- Opowiadanie: Portos - Mogilnik

Mogilnik

“Mogilnik” to historia o odnajdywaniu w sobie i wokół siebie tego o czym zapomnieliśmy, bądź nie mieliśmy pojęcia, że to posiadamy. Jest to podróż w głąb ponurego cmentarnego świata, do którego nasz bohater Sylwester wcale się nie wybierał. Jest to również pułapka, z której musi się wydostać, aby powrócić do swojej rodziny. W tytułowym Mogilniku pośród jego cudacznych mieszkańców spotka przyjaciół i wrogów. Każdy z nich Sylwestrowi pokaże mu jak bardzo ludzka natura jest zawiła i nieoczywista.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Mogilnik

 

 

Obudził się na ławce, która swoje najlepsze lata miała już dawno za sobą. Była niewygodna, wąska, a jedna z nierówno przybitych desek wbijała mu się w udo. Chłód, który poczuł w nozdrzach zaskoczył go. Przecież przez kraj ostatnio przeszła fala upałów. Zimne miał ręce i nogi, zupełnie jakby je ktoś w nocy wsadził do wiadra z zimną wodą. Bólu nie czuł, ale dyskomfort i odrętwienie w członkach skutecznie odepchnęły senność.

Z pewną trudnością posunął ręką po ławce. Spojrzał na dłoń, przez chwilę zdawało mu się, że to cętki, ale kiedy przetarł oczy drugą ręką zobaczył, że to kawałki przyklejonej czarnej farby, która zeszła ze starego zbutwiałego siedziska. Nagle przeszedł go dreszcz, nie tyle przez zimno, ale przez niepokój, który nagle go ukuł, jak zagubiony pocisk.

Był półmrok, on zdał sobie sprawę, że obudził się na ławce, na której musiał spać jak jakiś bezdomny. Od razu wymacał swoje kieszenie, w których szczęśliwie nadal znajdowały się klucze, portfel i telefon. Odetchnął z ulgą, ale nie na długo, ponieważ w końcu zrozumiał, że nie ma pojęcia gdzie jest. Oczywiście wiedział co to za miejsce, ale nie gdzie ono się znajduje. To już była dla niego wiedza tajemna.

– Co jest kurwa? – spytał sam siebie. Jego głos jednak uciekł w przestrzeń.

Na początku nie mógł w to uwierzyć. To wydawało się absurdalne, ponieważ doskonale pamiętał co się działo przed pobudką w tym miejscu.

Wracałem od Moniki… Na piechotę. Potem podszedłem pod bramę i…

No właśnie, co i…

Może to szok, a może tak dobrze radził sobie w stresowych sytuacjach, ale w tym momencie nie czuł strachu. Niepokój znikł. Uczuciem, które mu towarzyszyło było zdziwienie. Zaskoczenie, może nawet lekkie osłupienie, ale nie lęk. Przez jedną może dwie sekundy przez jego głowę przeszło rozbawienie, ale szybko znikło.

– Co ja tu robię? – wyszeptał – Co ja robię na tym pieprzonym cmentarzu!?

Bardzo by chciał, żeby ta ławka była w parku, a przed nim posadzone w rządku jarzębiny. Ucieszyłby się nawet widokiem ławki z bezdomnym, ale tak niestety nie było. Przed nim znajdował się grób. Było ciemno, ale nie tak bardzo, żeby nie mógł zobaczyć co się znajduje kilka metrów przed nim. Nagrobek składał się z niewysokiego cokołu, na którym była postawiona tumba, kamienna skrzynia, która była w istocie łożem. Łożem dla młodej kobiety, leżącej na prawym boku. Wsparta była na łokciu, jakby chciała wstać, lecz przeczyła temu lekko opadnięta głowa i zamknięte w błogim śnie oczy. Ubrana była w antyczną szatę, bogato pofałdowany chiton zgrabnie przylegający do ciała. Nad kamienną kobietą znajdował się gotycki baldachim, który chronił ją przed igraszkami nieba, żarem i deszczem. Mogła spać w spokoju.

Zerknął na marmurową płytę wtopioną poniżej posłania. Na epitafium wyryto imię CECYLIA. Białe, leciutko błyszczące litery przyciągały uwagę w ciemności. Niestety reszta epitafium była niewyraźna. Czas zrobił swoje. Jedynie zachowała się data śmierci ZM. 1843 R

Wstał i rozejrzał się, wszędzie były nagrobki. Te małe i te większe. Miał wrażenie, że znalazł się w lesie, ale zamiast drzew były krzyże, kolumny i stele. Kolory jakie dominowały w tym smutnym domu spoczynku to szarość, czerń i biel. Inne barwy można było potraktować jako wyjątki. Spojrzał w górę i ponownie poczuł niepokój.

Nie było nieba, były drzewa, a konkretnie ich ogromne korony, które jak wielki całun przysłaniały nieboskłon i tworzyły gigantyczną kopułę. Robiły to tak dokładnie, że miało się wrażenie jakby ktoś nad cmentarzem położył pierzasty dywan. Nie wiadomo było czy jest dzień czy noc. Były korony, ale nie było gałęzi, pni czy korzeni. Lewitowały w górze jak liściaste spadochrony.

-Dobra, to na pewno jest sen. – uznał, co wcale nie polepszyło jego samopoczucia.

Wodził wzrokiem na wszystkie strony świata. Gdzie nie spojrzeć były groby, nie ujrzał żadnej alejki, ani żadnego znaku, który mógłby go jakoś pokierować do wyjścia. Ba, nawet nie widział granicy cmentarza. Ni śladu muru czy ogrodzenia.

Zastanawiał się, w którą stronę pójść. Nie lubił bezczynności, dlatego, gdy uznał, że wszystkie kierunki wyglądają tak samo, ruszył przed siebie. Złapał za telefon, ale ujrzał tylko czarny ekran. Urządzenie nie działało, nawet po kilku nie za mocnych ciosach mających mu przywrócić mu sprawność. Zaklął i schował go do kieszeni.

Mijał jak pachołki kolejne groby, które były usytuowane całkowicie losowo na ziemi, która w dużej mierze była pokryta mieszanką mchu, trawy, kawałków rozpadających się nagrobków i niebieskich niezapominajek. One jako jedyne nadawały ciepła temu ponuremu miejscu. Niektóre fragmenty nagrobków były niewielkie, jak stele z wyrzeźbionym reliefowym przedstawieniem płaczki, okrytej od stóp do głów szatą. Inne zaś ogromne, jak wysokie na kilka, może nawet więcej metrów złamane kolumny, symbol przerwanego życia.

Gdy tak przyglądał się w półmroku kolejnym upiornym, ale jednocześnie zachwycającym miejscom ostatecznego spoczynku usłyszał szelest. Był cichy, ale w tej głuchej ciszy wydawał się być biciem bębnów na stadionie pełnym kibiców. Może ich bicie nie tłumi wszystkich okrzyków fanów, ale wiesz, że one tam są. Tak bardzo był świadom, że ten szelest nie był wytworem jego wyobraźni.

Jednak się nie zatrzymał, zwolnił kroku. Starał się iść najciszej jak mógł, przy okazji próbując się nie spalić. Sytuacja w jakiej się znalazł była przedziwna, a mogła zaraz stać się również niebezpieczna, dlatego wytężył słuch. Był gotowy.

Szelest przypominający lecącego i na dodatek nie małego ptaka, stawał się z każdym kolejnym krokiem coraz głośniejszy. W końcu miał wrażenie, że coś co to powoduje jest zaledwie kilka metrów za nim. Wyczekał odpowiedniej chwili i nagle się odwrócił szykując się do obrony przed nieznanym.

Już się zamachnął, kiedy przed nim… Nie pojawiło się nic.

Zapadła cisza. Wtedy naprawdę poczuł prymitywny, istniejący od początku ludzkości, a może nawet od początku wszelkiego stworzenia, strach.

To już nie jest śmieszne. Przełknął głośno ślinę.

Nagle wrzasnął.

-KUUUURWA!!!

Poczuł coś obok swojego policzka, po czym usłyszał głośne BUUUUUUUU!

Nagły powiew, który uderzył w jego twarz o mało nie spowodował, że się przewrócił stawiając krok w tył. Nie był potężny, był po prostu przerażający.

Usłyszał śmiech dziecka.

Zamarł. Przed sobą miał unoszącego się w powietrzu chłopca, któremu z pleców wyrastały ptasie skrzydła. Machał nimi dynamicznie, robił to z wielką gracją. Unosiły się płynnie w górę i w dół, jakby były zanurzone w wodzie. Wielu by uznało te skrzydła za najbardziej osobliwą rzecz u chłopca. Nasz bohater od razu zauważył, że dzieciak miał jeszcze inną niesamowitą cechę… Był z kamienia. Nie, że chorował na przypadłość, która upodabnia skórę do kamiennej. Nic z tych rzeczy. To było kamienne dziecko, jakby co dopiero uciekło z pracowni rzeźbiarza.

Nie mógł nic powiedzieć. Zmroziło go to co zobaczył.

Amorek natomiast, śmiejąc się głośno, trzymał się za brzuch i unosił się w powietrzu przyjmują niemal pozycję leżącą. Spojrzał pustymi, ale jakże rozbawionymi oczętami na swoją ofiarę.

– Przepraszam cię za to, ale nie mogłem się powstrzymać. Rzadko tu mamy gości. – powiedział melodyjnym głosikiem.

Zrozumiawszy, że mężczyzna, którego wystraszył jest w zbyt dużym szoku, aby mu odpowiedzieć, uskrzydlony chłopczyk postanowił utrzymać inicjatywę.

– Witamy w Mogilniku! W miejscu gdzie wszystko jest możliwe i którego nikt nie chce odwiedzać!

– W Mogilniku? – powtórzył za chłopcem.

Amorek pokiwał radośnie głową. Mimo struktury, z której był wykonany, jego twarz jednakże była bardzo plastyczna. Wesołość i pogodność, którymi emanował były szczegółowo odzwierciedlone w szerokich ustkach. Przede wszystkim w ich wysoko podniesionych kącikach. Oczy duże i pełne werwy szczerze się wpatrywały w rozmówcę. Nawet można było odnieść wrażenie, że poliki były nieznacznie zarumienione.

– Och… Mogilnik, czyli cmentarz. Dlaczego wy zawsze się o to pytacie?

– My wszyscy?

Chłopiec przewrócił oczami.

– Kiedy was tutaj zsyłają, oczywiście dość rzadko to się dzieje, to każdy z was ma ten sam problem. Mogilnik? Co to jest? Jakbyście byli jacyś przygłupi. – uderzył się teatralnie w czoło. – Czasami mam wrażenie, że robią to dla zabawy. Im głupszego wrzucą tym lepiej. Lubią też zsyłać grubasów, ale to nie jest dobry pomysł, bo za szybko się męczą. Był nawet taki, co się zaklinował w jednej z kaplic.

– Co się z nim stało? – nie wiedział dlaczego, ale uznał w tamtym momencie tę wiedzę za najbardziej konieczną do zdobycia.

Chłopiec spojrzał na niego z pewnym zakłopotaniem, jakby chciał mu coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Machnął trzykrotnie skrzydłami, po czym wylądował na ziemi.

– Jak masz na imię? – spytał z jeszcze większą wesołością.

– Sylwester… Co tutaj się dzieję? Co ja tutaj robię?

Sylwester przysiadł na płycie nagrobnej kompletnie nie przejmując się, że to czyjś grób. Jedyne co mu przeszło przez myśl to obawa, że coś go od dołu złapie za tyłek.

– Mówiłeś, że zostałem zesłany i nie tylko ja. Co to znaczy? Kto mnie tu wysłał.

Chłód, który poczuł spod nagrobka przelał się na całe ciało. Strach objął go po raz kolejny tego dnia lub nocy, nie miał pojęcia co to za pora. Włożył ręce pod kolana, żeby je ogrzać i spojrzał z nadzieją na kamiennego chłopca, że wytłumaczy mu, z jakiego powodu znalazł się na tym cmentarzu… Przepraszam, Mogilniku.

– Pozwól, że najpierw się przedstawię, Następny. Wiem, że zdradziłeś mi swoje imię, ale i tak go nie zapamiętam, dlatego będę cię nazywał po swojemu, Następny. – wzruszył ramionami – Dlaczego was tu wysyłają? Nie wiem, może dla zabawy, naszej czy ich, bo waszej raczej nie.– spojrzał na niego ze skwaszoną miną – Zresztą zobaczysz. Wyobraź sobie, że to wielki labirynt, przynajmniej tak Poprzedni mówili i nie wykluczone, że Kolejni też tak to nazwą. Pamiętaj, masz tylko jedno zadanie.

– Jakie?

– Masz się stąd wydostać, Następny. Tylko tyle i aż tyle. Musisz przebrnąć przez cały Mogilnik i będziesz mógł wrócić do siebie, gdziekolwiek to jest. – powiedział to, jakby to było tak banalną oczywistością, jak to że woda jest mokra, albo że media kłamią.

Wtem usłyszeli kobiecy krzyk. Był donośny i sprawiał wrażenie jakby dochodził zewsząd. Akustyka tego miejsca była nienaturalna. Z każdej strony było słychać pisk połączony ze szlochem. Sylwester nie wiedział nawet, gdzie spojrzeć, ale nie musiał długo nasłuchiwać, ponieważ jego nowy kompan wzleciał naprędce na swoich skrzydłach i tak samo szybko odleciał. Mężczyzna pobiegł za nim.

