- Opowiadanie: tfurca - Szewczyk

Szewczyk

Miało być na konkurs elektryczny... yyy... eklektyczny Tarniny, ale spęczniało zanadto i polazło swoją drogą.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Szewczyk

Słuchajcie, dobrzy ludzie, wołają na mnie Herman Szewczyk i chciałbym opowiedzieć wam, jak to ze mną było. A dokładniej, jak było ze mną od czasu, gdy musiałem opuścić gościnne dotąd progi Jana Szwieca.

Kiedy to było? A pamiętacie tę straszną zarazę, co to w nią na początku mało kto wierzył? I pamiętacie jak cieszyliśmy się, że wieść o niej zawróciła tatarską hordę? A potem, gdy zaczęliśmy potykać się o trupy na ulicach, pomyśleliśmy, że może Tatarzy byliby lepsi, bo przed takim wrogiem jest szansa na obronę. Nie uchroniło to jednak tych kilku krymskich rodzin, które u nas osiadły, przed srogą zemstą mieszczan, bo przecież każda okazja do rzezi jest dobra, jeśli dobrze wpływa na uspokojenie nastrojów. Ale mniejsza o nich, skoro byli tak głupi, że tu zamieszkali. Zajmijmy się mną.

Stałem w warsztacie i przyglądałem się butom ułożonym starannie pod ścianą. Niektóre z nich czekały jeszcze na naprawę, jednak większość była gotowa do odbioru. Wiadomo jednak, że nikt już po nie nie przyjdzie. Ich właściciele przeważnie pomarli, pozostałych nie było teraz stać na naprawę, czy nowe, albo zwyczajnie już ich nie potrzebowali, bo liczba par butów w mieście znacznie przekraczała obecną liczbę mieszkańców. Od kilku tygodni Jan Szwiec nie zarobił ani grosza.

Jan przygarnął mnie, kiedy byłem w największej potrzebie. Traktował jak syna, którego utracił, przekazał tajniki swojego fachu. Teraz on potrzebował pomocy, a ja nie mogłem w żaden sposób go wesprzeć. Stałem się jedynie ciężarem, dodatkową gębą do wyżywienia. Jedyne, co mogłem zrobić, to odejść. A Jan pozwolił zabrać mi dowolną parę butów.

Wybrałem najbardziej eleganckie smukłe brązowe trzewiki, zapinane na trzy srebrzyście błyszczące klamry, z grubą podeszwą i wysokim obcasem. Gdy zobaczyłem je na nogach, wszelkie zmartwienia w jednej chwili odeszły precz. Stare ciżemki rzuciłem w kąt, zarzuciłem na ramię węzełek na kiju i już chciałem ruszyć w nieznane, gdy nagle poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Obróciłem się i zobaczyłem Jana. Biedaczysko bardzo postarzał się przez ostatnie miesiące. Zgarbił się i skurczył, oczy i policzki zapadły się, włosy całkowicie posiwiały.

– Miałem nadzieję, że je wybierzesz – powiedział, uśmiechając się lekko i uwydatniając w ten sposób siatkę zmarszczek. – Powinieneś był wybrać właśnie te. Bardzo się cieszę, bardzo… Ale pamiętaj – nie wolno ci ich zdejmować, a wtedy szczęście cię nie opuści.

Wiedziałem, że Janowi zależy na moim szczęściu, lecz nie potrafił mi go zapewnić, gadał więc od rzeczy. Z jakiegoś powodu poczułem wyrzut sumienia, jakbym to ja był odpowiedzialny za zaistniałą sytuację. Skinąłem Janowi głową, obróciłem się na pięcie i wyszedłem bez słowa z warsztatu.

Wsłuchując się w przyjemny dźwięk butów stukających o bruk, przeszedłem kawałek ulicą Szewską, po czym skręciłem w błotnistą Kramarską, kierując się w stronę Placu Na Sochaczki, gdzie zamierzałem za kilka ostatnich cienkich denarów, jakie miałem w przytroczonej do krajki sakiewce, napić się dobrego piwa w gospodzie Pod Świńskim Ogonkiem. Kiedy doszedłem do placu, zobaczyłem pokaźny tłumek, zupełnie jakby był to dzień targowy. Ludzie tłoczyli się wokół mężczyzny w szmaragdowej tunice, który krzyczał i energicznie gestykulował.

– Powiadam wam, ludzie, nie było żadnej zarazy! – usłyszałem, gdy podszedłem bliżej. – A to, co było, zesłał na nas starosta grodowy i murgrabia!

Przez tłum przeszedł pomruk pełen zdumienia i przerażenia. Kilka osób postanowiło opuścić zbiegowisko, przeczuwając kłopoty. Większość jednak, a wśród nich i ja, było zbyt zaciekawionych tym, co mówił ten człowiek, by iść za głosem rozsądku. A mężczyzna, najwyraźniej zadowolony z wciąż licznego audytorium, odezwał się ponownie:

– Po cóż walczyć z Tatarami, jeśli w boju można zginąć? Po cóż płacić haracz, skoro jest inny sposób, by ich przepędzić? Zaraza to wymówka! Wystarczyło zatruć wodę w części studni…

– Jasne, a ziemia jest okrągła! – krzyknął ktoś z tłumu. Ludzie zarechotali, ale nikt się już nie wycofał.

– A do tego jeszcze napuścili nas na Mansulów, Aksaków i pozostałych – ciągnął tamten niezrażony. – A kto zagarnął majątek tych tatarskich rodzin? Kto zyskuje najbardziej na śmierci mieszczan?

– Grabarz!

– Bogacze!

Ja nie wiedziałem, kto zyskał, ale na pewno nie był to Jan, więc z pewnością biedacy nie mogli mieć z tego żadnego pożytku. Jeśli więc nie biedni, to może istotnie bogacze. W końcu z jakiegoś powodu tymi bogaczami byli. Oni zawsze wiedzieli jak zarobić. Do kroćset złamanych gwoździ, ten człowiek mógł mieć rację! Zacząłem przeciskać się w jego stronę, by wszystko lepiej słyszeć.

– I przez to wszystko ściągnęli na nas smoka…!

Pewnie, że ściągnęli. Przecież smok tu przylazł, bo wyczuł padlinę. Zżerał wszystkie trupy wywożone z miasta, pierwej więc ludzie nawet się cieszyli z jego obecności. Teraz jednak zaczął stanowić poważne zagrożenie. Czasem krążył nad miastem, jakby szukał ofiar. Blokował trakt, płosząc chłopów i kupców. Nie było bowiem zaciężnych, od kiedy nie starczało pieniędzy na ich opłacanie. Książęce zaś wojska były daleko, gdyż książę dochodził swych roszczeń gdzieś na Rusi. Tylko nieliczni, których stać było na własne orszaki, mogli podróżować nie niepokojeni przez zwierzę. W mieście zaczynało brakować jedzenia, zupełnie jakby było oblężone, bo choć mieszczan ubyło, częściowo ich miejsce zajęli podgrodzianie.

– Dlaczego starosta nie rozprawi się ze smokiem?! Dlaczego nie wyśle wojska?! – dopytywał się mężczyzna, którego w myślach nazwałem Szmaragdowym. I zaraz sam odpowiedział: – Bo to tchórze! Tak się boją smoka, że na jego widok trzęsą dupami, aż im portki spadają. I oni mieli stawić czoła czambułowi? Toż przecie tylko z babami walczyć potrafią…

Zacząłem zastanawiać się, o jakim wojsku on mówi, lecz w tym momencie, niczym duch wywołany przez Szmaragdowego, zjawił się na placu sam hutman ratuszny Kamieński, otoczony pachołkami. A każdy z nich dzierżył w dłoni drewnianą pałkę, gotowy rzucić się na zebranych jak pies zerwany z uwięzi, gdy tylko padnie rozkaz pana. I ten rozkaz padł.

Jakiż powstał tumult! Ileż było krzyku! Pachołkowie roztrącali ludzi, dążąc najwyraźniej ku Szmaragdowemu. Stanąłem więc przed nim, ścisnąłem w obu dłoniach kij, by własną piersią zasłonić…

Nic nie zasłoniłem, tylko nagle zrobiło się ciemno jak w dupie.

 

***** ***

 

Ocknąłem się, kiedy ktoś oblał mnie wodą z wiadra. Próbowałem unieść się na łokciu, lecz poczułem straszny ból z tyłu głowy, więc ponownie opadłem z jękiem na ziemię. Czyjeś silne ręce szarpnęły mnie, podniosły jak worek buraków i postawiły na nogi. Ktoś trącił mnie pałką w nerki, zmuszając, bym ruszył do przodu.

Ja, Szmaragdowy i kilku innych mężczyzn znaleźliśmy się w szpalerze strażników miejskich, którzy prowadzili nas, jak sądziłem, w stronę ratusza. Wciąż ogłuszony, ledwo powłóczyłem nogami, czaszkę zaś rozsadzał piekielny ból. Widząc to, Szmaragdowy ujął mnie pod rękę i nie pozwolił upaść, nim dotarliśmy na miejsce. Byłem mu bardzo wdzięczny i dumny, że tak ważny człowiek okazał mi serce. Bo nie miałem wątpliwości, że Szmaragdowy to ktoś bardzo ważny. Czyż zwykły mieszczuch poważyłby się wystąpić przeciw samemu staroście?! Na przykład ten, który na przemian już to błagał strażników o litość, już to im złorzeczył, a przy tym tak łkał, że się cały osmarkał? Albo tamten, co to wyjął sakiewkę, wcisnął ją w dłoń hutmanowi i za chwilę go nie było?

Zgodnie z moimi przewidywaniami, strażnicy doprowadzili nas do ratusza, po czym wtrącili wszystkich razem do ciemnicy. Wbrew nazwie nie było tu jednak całkowicie ciemno, bo tuż pod sufitem w zagłębieniu w ścianie mieściło się niewielkie okno. Z zewnątrz mało kto je widział, bo było naprawdę malutkie i znajdowało się tuż nad ziemią w cieniu pręgierza. Cuchnęło tu za to niemiłosiernie, jakby ktoś zmieszał odór dzielnicy garbarzy ze smrodem brudu wydłubanego spomiędzy palców u nóg chorego żebraka. Ten straszny fetor uderzył mnie z taką mocą, że omal nie straciłem przytomności. Szmaragdowy dał mi jednak w pysk i w ten sposób ocucił.

– Krwawisz – powiedział, kiedy obmacał moją obolałą czaszkę.

Nie zastanawiając się długo, rozerwał rękaw własnej tuniki i obwiązał mi głowę.

– Powiedz mi, panie, czy to wszystko prawda? – zapytałem, gdy zostałem już opatrzony.

Nie od razu odpowiedział. Przypatrywał mi się dłuższy czas, gładząc brodę. Ciszę przerywało tylko chlipanie jednego ze współwięźniów.

– Zadziwiasz mnie, chłopcze – rzekł wreszcie. – Stanąłeś w mojej obronie, nie wiedząc, po czyjej stronie racja. Jesteś albo szaleńcem, albo człekiem przez Boga zesłanym. Masz li więc jakowąś misję do wypełnienia? Oczywiście, nie możesz tego wiedzieć – uciszył mnie gestem i szybką odpowiedzią na własne pytanie. Wzniósł głowę i ręce ku niebu, a właściwie ku sklepieniu ciemnicy i zakrzyknął: – Panie, czy oto zesłałeś nam wybrańca, który poniesie prawdę?! Czy to twój dar?! – A potem ciszej zwrócił się do mnie – Czy może masz na imię Bożydar?

– Nie, Herman…

– Niemiec! – warknął ktoś.

– Pewnie szpieg!

– Po cóżem się na tym placu zawieruszył!

– Nie gadajcie głupot, ludzie! Przecie pałkarze hutmana łeb mu rozwalili!

Tamci mruczeli jeszcze chwilę nie do końca przekonani, ale autorytet Szmaragdowego w końcu ich uciszył. Tylko ten jeden chlipał i biadolił dalej, ale już nie tak głośno.

– Zaraza to kara boska za grzechy, a przecie nas Bóg nie miał powodu karać, nieprawdaż?

– Moją starą to akurat zaraza mogłaby wziąć, a nie wzięła – mruknął jeden z mężczyzn.

– Zamilcz, Ciechu! Bóg obronił nas przed tatarską hordą, czemuż więc miałby zsyłać na nas plagę? Ale szatan nie śpi. Jednak ty, chłopcze, jesteś płonącym mieczem, który zetnie łeb hydrze!

– Ale przecież Tatarzy odeszli, bo…

– Nie myśl, chłopcze, tylko uwierz, a zajdziesz dalej, niżbyś się spodziewał. Zostałeś zrodzony do wielkich celów. To nie przypadek, że spotkałem cię na swej drodze. Masz misję do wykonania, lecz jesteś ślepy. Ale ja będę twoim przewodnikiem.

Usiadł obok, opierając się o ścianę. Objął mnie ramieniem i przytulił do siebie.

– Nie myśl teraz, tylko śpij.

Ból, smród i emocje sprawiły, że naprawdę poczułem ogromne zmęczenie. Sen był wybawieniem od wszelkich trosk dzisiejszego dnia. Straciłem dom, wplątałem się w niebezpieczną intrygę, zostałem ranny… Przypomniałem sobie słowa Jana, który zapewniał, że buty przyniosą mi szczęście. I dokąd mnie poniosły?! Zamiast się rozzłościć, uśmiechnąłem się do tej myśli. Naiwny Jan! 

Tymczasem w ciemnicy zrobiło się rzeczywiście ciemno, bo żaden promień słońca nie docierał już do okna. Na zewnątrz rozległ się złowrogi skrzek smoka. Gwar miejski stawał się coraz cichszy. Ułożyłem głowę na kolanach Szmaragdowego i szczęśliwie zapadłem w głęboki sen.

 

***** ***

 

Nie wiem, jak długo spałem, ale gdy się obudziłem, w celi panował taki sam półmrok jak wtedy, gdy nas tu wtrącono. Zapewne wstał nowy dzień. Nozdrza nieco już przyzwyczaiły się do odoru, oczy zaś do ciemności. Głowa bolała odrobinę mniej. Wargi miałem spierzchnięte, a w ustach czułem suchość. Marzyłem o kropli wody.

Obok mnie nie było Szmaragdowego. Pod ścianą naprzeciwko siedział mężczyzna, którego zwali Ciechem. Pozostali również siedzieli lub leżeli na klepisku. Ktoś sikał w najdalszym kącie ciemnicy. Ten, którego nazwałem w myślach Marudą, pociągał nosem, ale już się nie odzywał.

– Gdzie on? – zapytałem krótko Ciecha, bo język nie był dość giętki, by więcej gadać.

– Ścibor? Zabrali go na spytki. – A potem dodał groźnym tonem: – Posłuchaj, chłopcze, nie wiem kim jesteś, ale będzie lepiej, również dla ciebie, jeśli przestaniesz wściubiać nosa w nie swoje sprawy. Nie chcemy tu żadnych podejrzanych obcych…

– Daj mu spokój, Ciechu. Czemu się czepiasz dzieciaka? – wtrącił się siedzący obok mężczyzna.

– Dla ciebie jestem Ciechosławem, nie Ciechem, Rosławie. A od kiedy ty stałeś się takim miłośnikiem Niemców, co?

– A co ci przeszkadza, że on Niemiec? – rzekł Rosław, którego imię bardzo pasowało do postury.

Ciech, czy też Ciechosław chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz w tym momencie drzwi do ciemnicy otwarły się i do środka weszło trzech strażników, a każdy z nich równie potężny jak Rosław, w dodatku uzbrojeni w miecze. Rozejrzeli się po celi, po czym jeden z nich, chyba dowódca, bo odziany w kolczugę i hełm, wskazał palcem na mnie.

– Tego brać! – rozkazał.

No i mnie wzięli. 

 

Zaciągnęli mnie wąskimi schodami, nie wiem ile pięter w górę. Na koniec rzucili na podłogę w dużej, jasnej sali. Tak jasnej, że musiałem zmrużyć oczy i przez jakiś czas nie mogłem rozpoznać postaci i sprzętów. Wolałem więc uklęknąć, niż próbować wstawać.

– Jak cię zwą, młody człowieku?

Głos mężczyzny, który zadał pytanie, był dźwięczny i mocny, lecz jednocześnie łagodny i przyjazny. Zamrugałem oczami, by wyostrzyć wzrok. Dostrzegłem wreszcie zaskakująco niskiego i drobnego człowieka, zupełnie nie pasującego do swego brzmienia. Odziany był jednak dostatnio w jedwabną błękitną tunikę i brązowy wełniany płaszcz przesunięty na lewe ramię, spięty złotą tarczką z herbem. Ręce założone miał z tyłu, a pierś wypiętą do przodu. Wreszcie dotarło do mnie, że był to sam murgrabia Zbylut!

– Chyba nie walnęli cię tak, że straciłeś słuch, nicponiu?

– Hejjman… – odpowiedziałem w końcu z trudem, bo język miałem wyschnięty na wiór – Herman.

– Niemiec! – ryknął Zbylut. – No dobrze, nie twoja wina – dodał nieco spokojniej po chwili. – Powiedz mi… Hermanie, czy rozpoznajesz tego tu jegomościa?

Zbylut brodą wskazał kierunek, gdzie miałem spojrzeć. 

Pod oknem, oparty o ścianę, otoczony przez dwóch uzbrojonych strażników, siedział ze spuszczoną głową Szmaragdowy. Cała jego tunika upstrzona była czerwonymi plamami.

– Jezusie, Maryjo… – jęknąłem.

– Zatem rozpoznajesz? – dopytywał Zbylut.

– Toż to Szmaragdowy! Znaczy, Ścibor Szmaragdowy…

Murgrabia zaniósł się śmiechem.

– Słyszeliście? Szmaragdowy!

Teraz śmiali się już wszyscy strażnicy. Zerknąłem w stronę Ścibora. Ten uniósł na chwilę głowę i spojrzał na mnie. Nie wiem jednak, czy cokolwiek widział przez zapuchnięte powieki.

– Ten człowiek to przestępca, który nawoływał do buntu przeciw prawowitej władzy Jaśnie Wielmożnego Pana Starosty Jarogniewa, a tym samym buntu przeciw władzy Jego Książęcej Mości. A zatem także do buntu przeciw z bożej łaski Jaśnie Panującemu! Czy rozumiesz, co mówię?

Skinąłem twierdząco głową, choć przeczuwałem, że następne pytania będą coraz trudniejsze.

– Nie słyszę!

– Tak, Jaśnie Wielmożny Panie.

– Czy potwierdzasz, że ten oto przytomny tu Ścibor rozpowszechniał łgarstwa, jakoby to nasz Jaśnie Wielmożny Pan Starosta Jarogniew był odpowiedzialny za zatrucie studni i śmierć setek mieszczan?

Co miałem odpowiedzieć? Zakręciło mi się w głowie od tych wszystkich tytułów. Powrócił tętniący ból w czaszce. To oczywiste, że rozpowszechniał, lecz czy były to kłamstwa? Czy ktoś tak ważny i szlachetny, jak Szmaragdowy, mógłby mówić tak straszne rzeczy, gdyby były nieprawdziwe? A przecież ja miałem misję, a on był moim przewodnikiem. Za żadne skarby nie mogłem go zdradzić!

