujący. Ale ty nie łączysz się zbyt szybko, co?

Nie odpowiedziałem. Wyłowiłem wzrokiem sylwetkę Eudoksji wciąż tańczącej pośrodku sali. Kobieta w sukni o kocich oczach dotknęła wargami kostkę wina i pozwoliła by krwista ciecz rozpłynęła się jej na języku.

Seks był krótki i gwałtowny. W sumie chciałem mieć już to za sobą. Zasnęła odwrócona do mnie plecami, a ja wstałem, zebrałem swoje ubranie z podłogi i omijając ze wstrętem jej suknię obserwującą mnie tępo sztucznymi oczami, wróciłem zmęczony do pokoju.

Eudoksja spała naga, ułożona na boku z ręką podwiniętą pod głową. Oknowizor wyświetlał stary serial sycząc przyciszonym do szeptu dźwiękiem. Nakryłem Eudoksję kocem i przełączyłem tryb wizyjny na naturalny. Zaczynał się świt.

Usiadłem na łóżku i wbiłem spojrzenie w okna katedry. Były czarne, wciąż czarne, obojętnie martwe, pozbawione życia. Czekałem. Gdy zabłysły tym samym co poprzednio chybotliwym żółtym światłem, wiedziałem już co chcę zrobić. Rozgarnąłem włosy Eudoksji i na jej szyi, tuż u nasady czaszki wymacałem miękkie pole skóry. Przycisnąłem je wskazującym palcem i zamknąłem oczy licząc do dwudziestu. Tak było w instrukcji. Kiedy zaświergotał sygnał odcięcia wyłączyłem oknowizor, założyłem kurtkę izolacyjną oraz buty i wyszedłem z pokoju. Przeszedłem przez parking i dałem zgrać swój numer osobisty na zewnętrznej śluzie hotelu. To była jedyna droga na zewnątrz. Urządzenie kliknęło, sapnęło i przepuściło mnie. Pomyślałem, że właśnie zaczęło się wolne odliczanie moich oszczędności, aż do momentu, kiedy nie będę mógł wrócić, bo nie będzie mnie już stać na powrót. Miałem nadzieję, że wyłączenie Eudoksji spowolni upływ z mojego konta i pozwoli zakupić więcej czasu. Ruszyłem w stronę miasteczka szybkim krokiem. Wokół było bardzo cicho i spokojnie. Słyszałem tylko swój własny oddech i plaśnięcia butów izolacyjnych na nierównym podłożu. Szedłem tą samą drogą, którą wcześniej wybrał komputer samochodu. Prowadziła lekko pod górę, prosto, a potem ostrym łukiem w prawo, przekształcając się dalej w wąską uliczkę pomiędzy opuszczonymi domami. Z każdą chwilą przybywało światła i zacząłem obawiać się czy dotrę na czas. Wreszcie uliczka skręciła ostro w prawo i przede mną otworzył się przedkatedralny placyk. Był pusty. Wysoko w górze, fasada katedry  tonęła w odcieniach szarości i tylko wejście – szeroko otwarte, wypełnione było żółtym światłem z wnętrza budynku. Bladość świtu i zalegająca dookoła cisza wydawały mi się czymś ponadnaturalnym ale nie obcym. Ruszyłem w stronę katedry. Nie wiem sam dokładnie co lub kogo spodziewałem się zobaczyć. Nagle w wejściu pojawiła się szczupła sylwetka Manuela a ja zatrzymałem się na środku placu. Miał na sobie tę samą za dużą kurtkę i podobnie jak poprzednio trzymał ręce skrzyżowane na piersi. Wydawał się mnie nie zauważać. Stał tam, nieruchomo, jakby na kogoś czekał. Zawahałem się. Nie wiedziałem czy mam pójść dalej, czy wycofać się i wrócić do hotelu zanim zniknął z mojego konta resztki oszczędności. Przemknęło mi przez głowę, że chyba zwariowałem, bo sam nie wiem dlaczego przyszedłem tutaj o świcie, ryzykując utratę wszystkiego co było dla mnie do tej pory ważne. Wtedy z umykających przed światłem dnia ciemności wyłoniła się drobna ludzka postać. Szła szybkim krokiem w stronę katedry. Kiedy podeszła do Manuela zobaczyłem dziewczęcą twarz z krótko przyciętymi nad czołem włosami. Nie było w niej niczego nadzwyczajnego. Ot, prosty nos, ładnie wykrojone oczy i nieco zapadnięte policzki. Dziewczyna powiedziała kilka słów i weszła do środka. Manuel popatrzył w moją stronę, a mi po plecach zaczęła spływać kropla potu. Czułem jak swędzącym szlakiem przesuwa się wzdłuż linii kręgosłupa. Podszedłem do niego.

– Witaj ponownie – rzekł i obdarzył mnie tym swoim przenikliwym spojrzeniem. Byłem pewny, że powinienem jakoś usprawiedliwić swoją obecność, ale nie przychodziło mi do głowy żadne, nawet najprostsze czy najbardziej oczywiste kłamstewko.

 Uśmiechnął się kącikami ust.

– Zadecydowałeś – to jego jedno słowo było esencją wszystkiego, czego sam nie byłem sobie w stanie uświadomić.

 – Wejdź, zapraszam. Czas już zacząć – dodał.

Popatrzyłem na oświetlone żółtym blaskiem gęby smoków. Ich zęby wydawały się jeszcze bardziej wyszczerzone niż w pełnym świetle dnia. Przeszedłem bez słowa pod smoczymi cielskami i mógłbym przysiąc, że gdy moje stopy dotknęły posadzki w katedrze, to gady spełzły w dół i rozszarpały ziemię, na której poprzednio stałem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Cześć.

 

Przegryzam się przez tekst i mam takie wrażenie, że chyba trochę za bardzo chciałeś i pozwoliłeś żeby Cię zjadła trema ;].

 

W pierwszym akapicie starasz się być tak dokładny, że aż robi się osobliwie. 

 

 

Kamienne smoki zdobiły wejście, szczerząc zęby w grymasie podobnym psiemu warczeniu.

A gdyby tak:

 

Kamienne smoki zdobiły wejście. Szczerzyły zęby w grymasie podobnym psiemu. 

 

Dalej:

Miały długie, łuskowate ciała i sprawiały wrażenie jakby w każdej chwili chciały spełznąć w dół, do samej ziemi by rozszarpać kłami kamienny fundament. Albo ludzkie stopy.

A teraz po bardzo lekkim tuningu:

 

Długie, łuskowate ciała sprawiały wrażenie, jakby w każdej chwili mogły spełznąć w dół, do samej ziemi, by kłami rozszarpać kamienny fundament. 

 

Jak to brzmi? 

 

Jeśli budujesz atmosferę tajemniczej, intrygującej budowli, to daj czytelnikowi sobie trochę dowyobrażać ;). Nie musisz opisywać wszystkiego dosłownie jak w sprawozdaniu. 

 

Sama historia bardzo fajna. Tylko opowiedz ją na większym luzie ;D 

 

Pozdrawiam i powodzenia.

M

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Prawda, trema zżerała mnie w czasie pisania i zżera nawet teraz :) Dzięki za przeczytanie i komentarz. 

To się nie tremuj tylko spróbuj trochę poprawić: D. Jedziemy – trzy zdania od początku pierwszego dialogu. Spróbuj opisać akcję z palcem, tak żeby nie brzmiało jak notatka z wypadku przemysłowego. Tylko istotne informacje i budowanie klimatu niedopowiedzeniami. Spróbuj! Dasz radę! :)

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Cześć. W ramach początkowego wsparcia, jakie sam niedawno otrzymałem podrzucam: 1. Poradnik zapisywania dialogów: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/ Myślę, że Ci się przyda, nie wszystkie dialogi zapisujesz poprawnie. No i 2: poradnik przetrwania na portalu: https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 Powodzenia :)

Patelnio, portal działa na zasadzie altruizmu wzajemnego, więc komentowanie innych jest absolutnie najlepszym sposobem na to, żeby samemu zdobyć czytelników :) Nie bój się swoich komentarzy: możesz ludziom po prostu pisać, co Ci się podobało, a co nie. To dla każdego z nas bardzo ważne, wcale nie oczekujemy elaboratów naukowych czy krytycznych.