Po chwili truchtu i lotu dotarli na miejsce. Nie od razu udało im się dokładnie namierzyć lokalizację krzyczącej kobiety. Okazało się, że zajście miało miejsce nieopodal ławki, na której Sylwester się obudził i której brud jeszcze miał pod paznokciami. Obok niej zobaczył trzy postacie. Jedną leżącą kobietę drącą się i wyzywającą od kurwichsynów dwóch zgarbionych, krępych mężczyzn.

Sylwester razem ze swoim nowym przyjacielem natychmiast podbiegli i podlecieli do nich. Chłopiec wzbił się nad ich głowami. Wylądował na ramionach jednego z osiłków. Złapał mężczyznę mocno za uszy po czym odciągnął go do tyłu. Chłop się przewrócił wydając nieznanej treści jęk. Sylwester natomiast wleciał z dużą prędkością w bok drugiego bandyty, tak że ten się przewrócił. Natychmiast poczuł jego zapach. Przypominał zepsute mięso trzymane w upał poza lodówką przez kilka dni. Runąwszy na nagrobek i przy okazji na kilka wygasłych zniczy, po których pozostała tylko szklana breja, osiłek pokazał swoje oblicze. A w zasadzie jego pół. Nie miał lewego oka, kawałka czoła i całego policzka. Zamiast tego były kości, trochę czarnych jak smoła mięśni i wijące się larwy.

Sylwester odskoczył jak poparzony.

Osiłkowaty trup okazał swoją złość tylko dziwnym jękiem.

-Beeeeeeeehhhh…

Sylwester nie zdążył mu odpowiedzieć, kiedy nagle pojawiła się kobieta ze starym zardzewiałym żeliwnym krzyżem, który dawno odpadł z jakiegoś zapomnianego nagrobka. Wskoczyła na tę kupę zgniłego sadła ubranego w poszarpany trumienny garnitur. Tłukła jego głowę przez co najmniej minutę. Krew bryzgała na nią, na ziemię i nagrobek, który służył im za oparcie. Była koloru sadzy. Czerwień, która mogła kiedyś płynąć w jego żyłach już dawno opuściła to paskudne ciało.

Co uderzenie słyszał dźwięk łupanych i trzaskanych kości. Sylwestrowi zrobiło się niedobrze. Z trudem powstrzymał się, aby nie zwymiotować. Potem uznał, że w sumie może popełnił błąd. No bo, jeśli rzygać, to chyba nie ma bardziej odpowiedniego momentu?

– Ty brudny chuju! Ty kurwo niemyta… – warknęła nieco zmęczona kobieta. Kolejne zamachnięcia były coraz wolniejsze i coraz częściej chybiały celu. Ten stan rzeczy nie utrzymał się na długo, bo zaraz wstąpił w nią nowy demon. – ZDYCHAJ! ZDYCHAJ! ZDYCHAJ! – wrzeszczała – Raz się udało, to teraz tym bardziej!

W końcu jednak ustała. Odrzuciła gdzieś na bok swój oręż, który był tak powykręcany, że bardziej przypominał swastykę aniżeli krzyż. Zeszła ze swojego napastnika. Sylwester ujrzał, tę niekształtną bryłę zamiast głowy, która była połączona z ciałem już tylko umownie.

– Tego zostaw. – krzyknął chłopiec.

Sylwester odwrócił się w jego stronę. Chłopiec unosił się nad drugim, bliźniaczo podobnym agresorem. Robił to z niezwykłą satysfakcją, jakby chciał bez słów powiedzieć, że to on ocalił wszystkich dookoła. W rzeczywistości, kiedy żywy trup przewrócił się to nadział się na dawno temu wbity w ziemię ołowiany pręt, który prawdopodobnie służył jako łączenie słupa lub steli nagrobnej z urną czy inną rzeźbą.

– Musimy się dowiedzieć dlaczego cię napadli.– powiedziało putto do kobiety. – No przystojniaku! Gadaj! – kopnął trupiaka w udo, które było nadziane na pręt.

-Auuuuuu! – wrzasnął żałośnie. Zombiak zaczął szlochać. Sylwestrowi zrobiło się go żal. To coś co było kiedyś człowiekiem, a jeszcze przed chwilą obrzydliwym bandytą, teraz przypominało upośledzone dziecko, które spadło z rowerka. Prosto na zardzewiały pręt…

W porównaniu do swojego kolegi ten był w lepszym stanie zachowania. Miał całą twarz, co prawda siną, ale bez większych ubytków. Ubranie też wydawało się czystsze. Granatowy, gładki garnitur musiał być drogi, szczególnie, że Sylwester dostrzegł na piersi niewielki znaczek Hugo Bossa. Niestety stan jego umysłu był w dużo gorszym stanie. Oczy pozbawione duszy i ilorazu inteligencji przypominały szklane kulki, które kiedyś można było zdobyć w przysklepowych automatach po wrzuceniu monety.

– Dlaczego ją zaatakowałeś? – chłopiec wskazał na kobietę. – Nigdy tego nie robicie.

Przygłup pokręcił głową i wzruszył ramionami. Spuścił wzrok w dół, po czym podniósł ciężko rękę i wskazał na Sylwestra. Kobieta i chłopiec odwrócili się w jego stronę. Następnie spojrzeli na siebie ze zrozumieniem.

Sylwester nie zwrócił na to uwagi, bo zagapił się na kobietę. Pojął, że ona też jest z kamienia. Co najdziwniejsze nie można było jej odmówić delikatności, a przede wszystkim lekkości w postawie i ruchach. Ubrana była w antyczną szatę, tak zwiewną jak prawdziwa.

To była Cecylia. Rzeźba, przed którą się obudził tego przedziwnego dnia lub nocy.

-To jest Następny. – powiedział nieco rozbawiony chłopiec nie zważając na tępe pojękiwania leżącego na ziemi trupa.

-Domyśliłam się. – odparła przyjemnym dla ucha, aczkolwiek nieco wywyższonym tonem. – Po ciebie przyszli. – zwróciła się bezpośrednio do Sylwestra. Widząc, że mężczyzna nie zamierza nic odpowiedzieć, przewróciła oczami i ciągnęła dalej.

– Spójrz na tego prostaka. – wskazała na gnijącego osiłka. Kiedyś może nawet był przystojnym i porządnym facetem, ale to była jedynie pieśń przeszłości. Teraz zostało z tego tylko wrażenie. Aura otaczająca go pewnym szacunkiem z każdą chwilą zdawała się słabnąć. – Jest imbecylem. Razem ze swoim świętej pamięci, tfu… – splunęła. – towarzyszem zostali wysłani, żeby cię zabić, ale jak ciebie nie zobaczyli, to te sukinsyny postanowiły, że wezmą się za kogokolwiek. Oczywiście musieli za mnie…

Westchnęła ciężko.

– Przepraszam. – odparł Sylwester.– To nie moja wina. Nie mam pojęcia co ja tu robię, ani dlaczego ktoś chciałby mnie zabić.

– Każdy z was tak mówi.– rzekła nie oczekując żadnej odpowiedzi. – No dobrze. Jak się nazywasz?

Sylwester przedstawił się. Cecylia również. Nawet chłopiec postanowił podać swoje imię. Gabriel, tak się nazywał. Robiąc to z lekką niechęcią, pewnie spowodowaną tym, że czynili to wielokrotnie, opowiedzieli mu nieco o sobie i o miejscu, które zamieszkiwali.

Mogilnik to miejsce zamieszkane przez niezliczoną ilość dusz. Jest to ostateczne miejsce spoczynku dla nich. Wędrują tam przede wszystkim osoby, które rozstały się z życiem wbrew swojej woli. Jak powiedziała Cecylia w Mogilniku nie znajdzie się ludzi, którzy odeszli we śnie. Chyba że otrutych… Mogilnik przyjmuje różne formy. Niegdyś był po prostu polem usypanym kamiennymi nasypami, potem drewnianymi krzyżami. A teraz przypomina XIX-wieczny cmentarz. Zapewne to nie jest jego ostateczna forma.

Z doświadczenia Cecylii i Gabriela oraz z ich obserwacji, co jakiś czas ktoś przysyła tutaj żywych ludzi. Nie wiedzieli dlaczego. Nie zauważyli też żadnego wzoru. Wydawało się, że te osoby są tu przysyłane zupełnie losowo. Ku uciesze Sylwestra kamienna para zapewniła go, że nie umarł.

– To Bóg nas tu zsyła?

– Może. – odparł Gabriel – A może nie. Wielu mieszkańców mówi, że to Bóg, część że Anioły. A inni że sam Diabeł macza w tym palce. Ja wolę mówić, że to Oni.

Rozmowa ciągnęła się dalej. Sylwester spytał osobliwą dwójkę w jaki sposób znaleźli się w Mogilniku. Zaczęła Cecylia, po której było widać, że lubi być zauważana. Okazało się, że zmarła tragicznie niedługo po swoim ślubie. W domu rodzinnym kiedy przeglądała się w lustrze, chcąc jak najlepiej wyglądać przed swoją rodziną a przede wszystkim przed ukochanym, jej tiulowa suknia zajęła się od ognia świecy, stojącej na stoliku przy zwierciadle. Cecylia spłonęła.

– To mój ukochany mąż postawił mi ten nagrobek i kazał wyrzeźbić moją postać. Dzięki temu nie jestem jak ta kupa gówna.– wskazała na zainteresowanego rozmową osiłka, który w tym samym czasie dłubał w uchu. Kiedy wszyscy na niego spojrzeli, a on poczuł, że jest w centrum zainteresowania zaśmiał się tępawo.

– A ty, mistrzu?– Sylwester zwrócił się do Gabriela, który siedząc na żeliwnym krzyżu jednego z nagrobków żwawo machał nóżkami. Sylwester poczuł się bardzo swobodnie pośród tych nowopoznanych istot.– Jak to się stało, że się tu znalazłeś?

-A, nie ma co o tym gadać. – machnął rączką. Nie chciał zdradzać, co mu się wydarzyło. Potwierdził to gasnący blask w jego oczach.– Nudna historia. Ty się lepiej zainteresuj w jaki sposób stąd się wydostać. Jak widzisz, już ściągnąłeś na siebie uwagę. Te dwa tępaki to tylko zapowiedź, tego co tobie grozi.

Słowa Gabriela były dla Sylwestra otrzeźwiające. Znowu zdał sobie sprawę gdzie jest i co mu grozi. To nie jest sen. To koszmar, choć na pierwszy rzut oka tak nie wygląda.

– Poradzę sobie.– uznał Sylwester. – Tylko powiedzcie mi gdzie iść.

– Następny, ty nie bądź taki odważny. Samego cię nie puścimy!- krzyknął Gabriel.

– My? – Cecylia skrzyżowała ręce przyjmując sprzeciwiającą się pozę.

– Doskonale wiesz, że ty lepiej znasz drogę do Katedry niż ja. – odparł chłopiec.– A poza tym pomogliśmy tobie z tymi przygłupami. Beze mnie i Następnego nie dałabyś sobie rady.

-Dałabym…– syknęła, po czym ciężko westchnęła.– Ech… No dobrze. Pomogę.

– Dziękuję. – powiedział podniesiony na duchu Sylwester. – A co z nim? – wskazał na wciąż uśmiechającego się osiłka.

*

Szli dobrą godzinę. Nie natknęli się na nic wyjątkowo ciekawego. Po drodze spotkali kilku podobnych do Mariana osobliwości, którego imię poznali w czasie wyjmowania jego nogi z pręta, na który się nadział. W zasadzie to było jedyne słowo, które potrafił wydukać. Trudno było orzec, czy to faktycznie jego imię, a nie kogoś innego, kogo znał w zamierzchłych czasach. Trupy nie były agresywne, wręcz przeciwnie. Patrzyli na tę dziwną gromadę z Sylwestrem na czele z pewną fascynacją, którą można porównać do fascynacji dzieci przyglądającym się lwom w ogrodzie zoologicznym. Brakowało tylko w ich kościstych rękach popcornu i gofrów. Zamiast tego, niektórzy z nich trzymali zgniłe kwiaty, które zapewne miały im nieświadomie zapewnić jakąś cząstkę dawnego pełnej słonecznego ciepła i barw rzeczywistości. Niestety opadnięte łodygi przypominające rozgotowany makaron oraz wyszczerbione z płatków główki kwiatów były już tylko reliktem tamtego świata, którego zapewne nawet nie pamiętali, choć bardzo by chcieli.

Marian, który do nich dołączył na polecenie Gabriela przestał być agresywny. Nawet wydawał się sympatyczny, jednak Cecylia trzymała się w pewnym dystansie od niego. Niektórzy stwierdziliby, że to dla jej bezpieczeństwa, ale Gabriel i Sylwester doskonale wiedzieli, że to Marian musi się strzec przed tą uroczą harpią.

Szli w kierunku Katedry, czyli najważniejszego miejsca w Mogilniku. Jego serca, w którym to Sylwester miał zdobyć wszystkie potrzebne informacje, żeby wrócić do domu. Jak się okazało ani Cecylia ani Gabriel nie wiedzieli gdzie jest wyjście, ale zdawali sobie sprawę, że jeśli ktoś czegoś nie wie w Mogilniku, to musi się udać do Katedry.

