- Opowiadanie: Anarev - Nowa Ojczyzna

Nowa Ojczyzna

Pierwsze podejście do czegoś dłuższego i nieco bardziej ambitnego. Trochę smaczków historycznych, nieco polityki, a do tego szczypta ludzkiego dramatu. Efekt pozostawiam do Waszej oceny, a za wszelkie wskazówki i znalezione błędy dziękuję. Miłego czytania!

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Nowa Ojczyzna

grudzień 1918 r.

Siedzę przy dębowym biurku, w ciepłym pokoju. Czekam, pilnowany przez dwóch żołnierzy, aż ktoś znajdzie dla mnie czas. Pozornie bezpieczny, z dala od prześladowców. W kominku wesoło tańczą płomienie. Ich widok powinien uspokajać, lecz nie mnie. Im dłużej wpatruję się w ogień, tym wyraźniej dostrzegam ich twarze.

Olga i Tatiana.

Gabinet został ładnie urządzony. Tradycyjnie, ze smakiem, ale bez przesadnego przepychu, wręcz skromnie. Tylko wszędzie dookoła panuje niewyobrażalny bałagan. Ktoś nie skończył układać pasjansa. Zostawili mi nawet cygaro. Odpalam je od świeczki i delektuję się dymem.

Maria i Anastazja.

Dmowski obiecał mi pomóc. Widzi we mnie potencjalnego sojusznika, okazję do wykorzystania. Nie wie czy może mi ufać, ja z kolei mam pewność że nie mogę ufać jemu, ani nikomu innemu. Nie został mi nikt.

Mój ukochany Aleksy. Ma najdroższa Alix.

Jak to szło? “Król wielki, samowładnik świata połowicy”? Nigdy o to nie prosiłem. Nigdy tego nie chciałem. Ale wierzyłem w to z całego serca. Przez wszystkie lata sam kopałem sobie grób. Nie nadawałem się.

Zawsze mi powtarzała, żebym był bardziej stanowczy, ale nie potrafiłem.

Drzwi otwierają się powoli, do pomieszczenia wchodzi mężczyzna ubrany w mundur wojskowy. Ściąga czapkę, drapie się po głowie, układając przy okazji gęste wąsy. W ręce trzyma kubek z wciąż parującą herbatą. Strażnicy stają na baczność, salutują mu zamaszyście. Odpowiada im, spogląda na mnie niechętnie, po czym rozkazuje podwładnym wyjść. Zostajemy sami.

– Mikołaj Romanow. – zaczyna od razu po zajęciu miejsca. Nie siada jednak naprzeciwko mnie, a w bordowym fotelu, stojącym tuż przy oknie. Stawia naczynie na parapecie, obok stosu papierów. – Jak minęła podróż?

 Józef Piłsudski. Ostatnie półtora roku spędziłem w niemal całkowitej izolacji, jednak mam pewność, że to o nim rozmawiała moja eskorta. Spodziewałem się Dmowskiego, a nie świeżo upieczonego Naczelnika Państwa, który nigdy nie krył swojej niechęci do caratu. Do tego obaj mężczyźni się wręcz nienawidzą, więc przychylność jednego może znacząco utrudnić kontakty z drugim.

– Bardzo dobrze, dziękuję za gościnę. – mówię powoli, z bardzo silnym akcentem i czuję jak łamie mi się język, ale daję radę powiedzieć wszystko bez zająknięcia. – Czego ode mnie chcecie?

 Uśmiecha się pod nosem tajemniczo. Ten człowiek ma w głowie plan, swoją własną wizję, którą chce zrealizować za wszelką cenę. Chociaż jesteśmy w podobnym wieku, różnimy się pod niemal każdym względem – już po chwili wiem, że Piłsudski stanowi moje dokładne przeciwieństwo; jest tym, kim zawsze powinienem być.

 Rozmawiamy długie godziny, zegar wybija trzecią w nocy. Przez cały ten czas opowiada mi o tym co działo się na świecie, w mej ojczyźnie. O niektórych sprawach zdążyłem usłyszeć, części się domyślałem, podczas gdy pozostałe wprawiają mnie w osłupienie. Nie sili się na przesadne przestrzeganie etykiety politycznej, ani nie bawi w subtelności. Zresztą czemu miałby? Stałem się zwykłym obywatelem, a to nie jest oficjalna rozmowa. Dlatego gdy opisuje sytuację w Rosji, nazywa ją “stojącym w płomieniach burdelem, w którym kurwy walczą z burdelmamą”, a nasze kontakty “złem koniecznym, które obaj musimy zaakceptować”.

– Konflikt z bolszewikami to kwestia tygodni, najwyżej miesięcy. Już w tej chwili, podczas gdy rozmawiamy, ich siły maszerują w naszym kierunku. Oficjalnie nie mamy wojny, ale tylko idiota by się nie zorientował, co się święci. Tymczasem za zachodnią granicą wrze, szykuje się kolejna rewolucja. Tylko ta zaleje już całą Europę. Dlatego potrzebujemy każdej możliwej przewagi. Potrzebujemy cara, którego wciąż podziwia część Rosjan, gotowa przyłączyć się do walki na jego wezwanie. Wy chcecie zemsty na bolszewikach. My chcemy Polski niepodległej, abyśmy tu mogli urządzić życie lepsze i sprawiedliwsze dla wszystkich. Łączy nas wspólny wróg.

 Ktoś wciąż mnie podziwia? Nie, nie mnie – urząd, który kiedyś reprezentowałem, a który został mi odebrany. Władcę wybranego przez Boga, by poprowadził swoich ludzi ku wielkości. Ale zgadzam się na współpracę. Jeśli Polacy uważają, że mogę jakkolwiek zaszkodzić Leninowi i jemu podobnym, nie mam zamiaru się kłócić. I tak nie zostało mi już nic do stracenia. Podajemy sobie ręce. Mam zostać przetransportowany do hotelu, gdzie odpocznę i na dniach spotkam się z przydzielonym mi adiutantem. Wstaję, idę w kierunku wyjścia.

– Wyrazy współczucia, z powodu rodziny. – rzuca w moją stronę, gdy stoję w progu. Zatrzymuję się, przechodzą mnie dreszcze. Słowa Piłsudskiego z pewnością były szczere i powinienem je docenić, ale nie potrafię. Czuję się jakby kopnął mnie w żołądek. Wychodzę bez słowa, prosto w objęcia nocy.

 

 Zakwaterowano mnie w hotelu Bristol, w jednym z największych pokoi. Znów opływam w luksusach, mam ogrzewanie, ciepłą wodę, a nawet elektryczne oświetlenie. Spodziewam się kolejnego aresztu domowego, pytam więc ochroniarza kiedy i czy będę mógł opuścić budynek. Ten patrzy na mnie zdziwiony, jakby rozmawiał z dzieckiem, które nie poznało jeszcze podstawowych praw rządzących światem.

– Jest pan naszym gościem, panie Romanow. Nie więźniem trzymanym pod kluczem. Możecie wychodzić kiedy i gdzie chcecie.

 Słynna polska gościnność? Nie wierzę, bym nie znajdował się pod ciągłą obserwacją; podczas każdego wyjścia z pewnością ktoś będzie mieć na oku każdy mój krok. Tak nakazuje zdrowy rozsądek, jeśli faktycznie mam dla nich jakąś wartość.

 Bezskutecznie staram się zasnąć. Łóżko jest wygodne i czyste, ale nie potrafię w nim wysiedzieć. Co chwilę się budzę, cały zlany zimnym potem, jest mi duszno. Słyszę jej głos ilekroć zamykam oczy, woła mnie, chce coś powiedzieć.

 “Niki”.

 W końcu wstaję i idę do barku. Wyciągam pierwszy lepszy trunek i piję prosto z butelki, duszkiem. Mocny, o wiele lepszy od napitków, którymi częstowali mnie czescy żołnierze. A może to byli Słowacy? Nie pamiętam i chcę zapominać dalej. Nie powinienem mieszać alkoholi, odbije mi się to na wątrobie. Papierosy, potrzebuję tytoniu.

 Z drugą butelką idę na balkon, świeże powietrze dobrze mi zrobi. Jest niewielkich rozmiarów, ledwo mieszczę na nim krzesło od stołu. Po ulicy wciąż chodzą ludzie, głównie młodzi. Ledwie przed miesiącem odzyskali swój kraj i wciąż przepełnia ich duma i radość. Ciekawe czy wiedzą o maszerującej w ich stronę czerwonej zarazie, niosącej równość i wyzwolenie uciśnionej klasie robotniczej; topiąc przy tym wszystkich pozostałych w ich własnej krwi, podpalając i równając z ziemią świat.

 Pewnie nie. Zazdroszczę im nieświadomości. Wstaję, idę po kolejną butelkę, jeszcze sporo ich tam widziałem.

 To będzie długa noc.

 

 Budzę się na podłodze, sponiewierany niczym stajenny w chlewie. Głowa mi pęka, zgubiłem gdzieś koszulę, wszędzie dookoła porozrzucane są potłuczone butelki. Przynajmniej meble wydają się całe. Podnoszę się bardzo powoli, mam problem z utrzymaniem równowagi. Słyszę dzwony pobliskiego kościoła, wybiło południe.

 Ktoś puka do drzwi. A żeby go wzięło i skręciło, nie jestem w stanie nawet podejść do wejścia, o jego otwieraniu nie wspominając. Czekam, aż da za wygraną i sobie pójdzie.

 Mija kwadrans, kiedy nie wytrzymuję – ktokolwiek dobija się do mojego pokoju, jest niemiłosiernie cierpliwy i wytrwały. Chwiejnym krokiem pokonuję dzielący nas dystans i naciskam klamkę, wpuszczając intruza do środka.

– Starszy strzelec, Kazimiera Dębska! Przydzielona jako wasza osobista adiutantka na czas pobytu w stolicy. Generał Mikołaj Romanow, jak mniemam?

 Stoi przede mną anioł w postaci młodej kobiety, na oko dwudziestoletniej. Jest ode mnie minimalnie wyższa, ma brązowe, lekko falujące włosy sięgające do ramion oraz szare oczy, od których nie mogę oderwać spojrzenia. Idealnie dobrany mundur podkreśla delikatne kształty, które powinny przykuwać wzrok, jednak ja wciąż tonę w tych niezwykłych oczach, od których wręcz bije poczucie bezpieczeństwa i radości z życia. Dostrzegam dodającą uroku bliznę na niewielkim nosie. Niemal umyka mi fakt, że zwróciła się do mnie, używając stopnia wojskowego.

 Jakże nisko upadłem: stoję onieśmielony przed zwykłą dziewką, w stanie, którego nie powstydziłby się najpodlejszy obdartus. Mruczę coś niewyraźnie na przywitanie, wpuszczam ją do środka, szukając jednocześnie reszty ubrania. Piłsudskiemu naprawdę musi się spieszyć.

– Ciężka noc? – pyta tonem niewinnej pogawędki, po zajęciu miejsca przy stole. Przez ramię ma przewieszoną torbę, pełną bliżej nieokreślonych dokumentów.

– Nie pierwsza i nie ostatnia. – odpowiadam zgodnie z prawdą, wreszcie znajdując koszulę. Z jakiegoś powodu moje słowa wywołują uśmiech na jej ustach.

– Jest lepiej niż się spodziewałam! Och, wybaczcie generale. Powiedziano mi, że pański polski nie jest, hmm, najwyższych lotów i że będę musiała uzbroić się w cierpliwość podczas naszych kontaktów. Naczelnik osobiście mnie do pana przydzielił! Na końcu nazwał mnie nawet “swoim drogim dzieckiem” i… Generale, co się stało?

 Zalewam się łzami, jak tego dnia, gdy powiedziano mi, że zostanę carem. Jakbym znów miał przed sobą moje córeczki! Nie jeśli chodzi o wygląd, Dębska ani trochę nie przypomina moich dziewczynek, ale ma w sobie ich energię i rezolutność. Biorę się w garść, nie tak to powinno wyglądać.

 Czeka nas mnóstwo pracy.

 

lato 1919 r.

 Piłsudski nie pomylił się w swoich przewidywaniach; atak bolszewików faktycznie stanowił tylko kwestię czasu. Już w styczniu Armia Czerwona – jakże oryginalna nazwa – zaatakowała Wilno. Czy ktokolwiek był tym faktem zdziwiony? Nie. Czy udało się przygotować do obrony? Również nie. Niewiele mi mówią, większości informacji dowiaduję się z gazet. W lutym doszło do faktycznych walk, podobno wygraliśmy i modlę się, by była to prawda.

 “My”. Za dużo czasu spędzam z Kazimierą, skoro zaczynam myśleć o sobie w taki sposób. Dziewczyna za wszelką cenę stara się uczyć mnie polskiej kultury i historii, poświęca na to niemal każdą wolną chwilę.

Mój brat… Już Polakiem. „Kordian” Słowackiego! Mowa o wielkim księciu Konstantym, ale jeszcze trochę i o tobie też będzie można tak powiedzieć!

 W jej słowach jest ziarno prawdy. Mam na sobie mundur polskiego oficera, stoję na murach warownych, trzymając biało-czerwoną flagę. Gdy robią mi zdjęcia, salutuję dwoma palcami. Potem wszystko powtarzamy – tym razem ubierają mnie w galowy strój carski, identyczny jak sprzed przewrotu. Ściskam rękę Piłsudskiemu, mając za plecami połączone nasze rodowe orły. Trafię na plakaty werbunkowe, ulotki rozdawane daleko za wschodnią granicą, a gazety będą pisać na mój temat obszerne artykuły.

 Przemawiam w radiu, wzywam wszystkich rodaków do walki z wywrotowcami. Tłumaczę im jak skończą się rządy tego uzurpatora Lenina, opowiadam o schronieniu, które znalazłem wśród Polaków i że tylko z ich pomocą zdołamy przywrócić ład i porządek na naszych ziemiach. Wszystko mówię najpierw po rosyjsku, potem po polsku. Gdy chcę wyjść, proszą mnie o powtórzenie wszystkiego jeszcze kilka razy. Francuski, niemiecki, angielski – zachód ma się dowiedzieć, że popieram wszelkie działania Piłsudskiego. Nikt zdaje się nie pamiętać o mojej abdykacji.

 Mam się stać symbolem. Carioszką, który zrzekł się władzy, by chronić kraj przed wojną domową. Zdradzonym męczennikiem, starającym się ratować swych ludzi, którego nie uciszą czerwoni siepacze. Ale przede wszystkim mam być sojusznikiem Rzeczypospolitej. Mam reprezentować dawnego zaborcę, który po okazanej mu pomocy, oddał w podzięce swe serce walce o wolną i niepodległą Polskę. Niech mi jeszcze załatwią żonę Polkę i okazję do oddania życia za sprawę, a będę mógł uchodzić za propagandowy majstersztyk.

 Dla równowagi na wschodzie nowe władze przedstawiają mnie jako masowego mordercę i krwiopijcę, którego pokonał dzielny towarzysz Lenin.

 

jesień 1919 r.

– Serce mi krwawi. – mówię, gdy idziemy ulicami Warszawy. Kaźka, bo tak kazała na siebie mówić, patrzy na mnie ze współczuciem. Doskonale wie jak się czuję.

 W Rosji wybuchła kontrrewolucja. Setki, a może i tysiące osób przybyło ze wschodu, by powstrzymać marsz Armii Czerwonej w stronę Europy. Jeszcze więcej zostało w kraju, by tam prowadzić działania dywersyjne. Niemal wszyscy deklarują chęć walki pod moim dowództwem. Piłsudski zapewne się cieszy, osiągnął swój cel – póki bolszewicy nie uspokoją sytuacji wewnętrznej kraju, będzie miał czas na przygotowania. One z kolei idą pełną parą, ludzie masowo zaciągają się do wojska, by bronić ojczyzny.

 Część mnie również się raduje, jednak w środku rozpaczam. Mój naród cierpi, zabijany przez rodaków w bratobójczej wojnie, do której pomogłem doprowadzić.

– Miło cię wreszcie widzieć, Niki. – odwracam się jak oparzony. Nikt poza Alix tak na mnie nie mówił. Nie widzę Kaźki, zamiast niej stoi przede mną rosły mężczyzna, przewyższający mnie o dwie głowy. – A może wolisz bym mówił na ciebie Mikołaj Krwawy?

 Głos ma niepokojący, jeżący włosy na karku. Do pasa przysposobił sobie szablę, na głowę założył luźną czapkę, podobną do tych, które czasem zakłada się do snu. Ubrany w dziwny strój, będący połączeniem stylu dawnej polskiej magnaterii i rosyjskich bojarów, wyróżnia się spośród tłumu. Nikt jednak nie zwraca na niego uwagi, jakby był niewidzialny; wokół nas utworzyła się pusta przestrzeń, wszyscy przechodnie nas ignorują. Całkowicie czarne, puste oczy wpatrują się we mnie przenikliwie. Mam ochotę uciec jak najdalej, ale nie mogę się ruszyć. Chcę wołać o pomoc, lecz głos zamiera mi w gardle.

– Miałem wobec ciebie wielkie plany, ale zawiodłeś. Jako władca, mąż i ojciec. Chuj z ciebie nie patriota! A może patriota, tylko już pod innymi barwami? – nachyla się w moją stronę, dostrzegam rząd ostrych, spiczastych zębów. Kły jak z najgorszych koszmarów, zaraz zacisną mi się na szyi, ledwo łapię oddech ze strachu. – Powinieneś był z nimi zginąć. – szepcze mi do ucha i znika.

 Coś we mnie wstępuje. Wskakuję na najbliższą ławkę, gwiżdżę przeciągle, by zwrócić na siebie uwagę. Ludzie przystają, patrzą zaciekawieni. Zaczynam mówić: opowiadam, jak bolszewicy pozbawili mnie i moją rodzinę domu oraz majątku; jak zamknięto nas i wożono po kraju, odciętych od świata zewnętrznego; o obserwujących nas na każdym kroku strażnikach i o ciągłym strachu; opowiadam wreszcie o tamtej nocy. Obudzili nas, mówiąc o niepokojach w mieście i zaprowadzili do piwnicy, z dwoma krzesłami, które zajęły moje dzieci. Gdy jeden z katów przeczytał wyrok, nie wierzyłem własnym uszom.

– Co takiego? – zapytałem, a on powtórzył tekst czytany z kartki i strzelił do mnie. Przewróciłem się na podłogę. Nie wiem czemu od razu nie zginąłem, ale zachowałem świadomość dość długo, by widzieć i słyszeć wszystko. Strzelił Alix w głowę, moje dzieci zarzynali bagnetami, jak zwierzęta, w powietrzu unosił się gęsty dym. I kiedy nachylali się, by mnie dobić, ktoś wbiegł do pomieszczenia. Znów padły strzały, lecz tym razem to moi oprawcy padli na ziemię. Ostatnie co pamiętam to twarz podnoszącego mnie z ziemi żołnierza. W mieście naprawdę wybuchły rozruchy.

 Mówię chaotycznie, mieszam polski z rosyjskim, ale chyba wszystko rozumieją. Słuchają, a na ich twarzach dostrzegam wszystkie te emocje, które towarzyszą mi każdego dnia. Niektórzy wycierają nawet łzy, tylko kilku kręci głowami i odchodzi.

– Wszędzie zdrada, tchórzostwo i oszustwo. Nie pozwolę, by spotkało was to samo. Żaden rodzic nie powinien patrzeć na śmierć swoich dzieci! Obiecuję wam, tym razem nie zawiodę.

 

sierpień 1920 r.

– W czarnej dupie kurwa jesteśmy, a nie mamy problem! – krzyczy jeden z oficerów, niejaki Stefan Pogonowski. Jest wściekły i ma ku temu powody. Przydzielono nas razem do obrony jednego z najważniejszych miejsc: leżącego na północ od Warszawy Radzymina.

 Oficjalnie jestem wyższy stopniem, jednak wolę się nie odzywać. Młody nie wydaje się być zachwycony z mojej obecności i nie chcę zaogniać konfliktu.

– Będzie pan współpracować z generałem Romanowem. – powiedział Rozwadowski na ostatniej odprawie, patrząc melancholijnie w stronę lasu. Zdawał się być naprawdę zmęczony. Podkrążone oczy zdradzały, że ostatnie tygodnie nie były łatwe dla generała.

– Mikołaj Romanow? – odparł Pogonowski, a przez jego twarz przeszedł paskudny grymas. – Ten gnój?

 Zdecydowanie nie tak powinien wyglądać początek znajomości. Mamy jednak ważniejsze sprawy na głowie.

 Takie jak sto tysięcy czerwonoarmistów, od dwóch dni oblegających stolicę.

 Wszystko rozgorzało na nowo w kwietniu. Wtedy też Kaźka przyniosła mi wieści od Naczelnika: miałem zostać dowódcą z prawdziwego zdarzenia. Pięć tysięcy ochotników odpowiedziało na moje wezwanie, tworząc 3 Armię Rosyjską. Bardzo szybko dane nam było stanąć razem do boju – Piłsudski zarządził atak wyprzedzający. Sukces gonił sukces, nie było mi dotąd dane służyć z tak dzielnymi i walecznymi żołnierzami! Pod sam Kijów dotarliśmy w tydzień, a zajęcie miasta stanowiło już tylko formalność. Byłem tak dumny biorąc udział z moimi chłopcami w defiladzie, machając z końskiego grzbietu do zebranych na ulicach tłumów.

 A potem nadeszło sowieckie kontruderzenie i musieliśmy się wycofać. Dosłownie zalali cały kraj, a naszą ostatnią twierdzą stała się oblegana właśnie Warszawa. Nikt nie przybędzie nam z pomocą, jesteśmy nieliczni, brakuje nam wyposażenia i nie znamy planów przeciwnika.

 Takie sprawiamy wrażenie. Nie wiedzą, że dzięki nowym rekrutom przewyższamy ich liczebnie. Nie zdają sobie sprawy, że Węgrzy jako jedyni zgodzili się nam pomóc, oddając całe swoje zapasy amunicji i sprzętu. Lada moment przekonają się, że złamaliśmy ich szyfry i przejęliśmy radiostację. Wywiad ma zamiar zagłuszyć czymś ich częstotliwość, utrudnić komunikację. Zasugerowałem, by nadawali na niej tekst Pisma Świętego. Mam nadzieję, że bolszewicy docenią ten niewinny żart.

 Siedzimy przyczajeni pośród drzew, skryci w mrokach nocy. Czekamy na dogodny moment do ataku. Muszą nas minąć, by podejść pod stolicę, stanowimy jej ostatnią nadzieję. Pogonowski daje mi sygnały, mam przygotować ludzi do wymarszu. Do ostatniej chwili starał się mnie zniechęcić do osobistego udziału w akcji, ale bezskutecznie.

– Moje miejsce jest pośród moich ludzi. – powiedziałem mu podczas odprawy, zaskoczony stanowczością własnego głosu. – Nie mam zamiaru znowu posyłać rodaków do walki, samemu bezpiecznie siedząc za linią frontu! Wezmę udział w ataku. To jest rozkaz, poruczniku!

 Widzę ich! Ostatni raz sprawdzam karabin, upewniam się, że rewolwer jest naładowany w kaburze. Dotykam podarowanego mi przez Kaźkę noża, ukrytego pod mundurem. Nasz kontakt urwał się w momencie rozpoczęcia walk, gdy podczas jednej z pierwszych potyczek zostaliśmy rozdzieleni. Podobno przydzielono ją tymczasowo do Legii Akademickiej, znów w roli strzelca. Mam nadzieję, że wszystko z nią w porządku.

 Wybija pierwsza, gdy padają pierwsze strzały. Biegnę przed siebie, chowam się za drzewem. Wychylam się, strzelam, przeładowuję! Znów biegnę, kule świszczą mi nad głową. Ktoś za moimi plecami krzyczy trafiony w nogę, chłopak przede mną pada na ziemię, bez połowy szczęki. Rzucam się na ziemię, szukam celu. Wdech, wydech, wszystko dzieje się jak w zwolnionym tempie. Trafiam! Krew, wszędzie krew, krew na moich rękach. Czołgam się do grupy przeciwników, schowanych za uszkodzonym samochodem. Rzucam w ich stronę granat, chowając się przed wybuchem w pobliskim rowie. Eksplozja zlewa się z krzykami, niknie pośród strzałów.

 Czuję kogoś za swoimi plecami. Odwracam się, ktoś we mnie celuje. Nie mam czasu przeładować Mausera, uderzam nim w broń przeciwnika, wytrącając mu ją z rąk. Rzuca się na mnie, miotamy się po ziemi. Jest silny, silniejszy ode mnie, czuję w kościach, że mam już swoje lata. Przyszpila mnie do ziemi, przygniata ciężkim ciałem, zaczyna dusić. Nie mogę się ruszyć, a żeby go cholera!

 Na ratunek przychodzi mi Pogonowski. Uderza bolszewika z całej siły kolbą w głowę, a gdy ten upada obok mnie, dla pewności kończy całość sztychem pod żebra.

– Wstawaj staruszku, mamy wojnę do wygrania! – krzyczy i podając mi rękę, pomaga wstać.

 Posuwamy się do przodu, spychamy czerwonoarmistów w kierunku pobliskiej wioski. Gdy opuszczamy las, dostrzegam jak wielkie straty ponieśliśmy – została nas ledwie garstka. Oby wróg znajdował się w jeszcze gorszej sytuacji.

 Zasypują nas gradem ołowiu, gdy tylko wychodzimy zza osłony drzew. Szukamy nowej kryjówki – mur! Widzę mur! Krzyczę z całych sił, podążają za mną, ku bezpiecznej przystani. Musimy się szybko przegrupować.

 Wtedy właśnie strzały dosięgają Stefana. Upada kilka kroków przed ogrodzeniem. Patrzę w jego stronę, biorę głęboki wdech i robię znak krzyża, niech Bóg ma mnie w opiece. Wyskakuję w jego stronę, łapię go za rękę i ciągnę w stronę umocnień. Nie trafiają nas! Tak blisko, tak blisko, damy radę dzieciaku, mamy wojnę do wygrania!

 Już tylko ja mam wojnę do wygrania, Pogonowski nie żyje. Żadnych bohaterskich przemów, żadnego braterskiego łapania się za ręce i proszenia o zaopiekowanie się rodziną. Po prostu umarł. Zamykam mu oczy, wszyscy czekają na rozkazy.

– Odwrót! – decyduję w końcu, biorąc Stefana na plecy. Nie zostawię go tutaj, by bolszewicy ograbili i zbezcześcili jego zwłoki. Znów jesteśmy w lesie, jednak tym razem to my czujemy na karku oddech nieprzyjaciela. Widać kogoś przed nami, jakiś niewyraźny ruch drobnych sylwetek, okrążyli nas!

– Tutaj, szybko! – głos wydaje się dziwnie znajomy, choć zniekształcony przez wciąż obecny dookoła bitewny chaos. – Osłaniamy was!

 Kaźka. Mój anioł stróż, Bogu niech będą dzięki! Jest z grupą kilkunastu kobiet, tworzą ogień zaporowy, skutecznie zatrzymując pościg i umożliwiając nam sprawny odwrót. W pełni kobieca formacja, kto to widział – jednak postępowe to nasze wojsko. Powierzam ciało Stefana jego byłym podkomendnym, samemu kierując się w stronę naszej wybawicielki. Wpadamy sobie w objęcia, dla ludzi dookoła naprawdę możemy wyglądać jak ojciec i córka. Po chwilowej radości wracamy do surowej rzeczywistości – oba nasze oddziały są w kompletnej rozsypce, stanowiąc ledwo cień swej dawnej siły.

– Radzymin musi wytrwać. – mówię, zwracając się do wszystkich ocalałych. Zbyt wiele od nas zależy, byśmy teraz się poddali. – Za wszelką cenę.

 

 Bolszewicy nie wrócili tamtej nocy. Plan Stefana się sprawdził – pomimo strat, zmusiliśmy ich do odwrotu, stracili swą niezachwianą dotąd pewność siebie. Jeszcze tego samego dnia otrzymaliśmy wsparcie do dalszej walki. Radzymin wytrwał.

– Poświęcenie świętej pamięci porucznika Pogonowskiego nie pójdzie na marne. – przemawia do mnie generał Żeligowski, podczas prywatnej rozmowy. – Jego, a raczej wasz, manewr był kluczowy, nie przesadzając, dla losów całej wojny. To nasz punkt zwrotny! Nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale jesteśmy panu wdzięczni, generale Romanow.

 Wygraliśmy bitwę, ale nie wojnę. Jeszcze nie. Maszeruję zniszczonymi ulicami jednej z podwarszawskich mieścin, wraz z niewielkim oddziałem. Odpychamy przeciwnika, ale niedobitki wciąż mogą kryć się w ciemnych zaułkach. 

 Słychać strzały. Moi ludzie ruszają przed siebie, z bojowym okrzykiem na ustach – są pewni zwycięstwa. Zostaję z tyłu, nie potrafię za nimi nadążyć podczas przebijania się przez resztki barykad. Rozochocili się i nie czekają na mnie, zaślepieni chęcią walki. Eh ci nowi rekruci, mieliśmy tylko przedostać się do nowo utworzonego sztabu, dołączając do starć jedynie w ostateczności. Jak dobrze, że na miejscu czeka już reszta moich chłopców, nauczymy nowe nabytki rygoru i dyscypliny.

 Dostrzegam ich kątem oka. Trzech bolszewików, na oko szeregowców. Nie widzą mnie, chowającego się za pobliskim rogiem – są zajęci otwieraniem drzwi do jednego z domów. Mają przewagę liczebną, więc powinienem wezwać wsparcie, nie atakować w pojedynkę. Już mam zamiar to robić, ale moje plany rujnuje wydobywający się z domu krzyk. Najpierw kobiecy, a potem dziecięcy. Znów mam ich przed oczami, znów słyszę ich głos.

 Niki. Nie zawiedź Niki.

 Oddaję strzał w tego, który został na zewnątrz. Nie mam czasu przeładowywać, w biegu wyciągam rewolwer i wpadam do budynku, mijając konającego mężczyznę. Na drugiego natykam się jeszcze na korytarzu, widzę zdumienie w jego oczach, gdy strzelam mu z przyłożenia w pierś, a potem w głowę. Ostatni czeka w salonie, przystawiając przerażonej kobiecie lufę do głowy i chowając się za nią, niczym za żywą tarczą. Jej córka leży zwinięta w kłębek na łóżku, na mój widok zrywa się na równe nogi i ucieka w kierunku, z którego przyszedłem. To odwraca uwagę przeciwnika. Korzystając z okazji pociągam za spust, posyłając mu kulkę między oczy. To koniec.

 Czuję w klatce piersiowej dziwny ból. Ależ mi słabo, za stary na to jestem. Czemu ta kobieta tak dziwnie na mnie patrzy? Wskazuje na coś palcem. Gdy spoglądam w dół, widzę czerwoną plamę, rozprzestrzeniającą się na moim mundurze.

 Skurwiel mnie trafił.

 Staram się usiąść pod ścianą, coraz trudniej łapię oddech. Przewracam się, stają nade mną, dziewczyna i jej matka, obie zapłakane. Widzę kogoś jeszcze, czy to ojciec? Tchórz ukrywał się, kiedy ja ratowałem jego rodzinę! Ale wielki, czemu na niego nie reagują?