 

Tu masz poradnik, jak zdobyć komentarze:

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676

 

Powodzenia!

 

PS. Pobieżnie zerknąwszy na Twój tekst dostrzegam z całą pewnością problem z interpunkcją zdań złożonych. Zdania podrzędne muszą być rozdzielane przecinkami, a więc przed prawie każdym kiedy, kto, jaki, co, by, aby, żeby, ponieważ, że, gdy, ale, lecz, który, bo, mimo że, pomimo że – itd. powinien być przecinek. Wyjątkiem są rzadkie sytuacje, kiedy to nie wprowadza zdania podrzędnego, no i oczywiście w przypadku konstrukcji w rodzaju “ten, dla szczęścia którego zaryzykowała życiem" czy “znikł, był bowiem upiorem”.

 

PS 2. Pod tekstem masz niepotrzebnie mnóstwo enterów. I niestety przez przypadek zerknęłam na ostatni akapit – zabijanie smoków to dla mnie trochę trigger, więc nie obiecuję lektury, mimo że może ożywają, ale jak coś znów opublikujesz (bez zabijania smoków), to zajrzę :)

http://altronapoleone.home.blog

Dziękuję za komentarze. Będę pracować nad tekstem obiecuję. Zapewniam, że w opowiadaniu nie ma zabijania smoków :)

W takim razie przeczytam w wolnej chwili – trigger musi być bardzo mocny, skoro tak to zinterpretowałam XD

Ale tymczasem postaraj się choć trochę poprawić interpunkcję, bo to naprawdę przeszkadza i psuje odbiór :)

http://altronapoleone.home.blog

No cóż, opowiadanie, niestety, nie zachwyciło i tak po prawdzie, to nie bardzo wiem, jak je rozumieć.

Szkoda że poskąpiłaś opisu świata, w którym dzieje się ta historia – wzmianka o opuszczonym miasteczku, katedrze i bliskości morza to, moim zdaniem, trochę mało. Chciałabym wiedzieć, czym zajmują się bohaterowie, jak wygląda ich życie codzienne i co sprawiło, że Wilifried i Eudoksja zjawili się tutaj. Z tego co przeczytałam wnoszę, że bohater musi liczyć się każdym groszem, a na koniec zostaje spłukany, ale nie wiem dlaczego Wilifried wrócił do katedry? Jakie były jego plany na przyszłość? Co to znaczy, że odciął Eudoksję?

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Najbardziej przeszkadzały nie zawsze czytelnie złożone zdania, źle zapisane dialogi, powtórzenia, że o innych usterkach i fatalnej interpunkcji nie wspomnę.

Mam nadzieję, Patelnio, że Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane. :)

 

szcze­rząc zęby w gry­ma­sie po­dob­nym psie­mu war­cze­niu. ―> Nie brzmi to najlepiej, zwłaszcza że grymas to wykrzywienie twarzy/ pyska, a nie odgłos, jakim jest warczenie.

 

jakby w każ­dej chwi­li chcia­ły speł­znąć w dół, do samej ziemi… ―> Masło maślane – czy mogły spełznąć w górę?

Wystarczy: …jakby w każ­dej chwi­li chcia­ły speł­znąć do samej ziemi

 

kiedy do­kład­nie zlu­stro­wa­ła smoki wzro­kiem… ―> Zbędne dookreślenie – czy mogła zlustrować smoki, nie używając wzroku?

 

i do­tknę­ła jed­ne­go smo­cze­go łba lewym wska­zu­ją­cym pal­cem. ―> Ile łbów mogła dotknąć jednym palcem?

Proponuję: …i lewym wskazującym palcem do­tknę­ła smo­cze­go łba.

 

cie­płe po­po­łu­dnio­we świa­tło sy­pią­ce się z sze­re­gów okien… ―> Na czym polega sypanie się światła?

 

sznu­ry ka­mien­ne­go że­bro­wa­nia pięły się w górę ku skle­pie­niu… ―> Masło maślane – czy coś może piąć się w dół?

Wystarczy: …sznu­ry ka­mien­ne­go że­bro­wa­nia pięły się ku skle­pie­niu

 

– Nie trze­ba się re­je­stro­wać – do­da­łem – Zresz­tą i tak tu nikt nie przy­cho­dzi. ―> – Nie trze­ba się re­je­stro­wać – do­da­łem – zresz­tą i tak tu nikt nie przy­cho­dzi.

Tu znajdziesz wskazówki, jak poprawnie zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

Wiel­ka pusta hala, co stała się ni­ko­mu już nie­po­trzeb­na. ―> Wiel­ka pusta hala, która stała się ni­ko­mu nie­po­trzeb­na.

 

Świa­tło wpa­da­ją­ce przez wiel­kie ro­ze­ty z bocz­nych naw było bar­dzo do­brze roz­ło­żo­ne. Przy­po­mnia­ło mi się, że kie­dyś te ro­ze­ty były… ―> Czy to celowe powtórzenie?

Może w drugim zdaniu: Przy­po­mnia­ło mi się, że kie­dyś były one

 

Był czy­sty, nie było na nim… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Może: Lśnił czystością, nie było na nim

 

rzędy strze­la­ją­cych świa­tłem świec… ―> Co to znaczy, że świece strzelają światłem?

 

Po­win­ny dzia­łać nad ka­mien­ną po­sadz­ką. ―> Co powinno działać nad posadzką?

 

ta­kich jak te znad wej­ścia ? ―> Zbędna spacja przed pytajnikiem.

 

W ciszy prze­szli­śmy jesz­cze raz głów­ną nawą tym razem w stro­nę wyj­ścia. Kiedy prze­cho­dzi­li­śmy pod… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Może w pierwszym zdaniu: W ciszy ruszyliśmy jesz­cze raz głów­ną nawą, tym razem w stro­nę wyj­ścia.

 

niż ta, która zwi­ro­wa­ła pod skle­pie­niem ka­te­dry. ―> Literówka.

 

Mięk­kie i pu­szy­ste fo­te­le mogły łatwo prze­trans­for­mo­wać się w pro­fe­sjo­nal­nie wy­god­ne w dro­dze do pracy. ―> Czy coś może być także profesjonalnie niewygodne?

 

Uśmiech­ną­łem się sam do sie­bie. ―> Zbędny zaimek.

 

przy­ciem­nił szyby aby uprzy­jem­nić nam widok za­nie­dba­nych opusz­czo­nych domów. ―> Obawiam się, że przyciemnienie szyb nie umili widoku czegoś, co jest zaniedbane i opuszczone.

Może: …przy­ciem­nił szyby, abyśmy nie musieli patrzeć na za­nie­dba­ne i opusz­czo­ne domy.

 

a cały wy­strój tonął w od­cie­niach zie­le­ni. ―> Raczej: …a cały wy­strój zdominowały od­cie­nie zie­le­ni.

 

by potem opaść w dół, ku rzece… ―> Masło maślane – czy coś może opaść w górę?

Wystarczy: …by potem opaść ku rzece

 

Ka­te­dra naj­wi­docz­niej miała jakiś po­ran­nych gości. ―> Ka­te­dra naj­wi­docz­niej miała jakichś po­ran­nych gości.

 

Ho­te­lo­we drzwi otwo­rzy­ły się z dziw­nym miauk­nię­ciem… ―> Zbędne dookreślenie – wiadomo, że bohaterowie są w hotelu. Poza tym, moim zdaniem hotelowe drzwi to te, którymi wchodzi się do budynku.

Proponuję: Drzwi pokoju otwo­rzy­ły się z dziw­nym miauk­nię­ciem

 

Przy­jem­ny, kom­pu­te­ro­wo mo­du­lo­wa­ny głos po­pro­sił mniemój numer oso­bi­sty… ―> Pierwszy zaimek jest zbędny.

 

prze­szli­śmy przez śluzę i ze­szli­śmy na… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Na­bie­ra­łem głę­bo­ko po­wie­trza w płuca. ―> A może: Oddychałem głę­bo­ko, napełniając płuca powietrzem.