– A co jest w tej Katedrze? – spytał na początku ich drogi Sylwester.

-Tam jest Kostuch. I nie, to nie Śmierć…– uprzedził jego pytanie Gabriel.

-Kostuch, to najstarszy z nas.– wyjaśniła Cecylia. W tym momencie Marian pokiwał energicznie głową i uśmiechnął się do Cecylii, tak jakby chciał się jej przypodobać. Kobieta zignorowała tę próbę i pogardliwie spojrzała w przeciwną stronę. – Nie wiemy ile ma lat, pewnie setki, a może jeszcze więcej. A nazywa się Kostuch dlatego, że niegdyś jego imię brzmiało podobnie. Nikt już go nie pamięta, możliwe, że również on sam.

– To chyba nie jest do końca wszystko wiedzący, skoro nie pamięta swojego imienia. – zaśmiał się nieco ironicznie Sylwester.

– Nie martw się. Na wszystkie swoje pytania dostaniesz odpowiedź. Jeśli uda ci się dotrzeć do Katedry. – zażartował bądź nie Gabriel. – Na pewno jeśli ci się uda, to nie pożałujesz. Jestem pewny, że nigdy nie widziałeś czegoś takiego.

Godzinę później znaleźli się pod Katedrą i Sylwester nie mógł się nie zgodzić z Gabrielem. Katedra była przepiękna i monumentalna. Prawdziwy moloch. Wyglądała jak antyczna świątynia i kościół gotycki w jednym. Kościół był zbudowany na planie krzyża łacińskiego. Jego wystawna fasada szczyciła się długimi na dwadzieścia parę metrów kolumnami doryckimi, których obwód dorównywał rozmiaru malutkiego auta. Fasadę wieńczył fronton, który był obleziony przez stado obrzydliwych, powykręcanych gargulców przyglądającym się nowoprzybyłym gościom. Od czasu do czasu pomerdywały pyskami, z których kapała ślina. Kiedy lądowała na ziemi w powietrze unosiły się stróżki dymu. A w podłożu robiły się dziury.

Z kolei za nimi ku zakrytemu przez korony drzew nieboskłonowi wystrzelone były gigantyczne wieże naszpikowane setkami mniejszych pinakli. Co kilka kondygnacji ciągnęły się w rzędach rozety, które o dziwo były kolorowe, co było rzadkością w tym ponurym miejscu. Sylwester miał wrażenie, że siedzi w Mogilniku tak długo, że zapomniał jak wyglądają kolory, poza szarym i granatowym. Nawet wcześniej wspomniane niezapominajki mają tu barwę bardziej granatową niż błękitną. Z witrażami w Katedrze było inaczej. Z okien i innych oszklonych otworów wylewała się soczysta czerwień, dostojna biel, żółć, błękit, zieleń… Czego dusza zapragnie. A to wszystko dlatego, że w środku paliło się światło.

Sylwester próbował dojrzeć szczyty wież, ale było to niemożliwe, bo przebijały się przez korony drzew, One zaś skutecznie je zasłaniały przed oczyma ciekawskich.

-Wchodzimy?– spytał podekscytowany Gabriel.

-Jak najbardziej!- rzekł Sylwester będąc pod wrażeniem tego miejsca, które przynajmniej dla niego było jak z burtonowskiej bajki. Bardzo chciał zobaczyć wnętrze.

-Juuuhuuuu!- zawył Marian wyciągając powoli ręce w górę w geście zadowolenia.

Weszli do środka. Minęli kolumny i skryli się pod dachem podcienia, którego strop udekorowany był setkami kasetonów. Wewnątrz nich znajdowały się ludzkie głowy. W przeciwieństwie do łbów gargulców te się nie poruszały. Stąpali uważnie po schodach, aby nie wpaść w kałuże pełne kwasu, ani też nie zostać nim uraczonym z góry. Przed nimi jak na rozkaz otwarły się wielkie żeliwne wrota, skrzypiące jak stado spłoszonych na plaży mew przez dzieci.

Jak ciepły szal pokrył ich oślepiający promień światła wydobywający się z środka świątyni. W tym świecie szarości i półmroku ta jasność była jak powiew świeżego powietrza w zatłoczonym autobusie, jak zapach porannej kawy, jak pierwszy dzień wiosny.

Najpierw dziarskim krokiem weszła Cecylia. Następnie w jednym rzędzie z Sylwestrem jego osobliwi towarzysze. Marian i Gabriel. Flip i Flap. Karol Krawczyk i Tadeusz Norek.

Sylwester myślał, że prosto na nich jest skierowany reflektor. Wkraczając do środka można było odnieść wrażenie, że wchodzą na scenę, mając odegrać tragikomedię, której przebiegu nie znają. No właśnie, kto jest odpowiedzialny za tę historie? Oni, on, ona. Kto? Kto wrzucił Sylwestra w tę przedziwną rzeczywistość? Kto za niego zdecydował. Czy jakby właśnie z krzykiem bez żadnej przyczyny uciekł i rozebrał się do naga, to byłaby jego decyzja, czy kogoś innego? Czy wszyscy są jak Marian, któremu rozkazano zaatakować Sylwestra. A może jednak jesteśmy jak Marian, który zdecydował rzucić się na Cecylię?

O dziwo nie było żadnego reflektora. To musiała być szarlatańska sztuczka, zmylenie umysłu, zabawa świadomością. Stanęli kilka kroków za wrotami. Trójnawowy kościół był przeogromny. Tysiące kolumn ciągnęło się tak daleko, że ginęły za horyzontem. Zupełnie jak w metrze, w którym wszystkie wagony są połączone jednym korytarzem. Sylwester spojrzał w górę. Nie zobaczył stropu, ale nie to go zaskoczyło. Najbardziej charakterystyczną cechą tego miejsca były pnącza, które ciągnęły się kilometrami, po podłodze, kolumnach, ścianach, ławach… Wnętrze Katedry wyglądało jak stara, zapomniana inkaska świątynia zagarnięta przez pradawną puszczę.

Z lian wyrastały liście przypominające olchowe. Porastały je też… świece. Tak, dziesiątki tysięcy świec jak owoce zwisały z łodyżek w różnych pozach. Niektóre rosły nawet do góry nogami. Wszystkie się paliły. Ponadto poczuli słodki, kojący zapach czegoś jak kadzidła pomieszanego z herbatą.

Ruszyli w głąb Katedry.

Podłoga w niektórych miejscach była zapadnięta. Mijając labirynt, złożony z dębowych ław porośniętych tą przedziwną roślinnością, o mały włos Marian by nie wpadł do jednej z dziur. W ostatniej chwili Cecylia pociągnęła go za kołnierz marynarki. Ten poleciał do tyłu, rozbijając jedno z siedzisk.

Sylwester i Gabriel spojrzeli w dół. Nic, poza bezkresną ciemnością. Przed nimi w połowie zapadnięta jedna z ław była na granicy pożegnania się z Katedrą. Przechylona niemal jak tonący Titanic była na jej szczęście skutecznie podtrzymywana przez pnącza niepozwalające jej spaść w matnię.

– Co to za miejsce? – powiedział głucho Sylwester nie oczekując odpowiedzi.

– Zaraz powinniśmy dojść do Kostucha. – powiedział Gabriel, którego odkąd weszli do środka opuścił dobry humor. Wszyscy czuli napięcie. Niepokój przed zbliżającą się katastrofą, a może tylko nieznanym. Gabriel i Cecylia byli tu tylko raz. Kiedy umarli. To tutaj budzą się wszyscy mieszkańcy Mogilnika i są odsyłani do swoich miejsc spoczynku.

-Dlaczego nie przyszliście tutaj ponownie?

Z pewnym zawahaniem odparł Gabriel.

– Chciałam wielokrotnie, ale nie zostałam wpuszczona do środka.– wzruszyła rękami Cecylia. Nie dodała, że przy pierwszym spotkaniu z Kostuchem zrobiła okropną awanturę.

Z pewnym zawahaniem odpowiedział Gabriel.

– W moim przypadku nie było takiej potrzeby. I tak nie możemy opuścić tego miejsca. Wszystko zostało nam wytłumaczone przy Przebudzeniu. – Tak nazywali swój los. Przebudzenie, to oznaczało, że już nigdy nie zasną. Na zawsze pozostaną tutaj, wiecznie świadomi swojego przeznaczenia. Po prostu być. Egzystować. – A poza tym Kostuch nie należy do przyjemniaczków. Sam się przekonasz.

Gabriel wzleciał przed Sylwestra i przejął prowadzenie konduktu.

Dotarli do transeptu. Przed nimi wyrósł jak góra na horyzoncie ołtarz. Był wyniesiony na ogromnym na dobre kilka metrów cokole. Pnącza, które były integralnymi mieszkańcami tego kościoła wyrastały właśnie z tego miejsca. To było serce. Łodyżki, które widzieli zaraz przy wejściu miały najmniej około centymetra grubości. Te tutaj natomiast były jak stare dęby i to one tworzyły cokół. Skręcone wokół siebie jak zastygła trąba powietrzna. Na wierzchołku stał marmurowy ołtarz, który robił za tron. Za nim piętrzyło się liściaste oparcie wyposażone w podłokietniki, również porośnięte gęstą zielenią.

Zasiadał na nim staruszek ubrany w podarte wypłowiałe, kardynalskie szaty. Miał zgryźliwą pomarszczoną twarz, żadnego włoska na czaszce. Wzrok przeciętnego dziadka, który nienawidzi wszystkich i wszystkiego, ponieważ jego życie nie ułożyło się tak, jak to sobie wyobrażał będąc żwawym dwudziestolatkiem. Nie o taką starość walczyłem! – właśnie to chciały przekazać jego oczy.

Jednakże to co przykuło oczy wszystkich to pnącza, ale nie bez powodu znowu były w centrum zainteresowania. Okazało się, że to nie tron był sercem, lecz staruszek. Z niego wyrastały wszystkie rośliny. Był z nimi połączony fizycznie, oplatały go jak węże przed zaduszeniem ofiary, wżerały się w jego ciało, które było sine i wysuszone. Żyły były czarne i widoczne z odległości wielu metrów. Niektóre pulsowały, jak maszyna, która musi doprowadzić chłodzenie do reaktora, żeby budynek i okolice nie wyleciały w powietrze.

Kostuch pochylił się nieznacznie, chcąc się przyjrzeć, kto tym razem zawraca mu głowę. Sylwester słyszał jego oddech. Syk węża tuż przed atakiem. Nie zapowiadało się dobrze.

– Czego chcecie?– warknął do Sylwestra i jego kompanów.

– Panie Kostuchu, nazywam się Sylwester i jestem z Warszawy. Eee… Krainy żywych… Zostałem tutaj umieszczony wbrew mojej woli i szukam wyjścia…

– Wbrew twojej woli! – prychnął z rozbawieniem Kostuch. Ślina mu pociekła po brodzie. – Też mi coś! Ludzie nie mądrzeją. Gdybyś miał cokolwiek do powiedzenia albo ja! To nigdy byśmy nie postawili naszych stóp na tej parszywej ziemi. Nigdy! – jego oczy powoli zaczynały nabierać obłędu – Przyzwyczaj się… Nie ma czegoś takiego jak wola… A na pewno nie nasza!

– Ja chcę tylko…

-Milcz! – starzec podniósł rękę.– Przysyłają was tutaj co jakiś czas, aby mógł popatrzeć, jak zdychacie. A kiedy już któryś jest przebieglejszy i ucieka, to kombinują jak wam utrudnić to zadanie. Zabawy im się zachciało! I mnie jako kuglarza zatrudnili. Ba! Zatrudnili, chciałbym…

Można stąd uciec. Jest nadzieja. – Sylwester sam nie wiedział czy odetchnąć po tych słowach, czy załamać się po następnych.

– Nie pomogę ci, jeśli tego oczekujesz. Nie mam już takiej natury, w życiu zdążyłem się napomagać innym i zostałem pierdolonym korzeniem! To jest farsa! Nawet nie mogę zdechnąć jak ty. Na zawsze tu utknąłem… Sam…– ostatnie słowo było niemal niesłyszalne. Cecylia i Sylwester wyczytali to ruchu jego warg. Widać było, że długo czekał i zbierał się w sobie, żeby wypluć komuś swoje żale.

Zamilkł.

Po dłuższym zastanowieniu na jego twarzy pojawił się lisi uśmiech.

– Albo wiesz, co? – zwrócił się do Sylwestra. Wiercił go swoimi kocimi oczami, które błysnęły po raz pierwszy odkąd go spotkali. – Powiem ci gdzie jest wyjście, ale musisz wykonać dla mnie jedną rzecz.

-Jaką? – wtrącił się Gabriel. Wcześniej rozglądał się ukradkiem dookoła. Jest powiedzenie, żeby oczekiwać nieoczekiwanego, ale chłopiec był zdania, że raczej z reguły sprawdzają się słowa, żeby oczekiwać oczekiwanego.

Kostuch nie odrywał wzroku z Sylwestra.

– Musisz zabić jednego ze swoich przyjaciół. – uśmiech, którym poczęstował go wymawiając te słowa był jednym z najobrzydliwszych obrazów, jakie Sylwester widział w życiu. – Możesz wybrać, którego chcesz. Nie obchodzi mnie to.