 To on. Potworny szlachcic z moich koszmarów. Ucieleśnienie moich lęków i wyrzutów sumienia, podążające za mną niczym cień. Tylko teraz wydaje się mniej straszny, rysy twarzy mu złagodniały, a strój stał się jednolity, magnacki. Spogląda na mnie z góry, uśmiecha się. Jest zadowolony, dostrzegam na jego twarzy niechętną dumę. Po chwili kiwa powoli głową, rozpływa się w powietrzu, a wraz z nim wszystko dookoła.

 

 Nie wiem co się dzieje. Powinienem być martwy, ale zachowuję świadomość. Widzę świętującą Warszawę, ludzi wieszających flagi w oknach i paradujących po ulicach. Wszyscy się cieszą, świętują zwycięstwo. Wygraliśmy! Naprawdę nam się udało, odparliśmy ich! Bogu niech będą dzięki, stał się najprawdziwszy cud! Zatrzymaliśmy ich.

 W następnej chwili jestem już na niewielkim cmentarzu, starym i zapuszczonym. Jego widok naprawdę mocno kontrastuje z radością panującą w stolicy. Pojedyncza osoba stoi nad zapuszczonym grobem, łzy spływające jej po polikach dopełniają obrazu przygnębienia. Rozpoznaję ją dopiero po chwili, jakby wspomnienia przedzierały się przez gęstą mgłę. 

 Kaźka, stojąca nad miejscem mojego wiecznego spoczynku. Modli się, słyszę jej roztrzęsiony głos, przebijający się przez oddzielającą nas, niewidzialną barierę. Echa tego miejsca szepczą o pogrzebie, hucznym i wystawnym. Politycy, wojskowi, prasa; wszyscy przyszli mnie pożegnać. Długie i łzawe przemowy, opowieści o dokonaniach w służbie narodu polskiego, dorabianie teorii na temat moich poglądów i przekonań… Tamtego dnia stałem się dla nich bohaterem, prawdziwym propagandowym cudem. Ona jako jedyna przyszła mnie szczerze pożegnać, w ciszy uporać się ze stratą. Kładę jej dłoń na ramieniu; przez krótką chwilę mam wrażenie, jakby to poczuła, bo uśmiecha się nieśmiało kącikiem ust, uspokajając nieco walące do tej pory serce.

– Niki! – słyszę zza pleców. Znam ten głos. – Niki, najdroższy!

 Nadszedł mój czas. Czuję, jak trzymające mnie na tym świecie kajdany powoli puszczają, pozwalając wreszcie odejść w spokoju. Ruszam w kierunku mej ukochanej, żegnając Kaźkę ostatnim spojrzeniem.

 

Koniec

Komentarze

Czesc. Na wstepie przepraszam za brak formatowania. Moze juz jutro bede mogl pisac normalnie. Teraz: Ma najdroższa Alix. – Zdaje sie, ze "Moja" brzmialoby lepiej. /// – Mikołaj Romanow. – zaczyna od razu po zajęciu miejsca. – zle zapisujesz dialogi, powinienes je wszystkie przejrzec. /// więc przychylność jednego, może znacząco utrudnić kontakty z drugim. – zbedny przecinek. /// swoją własną wizję, którą chce wykonać za wszelką cenę. – nie lepiej "zrealizować"? /// wyzwolenie uciśnionej klasie robotniczej. Topiąc przy tym wszystkich – tu – wg mnie – lepszy bylby przecinek, jak kropka. /// Kordian Słowackiego – tylul np. kursywa, lub w "" (ofc. dolnym i gornym"). /// Co moge powiedziec…. Przede wszystkim brak tu fantastyki. Ja nie widze jej ani grama. Z drugiej strony opowiadanie historycznie pewnie niesie spora wartosc, choc to akurat nie moje klimaty. Mysle, ze z malymi wyjatkami (glownie dialogi) napisane dosc poprawnie. Przeczytalem rowniez z pewnym nieustajacym poziomem (choc niezbyt wysokim) zainteresowania. Jak dla mnie – nie zapadnie na dlugo w pamieci, niemniej jednak osoby kochajace historie ponad wszystko, byc moze bardziej sie tu odnajda.

Cześć!

Przeczytałem opowiadanie. Poprawnie napisane, bez większych zgrzytów imho, ale niestety nie znalazłem w nim zbyt wiele fantasy (co kategoria sugerowała). Mamy historię alternatywną, całkiem interesującą koncepcję. Jest też sporo patriotyzmu, ale nie za dużo jak dla mnie, i nie ma snów o potędze niweczonych przez wszędobylskie spiski, tylko rozważania co by było gdyby… Bez gloryfikacji czy stygmatyzacji kogokolwiek.

Zastanawiam się, co ma być elementem fantasy w tekście? Alternatywna wersja ostatnich lat życia cara? Postać szlachcica nękające głównego bohatera? Trochę zbyt mało jak dla mnie, czytałem z nadzieją, że będzie więcej, a tu koniec. Dałbym kategorię “inne”, by przyciągnąć czytelników o innych zainteresowaniach.

Pozdrawiam!

 

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć, napisane poprawnie, płynnie się to czyta. Jednak nie zainteresowałeś mnie Anarev, niestety, nie jestem fanem tego typu opowieści. Wydaje mi się, że narracja płynie zbyt spokojnie jak na opisy bitew, wojny i traumatycznych wydarzeń rodzinnych. Wprowadzasz postać atrakcyjnej adiutantki, myślałam, że będzie odgrywać konkretną rolę, a Ty wspominasz o niej tylko raz. Później już jej nie ma. Pozdrawiam

Cześć! Na samym wstępie chciałbym przeprosić za późną odpowiedź na komentarze – zbliżająca się wielkimi krokami sesja dość mocno ograniczyła mi czas.

 

silvan dziękuję za uwagi i poprawki! Wprowadziłem już poprawki (pomijając dialogi, zajmę się nimi jak tylko znajdę chwilę oddechu), zostawiając jedynie Ma najdroższa Alix. (w kontekście całej wypowiedzi i uczucia, jakim Mikołaj darzył zmarłą małżonkę, wydaje mi, że bardziej pasuje. Nawet jeśli, jak słusznie zauważyłeś, gorzej brzmi) oraz wyzwolenie uciśnionej klasie robotniczej. Topiąc przy tym wszystkich zamieniając kropkę na przecinek.

 

krar85 Alternatywna wersja ostatnich lat życia cara? Postać szlachcica nękające głównego bohatera? tak jest, to mnie podkusiło do dania kategorii fantasy. Nie byłem przekonany, czy to wystarczy, a skoro już 2 osoby twierdzą, że nie – zmieniam kategorię na “inne”. 

 

Olciatka ciężko jest mi się wypowiedzieć na temat spokoju narracji, pisząc starałem się jakoś tym balansować i przedstawić bardziej przeżycia Mikołaja, ale rozumiem, jeśli tak to odebrałaś. Nie zgodzę się natomiast w kwestii Kazimiery, gdyż ta przewija się przez całą historię. Ucząc byłego cara polskiej historii i kultury, ratując mu życie podczas bitwy oraz opłakując na samym końcu. To prawda, nie znajduje się na pierwszym planie i służy bardziej za “paliwo” do napędzania przemiany głównego bohatera, ale był to zabieg jak najbardziej celowy!

 

Bardzo Wam dziękuję za poświęcony czas oraz opinie na temat tekstu ^^

W takim razie wybacz, Anarev widocznie nie zrozumiałam:-) pozdrawiam raz jeszcze

Przyznam szczerze, że doczytałam do połowy. Ewidentnie nie jestem targetem – historia to nie mój konik, na dodatek tego okresu. Wydaje mi się, że to opowiadanie dużo bardziej przypadłoby do gustu fanom historii, bo jednak ja to prosta, lubiąca fantasy dziewczyna jestem ;)

Napisane jest przyzwoicie, choć ciągle powtarzał się ten sam kłopot z zapisem dialogów, o czym wspomniał już silvan. Poza tym mogłabym zasadniczo powtórzyć to, o czym pisali przedpiścy.

Postać Kazimiery wydała mi się troszkę zbyt dziecinna jak na swój wiek. To dwudziestoparolatka, a jednak z zachowania przypominała dziecko. Rozumiem zamysł, że bohaterowi miała przypominać córki, jednak trochę ciężko było mi uwierzyć, że ta dziewczyna jest starszym strzelcem. Właściwie to dość mocno kojarzyła mi się ze słodkimi panienkami ze starych polskich filmów/seriali wojennych.

deviantart.com/sil-vah

– Mikołaj Romanow. (BEZ KROPKI) – zaczyna od razu po zajęciu miejsca.

Poradnik zapisu dialogów, bo błędów masz sporo.

 

 W następnej chwili jestem już na niewielkim cmentarzu, starym i zapuszczonym. Jego widok naprawdę mocno kontrastuje z radością panującą w stolicy. Pojedyncza osoba stoi nad zapuszczonym grobem, łzy spływające jej po polikach dopełniają obrazu przygnębienia. Rozpoznaję ją dopiero po chwili, jakby wspomnienia przedzierały się przez gęstą mgłę.

Powtórzenia, poza tym grób raczej nie będzie zapuszczony, skoro pogrzeb dopiero co się odbył.

 

Pojedyncza osoba stoi nad zapuszczonym grobem, łzy spływające jej po polikach

Literówka.

 

Gdzieś mi tam mignęły jeszcze conajmniej dwa babolki, ale czytałam na tolino i teraz nie potrafię znaleźć.

 

Mnie się dla odmiany podobało. Nie, żebym wierzyła w przemianę Mikołaja II, ale udało Ci się to tak napisać, że przykułeś moją uwagę. Zastanawiam się, czy Cud nad Wisłą pozostał tylko tym, czym był, czy też zmieniło się coś w Rosji, bo skoro do niego doszło, to powstanie w Rosji musiało upaść.

Popraw te nieszczęsne dialogi, bo to naprawdę masakra jest, a kliknę na Bibliotekę :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Jakkolwiek nie gustuję w tego typu opowieściach, to muszę przyznać, że jest to kawałek nieźle opowiedzianej historii alternatywnej. Szkoda tylko, że nie zadbałeś aby znalazło się  w niej choć trochę fantastyki.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia, ale skoro do dziś nie poprawiłeś usterek wskazanych przez wcześniej komentujących, uznałam, że i moja łapanka do niczego Ci się nie przyda.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka