« Wspólna podróż trwała niespodziewanie długo, pamiętasz, Katz, niezapomniany przyjacielu? Pamiętasz długie marsze w spiekocie, kiedy nie raz piliśmy wodę z kałuży? »
Nie prowadziła nas gwiazda. Nie mieliśmy wyznaczonego celu. Nie uciekaliśmy przed rzezią niewiniątek, bo ona już się dokonała. Wszyscy byliśmy niewinni, a może wszyscy winni. Może jedno i drugie. Wśród nas był jeden niewinny i dlatego uciekaliśmy.
Z martwej mapy Google bezradnie spoglądały nic nieznaczące nazwy sklepów, biur, muzeów. W tę podróż mogliśmy zabrać wszelkie skarby – wszystko było na wyciągnięcie ręki. Zabrakło jedynie domów, w których można by powiesić arcydzieła, zabrakło miejsc, gdzie warto by zabłysnąć pięknym ubraniem, drogą biżuterią, markowym sprzętem.
Zerkaliśmy co rusz przez ramię, usiłując zapamiętać jak najwięcej z tego, co pozostawało za nami, niknąc w przedwieczornym mroku. Jak zatrzymać obrazy pod powiekami? W myślach powtarzaliśmy zdania z wyuczonych na pamięć powieści, wierząc, że to nas ocali. Nuciliśmy melodie, żeby nie zapomnieć.
Żar lał się z nieba, wiatr niósł ze sobą smród spalenizny i gnijących szczątków. Porzuciliśmy domy, w których nie dało się żyć. Odeszliśmy, bo chcieliśmy żyć. Mieliśmy wiele powodów, by żyć. Wydawało się, że zawsze będziemy je mieli.
Opuściliśmy miasto w wigilię, kiedy zabłysły gwiazdy, pamiętasz? Boże Narodzenie, Weihnacht, Noël, Christmas, Navidad – i inne nazwy radośnie umieszczane na kartkach z życzeniami. “Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku”. Gorący wiatr unosił te szydzące z umarłej nadziei słowa nad umierającym miastem. Nie chcieliśmy pamiętać, że to święto powrotu słońca, bo słońce dokonało rzezi niewiniątek. We wspomnieniach wracały White Christmas, Died Moroz, śnieg, mróz. Pamiętasz? Ja nie pamiętam, choć nieustannie próbuję sobie przypomnieć. Nie wiem już, co znaczy „zimno”. Dmucham na dłoń, żeby to poczuć, ale nawet oddech jest ciepły.
Znaleźliśmy opuszczony zajazd, w którym zjedliśmy suchy chleb, popijając kwaśnym winem, zabranym z miasta, ze sklepu, do którego nawet nie musieliśmy się włamywać. Pamiętasz ten sklep? Siedzieliśmy na podłodze i podawaliśmy sobie zdejmowane z półek prezenty, mieliśmy najwięcej prezentów w życiu. Tak dużo, że wszystkich nie zdołaliśmy udźwignąć.
Tu stanie choinka. Jak zawsze w święta, prawda? Nasza nie jest zielona, tylko zbita z suchych patyków. Muszę ją jeszcze przybrać. Pamiętasz kolorowe, szklane, kruche bombki? Braliśmy je w ręce jak najostrożniej, żeby nie upuścić, chowaliśmy do pudełek owinięte w bibułki, by się nie stłukły. Wciąż czuję pod palcami dotyk gładkiego szkła, matowej farby malunków. To najbliższe, co przypomina mi chłód. Zaciskam palce, zaciskam je tak mocno, że spieczona skóra pęka, czerwone krople krwi zawisają na choince.
A to potrawy wigilijne. Skromne, nie to, co zwykło się jadać. Smak umyka pamięci, choć kiedy zamknę oczy, czuję zapach pieczonego ciasta, pierogów, barszczu. Dziś tylko widzę czerwień, pozbawioną aromatu. Tu, gdzie udało nam się dotrzeć, przynajmniej nie cuchnie tak jak w miastach, więc pamięć zapachów wraca. Kulawa, niedoskonała, niczym cień albo echo. Czuję metaliczny smak barszczu, na rękach mam czerwień.
W drodze napotykaliśmy nieobrabowane sklepy i jedliśmy do syta, jak nigdy w życiu. Pamiętasz zbierane na polach kartofle, jedzone ze słoniną znalezioną w opuszczonym domu? Nic nigdy tak mi nie smakowało. Jeszcze dziś czuję ich zapach, ciepło pary, buchającej z garnka i widzę ciebie, jak jesz kartofle i obracasz w ręce małą monetę, pamiątkę dawnego życia. Zawsze zostawialiśmy choćby grosik w miejscach, z których coś zabieraliśmy, pamiętasz? Nie chcieliśmy być złodziejami – choć nie było już od kogo kraść.
Nie połamiemy się opłatkiem, ale mam kawałek placka z mąki i wody. Właściciel tego domu gromadził zapasy. Część ledwie nadaje się do jedzenia, ale nie powinniśmy grymasić, prawda?
Pamiętasz, jak pod miastem znaleźliśmy samochód z kluczykiem w stacyjce? Kierowca zdołał doczołgać się do ogrodu, ale nie dotarł do domu. To musiał być jeden z tych dni, kiedy ludzie naprawdę umierali z gorąca. Pochowaliśmy tego nieznajomego człowieka w płytkim grobie i zabraliśmy samochód. Źle się z tym czuliśmy, ale trzeba było uciekać jak najdalej. Gdzieś, gdzie resztka lasu zapewni nam cień, gdzie znajdzie się dom, w którym będzie się dało zamieszkać, może płynący wciąż strumień.
Choinka gotowa. Wbita w ziemię wygląda prawie jak krzywe i rachityczne drzewko. Wokół prawdziwe drzewa umierają, wody trzeba szukać coraz głębiej, coraz dalej. Te patyki muszą nam wystarczyć.
Chcieliśmy uciec jak najdalej na północ. Nie dało się dojechać daleko, choć przecież znikły granice, nikt już niczego nie pilnował. Nikt nas nie ścigał, nie zatrzymywał. Podwieźliśmy desperatów, którzy chcieli koniecznie dotrzeć do własnego domu. Ludzie jeszcze dokądś zdążali, choćby i tak jak my – do nieistniejącego bezpieczeństwa.
Jak mam do ciebie mówić? Nie pamiętam, jak masz na imię. Strzępy pamięci, odchodzące wspomnienia – to wszystko, co pozostało. Mówię cudzymi słowami, nadaję ci imiona, które kołaczą się w głowie wśród tylu wtłoczonych w nią wspomnień.
Niedaleko stąd wyskoczyli na nas szabrownicy. W przerażeniu, zwierzęcym przerażeniu, przejechaliśmy po nich samochodem, nawet się nie zatrzymując, i jechaliśmy dalej, głusi na krzyki, na echo upiornych odgłosów trzaskających kości, na ciszę, która panowała w samochodzie.
Nie było czynnych hoteli ani zajazdów, więc włamaliśmy się do niewielkiego domu stojącego pod lasem. Panele wciąż działały, prąd dawało to samo słońce, które nas zabijało, generator uruchomił alarm, przestraszyliśmy się. Długo wsłuchiwaliśmy się w radio w nadziei, że uda się nawiązać kontakt. Gdzieś muszą być ludzie – powtarzaliśmy. Nie możemy być ostatni na ziemi, prawda? Dopiero co widzieliśmy ludzi.
Do dziś ich słyszę, choć nie widzę przez zamknięte oczy. Ty też to słyszysz przez cały czas, prawda? A potem nastała cisza i dlatego siedzisz teraz przede mną bez ruchu, a na twojej piersi kołysze się smętnie rozbita czerwona bombka.
Będzie też szopka, wszystko musi być tak, jak zawsze. Usiądziemy razem pod choinką i będziemy patrzeć w białe niebo, czekając na nastanie ciemności.
Ostatnio śniło mi się, że jesteśmy znów dziećmi, że jest wigilia. Na stole choinka, skromna, bo i czasy były skromne, a wokół nas rodzina, muzyka – pamiętasz muzykę? – śmiech. To dziwne, ale przez ostatnie lata dużo się śmialiśmy. Może inaczej się nie da? Często nas to złościło: wokół płonie świat, a my żartujemy. Czy płacz by pomógł? Wrócił minione dni, naprawił błędy, uczynił nas niewinnymi?
Obudził mnie huk. Leżysz na łóżku, a na twojej piersi rozprysła się świąteczna bombka, pod którą zieje czarna dziura. Czerwone kawałki szkła padają na łóżko, podłogę, gorące, a nie zimne jak tamte, kiedyś, w innym świecie.
Kiedy zabłyśnie pierwsza gwiazdka, zjemy wieczerzę, a potem ruszymy w noc.
Wszystko jest już przygotowane, muszę ci tylko pomóc usiąść koło mnie. Tu jest wygodnie, w zagłębieniu pod naszym drzewkiem czuje się nawet zapomniany chłód.
Pamiętasz, w czasie ucieczki na północ było nas więcej. Nie: miało nas być więcej. Lada dzień, lada moment. Dlatego odeszliśmy z miasta. Dlatego chcieliśmy żyć.
Kiedy uciekaliśmy przed szabrownikami, samochód trząsł, okropnie skakał na ich ciałach i na wybojach pobocza. Pamiętam uderzenie w głowę, a potem ciemność. I jeszcze nowy dom, i krótkotrwałą nadzieję.
Aż w końcu te słowa: nie ma już przyszłości i nigdy nie będzie. Czerwona bombka pękła, pozostawiając pustkę.
Zobacz, niebo robi się coraz ciemniejsze, żar teraz nieco zelżeje. Wiesz zresztą o tym, na pewno jeszcze pamiętasz. Pomóż mi ustawić szopkę. Jeśli zdołamy to zrobić, wszystko będzie znów dobrze. Pozostaniemy tu na zawsze, w cieniu skleconej z patyków choinki, kołysani do snu przez roztrzaskane świąteczne ozdoby. Będziemy już zawsze razem. Wszyscy troje.
Może lepiej, że nie przeżyło. Nie ma już świata, który mógłby je przyjąć.