Staruszek z nudów zwariował albo postanowił zagrać na nosie siłom, które go tutaj umieściły.

– Nie ma mowy! – krzyknął Sylwester.– Jesteś pojebany dziadku. Nikt nikogo nie będzie mordował. Powiedz gdzie jest wyjście, to będziesz miał nas z głowy!

– Nie masz racji. Ktoś tu umrze. Jeśli ty nie wybierzesz, to ja to zrobię. – ślina ponownie pociekła mu po brodzie. Tym razem to nie była starcza przypadłość, to była rozkosz przed długo wyczekanym posiłkiem, który niósł kelner. Gdyby nie był zrośnięty ze swoim siedziskiem i z Katedrą, to dawno rzuciłby się na nich.

– Chodźmy stąd. – powiedziała Cecylia robiąc krok w tył. Złapała Sylwestra za ramię i odciągnęła go. Poczuł jej zimną i twardą dłoń. – Zaraz stanie się coś niedobrego…

Miała rację, bo kilka sekund później nastąpił wstrząs. Ziemia zadrżała, tynk ze ścian skruszył się wpuszczając do powietrza wapienny pył. Ustali na nogach, oczywiście Gabriel nie zaznał tego problemu. W sali zapanował zaduch, a wzrok ograniczył kłębiący się kurz, który objął ich jak dym z racy.

To nie był wybuch, to nie było trzęsienie ziemi, to były pnącza. Zaczęły się ruszać, sunąć jak węże po podłodze i ścianach. Niektóre z nich wzniosły się ku górze, napięte jak kobry przed atakiem. Jedne dosięgały pasa Sylwestra, a inne niestety wznosiły się wysoko nad nimi.

– Puść nas wolno, a już nigdy cię nie będziemy niepokoić. – powiedział spokojnie Sylwester. Bał się okropnie, ale czuł, że jak nic nie zrobi, to zaraz dozna krzywdy, a może nawet zginie. To samo się stanie z Cecylią, Gabrielem i Marianem.

– Za późno… – syknął Kostuch, po czym ze wspomnieniem swojej dawnej młodzieńczej siły machnął ręką i wskazał palcem na Sylwestra. On to ledwo dostrzegł, ale na czas.

Pnącza go zaatakowały. Wszystkie naraz. Jedna macka leciała prosto w jego tors. Sylwester zdołał się obrócić, ale uderzenie było silne jak grom. Dostał w bok. Został odrzucony na metr. Upadł. Na szczęście instynktownie skulił brodę ku szyi, to uratowało jego głowę przed rozbiciem o posadzkę.

Gabriel zdołał uniknąć pnączy i wzleciał wysoko ponad ich poziom. Cecylia za to skuliła się. O mały włos nie skończyłaby jako kupa gruzu, gdyby nie Marian, który zasłonił ją swoim ciałem. Uderzenie wielkiego bata spoczęło na jego plecach. Słychać było tylko jego głuchy jęk. Nie zdążył się odwrócić, gdy ta sama macka owinęła się wokół jego brzucha i wyniosła go wysoko w górę.

– NIEEEEEEEE! – wrzasnęła Cecylia, widząc jak kolejne żmijowate konary owijają się wokół Mariana. Złapały go za ręce, nogi, szyję. Powoli, jakby się rozkoszowały, coraz mocniej napinały się i ściskały, gdy nagle bez żadnego uprzedzenia pociągnęły szarpnęły jego członki we wszystkie strony.

Ziemia się zatrzymała.

Zobaczyli, jak Marian jest rozrywany. Jego głowa, ręce i nogi wzleciały w powietrze, tors głucho spadł obok tronu Kostucha, a brunatna krew zalała ich jak nagły letni deszcz. Był ciepły i przygnębiający.

Sylwester i Gabriel zamarli. Cecylia padła na kolana i załkała. Obok niej leżała sina dłoń ich kompana. Gabriel szybko zapikował w dół. Zrobił to w piorunującym tempie, a to dlatego, bo kolejna zielona macka zamachnęła się na Cecylię. W porę złapał ją za rękę i odciągnął na bok. Uderzyli twardo o posadzkę, po czym się przeturlali po niej. Fragment podłogi, gdzie wylądowało pnącze stało się potężną dziurą, wejściem do matni.

Sylwester zdał sobie sprawę, że jeśli spróbują uciec to przegrają. Bał się jak cholera. Miał ochotę popuścić w gacie, ale jakaś wewnętrzna siła, przyjemna jak ciepło ogniska w zimną noc, sprawiła że ruszył do działania. Kiedy wojuje się z silniejszym przeciwnikiem od siebie, to trzeba zawsze uciąć mu łeb, żeby nie wstał. Jest to prawda niepodważalna.

Wykorzystał moment, w którym Kostuch skupił się na Cecylii i Gabrielu, którzy cudownie uniknęli tragicznego losu co Marian. Podbiegł do najbliższego pnącza, które uznał za stosunkowo niegroźne i zerwał świeczkę. Ba! Zerwał trzy naraz. O dziwo żadna nie zgasła. Nawet na tych mackach, które ich zaatakowały.

Był za daleko, żeby celnie rzucić, dlatego pobiegł co sił w nogach. Przeskoczył nad jedną z ław, niczym doświadczony parkourowiec. Bardzo się tym faktem zadowolił i poczuł kolejny przypływ energii oraz dumy. Niestety to go wybiło z rytmu, nie udało mu się przeskoczyć grubej tamta ława liany. Poleciał do przodu na twarz. Usłyszał trzask łamanego nosa. Od razu zalał się krwią i bólem. Zamroczony, ale wciąż zdający sobie sprawę z powagi jego misji wstał. Adrenalina i szok trzymały go w ryzach. Złapał za upuszczone świece, które wciąż się paliły.

Takie by się przydały, kiedy byli z Moniką w Bieszczadach w zeszłym roku… – pomyślał.

Dość tych dywagacji. Kostuch zauważył nadciągający jednoosobowy oddział dywersyjny w postaci wysokiego acz trochę za chudego dwudziestoparolatka. Natychmiast dwa pnącza wielkości kolumn wzleciały ponad tron i runęły na Sylwestra.

Sylwester zatrzymał się. Wyczekał, po czym zrobił kilka kroków w tył. Ogromne pędy grzmotnęły tuż przed nim. Tym razem nie zniszczyły podłogi, co wykorzystał przybysz ze świata żywych. Ruszył do przodu i szybko znalazł się pod ołtarzem.

Kostuch wrzeszczał.

– I tak zginiesz tutaj! Albo padniesz albo to miejsce cię wsiąknie!

– Chuj ci w żylaki! – odwrzeszczał Sylwester, po czym machnął świeczkami. Jedna spadła za Kostuchem. Dwie doleciały do celu, czyli prosto na kolana starca.

Jego wysuszone kardynalskie szaty błyskawicznie zajęły się ogniem. Kostuch nie mógł się ruszyć. Szarpał się na boki, ale to nie pomagało. Był zrośnięty z tym miejscem. To ono go zniszczyło, nie Sylwester i pozostali. To odebrana wolność zapaliła jego szaty, zwęgliło jego włosy i skórę. Zatracenie człowieczeństwa wydało wyrok na Katedrę, która chwilę później też zapłonęła, i jej proboszcza.

Niedługo po ustaniu wrzasków Kostucha, ołtarz i jego podstawa wykonana z grubych jak dębowe bele pnączy płonęły. Gabriel, Cecylia i Sylwester odeszli naprędce w kierunku wrót.

Odwrócili się. Transept też płonął.

*

Cecylia oraz Sylwester usiedli na przewróconym pniu w odległości kilkudziesięciu metrów od wrót Katedry. Gabriel siadł po turecku naprzeciwko nich na kępie brunatnozielonego mchu. Sylwester oparł łokcie na kolanach i lekko zgarbiony spojrzał na płonącą jak pochodnia świątynię. Jego nos był napuchnięty. Zatkał go kawałkiem koszulki, którą podarł tuż po wyjściu z tej piekielnej budowli. Nad nią w agonii zataczały koło gargulce na swoich ciężkich błyszczących granitowych skrzydłach.

– Co teraz zrobię? – spytał nie oczekując odpowiedzi od swoich towarzyszy. Na buźce Gabriela widniał grymas żalu z bezsilności. Jego kamienne ślepia mówiły więcej niż mogłyby w tym momencie wyrazić słowa. Też zdawał sobie sprawę, że to koniec. Skoro Kostuch oszalał, a na dodatek umarł, to już nie mają do kogo się udać po pomoc. Nikt poza nim nie miał wystarczającej wiedzy o tajemnicach Mogilnika. On jako jedyny mógł wskazać wyjście z tego przeklętego miejsca.

– Monika, moja Mama… Nie mogę tak po prostu zniknąć i tu zostać… – Sylwester wreszcie zapłakał. To już nie był sen, to nie była mroczna burtonowska bajka. To był koszmar, w którym jego wysiłki spełzły na niczym. Czy był to przypadek, że akurat teraz Kostuch wpadł obłęd, czy ktoś potężniejszy na niego wpłynął, nie miało już żadnego znaczenia. Wygląda na to, że z przyszłości Sylwestra pozostało tyle co z niedługo zostanie z Katedry.

Kiedy Sylwester chował twarz w swoich dłoniach, a z pomiędzy nich wydobywał się głuchy zawód, Cecylia wydawała się być spokojna, oniemiała, ale o dziwo nie widać było w niej bezradności, jak u Gabriela. W rękach trzymała niewielki pakunek i patrzyła na niego, jakby się wahała co powinna z nim zrobić.

– Powiedz. – nakazał jej Gabriel, który zauważył, że coś się święci.

Sylwester zabrał dłonie z napuchniętej twarzy i poczerwieniałymi oczyma, które zdawały się być o połowę większe. Zerknął na Cecylię.

– On nie przyszedł cię zabić. – wycedziła.

– Marian?

– Mhm.– pokiwała głową.– Spójrz na to. – To nie był pakunek. Wręczyła mu zakrwawiony, pachnący zgnilizną zwitek pergaminu.

Sylwester wziął go do ręki, po czym rozwinął rulon.

– Znalazłam to w jego ręku. On wtedy nie przyszedł by cię zabić, ale żeby cię odeskortować. – Dopiero w tym momencie Cecylia się rozpłakała i teraz ona schowała swoją twarz pomiędzy swoimi dłońmi. Gabriel podleciał do niej i ją przytulił.

Nie zważając na rozpacz nowopoznanej przyjaciółki Sylwester skupił się wyłącznie na pergaminie. Ujrzał na nim wielki wyblakły napis wykonany czarnym atramentem.

έξοδος

Poniżej zaś narysowana była podobnych rozmiarów strzałka, która obracała się w jednym kierunku za każdym razem, kiedy zmieniał położenie zwitka pergaminu.

– Wyjście. – uprzedziła jego pytanie Cecylia. – To greka. Marian i ten drugi, to byli nasi stróże, a nie wrogowie.

– To dlaczego cię zaatakowali? – spytał Gabriel, który nadal nie był przekonany do tej zmiany frontu Cecylii.

Spuściła głowę z zawstydzenia.

– Ja, ja… – zająknęła się. – Ja ich sprowokowałam. Szli obok mnie, byli obrzydliwi, więc im naubliżałam i… i obrzuciłam kamieniami.

Nie musieli się dopytywać, dlaczego im nie powiedziała o tym. Zapewne się wstydziła braku opamiętania, ale chyba w szczególności tego, że ktoś by się dowiedział o jej błędzie. Jednak Sylwester czuł, że nie pozwalała jej na to głęboko osadzona godność wywyższająca Cecylię ponad wszystkimi i powstrzymująca ją od spoufalania się z innymi. Było to zachowanie godne potępienia, ale nie mogli z Gabrielem od niej się odwrócić, ponieważ koniec końców pomogła mu i wybrała się z nim do Kostucha. Poczucie winy może zdziałać bardzo wiele dobrego, ale w jej przypadku nie było to potrzebne, bo Cecylia sama z siebie była dobra. Pochodzenie i sposób kształcenia, jaki odebrała za życia wykuły w niej wysokie poczucie swojej racji, lecz nie pozbawiły człowieczeństwa oraz altruizmu, które wyłoniły się z głębin jej duszy.

 – Przepraszam.– wydusiła z siebie w końcu. Kosztowało to ją tyle co wniesienie na szczyt góry głazu przez Syzyfa, ale z tą różnicą, że jej się udało.

Wiedzieli, że powinni odpowiedzieć. Milczenie mogłoby wyrządzić więcej krzywdy, aniżeli drobna ułuda, która wyszła z ich ust. Czuli do niej pomieszanie wstrętu z jednoczesnym zrozumieniem jej czynów. Dwa pierwiastki walczyły ze sobą, ale żadne nie mogło przechylić szali. Obaj jakby telepatycznie się porozumieli i wybrali najlepszą formę reakcji. Kilka ciepłych słów potrafi topić najwyższe szczyty gór.

– Zrobiłaś błąd, ale się od ciebie nie odwrócimy. Pomogłaś mi, więc ja pomogę tobie. – Sylwester przykucnął przy niej i mocno chwycił za jej zimną, twardą kamienną dłoń. Spojrzał jej w oczy. – Każdy popełnia błędy. Marian i jego przyjaciel nie zasłużyli na śmierć, ale gdyby ktoś się nami nie bawił toby w ogóle nie doszło do takiej sytuacji. Jesteś niesamowicie odważną i dobrą kobietą, tylko taka osoba mogła wyruszyć ze mną na poszukiwanie wyjścia z tego przeklętego miejsca. Nie uciekłaś gdy Kostuch i jego pnącza na nas napadły…

-Ale najpierw wyrządziłam wiele krzywd…

-Tak, zrobiłaś to, ale to jest teraz twoja szansa, by to zmienić. – dodał Gabriel. – Możesz zrobić to czego nie zrobiła moja matka. – powiedział cichutko.

W tym momencie Gabriel opowiedział historię swojej rodziny. Jego matka była córką bankiera, a ojciec był uznanym muzykiem z dobrej rodziny. Małżeństwo było aranżowane, ale szczęśliwe. Zakochali się w sobie. Owocem ich miłości był Gabriel, który urodził się dwa lata po zaślubinach. Mieszkali w dużej kamienicy, którą częściowo wynajmowali innym. Matka Gabriela miała starszą o trzy lata siostrę. Ciotka była bardzo atrakcyjną kobietą. Była również niezamężna. Pewnego dnia spytała czy może zamieszkać z nimi i wynająć pokój. Nie chciała już mieszkać z ojcem, z którym się okropnie kłóciła. Rodzice Gabriela oczywiście się zgodzili.

Przez kilka miesięcy nic się nie działo, Gabriel lubił ciotkę, bo razem się bawili. Czytała mu książki, grała na fortepianie. Jednakże jego ojciec stał się nieobecny. Prawie się nie zajmował synem i żoną. Ciągle ćwiczył w swoim gabinecie lub koncertował. Matka chodziła przybita, ale starała się tego nie okazywać przy dziecku. Gabriel jednak wszystko widział.

Jego rodzicielka szybko zrozumiała co się działo, dlatego pewnego dnia poprosiła gosposię Martę, aby zajęła się synem. Ona zaś ogłosiła wszystkim, że jedzie do ojca porozmawiać o zakupie nowej kamienicy pod wynajem. Była bardzo rezolutną kobietą, lepiej sobie radziła z pieniędzmi i ich zarządzaniem niż mąż.

Jak można łatwo się domyśleć nie pojechała do ojca, tylko zaczekała na klatce w schowku na miotły. Kiedy usłyszała trzask zamykanych drzwi na piętrze odczekała chwilę. Cichutko weszła na górę, użyła zapasowego klucza po czym otworzyła drzwi do mieszkania jej siostry, które tak naprawdę zamknęły jej widoki na przyszłość.

Nakryła ich. Wpadła w szał. Już nie była sobą. Złapała za pogrzebacz leżący przy piecyku i rzuciła się na parę kochanków. Najpierw wbiła ostrze w udo męża, żeby go unieruchomić. Zapewne bała się, że ją powstrzyma, ale emocje które nią targały sprawiły, że była nadludzko silna. Wyrwała haczykowaty koniec pogrzebacza z kawałkiem mięsa. Krzyk był potworny. Nie patrząc na niego rzuciła się na swoją siostrę. Ugodziła ją w jędrną pierś, następnie w oko, a potem jeszcze kilkanaście razy w tors i pochwę.

Kiedy szał jej przeszedł odrzuciła oręż na podłogę i wybiegła. Cała zakrwawiona wróciła do swojego mieszkania, po czym wygoniła oszołomioną służkę. Wzięła na ręce Gabriela, który w wieku czterech doskonale rozumiał, że stało się coś strasznego. Zabrała go do sypialni, którą zamknęła na klucz. Zostawiwszy go w zamku, zrobiła kilka kroków w bok, po czym wykorzystując resztki adrenaliny, o której istnieniu jeszcze nikt nie miał pojęcia, przesunęła ciemną biedermaierowską szafę z drewna orzechowego z pięknymi tłoczeniami i gzymsem. Zablokowała nią drzwi. Tak mocno ją pchnęła na drzwi, że klucz który zostawiła w zamku przebił plecy mebla.

Wróciła do syna i ucałowała go w czoło, gdy ten siedział zaniepokojony na łóżku.

– Mamusiu, dlaczego jesteś cała czerwona? Czy to krew?

– Kochanieńki, wszystko będzie dobrze. – spojrzała na niego w taki sposób w jaki tylko matka potrafi. Sprawiła, że się rozluźnił i uwierzył jej.

Gdy zdała sobie z tego sprawę przeszła na drugą stronę sypialni i usiadła przy swojej toaletce. Z szuflady wyciągnęła zawiniętą w płótno buteleczkę. Odkorkowała ją, przystawiła do nosa i sprawdziła zapach. Skrzywiła się. Poczuła zapach zgniłego mięsa. To był wyciąg z lulka z dodatkiem jeszcze paru ziół, który zakupiła niedawno od pewnej szeptuchy pod miastem. Na toaletce stał, pewnie wcześniej przygotowany dzbanek soku jabłkowego. Wlała go trochę do filiżanki, po czym zrobiła to samo z cieczą z buteleczki.

Przysiadła obok Gabriela, po czym go mocno przytuliła. Zabrudziła go krwią, ale to mu nie przeszkadzało. Ważne, że czuł jej perfumy i miękkość jej piersi przy swojej buzi. Płakała.

– Kocham cię najbardziej na świecie mój najdroższy.

– Ja ciebie też mamusiu.

-Wypij to. – przystawiła mu filiżankę do ust. – Po tym zrobi ci się cieplej i zaśniesz.

– Ale mi się nie chcę spać.

– Ale ja chcę się przespać. Razem zaśniemy. – pogładziła go po buzi.

Gabriel się zgodził. Wziął od matki filiżankę i wypił sok, który smakował dziwnie, jakby był zepsuty. Kobieta bacznie obserwowała czy wypił wszystko, po czym znowu go przytuliła. Chwyciła za swoją filiżankę i za jednym zamachem opróżniła całe naczynko.

Chwilę później zaczęło się.

Gabriel miał wrażenie, że świat zawirował. Następnie nastąpiły halucynacje, w których był rycerzem i walczył z wodnikami, którymi straszyli go rodzice, gdy byli nad jeziorem. Nie wolno mu było wejść do wody bez pozwolenia. Teraz rozpłatywał ich obślizgłe ciała i odganiał  je z powrotem do okropnych domów pośród wodnej otchłani, które zamieszkiwały. Miał piękną repusowaną złocistą zbroję, która była lekka jak piórko. Dzierżył potężny oręż, półtorametrowe ostrze, tnące ciała przeciwników jak powietrze. Kiedy zbliżał się finalny akt i w końcu miał pozbyć się ostatnich trzech ludożerców poczuł słabość.

Mary odeszły. Pozostał brak siły i senność. Niedługo potem było już po wszystkim.

*

– W każdym razie, chciałem ci tylko powiedzieć, że poddając się nigdy nie wygrywasz. Czasem trzeba się zmierzyć ze zgrozą, której doświadczamy. Nie uciekajmy od niej, bo i tak nas dopadnie. Moja matka nie zrobiła nic złego czego żałować, ty masz, to prawda… Ale lęk i trwogę wynikające z poczucia winy możesz przekuć w coś dobrego.

Gabriel urzekł Sylwestra, nie tyle szalenie smutną historią swojej rodziny, ale niezwykłą dojrzałością, którą się wykazał. Może zmarł jako dziecko, lecz po dziesiątkach lat, może setkach w Mogilniku niezwykle dojrzał, sam bez rodziców. To nie Kostucha zmarli powinni się tu słuchać, lecz filigranowego, pucułowatego dziecka o pięknych kamiennych skrzydłach.

Cecylia, która od samego początku cechowała się gracją i chłodem, stworzyła wiele lat mur dystansujący ją od innych ludzi. Sylwester miał wrażenie, że ten mur właśnie runął. Stała się zwykłą dziewczyną, która odeszła za wcześnie, i która trzymała w sobie zbyt dużo wściekłości. Nigdy i nigdzie nie wyrzuciła swych emocji przez zakodowane w niej poczucie nietaktu oraz dziesiątki archaicznych konwenansów powstrzymujących ją od wyrażania swoich prawdziwych uczuć. Tak się nie powinno robić. Tak jej wmówiono, kiedy była małą dziewczynką. Uczyła się, że nie wolno okazywać słabości w tym świecie wypełnionym psami wyczulonymi na każdą skazę, bo cię pożrą. A to nieprawda. Zamiast uczyć walki, powinno się uczyć współczucia.

Gabriel przycapnął na zwalonym drzewie mniej więcej w połowie swojej historii. Skrzydła miał opuszczone, patrzył się zamyślony w pożółkniętą trawę. Chyba dawno nie przywoływał ostatnich chwil swojego życia.

Cecylia rzuciła się na niego z ramionami. Objęła go i poryczała się jak nastolatka. Gabriel swoimi krótkimi rączkami objął jej buzię. Sylwester ujrzał, że z jego twarzy również spływają łzy.

Trwało to kilka chwil. Gdy oboje się uspokoili zwrócili się do Sylwestra, który obserwował wciąż latające w kółko gargulce. Było ich mniej. Część odleciała w górę i zniknęła pośród koron drzew.

– Musisz wrócić. – powiedziała z przekonaniem, którego jeszcze u niej nie słyszał.– A my – wskazała na Gabriela – ci w tym pomożemy.

Wstała. Otrzepała z przyzwyczajenia swoje kamienne szaty i zwróciła swój wzrok na pergamin, który trzymał Sylwester.

– W którą stronę prowadzi?

– Za Katedrę. – odparł z nieukrywaną radością Sylwester.

– No to chodźmy! – zarządziła.

Sylwester jednak zatrzymał się po chwili. Gabriel i Cecylia odwrócili się.

– Dziękuję wam.

Pokiwali głowami.

– Podziękujesz nam jak wyjdziesz. – rzekła Cecylia, po czym obróciła się na pięcie i poszła dalej. Przez zaledwie ułamek sekundy widział jej uśmiech. Ruszył za nimi.

Musieli okrążyć Katedrę ze względu na Sylwestra, któremu okrutny żar dochodzący z płonącego kościoła nie pozwalał się do niego zbliżyć. Jego towarzysze oczywiście nie mieli tego problemu.

Szli w milczeniu, ale nie musieli nic mówić. Sylwester chciał wrócić do bliskich i właśnie o nich myślał idąc wzdłuż gotyckich murów kościoła, które mijali z bezpiecznej odległości. Cecylia i Gabriel, każde z osobna natomiast wspominało swoją przeszłość i ciążył im bardzo fakt zakończenia żywotów wbrew ich woli. Motywację czerpali z chęci dania komuś innemu szansy, której oni nie otrzymali.

Minąwszy wreszcie Katedrę przeszli przez las żydowskich nagrobków. Pod ich nogami chrzęściły wielokolorowe kamyki. Stele z wypisanymi po hebrajsku epitafiami były w większości poobrastane mchem i porozbijane. Niektóre były wbite pionowo w ziemie, inne zaś spoczywały horyzontalnie na ziemi. Na każdym była wyryta Gwiazda Dawida, z okiem w środku, co samo w sobie nie było straszne czy niepokojące. Grozę zaś Sylwester odczuł kiedy zauważył, że jedno ślepie poruszyło się, po chwili zdał sobie sprawę, że robią to wszystkie. Tysiące oczu wodziło za nimi.

– Chodźmy stąd jak najszybciej. – przełknął z niepokojem ślinę.

Z oddali niósł się dźwięk posuwistego przesuwania żwiru, jakby ktoś ciągnął za sobą worek z kamieniami. To ich zaalarmowało. Dźwięki rozmnażały się. Usłyszeli, że ich stopy nie są jedynymi w okolicy. Najpierw dostrzegła ich Cecylia, potem reszta.

W ich stronę bardzo powoli zbliżało się stado cieni. Postacie robiły to mechanicznie, sztucznie, niezdarnie. Sylwester pomyślał, że są to maszyny. Nie pomylił się znacznie. Cienie się zatrzymały i patrzyły na nich. Były szare i bezkształtne.

– Golemy. – wyjaśnił im ich skrzydlaty przyjaciel.

– Skąd wiesz? – spytał Sylwester.

– Byłem tutaj kiedyś. Tylko raz.

Gabriel wyjaśnił, że golemy są strażnikami tego rejonu. Zanim się pojawiły to wiele znudzonych swoim odwitalizowanym bytem gnojków przychodziło tutaj i niszczyło groby żydowskie, ale też zakłócało spokój tutejszym mieszkańcom. Wściekli Żydzi zmówili się i postanowili ulepić z gliny bestie, które będą odstraszać wszystkich nieznajomych przybywających z niecnymi zamiarami.

Naczynia bez twarzy patrzyły na nich. Byli o tym przekonani. Stały i obserwowały, dlatego bez zastanowienia gromadka z Sylwestrem na czele powoli oddaliła się. Pogromca Kostucha wzniósł ręce ku górze w geście oznaczającym pokojowe zamiary.

Jeszcze przez chwilę szli kwaterą dawidową. Z oddali poza golemami widzieli kolejną gromadę. Wychudzonych kobiet i mężczyzn przypominających nie ludzi a młode brzozy. Sylwester od razu pojął jak stracili swoje życie. Spuścił głowę i poszedł przed siebie.

*

Strzałka na pergaminie co jakiś czas nieznacznie regulowała kurs. W końcu dotarli do czegoś co zwiastowało, że są blisko celu. Strzałka wibrowała i świeciła pulsacyjnie.

Przed nimi znajdowała się ściana. Wielki, wysoki mur z krzewów z małymi listkami, z którego wyrastały pozwijane i powykręcane konary. Były naszpikowane kolcami.

– Strzałka pokazuje tutaj. – rzekł Sylwester. – Co teraz?

Cecylia wzięła od niego zwitek pergaminu i spojrzała na liściasty mur.

– έξοδος!- powiedziała perfekcyjną greką.

W tym momencie coś się zadziało. Pergamin wyskoczył jakby szarpnięty przez niewidzialną siłę z drobnych rąk Cecylii i wzleciał w górę poniesiony wiatrem. Następnie zatoczył nad nimi beczkę.  Niczym strzała przeszył krzewy i zniknął pośród listowia.

Splątane jak pnącza w Katedrze konary zaczęły się poruszać. Sylwester i pozostali spięli się szykując się na powtórkę z rozrywki. Nic takiego na szczęście się nie wydarzyło. Ściana rozstąpiła się. Pnącza zostawszy niby wessane schowały się niczym węże w zaroślach. Przed nimi ukazało się wejście.

– To labirynt. – stwierdził już nie tak pogodnie Gabriel. Nigdy tu nie dotarł. Chyba, że tego miejsca tu wcześniej nie było. Nie miał pewności, dlatego nie podzielił się z towarzyszami swoim spostrzeżeniem. Lękał się go.

– Wchodzimy! – polecił Sylwester mając w duchu poczucie, że jest blisko celu. W głowie miał tylko swoją dziewczynę i myśl o powrocie do niej. Po tym co przeszedł w Mogilniku już nic go nie zatrzyma. Żaden głupi labirynt.

Wszedł pierwszy. Od razu poczuł chłód minąwszy zielono bure wrota. Jakby temperatura spadła o jakieś dziesięć stopni. Odwrócił się. Cecylia poszła za nim, a Gabriel leciał obok niej. Tuż przed przestąpienia progu labiryntu pnącza wyskoczyły z boków jak pułapka rodem z Indiany Jonesa. Złapały ich mocno za członki i rozhuśtawszy się wcześniej odrzuciły do tyłu. Wrota zaczęły się zamykać. Sylwester podbiegł, ale na nic się to nie zdało. Labirynt nie chciał ich w sobie. Tylko Sylwester mógł go pokonać.

Zrozumiawszy, że już nic nie da się zrobić i dalej musi radzić sobie sam krzyknął.

– Dziękuję wam! Nigdy was nie zapomnę!

Coś odkrzyknęli, ale nie zrozumiał. Nim wrota całkowicie nie zostały zasłonione ujrzał tylko ich uśmiechy. Był to wyraz przyjaźni do Sylwestra i dumy ze swoich czynów. Wiele im zawdzięczał.

Jednak to nie był koniec jego podróży. Czekała go jeszcze do pokonania gmatwanina klaustrofobicznych korytarzy. Były ledwo oświetlone i z każdym krokiem coraz zimniejsze. Sylwester nie miał planu, szedł zwyczajnie przed siebie. Przed nim zaś przy każdym oddechu prowadziła go biała jak mleko mgiełka wylatująca z jego ust.

Odczuwał chłód, na który jego spodnie dżinsowe i bawełniana koszula zdecydowanie nie były przygotowane. Na dodatek jego ubranie wciąż było wilgotne od krwi, która jeszcze niedawno ciekła mu ciurkiem z nosa.

Znowu przeszył go lęk i poczucie bezradności. Szedł coraz szybciej, coraz rzadziej zwracając uwagę, w którą stronę się kieruje. Nie obchodziło go to.

Serce potężnie waliło mu w klatce piersiowej, oddech przyspieszył. Mgiełka teraz całego go oplatała. Przystanął. Nogi mu się trzęsły. Co teraz?

Czy jest tu jakaś wyznaczona ścieżka? Może gdzieś są schowane znaki, które pomogą się wydostać. Oczywiście wcześniej pomyślał o wspinaczce na szczyt ściany labiryntu, lecz bardzo szybko pnącza sprowadziły go do parteru.

– Nie mam pojęcia.– powiedział sam do siebie. – Naprawdę…

Przez chwilę miał ochotę położyć się i pójść spać. Może się obudzi, a może nie. Było mu wszystko jedno, ale tylko przez chwilę, bo zaraz uznał, że zrobi najgłupszą rzecz na świecie. Lepiej zamarznąć próbując niż zamarznąć wylegując się na dupsku.

Poszedł dalej. Strach wciąż go trzymał w swoich lodowatych okowach, ale Sylwester parł do przodu.

Nagle usłyszał szelest. Zamarł. To nie był wiatr. Wiatru tutaj nie ma, już to dawno zauważył.

Rozejrzał się dookoła, ale nic nie zobaczył. Zaraz jednak znowu coś zaszeleściło, tym razem było głośniejsze i bliższe. I znowu.

Krzewy się rozstąpiły. Przed nim ujawniła się sylwetka mężczyzny. Postawnego faceta ubranego w czarny jak węgiel trzyczęściowy garnitur. Miał ciemne przylizane do tyłu włosy przypominające czupryny włoskich gangsterów z filmów z lat dziewięćdziesiątych. Przy kieszonce na piersi miał przewieszony zegarek na złotym łańcuszku.

Poprawił krawat.

– Czy jesteś Śmiercią? – spytał bezpardonowo Sylwester, którego to była pierwsza myśl na widok nieznanego przybysza.

– Nie, ja tylko ją zastępuję. – uśmiechnął się lekko – Nie, spokojnie. Żartuję. Kiedyś się spotkacie, ale jeszcze nie teraz. Ja przyszedłem cię stąd zabrać.

Wskazał ręką na ścianę obok niego. Ona też się rozstąpiła. Z powiększającej się szpary uderzył w nich snop ciepłego światła. Gdy oczy Sylwestra przyzwyczaiły się do nagłej zmiany oświetlenia ujrzały w oddali złotą bramę. Była niezwykle pięknie ozdobiona. Piętrzące się arabeski tworzące obrys tych wrót były tak piękne, że mogły być wykuwane przez zastępy anielskie.

– Dobre skojarzenie. – stwierdził przybysz. Sylwester spojrzał na niego zaskoczony.

– Kim jesteś? – spytał po prostu, bojąc się odnieść do faktu, skąd tajemniczy mężczyzna wiedział co pomyślał.

– Nasze imiona są niemożliwe do powtórzenia przez was ludzi, dlatego możesz mówić na mnie Architekt.

– Dlaczego znalazłem się tutaj?

Architekt spojrzał na niego z tym samym uśmieszkiem, którym zapewne uraczył wcześniej setki, jeśli nie tysiące osób. A może jeszcze więcej.

– Teraz możesz zrobić wszystko. – powiedział enigmatycznie.

– Czy to był test? Proszę wyjaśnij mi, po co to kurwa wszystko było? – spytał skonsternowany. Był zły, że ktoś śmiał odebrać mu jego wolność. Zaingerować w jego zdolność do wyboru i bawić się nim jakby był myszą laboratoryjną wpuszczoną w przezroczystą rurę, aby sprawdzić jak szybko przejdzie tor przeszkód.

– Ty powiesz, że dla nas to gra. A my powiemy, że to twoje przeznaczenie.

Przerwał Sylwestrowi gestem ręką, który już chciał coś dopowiedzieć.

– Idź już.

Sylwester wniknął w niego spojrzeniem, ale do niczego się nie dokopał. Chciał zostać i przepytać Architekta, ale jakiś wewnętrzny głos i siła popchnęły go do przodu. Minął tajemniczego mężczyznę i poszedł do bramy. Będąc prawie w środku wrót odwrócił się, ale Architekta nie było.

*

Sylwester poprawił czapkę. Dzień był słoneczny, ale jesień razem z pięknymi kolorami liści przyniosła również ochłodzenie.

Niepewnie podszedł pod bramę. Od tej dziwnej przygody minęło kilka miesięcy, ale wciąż miał niechęć, żeby wejść na jakikolwiek cmentarz. Niestety wszelkie postanowienia mężczyzny giną w odmętach zapomnienia, kiedy usłyszy od swojej partnerki magiczne słowa:

– Kochanie, zrób to dla mnie.

– Dobrze. – odparł przez zaciśnięte zęby. Oddychał ciężko. Świszczał przez lekko zakrzywiony nos, który źle mu nastawili. Powiedział wszystkim, że się przewrócił, ale i tak każdy myślał, że ktoś go napadł, tylko nie ma odwagi tego powiedzieć. Sylwester bardzo się cieszył, że tak myślą. Lepiej niech biorą go za zawstydzonego niż za wariata.

I tak się tutaj znalazł. Roztrzęsiony i spocony, stał w bramie św. Honoraty na Powązkach. Przed nim stała rzeźba w kolorze piasku uzbrojonej w miecz i tarczę strażniczki przypominającą grecką boginię Atenę lub rzymską Romę. Spojrzał na nią. Miała na głowie hełm z okazałym grzebieniem. Zaciekawił go miecz, wokół którego był owinięty wąż. Martwy. Przypomniały mu się pnącza.

-I bardzo kurwa dobrze. Zdychaj.

Cielsko gada wiło się wokół ostrza, którego sztych był wbity tuż przy łbie gada rozpłatawszy go na pół. Stłamszony i pokonany. I niech tak zostanie.

Nie chciał wchodzić do środka, ale się przemógł.

Minął rzeźbę idąc za rękę z Moniką. Odetchnął.

Było zupełnie inaczej niż ostatnio. Na cmentarzu słońce przyjemnie oświetlało mogiły, promienie słonecznie radośnie przedzierały się przez korony drzew. Po alejkach chodzili zrelaksowani ludzie podziwiający wspaniałe dziewiętnastowieczne nagrobki i te nieco późniejsze. Nie jest źle.

– Pójdźmy w stronę kościoła.– zaproponowała Monika.

– Dobrze.

Minęli kwaterę znajdującą się tuż za bramą i skręcili w lewo w główną aleję. Już nie było to ponure, zaginione w czasie i przestrzeni miejsce, do którego jakieś nieznane mu siły go wrzuciły. Z każdą chwilą Sylwester rozluźniał się i czuł coraz lepiej na cmentarzu.

Kiedy opuścił Mogilnik ocknął przed swoim domem z kluczami w ręku skierowanymi w stronę dziurki zamka. Cały zakrwawiony. Te kilkanaście godzin, które tam spędził tutaj w naszym świecie trwało ułamek sekundy. Nikomu o tym nie powiedział, nie dlatego, że uznaliby, że zwariował. Lecz dlatego, że to co się wydarzyło było prawdziwe i było przeznaczone tylko dla niego. Zrozumiał to.

Po jakimś czasie, kiedy już ochłonął i niektóre szczegóły zaczęły się zacierać w jego głowie uznał, że rzeczywiście mógł zemdleć i upaść, a to wszystko było jego fantazją. Z biegiem czasu rzeczywiście powoli skłaniał się ku temu.

– Misiek, zobacz jaka piękna rzeźba! Patrz.

Na początku Sylwester nie zareagował, ale zaraz się poprawił. Zbliżył się do swojej dziewczyny, która stała przed jakimś nagrobkiem. Nawet na niego nie spojrzał. Dopiero gdy stanął obok Moniki przyjrzał się rzeźbie.

Zamarł.

– Jaka ona piękna…– stwierdziła rozmarzona Monika.– Taka młoda… Cecylia Kry…

W tym momencie Sylwester się wyłączył. Już nie słuchał Moniki. Był z powrotem w Mogilniku na ławeczce, w Katedrze, w labiryncie. Widział kamienną twarz Cecylii, dumnej, pogubionej młodej kobiety, która straciła swoje życie w momencie, w którym je dopiero zaczynała.

Monika coś do niego powiedziała, po czym odeszła. Sylwester pokiwał głową.

Wpatrywał się w puste oczy wykonane z piaskowca. Patrzył intensywnie, nie mrugając. Chciał się upewnić. Czy to jest Mogilnik? Czy to był wytwór jego wyobraźni, a może ktoś chciał, żeby się upewnił, że ci których spotkał naprawdę istnieli?

A może to tylko przypadek?

-Kochanie! – krzyknęła Monika.– Zobacz jaki piękny aniołek.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Małe techniczne uwagi, bo tekst jest długi i szybko nie zdążę go przejrzeć, zwłaszcza że zauważone wulgaryzmy nie zachęcają mnie do lektury: znam mało autorów, którzy robią z nich w tekstach dobry użytek.

 

Po pierwsze tytuł i znacznik “koniec” wstawia portalowy edytor, więc możesz je usunąć.

 

Po drugie przy scrollowaniu rzuca się w oczy brak spacji po wielu półpauzach dialogowych. Ogólnie zapis dialogów szwankuje. Jeśli tego nie poprawisz, kolejne osoby będą Ci na to zwracać uwagę, bo dbamy tu zarówno o interpunkcję, jak i typografię publikowanych tekstów :)

 

Powodzenia!

http://altronapoleone.home.blog

I slowkiem uzupelnienia: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

Dziękuję za uwagi i pomoc. Chętnie z nich skorzystam :)

No cóż, Portosie, Mogilnik okazał się dla mnie opowiadaniem niezbyt zajmującym, straszliwie przegadanym i napisanym, delikatnie mówiąc, nie najlepiej, skutkiem czego lektury nie mogę uznać za satysfakcjonującą.