– Wystarczy jedno słowo – mówił dalej murgrabia Zbylut, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Starczy, że powiesz “tak” i zaraz pójdziesz sobie wolny do domu. Czy słyszałeś jak przemawiał Ścibor?

Skinąłem twierdząco głową. Nagle poczułem, że bardzo chce mi się siku.

– Zatem potwierdzasz oskarżenia?! – zakrzyknął triumfalnie tamten.

Wolność miałem na wyciągnięcie ręki. Pęcherz mówił mi: “odpuść sobie”, rozum wszak podpowiadał, żeby nie wierzyć w zapewnienie murgrabiego. Nie wiem, czy kierowała mną mądrość, szlachetność, czy głupota, ale powiedziałem stanowczo:

– Nic nie potwierdzam!

Murgrabia był tak zaskoczony, że tylko rozwarł gębę, po czym poczerwieniał na każdym skrawku odsłoniętego ciała. Podszedł do mnie i z całej siły kopnął w żebra. Jęknąłem i przewróciłem się na bok.

– Ty głupi gnojku!

Kopnął ponownie, tym razem w brzuch. To dziwne, ale zwróciłem uwagę na jego buty. Były wysokie i żółte, wykonane z miękkiej skóry z długimi czubami, które na moje szczęście zginały się podczas uderzeń, więc ciosy nie bolały tak bardzo. Gdyby czuby były sztywne, murgrabia chyba podziurawiłby mnie kopniakami. A ja musiałem jeszcze uważać, żeby nie popuścić.

Niestety, Zbylut także dostrzegł moje trzewiki.

– Skąd je masz, złodzieju?!

Murgrabia miał ten dar, że w krótkim zdaniu potrafił zawrzeć jednocześnie pytanie i odpowiedź na nie. Odruchowo podkurczyłem nogi, jakbym chciał schować trzewiki przed nieprzyjaznym wzrokiem.

– Moje ci one, moje…!

– Ściągaj je, psi synu, ale już!

Kiedy Zbylut przekonał się, że nie mam zamiaru pozbyć się ich po dobroci, złapał mnie za nogę i sam próbował zdjąć jednego buta. Wiłem się jak węgorz, ale murgrabia, mimo drobnej postury, okazał się człowiekiem nadzwyczaj silnym. A jednak trzewik pozostał na nodze, choć Zbylut jeszcze bardziej poczerwieniał ze złości i wysiłku. Purpura twarzy ładnie komponowała się z błękitem tuniki.

– Psiajucha! – zaklął szpetnie. Nie wiem, co psy uczyniły ludziom, że stały się częścią tak wielu najgorszych przekleństw. Widać wierność i bezwzględne posłuszeństwo nie popłaca… – Przybywają tacy, kradną tylko i choroby roznoszą, psubraty! Wojmirze, sam tu! Miecza dobądź i utnij patyki temu złodziejowi.

 

***** ***

 

Ze smutkiem patrzyłem na cudem ocalone, lecz bose stopy. Strata trzewików bolała bardziej, niż siniaki i stłuczenia po razach, jakie przyjąłem od wczoraj. I cóż z tego, że dziś jeszcze jestem w jednym kawałku! Jutro ja i pozostali więźniowie zawiśniemy, jedynie Szmaragdowy, jako szlachcic, zostanie ścięty. Na nieszczęście nas wszystkich kata nie imała się żadna zaraza.

Ścibor gładził mnie po głowie i chwalił moje gęste, kręcone włosy. Chciał mnie pocieszyć, ale jakoś nieskładnie mu szło, bo przecież obity był jak kotlet i to ja powinienem się nim zaopiekować. Ale nie potrafiłem, tak jak nie umiałem zająć się Janem.

Moje smutki przerwał dźwięk trąbki. Po chwili usłyszeliśmy głos herolda:

– Z rozkazu Jaśnie Wielmożnego Pana Starosty Jarogniewa, oznajmia się, co następuje: Ten, kto ubije smoka lub przepędzi go precz tak, że nie będzie już szkodził ludziom i zwierzętom gospodarskim najmniej dwadzieścia pięć stajań stąd, otrzyma w nagrodę miasto w zarząd i pół ręki starostówny… tfu! Wróć! Pół miasta i całą rękę starostówny Kostromiły! Mieszkańców miasta zobowiązuje się do udzielenia wszelkiej pomocy śmiałkom wyruszającym przeciw bestii, w tym noclegu, jadła, napitku, ochędóstwa, pod warunkiem wszakże, że wszystko to służyć będzie wypełnieniu misji…

– Już ja widzę tych śmiałków! – zaśmiał się Ciech.

– Zobaczysz, Ciechu, że będzie ich wkrótce więcej, niż potrafisz zliczyć. Wielu będzie chciało mieć darmowe żarcie i inne przywileje. A kto sprawdzi, czy to bohater, czy oszust? Czy wybiera się zabić bydlę, czy z siebie zrobić bydlę w zajeździe? Starosta, pies go w dupę trącał, nie potrafi nic normalnie zorganizować. Pewnie maczał w tym palce ten jego tępy doradca Siesin. Założę się, że on też będzie udawał śmiałka. To nowy sposób na wyciągnięcie od mieszczan ostatniego grosza – ożywił się Ścibor. Byłem pełen podziwu dla przenikliwości jego umysłu, ale i swoje trzy grosze postanowiłem dorzucić:

– Myślałem jak można pozbyć się bestyi. Gdyby tak podrzucić mu na przykład zewłok owcy nafaszerowany…

– Zamilcz, głupcze! – warknął Ciech, który chyba mnie nie lubił. – Smoka należy ubić, nie dokarmiać.

– Chłopak może mieć rację. Słyszałem, że tak kiedyś zrobili pewni grodzianie i… – zaczął bronić mnie Ścibor, ale mowę przerwały mu dziwne odgłosy z rynku.

Herold ogłaszał kolejne zarządzenie starosty, gdy naraz na placu dało się słyszeć wrzawę, która z każdą chwilą przybierała na sile, i na którą składały się okrzyki, piski, stukoty, turkotania i inne takie.

– Trza obaczyć, co się dzieje – Szmaragdowy dziarsko poderwał się na równe nogi, jakby nie był krótko po przesłuchaniu przez murgrabię. – Hermanie, tyś najlżejszy. Wleziesz na mnie i zerkniesz przez okno.

Ciech podsadził mnie, czyniąc z dłoni coś w rodzaju strzemiona. W mgnieniu oka znalazłem się na ramionach Szmaragdowego. W wąskim oknie tkwiły dwa żelazne pręty, których się chwyciłem. Okienko było tak wąskie, że ledwo zmieściłem w nim całe dłonie. W twarz uderzył mnie lekki powiew wiatru, odsuwając precz smród ciemnicy. Ze świstem wciągnąłem w nozdrza świeże powietrze i zrobiło mi się tak błogo, że nie zwróciłem nawet uwagi, jak Ścibor wsunął ręce pod moją tunikę i mocno ścisnął uda.

– Gadajże, co widzisz!

– Pręgierz widzę!

Na dole rozległ się pomruk niezadowolenia, a nawet przekleństwa.

– I herolda widzę ze strażą miejską…

– Przecie nie oni rejwach czynią!

– Musi niemały tłumek nadciąga od Masztalarskiej… o, widzę!

– Co widzisz?

– Baby!

I rzeczywiście, przez rynek przetaczała się kolorowa chmara mieszczanek w podwikach i czepkach oraz sukniach szurających po ziemi. Niewiasty wykrzykiwały groźby w stronę herolda i strażników, choć najwyraźniej tyczyły się one pana starosty. Wymachiwały przy tym całym arsenałem kuchennych sprzętów – noży, tasaków, patelni, chochli, a nawet tarek. Były też rożny, a także moździerze z tłuczkami lub po prostu same tłuczki. Zatrzymały się kilkanaście kroków od herolda i jego świty. Wtedy przed szereg wysunęła się białogłowa o pełnych kształtach, najwyraźniej z dość zamożnego domu, sądząc po stroju skrojonym wedle najnowszej mody. W bordowej wierzchniej sukni przycięto rękawy w łokciach, które zwisały swobodnie ku ziemi, odsłaniając jednocześnie niebieskie rękawy sukni spodniej, zdobione kościanymi guziczkami. Na głowie miała biały czepek podtrzymywany pod brodą szeroką wstążką.

Niewiasta złapała się pod boki, zadziornie uniosła brodę i rzekła mocnym, nieznoszącym sprzeciwu głosem:

– Uwolnić mi tu naszych chłopów, bo jak nie, to tak wam skóry przetrzepiemy, że ino trociny będą z dup lecieć! Ale już, psie wasze macie!

Chór mieszczanek potwierdził groźbę prowodyrki, dodając przy tym wiele wymyślnych wyzwisk.

– Toż to moja Wszemiła! – usłyszałem z dołu głos Ciecha. – Mój skowroneczek przyszedł po nas…

– Znaczy się ta, co to jej nawet zaraza nie chciała? – prychnął Rosław. 

Odpowiedział mu gromki śmiech pozostałych. I ja roześmiałem się szczerze, lecz zachwiałem się przez to i niewiele brakowało, żebym spadł z ramion Szmaragdowego. Na szczęście ten trzymał mnie mocno, a nawet chwycił za pośladki, bym łatwiej złapał równowagę.

Ciech mruknął coś zły jak sto diabłów, że się z niego śmiano, ale ja już go nie słuchałem, tylko przypatrywałem się wydarzeniom na placu. 

Tymczasem obok Wszemiły stanęła następna mieszczka, już nie tak strojna, za to bardzo ładna, nieco pulchna, ale tak w sam raz. Wyciągnęła przed siebie dłoń i długim palcem wskazała jednego ze strażników.

– Nie stawaj mi na drodze, Goraździe! – krzyknęła. – Idź precz stąd, pókim dobra, albo przez rok nie legnę z tobą!

Biedny Gorazd nie wiedział, co robić. Znalazł się między młotem, a kowadłem, jakby powiedział mój przyjaciel, kowal Tomisław. Będąc na służbie, nie mógł ot tak opuścić szeregu. Z drugiej strony groźba, jaką usłyszał, była nie mniej straszliwa, niż konsekwencje dezercji.

Rozpoznałem Gorazda – jeszcze niedawno był czeladnikiem szewskim i szykował się do majstersztyku. Zaraza zatrzymała go jednak tutaj i nie mógł odbyć obowiązkowej podróży po innych miastach, by poznać nowe techniki szewskie. Był może zbyt niecierpliwy, ale przecież butów nie bardzo było teraz dla kogo robić. Za to przetrzebiona morowym powietrzem straż miejska chętnie przyjmowała nowych ludzi i przyzwoicie płaciła. A czeladnicy i mistrzowie, a nawet starsi spośród terminatorów, przeszkoleni byli w walce – wszak każdy cech musiał wystawić hufiec do obrony swojego odcinka murów w razie najazdu.

– Nawojko, na miłość Boga, nie czyńże mi tego!

Towarzysze Gorazda jęli dowcipkować sobie z biednego młokosa i trącać go, lecz za chwilę uśmiechy znikły im z twarzy. 

W stronę strażników poleciał tłuczek, który trafił jednego z nich w głowę. Ten chwycił się za czerep, jęknął, zachwiał na nogach i padł na kolana. Mieszczki wydały z siebie okrzyk tryumfu. Nie zamierzały dłużej negocjować. Choć marnie uzbrojone, jak na komendę rzuciły się z furią na mężczyzn. Ci zaś całkowicie zaskoczeni, wcale nie podjęli walki, jeno wzięli nogi za pas i tyle ich widzieli. A potem zdarzenia potoczyły się jeszcze szybciej.

 

***** ***

 

Na rynku robiło się coraz tłoczniej, lecz euforia powoli przeradzała się w niepokój, gdy zaczęły dochodzić wieści o mobilizowaniu przez starostę znacznych sił, które miały wziąć odwet na niewiastach. Zbierano pono do kupy rozpierzchniętych strażników, przepędzonych z placu i ratusza. Niektóre cechy, jak choćby kupiecki, też przyłączyły się do Jarogniewa, otrzymawszy zapewnienie obniżenia podatków i innych przywilejów. Również podgrodzianie, którzy z natury nie lubili mieszczan, mieli podobno stanąć po jego stronie. Całość sił, jak to jakoby na własne oczy widzieli niektórzy, uzupełniała służba starosty oraz duchowni, biskup Stanisław oraz kanonicy Bogurad i Bdzigost, znani z wielkiej sympatii do Jarogniewa i murgrabiego. Samego Zbyluta nikt jednak nie wyśledził, obawiano się więc, że murgrabia szykuje zasadzkę. Na pocieszenie niektórzy twierdzili, że jak zwykle upił się on i bawi w zamtuzie Na Wzgórku. 

Na plac przybywali pojedynczo i w grupach rzemieślnicy ze wszystkich cechów, którzy nie zostali odcięci przez siły starosty, uzbrojeni w co się da, jako że nie było dostępu do arsenału – piekarze z wielkimi szuflami, rzeźnicy z tasakami, kowale z młotami, murarze z cegłami i inni. A wszyscy to mężowie, bracia i ojcowie zbuntowanych niewiast. Zachęceni ich przykładem, sami sięgnęli po broń, jaką mieli pod ręką, by dać nauczkę Jarogniewowi, którego nienawidzili z całego serca, lecz dotąd nie poważyli się podnieść nań ręki. Zdziwiło mię wszakże, że nie o zarazę, nie o zatrute studnie im szło! Nikt o tym nie wspominał. Mówili za to o odbieraniu praw i przywilejów mistrzom, o bezprawnym usuwaniu ze stanowisk starszych cechów i zastępowaniu ich podgrodziańskimi partaczami, z których czyniono nawet rajców! Bo starosta pod nieobecność księcia stanowił prawo takie, jakie mu się podobało. A jeśli kto próbował protestować, temu wytaczano proces przed ławą złożoną z ławników, którzy gwarantowali odpowiedni wyrok, albo zwyczajnie pozbywano się problemu gdzieś w ciemnej uliczce. 

Przez jeden dzień dowiedziałem się o świecie więcej, niż przez całe dotychczasowe życie, choć w sumie w głowie miałem straszny mętlik. Jakoś nie mogłem tego wszystkiego poskładać do kupy, a świat okazał się bardziej skomplikowany, niż mogłem ogarnąć to moim małym rozumkiem.

– Będzie gorąco – powiedział Szmaragdowy, kładąc mi rękę na ramieniu. – Ludzie wreszcie przejrzeli na oczy…

– Ale przecie oni…

– Posłuchaj mnie, Hermanie, teraz na nic tu się zdasz, jeno krzywda może ci się stać. A i tak niezgorzej potłuczony jesteś. Zrobisz więc jak mówię – udasz się do klasztoru dominikanów, do ojca Imisława. Powiesz, że przychodzisz ode mnie. Tylko broń cię Panie Boże mówić o mnie Szmaragdowy! Ojciec zatroszczy się o ciebie, a gdy przyjdzie czas, przybędę. Zrozumiałeś?

Chciałem zaprotestować, ale Ścibor ponowił pytanie takim tonem, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko skinąć twierdząco głową.

– Przybędę tak szybko, jak tylko się da. Bądź posłuszny Imisławowi. A teraz już idź.

Obrócił mnie jak kukłę i klepnął w tyłek na pożegnanie.

Zatopiony w myślach, opuściłem główny rynek niczym lunatyk. Bose stopy zagłębiały się z pluskiem w błoto niezabrukowanych uliczek czasem aż po kostki. Nie miałem najmniejszej ochoty iść do klasztoru i spotykać z jakimkolwiek klechą. Nigdy więcej po moich doświadczeniach z mężczyznami w sutannach!

Byłem głodny. Jeszcze na rynku ktoś podzielił się ze mną kawałkiem ciasta, które przyniosły mieszczanki. Ktoś dał wody z kubka. Wciąż jednak chciałem jeść i pić. Ze zdumieniem zauważyłem, że choć straciłem węzełek, wciąż u krajki wisiał mój mieszek, a w środku głucho pobrzękiwały denary. Ruszyłem więc w stronę Placu Na Sochaczki, by znaleźć się jak najszybciej w gospodzie Pod Świńskim Ogonkiem, jak to planowałem już wczoraj.

Gdy znalazłem się w sieni karczmy, dotarł do mnie miły uszom gwar biesiadników i smakowity zapach potraw. Wewnątrz, mimo wczesnej pory i niezwykłych zdarzeń, które rozgrywały się dziś w mieście, było sporo gości, którzy głównie raczyli się piwem. Wtem tuż przed nosem pojawił mi się tłusty karczmarz ze złym wyrazem czerwonej twarzy.

– Piniondz ma?! – warknął groźnie. Z jego gęby jak zwykle dolatywał odór czosnku i kwasu. Karczmarz nie bał się spożywać czosnku, choć przywieźli go Tatarzy, a wszystko, co tatarskie, było dziś podejrzane.

– No jak nie ma, jak ma – odpowiedziałem dumnie.

– To pokaże.

Rozsupłałem mieszek i wysypałem wszystkie trzy denary na dłoń.

– I co niby za to chce? – karczmarz zaśmiał się szeroko, ukazując braki w uzębieniu.

– Piwo…

Grubas chwycił mnie za rękę i przybliżył dłoń do oczu, by lepiej przyjrzeć się monetom.

– Starczy najwyżej na dwie kwaterki cienkusza.

Z oburzenia mnie zatkało. Karczmarz wykorzystał to, zabrał pieniądze i wskazał miejsce w kącie, z dala od innych gości.

– Tam siędnie, bo śmierdzi jak zaraza. I niech nie robi takiej miny. Takie czasy, takie ceny.

Zrezygnowany usiadłem we wskazanym miejscu. Znajdowało się niedaleko wejścia i okna. Nie było złe, gdyż miałem stąd widok na całą izbę. Większość gości znałem z widzenia, bo to stali bywalcy. Czterech piekarzy wypoczywało po robocie, zasiadłszy przy jednym stole. Ich najwyraźniej nie interesowały wypadki na mieście, albo nie mieli o nich pojęcia. Przy drugim, większym stole, dysputy toczyli robotnicy dniówkowi, którzy zwykle o tej porze pracowali przy łataniu murów, ale obecnie miasto nie miało na to pieniędzy. Przychodzili oni do karczmy zazwyczaj dużo później, zjadali wielkie misy owsianki lub kaszy z grzybami, a resztę dniówki przepijali niemal w całości. Przed zarazą było ich tylu, że zajmowali połowę miejsca w izbie. Praktycznie co dzień te biesiady kończyły się awanturami i bójkami.

Trzeci stół zajmował jegomość, którego dotąd nigdy nie widziałem, i który bardzo wyróżniał się spośród gości. Odziany był w ciemny wełniany podróżny surkot z kapturkiem, teraz odrzuconym do tyłu. Dzięki temu widziałem jego czarne, proste włosy oraz twarz o lekko azjatyckich rysach. Spod rozcięć płaszcza wystawały rękawy obcisłego dubletu. Na nogi założone miał nogawice i buty z cholewkami, które jednak kryły się prawie w całości pod ławą. Przypomniały mi one moje własne, utracone trzewiki. 

Szczęśliwie nie zdążyłem się zasmucić, bo oto znów pojawił się przede mną karczmarz. Nim postawił na stole gliniany kubek z piwem, zgarnąłem zamaszystym ruchem przedramienia resztki jedzenia z poprzedniej uczty. 

Pierwszy łyk był rajem dla podniebienia. Dopiero przy czwartym albo piątym poczułem cierpki smak, który zaczął mi przeszkadzać. Młody cienkusz był trunkiem dla dzieci, a ja miałem już szesnaście wiosen i marzyłem o prawdziwym piwie. Ale cóż, jak się nie ma co się lubi…

Zawodowa ciekawość sprawiła, że zacząłem intensywnie obserwować nieznajomego, gdyż chciałem przyjrzeć się jego butom. I chyba to moje zachowanie przyciągnęło jego wzrok, który przeszył mnie jak tatarska strzała.

Obcy, bo z całą pewnością człowiek ten pochodził z dalekich stron, przypatrywał mi się dłuższą chwilę ze zmarszczonym czołem i ściągniętymi brwiami, jakby był bardzo zły, albo niedowidział. Potem kiwnął przyzywająco ręką. Wstałem więc i podszedłem grzecznie i nieśmiało.

– Bliżej – powiedział niskim głosem po naszemu. – Stój – dodał, kiedy się zbliżyłem. Zmarszczył wąski nos, gdy najwyraźniej poczuł mój niezbyt przyjemny zapach. – Ja ciebie chyba znam.

– To niemożliwe, panie…

– Nie terminujesz ty czasem u Jana Szwieca?

Wyraz, jaki przybrała moja twarz musiał utwierdzić mężczyznę w przekonaniu, że trafnie odgadł, kim jestem. Zadowolony uśmiechnął się i kazał siadać naprzeciwko, na ławie po drugiej stronie stołu. Poczułem się trochę nieswojo. Jakże to ja, prosty uczeń szewski, miałbym dzielić stół z takim panem? On jednak nalegał. Spojrzałem tęsknie na kufel pozostawiony na stole w kącie.

– Głodnyś? – zapytał, po czym dodał, nie czekając na odpowiedź: – Pewnie, żeś głodny. Karczmarzu!

Zamówił dla mnie miskę pęczaku z warzywami, polanego sosem i okraszonego słoniną. Na sam dźwięk tych słów dostałem potężnego ślinotoku, a w brzuchu głośno zaburczało. Co więcej, kazał przynieść dla mnie prawdziwe szlacheckie piwo!

Podany w cynowym kuflu z przykrywką trunek, nalany pod strych z gęstą pianą, miał wyborny smak! Cierpkość została złamana miodem. Nie chciałem, by nieznajomy uznał mnie za nieokrzesanego prostaka, postąpiłem więc zgodnie z tradycją i po pierwszym łyku przeciągnąłem palcem najpierw po lewym wąsie (a w zasadzie meszku, który ledwo mi wyrastał), potem po prawym, następnie zaś stuknąłem palcem w stół z góry, z dołu, wreszcie tupnąłem nogą i rzekłem: “Piwo!”. Mężczyzna patrzył na mnie z lekkim rozbawieniem, ale na koniec kiwnął z uznaniem głową.

Nieznajomy miał na imię Aidar i był kupcem, ale też parał się wojaczką, jeśli akurat to bardziej się opłacało. Podróżując w interesach, często przybywał do naszego miasta. Kiedy był tu ostatnim razem, zostawił u Jana buty do naprawy i z jakiegoś powodu zapamiętał mnie!

– A potem przyszła zaraza i miasto zostało zamknięte. Przez to nie mogłem odebrać moich trzewików. Może je pamiętasz…?

Jedząc przepyszną kaszę, nie zwracałem szczególnej uwagi na jego słowa, kiedy jednak zaczął opisywać trzewiki, jedzenie stanęło mi w gardle i napęczniało tak, że omal się nie udławiłem.

– Czyżby coś się z nimi stało? – zapytał zaniepokojony.

– One… zostały ukradzione – odparłem oględnie.

Aidar ścisnął worek, który leżał obok niego na ławie, a którego dotąd nie zauważyłem, po czym wyjął z niego dziwny przedmiot. Z hukiem położył go na stole, a wtedy zorientowałem się, że to broń podobna do kiścienia o krótkim trzonku. Jednak zamiast kuli z kolcami, posiadał przymocowaną rzemieniem końską żuchwę.

– Kto? – zapytał krótko zduszonym głosem.

– Chyba… chyba murgrabia…

– Panie Aidarze, błagałem waszmość pana, żebyś nie wnosił… – karczmarz pojawił się obok nas, jakby wylazł spod ziemi. Przybysz gestem natychmiast go uciszył. W ogóle zrobiło się cicho, bo pozostali goście również przerwali rozmowy.

Zaczęło ogarniać mnie przerażenie. Chyba znów wpakowałem się w jakąś kabałę. Nieraz przekonałem się, że kłamstwo ma krótkie nogi. I choć nie skłamałem, całej prawdy przecież nie rzekłem.

– Znajdę go w ratuszu?

– Bój się pan Boga, panie Aidarze! – jęknął karczmarz.

– Raczej nie – powiedziałem. – Albo prowadzi wojsko na rynek, albo…

– Ten moczymorda siedzi w zamtuzie! – krzyknął ktoś z głębi karczmy.

– W którym?

– Na Wzgórku…

– Daleko to?

– A gdzież! Toż to naprzeciwko!

Aidar spojrzał przez okno.

– Gdzie tu jaki pagórek? Co wy mi tu…?

– Wzgórek, nie pagórek – wyjaśnił cierpliwie karczmarz. – To tylko taka nazwa. A zamtuz jest tam – podszedł do okna i wskazał palcem kierunek.

Aidar wstał, sięgnął za pazuchę i wyciągnął stamtąd monetę, którą rzucił na stół. Ta pięknie zabrzęczała – był to prawdziwy florencki złoty dukat, jaki widziałem drugi, może trzeci raz w życiu.

– Karczmarzu, teraz wychodzę, lecz wrócę. Przez ten czas niech niczego nie zabraknie temu tu… jak właściwie na ciebie wołają?

– Herman.

– Niemiec? – Aidar zdawał się być przez chwilę zaskoczony. – Nieważne. Kiedy zatem wrócę, niech konie będą gotowe, a i mój oręż, który masz w pieczy takoż. Hermanie, będę potrzebował pomocnika. Ruszysz tedy ze mną, nieprawdaż? Doskonale! A na wieczór niech na nas kwatera czeka.

 

***** ***

 

Z miasta wyjechaliśmy Bramą Mostową przez nikogo nie niepokojeni, jeśli nie liczyć gromadki dzieciaków umorusanych jak nieboskie stworzenia. Wcześniej, zaraz po opuszczeniu karczmy, słyszeliśmy wrzawę dobiegającą od strony rynku. Potem, gdy już znaleźliśmy się w pobliżu murów, wypatrzyłem zabudowania klasztoru dominikanów. To wszystko przypomniało mi o Szmaragdowym i misji, którą miałem wypełnić pod jego przewodnictwem. Cóż jednak mogłem począć?! Aidar nakarmił mnie i napoił, a teraz nazywał swym giermkiem! On stał się moim przewodnikiem i to z nim miałem wypełnić misję. Nie wiedziałem tylko jeszcze jaką, ale jemu zaufałem i czułem się przy nim bezpiecznie. No i Aidar nosił moje-swoje trzewiki, które miały w sobie jakąś magiczną moc przyciągania. Musiały być zresztą zaczarowane, bo jak to możliwe, że pasowały zarówno na takie drobne stopy jak moje i murgrabiego, jak i na dużo większe Aidara?

Zabudowania na Podgrodziu były opuszczone i zrujnowane, zdewastowane głównie przez złodziei, którzy kradli, co tylko dało się unieść. Smok szkód poczynił niewiele, bo nie zapuszczał się w to miejsce, od kiedy zauważył, że nie znajdzie tu nic do przekąszenia. W okolicy włóczyły się tylko sfory zdziczałych i wygłodniałych psów. I to z ich powodu musieliśmy wzmóc czujność.

Aidar jechał przodem na koniu niedużym, za to bardzo wytrzymałym, o grzbiecie i zadzie szerokim, a nogach grubych i mocnych. Oprócz w kiścień, uzbrojony był teraz w krótki łuk schowany w zamszowym sajdaku. Z przytroczonego z tyłu siodła kołczana wystawały pióra strzał. W lewej dłoni mężczyzna dzierżył włócznię. U lewego boku wisiała szabla. Takoż po lewej u siodła błyszczała niewielka okrągła tarcza. Gdyby nie europejski ubiór, wyglądałby jak prawdziwy Tatar.

Jechałem tuż za nim na podjezdku. Konik był tak niewysoki, że bose stopy niemal szorowały po ziemi. Zastanawiałem się, czy gdyby zaatakowała nas sfora psów, dałbym radę na nim uciec. Ale było coś, co intrygowało mnie bardziej.

– Panie, czy mogę o coś spytać?

Aidar przystanął na chwilę, tak że prawie się z nim zrównałem, a wtedy odrzekł:

– Pytaj śmiało, wszak kto pyta, nie błądzi.

– Czy murgrabia mówił, skąd… jak… te trzewiki znaczy…

– A co miał gadać, jak go o nic nie pytałem – zaśmiał się, a ja odetchnąłem z ulgą. – Wyobraź sobie, że zastałem go gołego caluśkiego, ale obutego… – tu znów przerwał, nie mogąc pohamować śmiechu. – Był tak pijany, że nie wiedział, co się z nim dzieje, ani gdzie jest. To o co niby miałem pytać? Kazałem mu zzuć trzewiki, wtedy jakby nieco przytomnieć zaczął. A uparty był! Musiałem mojego masłaka dać mu do powąchania, znaczy kiścień, jak wy to nazywacie, i pogrozić, że kolana strzaskam końską szczęką, wtedy dopiero ustąpił.

– I strzaskałeś mu nogi, panie? – zapytałem przerażony, choć przecie murgrabiego nie miłowałem.

– Szkoda było zachodu – prychnął Aidar. – Ale z lazaretu i tak nie wylizie przez tydzień. Ale ja myślałem, że zapytasz o co innego. Nie chciałbyś wiedzieć dokąd i po co jedziemy? Ależ pewnie, że byś chciał, tylko boisz się zapytać, nieprawdaż?! Tedy ci powiem – jedziemy ubić smoka.

Przez dłuższą chwilę Aidar rozkoszował się widokiem mojej miny, jakby była czymś bezcennym. Potem, cały czas uśmiechnięty, jął tłumaczyć:

– Nie taki diabeł straszny… smok, ma się rozumieć. Jest stary i schorowany. Kiedy widziałem go przed miesiącem, był jeszcze bardzo niebezpieczny i wolałem nie wchodzić mu w drogę. Ale dieta z zarażonych trupów tak mu zaszkodziła, że…

– Nie było żadnej zarazy! To spisek starosty i murgrabiego – przerwałem Aidarowi, nie bacząc, że może mnie za to nawet obić. On zaś zmarszczył brwi i spochmurniał.

– Co ty wygadujesz? Kto ci naopowiadał takich bzdur?

– Szmaragdowy. Znaczny ktoś!

– Znaczny to on jest głupiec! Dam ci dobrą radę – trzymaj się z dala od tego szarlatana. Złoiłbym ci skórę za takie gadanie, gdybyś nie był mi teraz potrzebny.

– Ależ panie, jakże ja mam ze smokiem walczyć? Toć przecie ja nie potrafię! – Nie dodałem jeszcze, że i boję się przeraźliwie.

– Jakem ci rzekł, smok ledwo zipie. Pozawczoraj napatoczyłem się nań na Rozstaju. Wiesz, gdzie to? No właśnie, jakieś ćwierć stajania stąd. Kiedy zobaczył, że się go nie boję, jeno po łuk sięgam, czmychnął jak niepyszny. Ten smok ino prostych łyczków mógłby teraz upolować. A skoro nagrodę wyznaczono, pośpieszyć się musimy, co by nas kto nie uprzedził.

Ja nie miałem się za prostego łyczka, ale i tak byłem przekonany, że to smok upolowałby mnie, nie ja jego, i to nawet gdyby zwierzę już prawie zdechłe było. Aidar nie dał mi jednak czasu na dłuższe rozmyślania.

– Nie ty z nim przecie walczyć będziesz. Musisz mi pomóc tylko wciągnąć go w pułapkę, żebym nie ganiał za nim po całych zagonach. Patrzaj tam. Widzisz tę ścieżynę? – Mężczyzna wskazał ręką na wąską przecinkę lasu idącą w poprzek traktu. – Tu będę czekał. 

A potem wyłuszczył resztę planu.

 

Rozstaj to… po prostu rozstaj dróg, gdzie dwa szlaki z zachodu i wschodu łączyły się przy wielkim samotnym głazie, dlatego niektórzy nazywali to miejsce Samotnikiem. Zwykle panował tu wielki ruch, a liczne karawany wzniecały taki kurz, że widać było ledwie na kilkanaście łokci. Dziś jednak było pusto, powietrze świeże i czyste. Lecz w tym powietrzu czaiło się zło, a spokój był pozorny – czułem to zarówno ja, jak i mój konik.

Najpierw usłyszałem trzask łamanych gałęzi. Chwilę potem na wschodnim szlaku pojawił się On. Gdy stanął na tylnych łapach, miał dobre dziesięć łokci wysokości. Wyglądał niczym ogromna czerwonoskóra jaszczurka o łbie wielkim jak dwie końskie głowy na długiej, szczupłej szyi, wyrastającej z pękatego tułowia. Skórę miał pomarszczoną jak u zbyt szybko odchudzonego staruszka. Długi na dobre trzy sążnie giętki ogon kończył się ostrym szpikulcem, którym mógłby rozpłatać brzuch wołu. Grzbiet, kark, czerep i ogon pokrywały błyszczące łuski, podobne do rybich. 

Smok rozłożył nietoperzowe skrzydła, jakby chciał chwycić drzewa jednocześnie po prawej i lewej stronie traktu. Nabrał w płuca powietrze i zionął w moim kierunku. Byłem pewny, że mój żywot właśnie dobiegł końca. Ale zwierzę zamiast wypluć ogień, zakrztusiło się i rozkaszlało. Z pyska trysnęła jeno sadza i czarny, śmierdzący zgniłymi jajami dym.

Konik, którego dosiadałem zachował więcej rozumu ode mnie. A może po prostu rozsądnie spanikował. Najpierw stanął dęba, potem wierzgnął tylnymi kopytami, zawrócił i pogalopował przed siebie. Ledwo utrzymałem się na grzbiecie. W ostatniej chwili zobaczyłem jeszcze, jak smok opada na cztery łapy, przekrzywia łeb i łypie na mnie żółtym okiem.

Do celu miałem mniej niż ćwierć stajania, wiedziałem jednak, że bydlę zbliża się do mnie. Każde stąpnięcie potężnych łap wywoływało drżenie ziemi i głuchy, coraz lepiej słyszalny łoskot. Bestia dyszała ciężko i chrapliwie, jej oddech rozwiewał mi włosy, wnikał w nozdrza, przyprawiał o mdłości. Gdyby trakt był nieco szerszy, zwierzę zapewne rozwinęłoby skrzydła i zaatakowało z powietrza. Szczęściem na ziemi nie było tak szybkie i sprawne, tliła się więc we mnie nadzieja, dopóki nie usłyszałem tuż przy uchu kłapnięcia potężnych szczęk. Do przecinki pozostało mniej niż pół sznura, kiedy kolejny atak sprawił, że smoczy pysk trącił zad konia, ten zaś potknął się i stracił rytm biegu. Zachwiałem się i zacząłem zsuwać z grzbietu. Rozpaczliwie próbując utrzymać się na wierzchowcu, chwyciłem jedną ręką siodło, drugą końską grzywę. Tuż nad moją głową pojawiły się na pięć cali długie zębiska, a ślina spryskała mi twarz.

Ratunek nadszedł w ostatniej chwili. Kątem oka dostrzegłem szarżującego z bocznej ścieżki Aidara, trzymającego pod pachą włócznię, jakby to była kopia. W następnym mgnieniu oka za moimi plecami rozległ się łoskot i przerażający kwik zwierzęcia, gdy dzielny rycerz starł się z zaskoczonym smokiem. Dwa oddechy później spadłem z wierzchowca i potoczyłem w dół po zboczu ku rzece, aż wreszcie zatrzymałem się na jakimś głazie. Potężne uderzenie ogłuszyło mnie i chyba na jakiś czas straciłem przytomność.

 

***** ***

 

Stanąłem nad zwłokami smoka. Dla pewności trąciłem je kijem w nos, lecz zwierz ani drgnął, a i wywalony na wierzch, pokryty sadzą czerwony jęzor również leżał nieruchomo, więc nabrałem pewności, że bestyja jest martwa na amen. Prawe oko miała otwarte i patrzyła na mnie tak jak wtedy, gdy szykowała się do ataku. Ślepię otoczone było wielkim czarnym sińcem, jak u ciężko chorych, więc Aidar chyba miał rację, twierdząc, że zwierz jest niezdrów. Spod lewego skrzydła wystawał fragment złamanej włóczni. Obok leżał nieżywy koń z rozoranym brzuchem, wypatroszony jak kurczak na obiad. Nigdzie jednak nie widziałem Aidara.

Smocze zwłoki zawaliły cały gościniec. Musiałem ominąć je zboczem, przytrzymując się wierzby, o którą zwierzę najwyraźniej uderzyło z impetem, sądząc po zdartej korze i połamanych gałęziach. Wróciłem na drogę od strony ogona, a kiedy się rozejrzałem, z przerażeniem dostrzegłem wystające spod bydlęcego zadu ludzkie nogi. Nogi obute w brązowe trzewiki…

Odruchowo przeżegnałem się. Potem chwyciłem za kończyny i szarpnąłem, chcąc wyciągnąć nieszczęśnika spod truchła, jednak nie udało mi się go wysunąć ani na cal. Przelazłem więc po cielsku na drugą stronę, by, nie tracąc czasu, chwycić za złamane drzewce włóczni i przy jej pomocy unieść nieco bydlę. Mocowałem się z bestyją, jęcząc z wysiłku, aż pot zaczął mi ciec po twarzy.

– Tam jest, tam! – usłyszałem nagle dziecięcy głosik.

– O jezu, ubił go!

– Wołajcie pana Jana!

Ćwierć sznura ode mnie stało kilkoro dzieciaków. Rozpoznałem w nich te, które odprowadzały nas w mieście do Bramy Mostowej. Za nimi następna gromadka prowadziła mojego podjezdka. Na koniku siedział starszy siwy mężczyzna z równie siwą brodą. Był to Jan Szwiec we własnej osobie. Mój Jan!

Pół pacierza później Jan ściskał mnie, szlochając, jakbym to ja był trupem, nie Aidar. Jakiś przedmiot, który trzymał jedną ręką w worku uciskał mi boleśnie plecy.

– Bosyś! Jakie to szczęście, żeś bosy! – mówił przez łzy. Zmartwiło mnie, że z jego głową działo się coraz gorzej. 

– Już dobrze, Janie – powiedziałem, odpychając go delikatnie, gdyż ucisk na plecach stawał się coraz dotkliwszy i trudno było mi oddychać. W jednej chwili zaczęła też boleć mnie głowa i całe ciało. Odezwały się bowiem wszystkie rany i siniaki, jakich dorobiłem się od wczoraj do tej chwili. Poczułem, że zaraz stracę świadomość. Zacząłem osuwać się na kolana, lecz Jan przytrzymał mnie i ocucił, waląc w pysk, ale nie za mocno.

– Hej, nicponie, dawać tu konia dla bohatera, a chyżo!

Usiadłem na gołej ziemi, czekając na mojego podjezdka, a wtedy Jan wydobył z worka przedmiot, którym tak mnie uciskał. Były to trzewiki, niemal identyczne jak te, co spoczywały teraz na martwych Aidarowych nogach, jeno nieco jaskrawsze, bardziej wpadające w czerwień.

– Nie wiem, jak mogłem tak się pomylić! Podsunąłem ci niewłaściwe trzewiki – biadolił Jan. – Ale pomylić się, a pomylić, to jest różnica… A właśnie, a tamte nie wiesz gdzie są? – zapytał, zakładając mi na bose stopy nowe buty.

– Aidar ma.

– Jaki Aidar? Gdzie on, nieszczęśnik?

– Martwy leży pod smokiem.

– No tak, nic dziwnego – mruknął Szwiec. – Kto te buty wzuje, temu żywot się spuje, jak mówiła… a, nieważne. Ale żeby aż do śmierci doprowadzić… – tu cmoknął z niedowierzaniem. – No nic, trza je zabrać i dobrze schować.

– Chcę je mieć, Janie.

– Dajże pokój, chłopcze! Widzę, jak wyglądasz. To wszystko ich sprawka.

– Nie będę ich nosił, ale chcę je mieć – powtórzyłem uparcie. Sam nie wiem, dlaczego tak mi na nich zależało. Może była to kwestia jakiejś magii?

– Widzę, że rzuciły na cię urok. Dobrze, znajdę amulet, byś mógł je bezpiecznie przechowywać. A teraz hajda na koń i do miasta! Czeka cię nagroda.

 

Wracałem zmęczony, ale i szczęśliwy w towarzystwie rozradowanych dzieciaków. Szkraby biegały w te i nazad jak opętane, tańczyły, a nawet śpiewały naprędce ułożoną przez siebie piosenkę:

 

Szewczyk Henryś buty zgubił,

Samojeden smoka ubił, 

Na tron siędnie, jak na grzędzie,

Od dziś panem on nam będzie.

 

Początkowo chciałem je poprawić, żem nie Henryk, jeno Herman i że nie samojeden, ino samowtór, ale one słuchać nie chciały, więc machnąłem tylko ręką. Imię Aidara pójdzie pewnie w zapomnienie. Czy jednak powinno być mi żal człeka, któren wykorzystał mnie jako przynętę dla smoka? Z drugiej strony, biorąc całą chwalbę na siebie, czułem się trochę jak złodziej. Ostatecznie uznałem, że nie mam dziś głowy na roztrząsanie takich zawiłych rzeczy i postanowiłem zostawić sprawy ich własnemu biegowi.

A bieg spraw wyglądał teraz tak, że po minięciu Podgrodzia i wjechaniu do miasta Bramą Mostową, tą samą, którą gród opuszczałem, powitała nas, a mnie w szczególności, spora grupa mieszkańców. Ci wiwatowali na moją cześć, podrzucali wysoko czapki i inne nakrycia głowy, niektórzy nawet podchwycili piosenkę śpiewaną przez dzieciaki. Widać, wieść o zabiciu smoka dotarła tu wraz z pierwszą grupą tych małych czortów na tyle szybko, że mieszczanie zdążyli uszykować mi takie powitanie. Otoczony liczną świtą dotarłem do Placu Na Sochaczki, gdzie tłum był tak wielki, że musiałem przeciskać się wąskim szpalerem w stronę uliczek wiodących na rynek. Mijając karczmę Pod Świńskim Ogonkiem, zdążyłem jeszcze pomyśleć z ulgą, że mam dziś gdzie nocować. Z kolei na rynku ciżba była już nie do opisania i harmider niesamowity, jeno tuż przy ratuszu, tam gdzie pręgierz, ludzie stali w półkolu, czyniąc więcej wolnego miejsca. I w to miejsce właśnie tłum prowadził mojego konia.

Nietrudno było się zorientować, że na rynku rozegrała się bitwa, lub co najmniej potyczka. Świadczyły o tym ślady krwi na bruku, zmywane naprędce wodą ze studni przez, jak można było sądzić, wziętych do niewoli strażników miejskich. Wiele osób było mocno poturbowanych i krwawiących. Dostrzegłem w tłumie kilka znajomych twarzy – Ciecha i Wszemiłę, przytulonych do siebie tak, jakby nie widzieli się od wieków, a także ową śliczną mieszczkę szlochającą nad Gorazdem, który leżał nieprzytomny z głową na jej kolanach. Wielu wciąż trzymało oręż w dłoniach, jakby spodziewali się, że za chwilę znów będzie potrzebny.

Obok pręgierza, tam, gdzie było mniej ścisku, otoczony towarzyszami, których znałem z ciemnicy, stał Szmaragdowy. Gdy zobaczył, że się zbliżam, szeroki uśmiech rozjaśnił mu lico. Wyciągnął ku mnie ręce na powitanie, po czym, gdy stanęliśmy wreszcie obok siebie, pomógł mi zsiąść z konia. Objął mnie ramionami, przytulił z całej siły, aże tchu mi brakło, ucałował prawy policzek, potem lewy, wreszcie przywarł na długi czas wargami do moich ust. Bardzo mocno i bardzo długo.

– Oto ten, o którym wam powiadałem! – rzekł wreszcie do tłumu, dając mi możność złapania powietrza. – Wiedziałem, żeś do wielkich czynów stworzony i że nasze spotkanie nie było przypadkowe. Bo to jam musiał cię pokierować we właściwą stronę. Jam ci był przewodnikiem!

W pierwszej chwili chciałem zaprotestować, ale wiedziałem, że to na nic, bo Szmaragdowy i tak nie pozwoli mi dokończyć zdania, albo znajdzie jakieś sprytne wytłumaczenie. W końcu był kimś znacznym. A teraz, o czym właśnie mogłem się przekonać, stał się jeszcze znaczniejszy.

– Obraliście mnie, dobrzy ludzie, nowym starostą grodowym, na miejsce tego tu… tfu! starego pokraki…

Teraz dostrzegłem, że pod pręgierzem siedział skulony starzec z białymi, lichymi włosami na gołej głowie, długą, równie białą brodą i takiegoż koloru wąsami, spływającymi niczym wodospady po obu stronach ust. Był to starosta Jarogniew we własnej osobie, choć marnie wyglądający, odarty ze swych drogich strojów. Obok niego stała krępa starsza kobieta, jego żona Pężyrka, która w objęciach trzymała łkającą młódkę, starostównę Kostromiłę.

– …lecz przecie nasz bohater na nagrodę zasłużył. I będzie tak, jak zostało ustanowione, zatem w zarząd otrzyma pół miasta. – Tłum głośno zaaprobował takie postanowienie, Szmaragdowy zaś kontynuował: – Powiedziane też było, iż ten, kto smoka ubije, rękę panny Kostromiły dostanie. Hermanie, oto twa przyszła żona!

Na te słowa Kostromiła oderwała się gwałtownie od matki, przestała szlochać i złym wzrokiem obrzuciła mnie i Ścibora. Założyła ręce na piersi, uniosła dumnie brodę i rzekła twardo:

– Nie wyjdę za Niemca! Prędzej do zimnej rzeki się rzucę, ale za Niemca nie wyjdę!

– Bój się Boga, Kostromiło! – jęknęła Pężyrka. – Toć przecie sczeznąć nam przyjdzie…

Gestem dałem znać, że mam coś do powiedzenia, więc tłum ucichł, łącznie z rodziną Jarogniewa, choć akurat on sam ani dźwięku jeszcze z siebie nie wydał, odkąd pojawiłem się na rynku.

– Ale ja jej nie chcę! Niech sobie wychodzi za kogo jej się podoba!

Na te słowa część ludzi ryknęła śmiechem, inni zaś krzyknęli ze zdumienia. Za to niespodziewanie starostówna larum podniosła. Z wściekłością zacisnęła piąstki i oczy, tupnęła nóżką i głośno zapiszczała:

– A kimże ty jesteś, chamie, żeby mnie nie chcieć!?

Rozwarła pięści i próbowała rzucić się na mnie z pazurami jak kotka. Sam Szmaragdowy musiał ją powstrzymywać. Wtedy ktoś odciągnął mnie na bok i poprowadził do ratusza, by, jak twierdził, “załatwić formalności”.

 

***** ***

 

Sędzia wraz z rodziną zostali przepędzeni z miasta. Ja przechrzciłem się na Henryka, by nie drażnić swoją niemieckością dobrych mieszczan, i by pasować do ułożonych już pieśni o mych czynach. Wraz ze Szmaragdowym, który przybrał to nazwisko oficjalnie, rządziliśmy samowtór długo i szczęśliwie. Niestety Jan zapomniał o amulecie, który miał chronić przed urokiem trzewików. Któregoś ranka założyłem je nieopatrznie. Właśnie tego dnia z wyprawy na Ruś powrócił książę z wojskiem. I tak skończyły się nasze rządy.

Koniec

Komentarze

No w końcu tfurca! Przeczytam niedługo i wpadnę z komentarzem:-)

Cześć tfurca,

jestem już po lekturze. Rzeczywiście za długie na konkurs eklektyczny:-) Ale pozakonkursowo wcale nie:-)

Ciekawa opowieść, lekka i bardzo dobrze napisana. Wątek z butami bardzo fajny, choć w pewnym momencie można się domyślić ich mocy, to jednak sama końcówka zaskakuje;-) Podoba mi się przemowa Szmaragdowego i wątek z zarazą, która miała niemały wpływ na smoka. 

 Wydaje mi się, że humor robi tutaj największą robotę. Zwłaszcza reakcja na imię Herman. czy scena spotkania z Kostromiłą:-) 

polecam do biblioteki i pozdrawiam:-)

Tfurco, z jednej strony pewnie szkoda, że opowiadanie rozrosło się i nie wzięło udziału w konkursie, ale drugiej, skoro Pani Wena tak zarządziła, ów rozrost pozwolił Ci przedstawić pełną historię szewczyka Hermana, nieokaleczoną skrótami i cięciami, co, moim zdaniem, dobrze zrobiło opowiadaniu. Po prostu widać, że limit Cię tutaj nie ograniczał.

Choć opisujesz zaledwie dwa czy trzy dni z życia bohatera, to są to dni szczególne, obfitujące w wydarzenia, zaskakujące zwrotami akcji i dające wrażenie obcowania z nim i otaczającymi go postaciami o wiele, wiele dłużej. Szewczyk i smok wywołują raczej jednoznacznie skojarzenia, jednak u Ciebie rzecz nabrała jakby innego wymiaru, została pokazana na tle całkiem nowych okoliczności, a całość została okraszona znakomitej jakości humorem, skutkiem czego lekturę mogę uznać za bardzo satysfakcjonującą.

Chciałabym móc udać się do klikarni, ale cóż… na razie nie mogę, albowiem wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Stare ci­żem­ki rzu­ci­łem w kąt, za­rzu­ci­łem na plecy wę­ze­łek… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Może: Stare ci­żem­ki cisnąłem w kąt, za­rzu­ci­łem na ramię wę­ze­łek

 

 – I przez to wszyst­ko ścią­gnę­li na nas smoka..! ―> Wielokropkowi brakuje jednej kropki. Wielokropek ma zawsze trzy kropki, a wykrzyknik ma swoją kropkę.

 

prze­ciw pra­wo­wi­tej wła­dzy Ja­śnie Wiel­moż­ne­go Pana sta­ro­sty Ja­ro­gnie­wa… ―> Skoro tytułujesz postać wielkimi literami, to i Starosta powinien być wielką.

 

– Moje ci one, moje..! ―> Wielokropkowi brakuje jednej kropki.

 

Psia jucha! – za­klął szpet­nie. ―> Psiajucha! – za­klął szpet­nie.

 

i pół ręki sta­ro­stów­ny.. tfu! ―> Wielokropkowi brakuje jednej kropki.

 

Były też rożna, a także moź­dzie­rze… ―> Były też rożny, a także moź­dzie­rze

 

nie zno­szą­cym sprze­ci­wu gło­sem… ―> …niezno­szą­cym sprze­ci­wu gło­sem

 

udasz się do klasz­to­ru Do­mi­ni­ka­nów… ―> …udasz się do klasz­to­ru do­mi­ni­ka­nów

 

Tylko broń cię panie Boże… ―> Tylko broń cię Panie Boże

 

sporo gości, któ­rzy głów­nie da­rzy­li się piwem. ―> Chyba miało być: …sporo gości, któ­rzy głów­nie raczyli się piwem.

Za SJP PWN: darzyć się «układać się po czyjejś myśli»

 

uznał mnie za nie­okrza­sa­ne­go pro­sta­ka… ―> Literówka.

 

Nie­za­jo­my miał na imię Aidar… ―> Literówka.

 

Może je pa­mię­tasz..? ―> Wielokropkowi brakuje jednej kropki.

 

Wo­gó­le zro­bi­ło się cicho… ―> W o­gó­le zro­bi­ło się cicho

 

Nie raz prze­ko­na­łem się… ―> Nieraz prze­ko­na­łem się

 

– Gdzie tu jaki pa­gó­rek? Co wy mi tu..? ―> Wielokropkowi brakuje jednej kropki.

 

za­bu­do­wa­nia klasz­to­ru Do­mi­ni­ka­nów. ―> …za­bu­do­wa­nia klasz­to­ru do­mi­ni­ka­nów.

 

Obo leżał nie­ży­wy koń… ―> Literówka.

 

na mar­twych aida­ro­wych no­gach… ―> …na mar­twych Aida­ro­wych no­gach

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Och, regulatorzy, właśnie zorientowałem się, że pisałem to opowiadanie, mając założone pewne brązowe trzewiki! To na usprawiedliwienie tych wszystkich błędów ;) Już je poprawiłem (w kapciach).

Dziękuję za komentarze, cieszę się, że się podobało :D

Bardzo proszę, Tfurco.

Sugeruję, abyś następnym razem wzuwał tę drugą parę trzewików, tę o nieco czerwonawym odcieniu. ;)

A skoro dokonałeś poprawek, udaję się do klikarni.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm, przeczytane. Nie powiem, całkiem mi się podobało – przyjemne, lekkie, kilka razy się uśmiechnąłem ;) Przyznaje, że to nie do końca mój typ, a wiele nawiązań do współczesności wybijało mnie z rytmu.

Mam też trochę problem z całością, bo wydaje mi się, że niektóre wątki były niepotrzebne (chyba, że opowiadanie jest kontynuacją / jest przewidziana jakaś kontynuacja) i nic z nich nie wynikało. Przykładem może być tutaj nadmierne zainteresowanie Szmaragdowego Hermanem, które dla mnie nie niesie żadnej wartości fabularnej czy komediowej.

Warsztatowo i fabularnie całkiem zgrabne, co prawda na długo mi w głowie raczej nie zostanie, ale dostarczyło odrobinę radości ;)

Dzięki za komentarz.

Opowiadanie nie jest (i raczej nie będzie) częścią większej całości. Mogłem przemilczec fakt, że Szmaragdowy leci na Hermana, ale byłoby to nie w porządku wobec bohatera ;)

Cześć!

Niezła historyjka, choć dosyć długa, ale czytało się przyjemnie. Niemało wątków poruszyłeś, czeladnik wyruszający w świat, trochę polityki, Szmaragd, smok, Niemiec, zaraza… Całkiem spory świat zbudowałeś. Lekko napisane, humoru nie brakuje. Generalnie odniosłem wrażenie, że w tekście nie brakuje aluzji politycznych – takich subtelnych, z dystansem. Ale (chyba) są.

Ciekawą ścieżką poprowadziłeś bohatera, choć momentami trochę mi przeszkadzało, że chłopak (poza kilkoma momentami) idzie jak po sznurku i nie przejawia zbytnio inicjatywy. Siedział pod kloszem przez ostatnie 15 lat, czeladnicy w mieści byli (imho) tymi kumatymi i rozgarniętymi.

Albo może wziął sobie do serca poradę z początku:

– Nie myśl, chłopcze, tylko uwierz, a zajdziesz dalej, niżbyś się spodziewał.

;-)

Pozdrawiam i polecam do biblioteki!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Podobało mi się :) Opowieść okazała się zajmująca, nawiązania do współczesnych problemów dodały jej smaczku. Tym bardziej, że były nienachalne i – na szczęście – zrezygnowałeś z łopatologii. Bardzo fajnie czerpałeś z legend. Podobał mi się zarówno szewczyk w nowej odsłonie, jak i panna co nie chciała Niemca. W ogóle sporo składników zawiera Twoja opowieść, ale Eintopf, który stworzyłeś smakował niczego sobie :)

Kliczek ode mnie :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Lekko i przyjemnie. Historia Szewczyka i smoka zapewne wszystkim znana, ale Ty dodałeś jej nowych smaczków, dzięki czemu przeczytałam opowiadanie z dużym zaciekawieniem. Odniesienia do czasów współczesnych również oceniam na plus.

Klikam bibliotekę :)

Ach, jak przyjemnie czyta się te komentarze :) I dzięki za wszystkie kliki!

Choć żartom w rodzaju tępego Siesina brak uniwersalności, chciałbym pochwalić całkiem dynamiczną akcję : ).

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Polityczne, już po gwiazdkach widać… Ale sympatyczne. Sporo wcisnąłeś w retelling Dratewki. I to wzorowany na Kopciuszku. ;-)

Liczne odwołania fajne, coś takiego zawsze łechcze ego czytelnika, że zrozumiał.

Ale że przez pomyłkę założył złe buty… Jednak niefrasobliwy chłopak z tego bohatera.

Babska logika rządzi!

Ja myślę, że on musiał popić, a na kacu o niefrasobliwość łatwo.

A ten żart z Siesina faktycznie prymitywny, ale nie moglem się powstrzymać. Czasem człowiek musi, inaczej się udusi.

Bo pijanemu to można wiele wybaczyć… ;-)

Babska logika rządzi!

Witaj.

Zakończenie tak mnie zaskoczyło, że czuję lekki niedosyt. :)

A całe opowiadanie jest napisane rewelacyjnie! Ten język, ten Narrator, ten humor, te imiona. :) 

Najpierw sądziłam, że to będzie nawiązanie do znanej legendy o szewczyku i smoku, potem – do baśni Andersena o trzewiczkach, potem do najazdu Tatarów i hejnału, potem do filmowego “Ostatniego Smoka”, potem do “Przesłuchania” z prawie już obgryzanymi żyłami, wreszcie pojawiła się Wanda, która nie chciała Niemca (a na dodatek – on jej też). :)

Jestem pod dużym wrażeniem. 

Gratuluję wyobraźni i dziękuję za tyle wrażeń. 

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Dziękuję za komentarz, będę miał przez niego dziś dobry dzień. Przykro mi z powodu niedosytu ;)

tfurca

Dziękuję za komentarz, będę miał przez niego dziś dobry dzień. Przykro mi z powodu niedosytu ;)

Niedosyt jedynie marginalny, tekst jest w moim odczuciu niezwykle wartościowy.

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Napisane tak, że się wartko czytało, czasem z uśmiechem. Nieźle stfurcone :)

Nowa Fantastyka