 

W końcu deszcz chlu­snął pro­sto w okno­wi­zor i stru­gi kro­pel dżdżu po­to­czy­ły się po szkla­nej tafli. ―> Obawiam się, że skoro deszcz chlustał, nie były to krople dżdżu. O dżdżu można mówić wtedy, kiedy deszczyk pada drobnymi kropelkami.

Proponuję: W końcu deszcz chlu­snął pro­sto w okno­wi­zor i stru­gi ulewy po­to­czy­ły się po szkla­nej tafli.

 

Pa­trzy­łem jak spły­wa­ją w dół zyg­za­ka­mi… ―> Masło maślane.

 

Po­wie­ki za­czę­ły mi w końcu cią­żyć i sen za­czął po­wra­cać… ―> Powtórzenie.

 

Usły­sza­łem miauk­nię­cie ho­te­lo­wych drzwi… ―> Zbędne dookreślenie.

 

nie po­tra­fi­łem z sa­tys­fak­cją śle­dzić. Eu­dok­sja po­tra­fi­ła… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Po po­ran­nej burzy w wą­skich ulicz­kach za­le­ga­ły grudy błota. ―> Tuż po deszczu mokra ziemia mogła być grząskim błotem, ale nie grudami błota.

 

…noc­nym bom­bar­do­wa­niem dżdżu. ―> …noc­nym bom­bar­do­wa­niem deszczu/ ulewy.

 

– Ow­szem – od­po­wie­dział i skie­ro­wał spoj­rze­nie w moją stro­nę… ―> A nie można zwyczajnie: – Ow­szem – od­po­wie­dział i spojrzał na mnie

 

prze­cho­wu­je­my w schro­nie głów­nie ich amy­li­do­we kopie… ―> Co to są kopie amylidowe?

 

i moim oczom uka­za­ło się nie­du­że kwa­dra­to­we po­miesz­cze­nie z kil­ko­ma re­ga­ła­mi sa­mo­prze­suw­ny­mi w środ­ku. ―> Zbędne dookreślenie – skoro zajrzał do wnętrza pomieszczenia, to zrozumiałe, że w środku zobaczył regały.

Wystarczy: …i moim oczom uka­za­ło się nie­du­że kwa­dra­to­we po­miesz­cze­nie z kil­ko­ma samoprzesuwnymi re­ga­ła­mi.

 

roz­su­nę­ła się cicho, a wnę­trze wy­peł­ni­ło się świa­tłem. W przej­ściu po­ja­wił się mały… ―> Lekka siękoza.

 

po­py­cha­ny przez ja­jo­wa­ty au­to­ma­cik… ―> Zbędne dopowiedzenie – o kształcie robocika wspomniałaś trzy zdania wcześniej.

 

każda z nich wy­da­wa­ła się być inną. ―> …każda z nich wy­da­wa­ła się być inna.

 

„… i tutaj naj­wyż­szy czas zadać sobie py­ta­nie… ―> Zbędna spacja po wielokropku.

 

a potem od­wró­cił się i wró­cił do ka­te­dry. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

wspar­ła głowę na łok­ciu i do­tknę­ła pa­lusz­ka­mi mo­je­go po­licz­ka. ―> Nie bardzo wiem, jak można wesprzeć głowę na łokciu. Czy Eudoksja jest dzieckiem i dlatego zamiast palców ma paluszki?

 

a bryła ka­te­dry pysz­ni­ła się swo­imi wie­ża­mi… ―> Zbędny zaimek – czy mogła pysznić się cudzymi wieżami?

 

męż­czy­zna ubra­ny w plu­szo­wy kom­bi­ne­zon w kwia­ty… ―> Wcześniej napisałaś, że obecni na przyjęciu …to lu­dzie ubra­ni ze sma­kiem… i teraz zastanawiam się, czy ów pan był ubrany, czy raczej przebrany?

 

ko­bie­ta w dłu­giej sukni ły­pią­cej dzie­siąt­ka­mi zie­lo­nych ko­cich oczu. […] a jedno z ko­cich oczu zer­k­nę­ło na nią z ukosa. ―> Jak coś, co ktoś ma na sobie, może zerkać na tego kogoś?

 

przy­tknę­ła tykwę do ust za­cią­ga­jąc się ma­li­na­mi. ―> Co to znaczy zaciągać się malinami? Czy ona je wąchała?

 

pod­su­nął jej sa­la­ter­kę z wi­na­mi. Od­da­ła mu tykwę i za­wie­si­ła dłoń nad sa­la­ter­ką. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Palce miała ko­ści­ste, za­dzi­wia­ją­co dłu­gie i za­koń­czo­ne po­ma­lo­wa­ny­mi pyłem ru­bi­no­wym kwa­dra­to­wy­mi pa­znok­cia­mi. ―> Raczej: Palce miała ko­ści­ste, za­dzi­wia­ją­co dłu­gie i za­koń­czo­ne kwa­dra­to­wy­mi pa­znok­cia­mi, po­ma­lo­wa­ny­mi ru­bi­no­wym pyłem.

 

zanim znik­nął z mo­je­go konta reszt­ki oszczęd­no­ści. ―> Literówka.

 

mi po ple­cach za­czę­ła spły­wać kro­pla potu. ―> …mnie po ple­cach za­czę­ła spły­wać kro­pla potu.

 

po ple­cach za­czę­ła spły­wać kro­pla potu. Czu­łem jak swę­dzą­cym szla­kiem prze­su­wa się wzdłuż linii krę­go­słu­pa. Pod­sze­dłem do niego. ―> Czy dobrze rozumiem, że podszedł do kręgosłupa?

 

– Witaj po­now­nie – rzekł i ob­da­rzył mnie tym swoim prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem. ―> Czy mógł obdarzyć go tamtym cudzym spojrzeniem?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, dzięki za przeczytanie mojego tekstu. Teraz widzę te wszystkie niedociągnięcia, których wcześniej nie dostrzegłam. Muszę jeszcze sporo popracować :)

Bardzo proszę, Patelnio. I cieszę się, jeśli w jakiś sposób mogłam pomóc. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

ciepłe popołudniowe światło sypiące się z szeregów okien…

 

Bardzo mi się podoba to określnie :]. Może nie do końca pasuje do klimatu akurat tego tekstu, ale brzmi intrygująco. Ja to sobie wyobrażam jako smugi jasnego światła, wpadające z wysokich okien w półmrok katedry. A to sypanie bierze się z migoczących srebrem drobinek kurzu, tańczących w ich poświacie. Całość mogłaby przypominać kaskadę piasku sypiącą się do wnętrza. 

 

Ten tekst ma potencjał. Nie rezygnuj z niego Patelnio ;] 

 

pozdrawiam

 

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Dzięki Morderco za wsparcie. Masz serce ;)

Ładnie opisana katedra, o świecie, w którym rzecz się dzieje chętnie dowiedziałabym się więcej, bo pobudziłaś moją ciekawość. Z drugiej strony jednak, myślę, że opisałaś go na tyle, że czytelnik się nie gubi. Właśiwie jedynej inforrmacji, której mi rzeczywiście brakowało to… jak to jest z tym skażeniem. Czy ono istnieje naprawdę, czy raczej ma separować tych żyjących pod kloszem od reszty ludzkości.

Największy zarzut jaki mam pod adresem Twojego opka to, że skończyłaś w najciekawszym momencie. Co się właściwie takiego stało, że Wilifried zdecydował się na ryzykowny spacer, czego szukał i czy to odnalazł?

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irka, dziękuję za komentarz. Chciałam spróbować opisać wygodny, bezpieczny i jednocześnie jałowy świat w zestawieniu z ludzką naturą, która sprawia, że ciągle zadajemy pytania i szukamy ma nie odpowiedzi. A to poszukiwanie sprawia, że człowiek jest czymś wiecej niż tylko biernym konsumentem teraźniejszości. Taką mam teorię :) Muszę jeszcze popracować nad postacią Wilfrieda aby stał się klarowniejszy. Jeszcze raz dzięki za komentarz.

Nowa Fantastyka