Nie znalazłam tu wiele z tego, co zapowiadałeś w przedmowie, a w dodatku nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Sylwester uczestniczy w jakiejś grze – ot, ocknął się w osobliwym miejscu, zebrał coś na kształt drużyny i grupa powędrowała przed siebie szukając wyjścia z cmentarza, po drodze pokonując kłody rzucane im pod nogi i tak się to toczyło aż do finału – a ja opisywania gier nie lubię.

Brakło mi też jakiegoś sensownego wytłumaczenia, co sprawiło, że chłopak trafił w opisywane miejsce. W trakcie lektury podejrzewałam, że w świecie rzeczywistym Sylwester jest pogrążony w śpiączce, np. po wypadku i waży się jego los – albo wyzdrowieje i opuści cmentarz, albo już nigdy z niego nie wyjdzie.

Najsłabszym punktem opowiadania jest wykonanie – bardzo przeszkadzały nieczytelnie i nie zawsze poprawnie złożone zdania, źle zapisane dialogi, liczne błędy i usterki, powtórzenia, zaimkoza, byłoza i siękoza, że o nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę.

Nie widzę też żadnego uzasadnienia dla wulgaryzmów, którymi kilkakrotnie „ozdobiłeś” tekst.

Mam nadzieję, Portosie, że Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane.

 

Zimne miał ręce i nogi, zu­peł­nie jakby je ktoś w nocy wsa­dził do wia­dra z zimną wodą. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

nie­po­kój, który nagle go ukuł… ―> …nie­po­kój, który nagle go ukłuł

Poznaj znaczenie słów ukućukłuć.

 

– Co ja tu robię? – wy­szep­tał – Co ja robię na tym pie­przo­nym cmen­ta­rzu!? ―> Skoro wyszeptał, wykrzyknik jest zbędny. Winno być:

– Co ja tu robię? – wy­szep­tał – co ja robię na tym pie­przo­nym cmen­ta­rzu?

Nalegam, abyś przestudiował ten  poradnik: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

ławka była w parku, a przed nim po­sa­dzo­ne w rząd­ku ja­rzę­bi­ny. Ucie­szył­by się nawet wi­do­kiem ławki z bez­dom­nym, ale tak nie­ste­ty nie było. Przed nim znaj­do­wał się grób. Było ciem­no, ale nie tak bar­dzo, żeby nie mógł zo­ba­czyć co się znaj­du­je kilka me­trów przed nim. Na­gro­bek skła­dał się z nie­wy­so­kie­go co­ko­łu, na któ­rym była po­sta­wio­na tumba, ka­mien­na skrzy­nia, która była w isto­cie łożem. Łożem dla mło­dej ko­bie­ty, le­żą­cej na pra­wym boku. Wspar­ta była na łok­ciu, jakby chcia­ła wstać, lecz prze­czy­ła temu lekko opad­nię­ta głowa i za­mknię­te w bło­gim śnie oczy. Ubra­na była w […] resz­ta epi­ta­fium była nie­wy­raź­na. Czas zro­bił swoje. Je­dy­nie za­cho­wa­ła się data śmier­ci ZM. 1843 R Wstał i ro­zej­rzał się, wszę­dzie były na­grob­ki. Te małe i te więk­sze. Miał wra­że­nie, że zna­lazł się w lesie, ale za­miast drzew były krzy­że, ko­lum­ny i stele. Ko­lo­ry jakie do­mi­no­wa­ły w tym smut­nym domu spo­czyn­ku to sza­rość, czerń i biel. Inne barwy można było po­trak­to­wać jako wy­jąt­ki. Spoj­rzał w górę i po­now­nie po­czuł nie­po­kój. Nie było nieba, były drze­wa, a kon­kret­nie ich ogrom­ne ko­ro­ny, które jak wiel­ki całun przy­sła­nia­ły nie­bo­skłon i two­rzy­ły gi­gan­tycz­ną ko­pu­łę. Ro­bi­ły to tak do­kład­nie, że miało się wra­że­nie jakby ktoś nad cmen­ta­rzem po­ło­żył pie­rza­sty dywan. Nie wia­do­mo było czy jest dzień czy noc. Były ko­ro­ny, ale nie było ga­łę­zi… ―> Przykład byłozy.

 

-Do­bra, to na pewno jest sen. – uznał… ―> Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza – ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie. Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

Zła­pał za te­le­fon… ―> Zła­pał te­le­fon

 

ma­ją­cych mu przy­wró­cić mu spraw­ność. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

Jed­nak się nie za­trzy­mał, zwol­nił kroku. ―> A może: Jed­nak nie za­trzy­mał się, a tylko zwol­nił kroku.

 

przy oka­zji pró­bu­jąc się nie spa­lić. ―> Co to znaczy?

 

na do­da­tek nie ma­łe­go ptaka… ―> …na do­da­tek niema­łe­go ptaka

 

 

i nagle się od­wró­cił szy­ku­jąc się do obro­ny… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …i nagle się od­wró­cił, gotowy do obro­ny

 

-KU­UUUR­WA!!! ―> Dlaczego wielkie litery? One nie sprawią, że okrzyk będzie głośniejszy – tę sprawę załatwiają wykrzykniki.

Ponadto brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

po czym usły­szał gło­śne BU­UUUUUUU! ―> Jak wyżej.

 

śmie­jąc się gło­śno, trzy­mał się za brzuch i uno­sił się w po­wie­trzu… ―> Lekka siękoza.

 

Mimo struk­tu­ry, z któ­rej był wy­ko­na­ny… ―> Czy struktura może być tworzywem?

Proponuję: Mimo tworzywa/ kamienia, z którego był wykonany…

 

z ja­kie­go po­wo­du zna­lazł się na tym cmen­ta­rzu… Prze­pra­szam, Mo­gil­ni­ku. ―> Mogilnik nie jest nazwą własną, dlaczego jest pisany wielka literą?

 

Syl­we­ster razem ze swoim nowym przy­ja­cie­lem na­tych­miast pod­bie­gli i pod­le­cie­li do nich. ―> Ze zdania wynika, ze obaj podbiegli i obaj podlecieli, a przecież wiemy, że jeden biega, drugi lata.

Proponuję: Syl­we­ster razem ze swoim nowym przy­ja­cie­lem na­tych­miast zbliżyli się do nich.

 

Wy­lą­do­wał na ra­mio­nach jed­ne­go z osił­ków. ―> Na obu ramionach jednocześnie?

 

Syl­we­ster na­to­miast wle­ciał z dużą pręd­ko­ścią… ―> Sylwester nie wleciał, bo Sylwester nie umie latać.

 

wy­ga­słych zni­czy, po któ­rych po­zo­sta­ła tylko szkla­na breja… ―> Wiem, co to breja, ale nie mam pojęcia, czym jest szklana breja.

 

W końcu jed­nak usta­ła. ―> Raczej: W końcu jed­nak przesta­ła.

 

wbity w zie­mię oło­wia­ny pręt, który praw­do­po­dob­nie słu­żył jako łą­cze­nie słupa lub steli na­grob­nej z urną czy inną rzeź­bą. ―> Czy ołów nadaje się na pręty służące łączeniu elementów nagrobka?

 

Pro­sto na za­rdze­wia­ły pręt… ―> Zdaje mi się, ze ołów nie ulega rdzewieniu.

 

ten był w lep­szym sta­nie za­cho­wa­nia. ―> Raczej: …ten zachował się w lep­szym sta­nie.

 

Oczy po­zba­wio­ne duszy i ilo­ra­zu in­te­li­gen­cji… ―> IQ mieści się w oczach?

 

Spu­ścił wzrok w dół… ―> Masło maślane – czy mógł spuścić wzrok w górę?

 

od­par­ła przy­jem­nym dla ucha, acz­kol­wiek nieco wy­wyż­szo­nym tonem. ―> Czy jej ton na pewno był wywyższony?

 

Kie­dyś może nawet był przy­stoj­nym i po­rząd­nym fa­ce­tem, ale to była je­dy­nie pieśń prze­szło­ści. ―> …ale to już pieśń prze­szło­ści.

 

Ga­briel, tak się na­zy­wał. ―> Ga­briel, tak miał na imię.

 

opo­wie­dzie­li mu nieco o sobie i o miej­scu, które za­miesz­ki­wa­li.

Mo­gil­nik to miej­sce za­miesz­ka­ne przez… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Nie­gdyś był po pro­stu polem usy­pa­nym ka­mien­ny­mi na­sy­pa­mi, potem drew­nia­ny­mi krzy­ża­mi. ―> Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Nie­gdyś był po pro­stu polem pełnym kamiennych kopców, potem drewnianych krzyży.

 

Tylko po­wiedz­cie mi gdzie iść. ―> Tylko po­wiedz­cie mi, dokąd/ którędy iść.

 

Ce­cy­lia skrzy­żo­wa­ła ręce przyj­mu­jąc sprze­ci­wia­ją­cą się pozę. ―> Czy poza może się sprzeciwiać?

Proponuję: Cecylia wyraziła sprzeciw i założyła ręce na piersi.

 

Po dro­dze spo­tka­li kilku po­dob­nych do Ma­ria­na oso­bli­wo­ści… ―> Po dro­dze spo­tka­li kilka po­dob­nych do Ma­ria­na osobliwości

 

w cza­sie wyj­mo­wa­nia jego nogi z pręta, na który się na­dział. ―> Skoro nadział się na pręt, to jak mógł mieć nogę w pręcie?

Proponuję: …w cza­sie wyj­mo­wa­nia z jego nogi pręta, na który się na­dział.

 

Trupy nie były agre­syw­ne, wręcz prze­ciw­nie. Pa­trzy­li na tę dziw­ną gro­ma­dę… ―> Skoro trupy nie były agresywne, to konsekwentnie: Pa­trzy­ły na tę dziw­ną gro­ma­dę

 

oraz wy­szczer­bio­ne z płat­ków głów­ki kwia­tów… ―> Płatki kwiatków można oberwać, mogą zwiędnąć i opaść, mogą się też zasuszyć, ale nie mam pojęcia, na czym polega wyszczerbienie główek kwiatków z płatków.

 

– To chyba nie jest do końca wszyst­ko wie­dzą­cy… ―> – To chyba nie jest do końca wszyst­kowie­dzą­cy

 

któ­rych obwód do­rów­ny­wał roz­mia­ru ma­lut­kie­go auta. ―> …któ­rych obwód do­rów­ny­wał roz­mia­rowi ma­lut­kie­go auta.

 

Fa­sa­dę wień­czył fron­ton, który był… ―> Fronton nie może wieńczyć fasady, albowiem fronton i fasada to synonimy – znaczą to samo.

 

przez stado obrzy­dli­wych, po­wy­krę­ca­nych gar­gul­ców przy­glą­da­ją­cym się no­wo­przy­by­łym go­ściom. ―> …przez stado obrzy­dli­wych, po­wy­krę­ca­nych gar­gul­ców, przy­glą­da­ją­cych się no­wo­przy­by­łym go­ściom.

 

Od czasu do czasu po­mer­dy­wa­ły py­ska­mi… ―> Jak można merdać pyskiem, skoro do merdania służy ogon?

 

Kiedy lą­do­wa­ła na ziemi w po­wie­trze uno­si­ły się stróż­ki dymu. ―> Skąd tam się wzięły dozorczynie dymu?

Winno być: Kiedy lą­do­wa­ła na ziemi, w po­wie­trze uno­si­ły się struż­ki/ smużki dymu.

Poznaj znaczenie słów: stróżkastrużka.

 

Z kolei za nimi ku za­kry­te­mu przez ko­ro­ny drzew nie­bo­skło­no­wi wy­strze­lo­ne były gi­gan­tycz­ne wieże na­szpi­ko­wa­ne set­ka­mi mniej­szych pi­na­kli. ―> Z czego strzela się wieżami i czy wieże na pewno były naszpikowane pinaklami?

Proponuję: Z kolei za nimi, ku za­kry­te­mu przez ko­ro­ny drzew nie­bo­skło­no­wi, wystrzeliwały gi­gan­tycz­ne wieże najeżone set­ka­mi mniej­szych pi­na­kli.

 

skrzy­pią­ce jak stado spło­szo­nych na plaży mew przez dzie­ci. ―> Co to są mewy przez dzieci?

A może miało być: …skrzy­pią­ce jak stado mew, spło­szo­nych na plaży przez dzie­ci.

 

Karol Kraw­czyk i Ta­de­usz Norek. ―> Kim są wymienieni panowie?

 

kto jest od­po­wie­dzial­ny za tę hi­sto­rie? ―> Literówka.

 

Ce­cy­lia po­cią­gnę­ła go za koł­nierz ma­ry­nar­ki. Ten po­le­ciał do tyłu, roz­bi­ja­jąc jedno z sie­dzisk. ―> Czy dobrze rozumiem, że pociągnięty kołnierz poleciał do tyłu i rozbił siedzisko?

 

Z pew­nym za­wa­ha­niem od­parł Ga­briel.

– Chcia­łam wie­lo­krot­nie, ale nie zo­sta­łam wpusz­czo­na do środ­ka.– wzru­szy­ła rę­ka­mi Ce­cy­lia. Nie do­da­ła, że przy pierw­szym spo­tka­niu z Ko­stu­chem zro­bi­ła okrop­ną awan­tu­rę.

Z pew­nym za­wa­ha­niem od­po­wie­dział Ga­briel. ―> Czy to ostateczna wersja tego fragmentu?

 

Był wy­nie­sio­ny na ogrom­nym na dobre kilka me­trów co­ko­le. ―> Raczej: Był wz­nie­sio­ny na ogrom­nym kulkumetrowym co­ko­le.

 

Na wierz­choł­ku stał mar­mu­ro­wy oł­tarz, który robił za tron. ―> Brzmi to fatalnie.

 

Za nim pię­trzy­ło się li­ścia­ste opar­cie wy­po­sa­żo­ne w pod­ło­kiet­ni­ki… ―> Podłokietniki ma tron/ fotel, ale nie oparcie.

 

– Panie Ko­stu­chu, na­zy­wam się Syl­we­ster… ―> – Panie Ko­stu­chu, mam na imię Syl­we­ster

 

Gdy­byś miał co­kol­wiek do po­wie­dze­nia albo ja! ―> Czy to ostateczna wersja zdania?

 

– Przy­sy­ła­ją was tutaj co jakiś czas, aby mógł po­pa­trzeć, jak zdy­cha­cie. ―> Kto ma patrzeć?

 

Ko­stuch nie od­ry­wał wzro­ku z Syl­we­stra. ―> Ko­stuch nie od­ry­wał wzro­ku od Syl­we­stra.

 

Jedna macka le­cia­ła pro­sto w jego tors. ―> Pnącza nie maja macek, pnącza mają pędy.

 

na jego ple­cach. Sły­chać było tylko jego głu­chy jęk. Nie zdą­żył się od­wró­cić, gdy ta sama macka owi­nę­ła się wokół jego brzu­cha i wy­nio­sła go wy­so­ko w górę. ―> Nadmiar zaimków.

Masło maślane – czy coś może zostać wysoko w dół?

 

Ga­briel szyb­ko za­pi­ko­wał w dół. ―> Masło maślane – czy można zapikować w górę?

 

a to dla­te­go, bo ko­lej­na zie­lo­na… ―> …a to dla­te­go, że ko­lej­na zie­lo­na

 

Frag­ment pod­ło­gi, gdzie wy­lą­do­wa­ło pną­cze stało się… ―> Literówka.

 

unik­nę­li tra­gicz­ne­go losu co Ma­rian. ―> …unik­nę­li tra­gicz­ne­go losu Mariana.

 

nie udało mu się prze­sko­czyć gru­bej tamta ława liany. ―> Czy to ostateczna wersja zdania?

 

zda­ją­cy sobie spra­wę z po­wa­gi jego misji wstał. ―> …zda­ją­c sobie spra­wę z ­wa­gi swojej misji, wstał. A jeszcze lepiej: …zda­ją­c sobie spra­wę z ­wa­gi misji, wstał.

 

Zła­pał za upusz­czo­ne świe­ce… ―> Zła­pał upusz­czo­ne świe­ce

 

Takie by się przy­da­ły, kiedy byli z Mo­ni­ką w Biesz­cza­dach w ze­szłym roku… – po­my­ślał. ―> Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: Zapis myśli bohaterów

 

Albo pad­niesz albo to miej­sce cię wsiąk­nie! ―> Albo pad­niesz, albo to miej­sce cię wchłonie!

Coś może wsiąknąć, ale nie można wsiąknąć czegoś.

 

To ode­bra­na wol­ność za­pa­li­ła jego szaty, zwę­gli­ło jego włosy i skórę. ―> Literówka.

 

ode­szli na­pręd­ce w kie­run­ku wrót. ―> Raczej: …szybko odeszli w kie­run­ku wrót.

 

że aku­rat teraz Ko­stuch wpadł obłęd… ―> Pewnie miało być: …że aku­rat teraz Ko­stuch wpadł w obłęd

 

tyle co nie­dłu­go zo­sta­nie Ka­te­dry. ―> …tyle, ile nie­dłu­go zo­sta­nie z Ka­te­dry.

 

Kiedy Syl­we­ster cho­wał twarz w swo­ich dło­niach, z po­mię­dzy nich wy­do­by­wał się głu­chy zawód… ―> Co to jest głuchy zawód?

A może miało być: Kiedy Syl­we­ster cho­wał twarz w dło­niach, a spo­mię­dzy nich wy­do­by­wało się głuche zawodzenie

 

Syl­we­ster za­brał dło­nie z na­puch­nię­tej twa­rzy i po­czer­wie­nia­ły­mi oczy­ma, które zda­wa­ły się być o po­ło­wę więk­sze. Zer­k­nął na Ce­cy­lię. ―> Chyba miało być: Syl­we­ster zdjął dło­nie z na­puch­nię­tej twa­rzy i po­czer­wie­nia­ły­mi oczy­ma, które zda­wa­ły się być o po­ło­wę mniejsze, zer­k­nął na Ce­cy­lię.

Napuchnięte, a przez to większe, mogły być powieki, oczy w nich giną i zdają się mniejsze.

 

teraz ona scho­wa­ła swoją twarz po­mię­dzy swo­imi dłoń­mi. ―> …teraz ona scho­wa­ła twarz w dłoniach.

 

nie po­zwa­la­ła jej na to głę­bo­ko osa­dzo­na god­ność wy­wyż­sza­ją­ca Ce­cy­lię ponad wszyst­ki­mi i po­wstrzy­mu­ją­ca ją od spo­ufa­la­nia się z in­ny­mi. ―> Raczej: …nie po­zwa­la­ła jej na to głę­bo­ko zakorzeniona god­ność osobista, dająca poczucie wyższości nad innymi i po­wstrzy­mu­ją­ca od spo­ufa­la­nia się.

 

ani­że­li drob­na ułuda, która wy­szła z ich ust. ―> W jaki sposób ułuda wychodzi z ust?

 

Dwa pier­wiast­ki wal­czy­ły ze sobą, ale żadne nie mogło prze­chy­lić szali. ―> Dwa pier­wiast­ki wal­czy­ły ze sobą, ale żaden nie mógł prze­chy­lić szali.

 

-Tak, zro­bi­łaś to, ale to jest teraz twoja szan­sa, by to zmie­nić. – dodał Ga­briel. – Mo­żesz zro­bić to czego nie zro­bi­ła… ―> Źle zapisany dialog, Powtórzenia.

 

otworzyła drzwi do miesz­ka­nia jej sio­stry… ―> …otworzyła drzwi do miesz­ka­nia swojej sio­stry… Lub jeszcze lepiej: …otworzyła drzwi do mieszkania siostry

 

Zła­pa­ła za po­grze­bacz le­żą­cy… ―> Zła­pa­ła po­grze­bacz le­żą­cy

 

Wzię­ła na ręce Ga­brie­la, który w wieku czte­rech do­sko­na­le ro­zu­miał… ―> Pewnie miało być: Wzię­ła na ręce Ga­brie­la, który w wieku czte­rech lat do­sko­na­le ro­zu­miał… Lub: Wzię­ła na ręce czteroletniego Ga­brie­la, który do­sko­na­le ro­zu­miał

 

Za­blo­ko­wa­ła nią drzwi. Tak mocno ją pchnę­ła na drzwi… ―> Powtórzenie.

 

prze­szła na drugą stro­nę sy­pial­ni i usia­dła przy swo­jej to­a­let­ce. ―> Zbędny zaimek.

 

Chwy­ci­ła za swoją fi­li­żan­kę za jed­nym za­ma­chem opróż­ni­ła całe na­czyn­ko. ―> Chwy­ci­ła swoją fi­li­żan­kę i jed­nym haustem opróż­ni­ła na­czyn­ko.

 

Moja matka nie zro­bi­ła nic złego czego ża­ło­wać, ty masz, to praw­da… ―> Czy to ostateczna wersja zdania?

 

stwo­rzy­ła wiele lat mur dy­stan­su­ją­cy ją od in­nych ludzi. ―> Jak wyżej.

 

Ga­briel przy­cap­nął na zwa­lo­nym drze­wie… ―> Co Gabriel przycapnął na drzewie?

A może miało być: Ga­briel przy­cup­nął na zwa­lo­nym drze­wie

 

pa­trzył się za­my­ślo­ny w po­żółk­nię­tą trawę. ―> …pa­trzył za­my­ślo­ny na  po­żółk­nię­tą trawę.

 

Ce­cy­lia rzu­ci­ła się na niego z ra­mio­na­mi. ―> Brzmi to cudacznie.

Proponuję: Ce­cy­lia wyciągnęła do niego ramiona.

 

Ga­briel swo­imi krót­ki­mi rącz­ka­mi objął jej buzię. ―> Ga­briel krót­ki­mi rącz­ka­mi objął jej twarz.

Buzie maja dzieci, a Cecylia jest dorosła.

 

zwró­ci­ła swój wzrok na per­ga­min… ―> Zbędny zaimek.

 

które mi­ja­li z bez­piecz­nej od­le­gło­ści. ―> …które mi­ja­li w bez­piecz­nej od­le­gło­ści.

 

Na każ­dym była wy­ry­ta Gwiaz­da Da­wi­da… ―> Na każ­dym była wy­ry­ta gwiaz­da Da­wi­da

 

wzniósł ręce ku górze… ―> Masło maślane.

 

Jesz­cze przez chwi­lę szli kwa­te­rą da­wi­do­w

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciąg dalszy:

 

za­czę­ły się po­ru­szać. Syl­we­ster i po­zo­sta­li spię­li się szy­ku­jąc się na po­wtór­kę z roz­ryw­ki. Nic ta­kie­go na szczę­ście się nie wy­da­rzy­ło. Ścia­na roz­stą­pi­ła się. Pną­cza zo­staw­szy niby we­ssa­ne scho­wa­ły się ni­czym węże w za­ro­ślach. Przed nimi uka­za­ło się wej­ście. ―> Przykład siękozy.

 

mi­nąw­szy zie­lo­no bure wrota. ―> …mi­nąw­szy zie­lo­nobure wrota.

 

Tuż przed prze­stą­pie­nia progu la­bi­ryn­tu pną­cza wy­sko­czy­ły z boków… ―> Czy dobrze rozumiem, że to pnącza miały przekroczyć próg labiryntu, ale wyskoczyły z boków?

Proponuję: Nim przekroczyli próg la­bi­ryn­tu, pną­cza wy­sko­czy­ły z boków…

 

Nim wrota cał­ko­wi­cie nie zo­sta­ły za­sło­nio­ne… ―> Nim wrota nie zo­sta­ły całkowicie za­sło­nięte

 

Cze­ka­ła go jesz­cze do po­ko­na­nia gma­twa­ni­na klau­stro­fo­bicz­nych ko­ry­ta­rzy. ―> Cze­ka­ło go jesz­cze po­ko­na­nie gma­twa­ni­ny klau­stro­fo­bicz­nych ko­ry­ta­rzy.

 

Serce po­tęż­nie wa­li­ło mu w klat­ce pier­sio­wej… ―> Zbędne dookreślenie – czy mogło walić w innym miejscu?

 

Prze­rwał Syl­we­stro­wi ge­stem ręką, który już chciał coś do­po­wie­dzieć. ―> Czy dobre rozumiem, że gest miał coś do powiedzenia?  

A ponieważ gesty wykonuję rękami, proponuję: Sylwestrowi, który chciał coś powiedzieć, przerwał gestem.

 

Będąc pra­wie w środ­ku wrót od­wró­cił się… ―> Co to znaczy być w środku wrót?

 

straż­nicz­ki przy­po­mi­na­ją­cą grec­ką bo­gi­nię… ―> …straż­nicz­ki, przy­po­mi­na­ją­cej grec­ką bo­gi­nię

 

Ciel­sko gada wiło się wokół ostrza, któ­re­go sztych był wbity tuż przy łbie gada… ―>

Powtórzenie.

 

Kiedy opu­ścił Mo­gil­nik ock­nął przed… –> Pewnie miało być: Kiedy opu­ścił Mo­gil­nik, ock­nął się przed

 

która stra­ci­ła swoje życie… –> Zbędny zaimek – czy mogła stracić cudze życie?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy dziękuję za opinię. Nie będę odnosić się do uwag (za których wypisanie również bardzo dziękuję), ponieważ w zdecydowanej większości zgadzam się z nimi. A te, co do których mam wątpliwości są na tyle mało istotne, że nie widzę sensu wchodzić w polemikę.

No cóż… Pierwsze koty za płoty. Z pewnością wezmę sobie, to wszystko co napisałaś, do serca i pomoże mi to w przyszłości stworzyć coś o lepszego.

 

Pozdrawiam! :D

Bardzo proszę, Portosie. Cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne.

Mam wrażenie, że to początek Twojego pisania i pozostaję z nadzieją, że w przyszłości będzie coraz lepiej, że każde opowiadanie, które napiszesz, będzie lepsze od poprzedniego. ;)

 

PS

Nie wiem, co się dzieje, ale komentarz się „skursywił” i ani myśli o wyprostowaniu literek. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka