Było zimne, późne popołudnie w smutnym, sennym Wrocławiu. Liście już dawno nie okrywały gałęzi nielicznych w tej okolicy drzew. Wszystko wskazywało na to, że ciepłe promienie słoneczne długo jeszcze nie ogrzeją niczyich policzków. Chmury były nisko, przez co mogłoby się wydawać, że jeszcze chwila i na dobre się rozpada. Zofia spojrzała zrezygnowana w niebo. To był jeden z tych dni, gdzie człowiek jedyne na co ma ochotę, to zagrzebać się w pościeli.
Trzy minuty i będzie spóźniona. Kiedy głośnik w tramwaju zapowiedział jej przystanek, wstała ze zniszczonego, wysiedzianego pewnie przez całe miasto krzesła i nacisnęła guzik. Kawiarnia nie była daleko, ale dobrze wiedziała, że wszyscy już na nią czekali, w tym ona – strażniczka dobrych manier i obyczajów, ludzki zegarek i kalendarz – Anna. Znały się już dobre kilka lat, jednak ona nadal, usilnie chciała naprawić jej punktualność, co jeszcze nigdy nie przyniosło zamierzonego skutku. Z tego też powodu, jak tylko czerwone, metalowe drzwi się otworzyły, Zofia wyskoczyła z nich jako pierwsza. Szybkim krokiem wymijała nielicznych przechodniów i w głowie układała najszybszą drogę do przyjaciół. Kilka minut później była już przy budynku.
Przed wejściem schowała swoje czarne rękawiczki do skórzano-podobnej torby, którą kupiła kilka lat temu na jakimś rynku i zerknęła jeszcze na swoje odbicie w szybie kawiarni – może nie wyglądała zniewalająco, ale zawsze mogła wyglądać gorzej. Tego dnia nie miała ochoty się specjalnie szykować. Związała tylko swoje długie, kasztanowe włosy w ciasny warkocz, którego miedziany połysk pięknie komponował się z długim, beżowym płaszczem i bordowym szalikiem. Kupione parę miesięcy temu czarne, szerokie spodnie, dziś były znoszone i starte, co odwracało uwagę od całkiem przyzwoitych, brązowych butów za kostkę.
Pchnęła szklane drzwi i zaczęła wypatrywać przyjaciół. Podążyła za jazgotliwym śmiechem Anki. Cała trójka – Pani Zegarek, Julia i Piotrek nie siedzieli w tradycyjnym dla grupy miejscu, tylko kilka krzeseł dalej. Spóźniona pośpiesznie powiesiła płaszcz i usiadła na wolnym fotelu obok, najstarszego z ich grupy, blondyna. Chwilę później dotarł do niej nieco skrzekliwy głos przyjaciółki:
– Dwie i pół minuty spóźnienia! My byliśmy nawet wcześniej!
Ania teatralnie postukała palcem wskazującym w złoty zegarek na jej nadgarstku. Nikt nie czekał na Zofię z zamówieniem, bo na okrągłym, porysowanym stoliku stały trzy rażąco żółte filiżanki na czerwonych spodkach, których zawartość intensywnie parowała, jakby chciała przypomnieć, że za chwilę nie będzie już taka ciepła i smaczna.
– Daruj…– odparła Zofia.
Bolała ją głowa i wcale nie miała ochoty wysłuchiwać żalów Anny. Kobieta zerknęła jeszcze na wiadomości, po czym wrzuciła telefon do torby, którą oparła o bok fotela, na którym siedziała.
– Zawsze się spóźniasz!
–Podsiadły nas – mruknął Piotr, który chciał zmienić temat i kiwną głową w stronę dwóch staruszek, które w ciemnych żakietach beztrosko piły kawę na ich miejscu. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, obie padłby martwe.
– Bezczelność – powiedziała z przekąsem kręconowłosa Julia. – Jak śmiały Piotrek? – dodała.
– No ja nie wiem. To miejsce powinno być wyznaczone karteczką „Dla studentów i dupków” –odparł i wziął łyk kawy .
–Do której grupy się zaliczasz? – zapytała Julia uśmiechając się nieco złośliwie i również sięgnęła po swoją zabielaną americano.
–A jak myślisz?
–A wy znowu swoje – westchnęła Ania teatralnie. – Umówcie się po prostu i będzie z głowy.
–Zosia, zamawiasz coś? – dodała.
–Tak, tak… Tylko jeszcze muszę pomyśleć co. – Ciemnowłosa oparła się o miękkie poduszki.
Piotr i Julia zaczęli o czymś żywo dyskutować, a Ania co chwilę im przerywała, wrzucając swoje komentarze. Znużona dziewczyna słuchała ich rozmowy, która z każdym kolejnym wypowiadanym słowem traciła sens. Czuła jakby fotel zaraz miał ją pochłonąć, a ona sama stawała się coraz cięższa i zaraz miała zniknąć między poduszkami. Przymknęła na chwilę oczy i cicho westchnęła. Czuła do siebie lekki żal, że wcale nie miała ochoty iść na to spotkanie, wiedziała jednak, że jest im to winna. Cała trójka, nawet tutejsza zrzęda, bardzo o nią dbali w czasie, w czasie gdy Zofia zamknęła się w swoim pokoju i jedyne co robiła to patrzyła się w sufit. Trwało to ponad pół roku, aż wreszcie matka dziewczyny wysłała ją do psychologa, potem psychiatry. Ten drugi wysunął podejrzenie, na co może cierpieć córka, jednak nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się mylił. Z tego też powodu, Zofia sukcesywnie wyrzucała przypisane pigułki do toalety i pilnowała, by jej rodzice, mimo wszystko, zobaczyli poprawę. Po wielu miesiącach udawania, udało się i zmartwiona o pierworodną, Izabela nie mogła się nachwalić lekarza. W końcu jej córka sama uporała się ze swoim problemem i wróciła do żywych, jednak co jakiś czas ta drzazga ją kuła. Zmarszczyła czoło i powędrowała myślami do tych trudnych wydarzeń.
Wystarczyła chwila i znów znalazła się w tamtym lesie, poczuła jak niepokój w jej sercu rośnie. Wędrując ścieżkami w jej pamięci, nie zauważyła jednak, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, cały kawiarniany hałas ucichł i zamiast spokojnego jazzu, dotarł do niej szum ognia trawiącego drewno. Już miała wejść do tego domku, gdy usłyszała melodyjny, kobiecy głos:
– Fia?
Kiedy otworzyła oczy, jej źrenice poraziła niesamowita jasność. Nie siedziała w fotelu, tylko na czymś zimnym, twardym. Piękna woń kawy zamieniła się w smród dymu, który niespodziewanie wdarł się w jej płuca. Odkaszlnęła kilka razy i spojrzała się w górę. Stała nad nią piękna elfka o błękitnych oczach. Patrzyła zaniepokojona na kobietę, a różowa blizna, która przecinała jej prawy policzek nadała temu spojrzeniu nieco upiorny charakter.
– Słyszysz mnie? – ponowiła pytanie.
Dziewczyna gwałtownie wstała.
– Znowu bez uprzedzenia!? – wściekła się. – Co ty wyprawiasz, ja, ja tak nie mogę… Nie mogę Lir, nie mogę… Mogłaś mi dać znać, cokolwiek, nawet kurwa mrowienie w kciuku! Muszę wiedzieć, że chcesz mnie przywołać ! – krzyknęła przerażona, znowu poczuła się jakby została uwięziona w klatce.
Miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi.
Elfka zmarszczyła zadarty nos i wytarła jakąś szmatą spoconą, świecącą od słońca twarz, po czym oparła dłonie o biodra. Zofia zauważyła, że jej przyjaciółka bardzo się zmieniła od ostatniego spotkania. W czarnych włosach miała wplecionych ponad dwadzieścia srebrnych obrączek z herbem Columb. Każdy jeden symbolizował odebrane przez Lir życie i to tylko szlacheckie – zabicie zwykłego, szarego legionistę nie stanowiło żadnego wyczynu, więc nawet nie warto było tego liczyć.
Zdecydowanie za duża, brudna od krwi, kurtka wojskowa, bynajmniej nie tutejszych barw, wisiała na niej jak na strachu na wróble. Mimo to, wysoka wojowniczka wydawała się nieco szersza, niż ją zapamiętała. Nadal była dość wąska, jednak Zofia odniosła wrażenie, że czarnowłosa przez ostatni czas intensywnie ćwiczyła, przez co jej postura stała się mocniejsza. Brązowe, skórzane spodnie opinały się na jej umięśnionych nogach, którymi, co jakiś czas, przestępowała niespokojnie, jakby tym samym chciała dać znać – “nie uciekaj, bo dogonię cię z łatwością”.
– Mówiłam, że cię wezwę, w razie potrzeby. Rozejrzyj się Fia, zobacz co się dzieje.
Prawie wszystko było spalone, a w niewielu niektórych miejscach płomień się jeszcze tlił. Pobojowisko wydało się jej dziwnie znajome, a kiedy dotarło do niej, gdzie się znajduje, po plecach przebiegł jej zimny dreszcz, a dłonie zaczęły się pocić. Wszystkie miejsca, każda zagroda i każde domostwo stało się popiołem, a ona nic nie mogła na to poradzić.
– Columbowie najechali ich o świcie. Nie zdążyliśmy nic zrobić…– Elfka mówiła cicho, w jej głosie można było wyczuć żal.
Zofia zdawała się nie słyszeć słów jakich do niej kieruje. W myślach starała się odpowiedzieć na pytanie, które pojawiło się w momencie jak ujrzała zwęglone ruiny. Kiedy to się wydarzyło? Jak wysiadała z tramwaju? Może jak wychodziła z domu? W jej świecie, cała masakra musiała wydarzyć się w pięć minut, może właśnie wtedy, gdy myła zęby?
Podeszła niepewnie do starej pracowni Mistrza Paita. Kiedy przechodziła do kiedyś kuchni, dziś czarnego klepiska, zaczepiła swój nowy, żółty sweter o gwóźdź z wystającej ze szczątków ścian dechy. Jakby w amoku, złapała za naciągnięty materiał i pociągnęła, tworząc przy tym dziurę na pół ramienia. Nic nie mówiła, rozglądała się oszołomiona. Miejsce, gdzie kiedyś biegało pełno dzieci, stało się czarnym szkieletem. Zgliszcza w ogóle nie wyglądały znajomo, to nie była chata, gdzie stara Paitałowa rzucała szmatą w nieposłusznego Temra, za to że nie wyprowadził bydła, jak prosiła. Śpiew najmłodszej z córek już nie odbijał się od ścian, a cichutkie gwizdanie spracowanego i często podpitego szewca ucichło. Jedne co się ostało, to resztka młotka i kilka gwoździ, gdzieś w kącie czegoś na kształt pokoju. Wszystko, co kiedyś było zielone, dziś było jednym wielkim popiołem. Nawet stary, głuchy pies stał się ofiarą najeźdźców. Cała wioska płonęła jak pochodnia, a jej mieszkańcy wraz z nią.
– Wywlekli jego, jego żonę i zarżnęli jak świnie. Tyle, że świniom nic nie zrobili, je musieli zabrać na drogę – Lir wysyczała przez zaciśnięte zęby i ścisnęła rękę na ramieniu Zofii – Nie tylko ich spotkał taki los.
Kobieta odwróciła się i spojrzała na dziedziniec. Ludzie, niczym brud wylany zza okna, leżeli pozostawieni w miejscu, gdzie ich los się skończył. Ich ciała były nienaturalnie powyginane, trochę nadpalone.
– A dzieci? – zapytała Zofia. – Nie widzę dzieci.
Lir westchnęła cicho i skierowała wzrok na studnię stojącą nieopodal. Roiła się nad nią chmara much.
– Skurwysyny – warknęła kobieta. – Idziemy do pałacu.
Elfka z ostrożnością wymijała zawalone domostwa, z pogrzebanymi wśród nich
mieszkańcami. Za nią podążała wściekła Zofia. Zauważyła, że Lir ma przyczepiony do pasa ciężki miecz, który opatrzony był herbem z wizerunkiem gołębia.
– Od kiedy używasz Columbijskiej stali?
– Od kiedy Columbowie złamali traktat. Wybijam kurwy jak drób, ich własną bronią. Aż piszczą – odpowiedziała beznamiętnie.
Ciemnowłosa nieostrożnie nadepnęła na szarą dłoń martwego mężczyzny, chyba rolnika. Szybko zabrała but.
Wściekłość jaka w niej buzowała była jej dotąd nieznana, miała ochotę postawić wszystkich Columbów przed katem. Niezależnie od występku, czy to było podeptanie plonów, czy morderstwo całej rodziny, kara ma być jednakowa. Podniosła z ziemi zakrwawioną kosę i wytarła rączkę o swoje spodnie.
– Wybudowaliśmy tutaj system tuneli, łączą się ze Tesle.
– A więc wiemy, czego szukali…– Brązowowłosa przeciągnęła kosę po ziemi.
– Szukali, ale nie znaleźli – stwierdziła elfka.
– Ludzie wiedzieli na co się piszą, kiedy pozwolili tu to wybudować? – Podniosła brew, a Lir wyraźnie się zmieszała. Złapała się za tył głowy i przejeżdżając palcami po obrączkach wymruczała niewyraźnie:
– Ludzie nie wiedzieli…
Pięknie – pomyślała Zofia. Miała ochotę wrzeszczeć ale postanowiła poczekać na rozwój sytuacji. Nie tak dawno przecież stary szewc się urodził, potem dorastał, wziął ślub. Pamiętała ich pierwsze dzieci, bliźniaki– te które dożyło ranka po porodzie i te które nie podołało. Pamiętała pogrzeby, była świadkiem kłótni i pojednań. To prawda, był okazjonalnym pijaczkiem, jednak mimo wszystko, lubiła tego człowieka. Co z tego zostało? Dźwięk pękania płonących desek.
–Tym razem będę walczyć. Nikt nie posadzi mnie w Tesle – Kobieta z warkoczem
powiedziała niby do elfki, niby do siebie i jeszcze raz się odwróciła. Patrzyła na ciała długo, mogłoby się wydawać, że zbyt długo. Chciała jednak zapamiętać ten widok, pragnęła zagnieździć w sercu złość, która dojrzałaby i wybuchła wprost na Columbów.
Lir nie mówiła już nic więcej, zaprowadziła ją na obrzeża wioski. Nie szły długo, właściwie ledwo opuściły spalone domostwa i już były na miejscu. Nie wyróżniało się ono niczym szczególnym, ot trochę trawy, kilka drzew i mnóstwo krowich gówien.
Elfka stanęła pomiędzy dwoma starymi dębami i wyjęła z kieszeni okrągły bordowy kamień.
Położyła go ostrożnie i odsunęła się kilka kroków. W jedną chwilę zapadł się pod ziemię, a dziura po nim zaczęła się powiększać.
– Macie rozmach sku…
– Fia…
– I Tak nie zrozumiesz.
Dziura w piachu szybko przemieniła się w porządne schody w głąb ziemi. Przyroda wokół zdawała się akceptować ten gwałt na jej terenie i pnącza bluszczu przyozdobiły wejście. Zofia spojrzała na swoje buty. Całe były w błocie i popiele, więc trochę piachu pewnie doda im więcej uroku. Stanęła ostrożnie na wąskich schodkach.
–Uważaj z tym! – powiedziała Lir, końcami palców odsuwając od siebie zabrudzone ostrze kosy.
–Jakbym cię ciachnęła, to może miałabyś symetryczną bliznę? – zapytała złośliwie Zofia.
Czuła żal do elfów, że nie powiedziały ludziom o przejściu.
–Żebym ja cię nie ciachnęła. Idziemy.
Podążały przez wąski korytarz w milczeniu, który sukcesywnie się za nimi zapadał. Gdy wejście zasypał piach, Zofia pomyślała, że to byłaby żałosna śmierć – można przeżyć trzech władców Columb, a zginąć od uduszenia się ściółką. Szybko jednak zauważyła, że to elfka prostym zaklęciem usuwa możliwe przejście wrogom. Co jakiś czas, zabłąkany szczur zwracał na siebie uwagę, jeden nawet oberwał mieczem od czarnowłosej, po tym jak pomylił jej ciężki but z przekąską.
Kosa Zofii okazała się być zbyt długa, by zmieścić się w niewysokim przejściu, więc zostawiła ją już na początku drogi. Nie bała się o swoje bezpieczeństwo, wręcz przeciwnie – bardzo ufała Lir, a dokładnie Liryn. Poznały się lata temu, po tym jak młoda elfka przez przypadek ściągnęła do swojego świata małą, wystraszoną dziewczynkę. Wywołało to niemałe zamieszanie, ponieważ Padell, ojciec Lir, w najśmielszych snach nie spodziewał się, że jego córka dysponuje tak potężną mocą. Nigdy nie potrafiła używać magii, dlatego też z czasem pogodził się, że mogła jej po prostu nie mieć. Gdyby nie zobaczył, jak Liryn po prostu sprawiła, że pojawiło się przed nią dziecko, nie uwierzyłby córce. Wątpił, gdy młoda elfka chwaliła się, że dzięki niej zakwitają kwiaty, a co dopiero coś takiego. Nie wiedział nawet, że to co uczyniła, jest możliwe. Jednak, wbrew wszelkiej logice, zaledwie jedenastolatka sprowadziła inną żyjącą istotę, z ,dosłownie, palcem w nosie. Siedział wiele nocy wertując prastare księgi, by dowiedzieć się jak odesłać ludzkie dziecko ponownie do domu, jednak zapiski nie miały nawet wzmianki o takiej anomalii.
Dni mijały i dziewczynka zdążyła się na dobre zadomowić w ogrodach pałacu Tesle. Mimo, że nie rozumiała kierowanych do niej słów, dzięki gestom, całkiem sprawnie potrafiła porozumieć się z Lir. Padell, bliski zawału, nie potrafił zaakceptować sytuacji, która dla dzieci była całkiem naturalna i oczywista. Nie wiedział co uczynić, do czasu, aż ujrzał jak dziewczynka prosi Liryn o odesłanie do domu. Elfka uśmiechnęła się i zapytała, czy chciałaby jeszcze ją odwiedzić, a ucieszona ośmiolatka klasnęła w dłonie. Liryn przymknęła oczy, ziewnęła i Zofia zniknęła. Tak po prostu. Niemal zwariował przez pierworodną – nigdy na jego prośbę nie potrafiła zagrzać dłońmi wody, ale istoty z innego świata ściągała bez problemu. Przestraszył się, że pewnego razu obudzi się w łóżku z bazyliszkiem, czy innym topielcem, bo jego córka się nudziła.
Kiedy inne elfy zainteresowały się młodym przybyszem, musiał wymyślić historię o ucieczce małej Fiji z Columb, państwa ludzi. Od tego czasu jej wizyty nie były czym nadzwyczajnym, przez co szybko przyległ do niej przydomek „Ludzkie Dziecko”. Dziewczynka sukcesywnie poszerzała swoją wiedzę z zakresu języków tego magicznego dla niej świata i po kilkunastu wizytach (a zdarzały się one dość często) biegle rozmawiała z innymi elfami.
Liryn, często pytana o sposób przywołania, nie potrafiła ojcu odpowiedzieć, co wprawiało go w coraz większą frustrację. W trosce o bezpieczeństwo córki postanowił nie dzielić się z nikim tą informacją i na własną rękę znaleźć odpowiedź.
W pewnym momencie wizyty Ludzkiego Dziecka stały się codziennością. Padell szczerze polubił tę dziewczynkę i wielokrotnie prosił ją o opisanie swojego świata. Zofia chętnie opowiadała o samochodach, maszynie do szycia swojej mamy, o kosiarce swojego taty – a elf z córką uwielbiali słuchać, mimo, że nie rozumieli ani słowa.
Wtedy wszystko wydawało się być łatwiejsze– cały ich świat ograniczał się do zabawy, ewentualnie ucieczki przed potworami i jazgotem starszyzny, która potem musiała je zabić.
Jednak, kilkanaście (dla Lir kilkadziesiąt) lat później, w chłodny wiosenny poranek, spokój nad Mensą zburzyły wrogie armie księcia Tero, władcy Columb. Nierozsądne decyzje młodego i wyrywnego panicza wpędziły oba królestwa w długą, bardzo krwawą wojnę, która pochłoniła całe pokolenia. Książę, niedługo po zawarciu pokoju, został w tajemniczych okolicznościach otruty. Jego śmierć zerwała ugodę, gdyż o tchórzostwo oskarżony został król elfów – Raedmin. Na nic się zdały rozmowy i przyrzeczenie elfiego władcy o uczciwości walk oraz szanowaniu postanowień podjętych po długich, żmudnych negocjacjach. Wojna powstała na nowo i zaogniła się do tego stopnia, że wieśniacy, szczególnie ci mieszkający przy granicy, zdecydowali się zamieszkać w lesie. Mimo groźby zimna, ataku dzikich zwierząt i potworów, w prowizorycznych szałasach czuli się bezpieczniej, niż we własnych domostwach.
Droga do Tesle zajęła im ponad godzinę. Kiedy wyszły przed bramę pałacową, Zofia mogła się wreszcie wyprostować. Najpierw poczuła ulgę, która natychmiast ustąpiła rwącemu bólowi. Dziewczyna położyła dłoń na barkach i zaczęła masować.
–Ja wiem, że długo mnie nie było, ale od kiedy elfy pozamieniały się mózgi z kretami? – zaczepiła skupioną rudą, która zamykała przejście w ten sam sposób, w jaki go otworzyła.
–Mniej więcej wtedy, gdy ludzie zaczęli myśleć dupami – mruknęła pod nosem.
–To było wcześniej, niż ci się wydaje.
Lir zaśmiała się cicho na tą odpowiedź i ruszyła w stronę bramy. Ścieżka, która do niej prowadziła, była po prostu zbiorowiskiem krzaczorów, aniżeli jakąkolwiek dróżką. Zofia co chwila zahaczała się o wystające gałęzie, przez co jej warkocz pozostał tylko wspomnieniem poranka.
–Kto tam idzie!? – zawołał strażnik w srebrnej zbroi, ze stalowym mieczem o pięknych zdobieniach.
–Liryn Herbasti. Przyprowadziłam Fiję Ludzkie Dziecko.
Strażnicy odsunęli się i wpuścili obie do pałacowych ogrodów, które zarówno w pamięci Zofii i rzeczywistości, nadal były imponujące. Zieleń otaczająca, obrośnięty pnączami, pałac wydawała się być dziko rosnącym lasem. Nic, co tam kwitło, nie wyglądało jakby zostało posadzone. Zofia, przyzwyczajona do podmiejskich krótko strzyżonych trawników, zapytała kiedyś ojca Lir o ten „bałagan”. Odparł, pełen zrozumienia dla ludzi, że natury nie da się ujarzmić. Dziesięcioletnia, wówczas, dziewczyna nie zrozumiała słów elfa, jednak dziś, jeśli miała gdzieś uciec, to właśnie między nieprzycięte drzewa i obalone ze starości konary.
Zofia doceniała ten pozorny bezład– pozorny bo, obcy na pewno by się tu zgubił, nawet jakby był tuż obok pałacu. Swojemu można było zawiązać oczy, a i tak by ominął każdy wystający korzeń.
Nad ścieżką, wydeptaną pewnie przez miliony par butów, unosił się świeży zapach lasu po deszczu. To miejsce mogłoby być ostoją, gdyby nie wartownicy i łucznicy ukryci w koronach drzew. Po takim czasie, kobieta mogła ich bez problemu wskazać, jednak długo nie wiedziała, że jeśli rozmawia z Lir, to słucha ją więcej niż jeden elf.
– Róża wiatru zakwitła. Została jeszcze tylko róża wody – powiedziała smutno wojowniczka. – Połowa królestwa traktuje to jak zwykłe bujdy wymyślone przez starszych. Druga połowa już dawno się wyniosła.
Elfickich historii i legend jest niezliczenie dużo, jednak jedną cechuje miano ”najważniejszej”.
Tysiące lat temu, ówczesny król, a jednocześnie uczony Mensy – Ritae spisał swoje badania w księgach pięciu żywiołów. Według jego zapisków, gdzieś w kraju elfów rosną cztery róże, których rozkwit, a następnie zwiędnięcie miało zwiastować ostateczny kataklizm, a tym samym kres królestwa. Uczony nawoływał do odnalezienia kwiatów i zniszczenia ich, zanim rozkwitną, jednak nie znalazł posłuchu wśród ludu. Ritae zmarł, okrzyknięty Szalonym Królem i ten przydomek utrzymywał się dopóki, setki lat później, nie odnaleziono pierwszego kwiatu – ognia. Wśród elfów zapanowała panika, kiedy róża, która zamiast płatków miała żywe płomienie, nie chciała zgasnąć. Kiedy kwiat zwiędnął, nastał niespodziewanie okres suszy, która zabrała ze sobą wiele istnień.
Po tej tragedii stworzono specjalne ekspedycje, które miały za zadanie odszukać pozostałe trzy kwiaty i je zniszczyć. Elfy i ludzie ginęli na darmo. Nikt nie zdołał odnaleźć reszty kwiatów.
–Gdzie ją znaleźli? – Zofia zerwała niebieski kwiat rosnący na pniu i powąchała. Jego słodki zapach wypełnił jej nozdrza i przywołał wspomnienia o niezliczonych godzinach zabawy w tych ogrodach.
–To ona znalazła nas. Rok temu.
–Znalazła? – Wyciągnęła wystającą gałązkę z włosów.
–To był dzień taki jak ten. Trochę pochmurny, od rana czuło się w powietrzu napięcie. Wstałam o piątej, chciałam zapolować. Ledwo co założyłam zbroję, cały zamek wypełniła piękna woń róży.
–Ale, w elfickim zamku, przecież to nie jest coś dziwnego – wtrąciła Fia i przeskoczyła przez korzeń.
–To prawda. Ale w lesie? Potem na polu… Wszędzie ten piękny zapach… – zamyśliła się. – Jak poczułam go nawet w tunelu, to się przeraziłam. Kiedy rozpruwałam jelenia, nie śmierdziało krwią, wszędzie była róża… – Wzięła od Zofii niebieski kwiat i powąchała – i to nie tylko ja to czułam. Nie natarłam się przecież olejami. Ludzcy wieśniacy też. Sam król o tym mówił… –Machnęła niedbale ręką. – Wszystko się wyjaśniło, kiedy nasi zwiadowcy nie wrócili z wyprawy. Wrócił tylko jeden koń, trzymał w pysku białą różę. Kiedy Raedmin wziął ją do ręki, rozpłynęła się w powietrzu…
Zofia uśmiechnęła się gorzko:
– Śmierdzi magią. – Głos Ludzkiego Dziecka przepełniała lekka kpina.
– To musiała być róża. – Elfka ukucnęła i delikatnie położyła niebieski kwiat na ziemi.
Momentalnie zapuścił korzenie.
– Poprzednie nie zbierały ofiar.
– Ognista spowodowała suszę, a przez to głód. Ziemi… jeszcze nie. Nie wiadomo. Poza tym, całe wyprawy ginęły, próbując odnaleźć te kwiaty.
–Ginęły, bo najczęściej coś je zżerało. Nikt nie pomyślał, że mogą to być sztuczki magów? Gdzie są księgi tego starego… Tego… – Próbowała sobie przypomnieć imię Szalonego Króla, uważała jednak, że większość władców zasługiwała na ten przydomek.
–Ritae – mruknęła Lir. – Tak czy inaczej, nie dostaniemy się do nich. Tylko najwyżsi mędrcy mogą to czytać. Pewnie też nie wszyscy znają ten prastary bełkot.
–To skąd wiesz, że nie pieprzą głupot? Jeśli nie chcą się tym dzielić, widocznie mają powód, przecież teksty szalonego…
–Już nie szalonego… – przerwała jej.
Zofia westchnęła i zapytała:
– Nie pomyśleliście o tym, że warto się przyjrzeć tej sprawie?
– Oczywiście, że pomyśleliśmy. Właściwie nic nie zostało przebadane… Wszystko przerwał nam Columb i jego barbarzyńskie najazdy. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że to jest konsekwencja przekwitnięcia róży wiatru. Róża ziemi jeszcze jest i pilnujemy, żeby była. Jednak ileż można?
Zofia nie odpowiedziała. Spojrzała na obrośnięty bluszczem pałac. Białą cegłę kompletnie przykryła głęboka zieleń. Dziewczyna miała wrażenie, że zna tu każdy listek. Nie było jej tyle lat… W jej świecie, to zaledwie chwila. W Mensie trochę ponad dwadzieścia wiosen. Tutaj liczyłaby już sobie siedemdziesiątkę. Jej przyjaciółka skończyła osiemdziesiąt jeden lat w zeszłą jesień, a na jej twarzy nie było nawet milimetra zmarszczki.
Zofia podniosła wzrok i spojrzała się na dumnie wyprostowaną Liryn. Elfka, która od razu po zakończeniu pierwszej wojny, została awansowana na drugiego dowódcę, miała obowiązek noszenia ciężkiej zbroi. Nie stosowała się jednak do zaleceń głównego komendanta straży i wolała walczyć w brudnej kurtce. Nie chroniła tak skutecznie przed ciosami, ale zostawiała przynajmniej swobodę ruchu. Według Lir to zwinność, a nie pancerz, ratuje życie. Jedyne co pozostawiła ze standardowego rynsztunku to ciężki pas, do którego przyczepiła chyba całą zbrojownię królewską. Z każdym krokiem żelastwo obijało się o siebie, tworząc hałas.
– Wystraszyłaś wszystkie ptaki. – Zofia uniosła głowę i zobaczyła tylko dwóch strażników ukrytych wśród liści. – Ich też mogłabyś przegonić. – Wskazała palcem na zamaskowanych żołnierzy.
– Uwierz mi, mam nieraz ochotę. Żołnierzu! – zawołała, a przed nią momentalnie pojawił się młody elf ubrany w lekki, brązowy strój.
– Zdaj raport – rozkazała.
Wyprostował się i zaczął mówić:
– Brak potencjalnych zagrożeń. Rozbiliśmy grupę trzydziestu Columbów koczujących przy lewym brzegu rzeki Elede, tuż przy granicy. Straciliśmy pięciu żołnierzy.
– Przekaż oddziałom, że mają nie opuszczać terenów leśnych. Zabijać, jak ktoś wedrze się między drzewa. Sukcesywnie tępić Columbów, którzy oddalają się od swojej grupy. Czy pójdą się wymyć, czy odlać, nie ma to dla mnie znaczenia.
– A wieśniacy? – wtrąciła Zofia, która oparła się o młodą brzózkę, przez co na jej i tak
brudnym swetrze, odbił się zielony ślad mchu. – Już o jednej wiosce zapomnieliście – powiedziała chłodno.
– Ruszaj żołnierzu – powiedziała Lir, a przystojny elf z niezwykłą szybkością i zwinnością znów znalazł się na drzewie. Napisał wiadomość na wąskiej kartce, którą przyczepił do strzały, a tą posłał do następnego strażnika, kilkanaście metrów dalej. Będzie tak wędrować, aż nie trafi do odpowiednich elfów, na odpowiednim stanowisku.
–Lir! Czy ty mnie słyszysz!? – Dziewczyna nie kryła złości.
–Słyszę cię Fia, ale musisz wiedzieć, że to jest wojna, a na wojnie podejmuje się trudne decyzje.
–Nie zasłaniajcie się trudnymi decyzjami – warknęła.
–Teraz będziesz miała okazję się popisać, zobaczymy co zrobisz. – Liryn również nie uważała na słowa.
Zdenerwowana kobieta ruszyła w stronę pałacu. Słyszała chrzęst metalu za swoimi plecami, nie miała jednak zamiaru zwolnić i poczekać na przyjaciółkę. Stanęła przed ogromnymi, wrotami. Chwilę później dołączyła do niej Lir, która nieco już się uspokoiła.
–Fia, musisz zrozumieć, robimy wszystko, żeby zminimalizować straty – westchnęła.
Dziewczyna parsknęła głośno:
–Nie mów do mnie, jakbyś starała się o mój głos. Jestem przyjacielem, pamiętasz jeszcze?
Wrota otworzyły się i przybyszy oślepiła biel marmurowych ścian. Wymieniły spojrzenia, wiedziały, że muszą skończyć tę rozmowę później. Lir, pewnym krokiem, weszła pierwsza. Długi, niezwykle wysoki i szeroki korytarz zdawał się nie starzeć. Wnętrze było urządzone minimalistycznie, właściwie oprócz żyrandoli i prostych kolumn, które pokryte zostały fioletowym fluorytem, nic więcej nie zwracało uwagi.
Chrzęst ekwipunku elfki odbijał się od ścian, tym samym oznajmiając jej przybycie. Tuż za nią, już nie tak odważnie, weszła Zofia.
Obydwie zostawiły na śnieżnobiałej posadzce błotniste ślady, które momentalnie zaczął wycierać niewysoki, schludnie ubrany, sługa. Stanęły na środku przestronnego korytarza, tuż nad wielkim srebrnym żyrandolem, wykutym na kształt pnączy i czekały na dalsze instrukcje. Straży było zdecydowanie mniej, niż przy ostatniej wizycie Zofii. Był jednak ktoś, kto od razu przykuł jej uwagę . Lir zauważyła na kim jej przyjaciółka skupiła wzrok.
–Zupełnie nie twój typ – szepnęła do jej, zupełnie nie szpiczastego, ucha.
–O czym ty… – zrozumiała, że została przyłapana na gorącym uczynku. – Uspokój się Lir, jest wojna.
–Wojna, nie wojna… Czasem warto się pocieszyć.
Uśmiech który pojawił się na twarzy Lir, wygiął jej bliznę tak, że wyglądała jak upiorne przedłużenie ust.
–Często się tak pocieszasz? – zapytała z przekąsem, na co elfka puściła jej oczko. – Pamiętaj, że się przypomnę w kwestii wieśniaków.
Lir chciała coś odfuknąć, jednak momentalnie przerwały rozmowę, gdy spostrzegły, że obiekt zainteresowania zmierza w ich stronę. Skinieniem głowy wydał jeszcze polecenie stojącemu nieopodal żołnierzowi, z mało praktyczną, aczkolwiek, imponującą włócznią. Wartownik, na rozkaz, zniknął w korytarzu prowadzącym do prawego skrzydła pałacu.
Elf, który stanął przed elfką i kobietą, nie był wysoki. Nadal przerastał obie o ponad
głowę, jednak wśród innych żołnierzy, mógł zyskać miano nawet małego. Miał na sobie ciężką srebrną zbroję, wyrabianą przez najlepszych rzemieślników ze stolicy.
–Witajcie. – Uśmiechnął się. – Liryn, to musi być Fia Ludzkie Dziecko. – Skupił swój wzrok na praktycznie rozplecionym warkoczu, który nieudolnie przysłaniał dziurawy sweter. – Tak się noszą ludzie? – Jego brew powędrowała kpiąco w górę.
–Myślałam, że wszystkie elfy są wysokie – Zofia oparła rękę na biodrze
Posłał jej sztuczny uśmiech, a kiedy to zrobił, jego duży nos się zmarszczył. Wgłębienie na prawym policzku zastanowiło Zofię, która nie miała pewności, czy był to dołek, czy po prostu ktoś go dźgnął pogrzebaczem w dzieciństwie. Na całkiem denerwującej, smukłej, z mocną szczęką twarzy, oprócz wątpliwego dołeczka, nie było żadnej skazy. Elfa cechowały typowe piękne, błękitne oczy, które posyłały świdrujące spojrzenie każdemu, kto w nie spojrzał. Mocno wystające kości policzkowe nadawały mu surowy wygląd, a czarne, zaplecione w warkocz włosy, z dokładnie trzema obrączkami, sprawiały, że wyglądał jeszcze szczuplej. Gdy głęboko się ukłonił, Zofia zauważyła, że kawał jego lewego ucha został ucięty. Ktokolwiek to zrobił, pozbawił elfa dużej części małżowiny.
– Quercus, syn Wody, główny dowódca oddziału zwiadowców i zwierzchników królewskich. – Wyprostował się, jego postawa była nienaganna.
– Fia, Dziecko Ludzi. Studentka. – Uśmiechnęła się, nieco złośliwie.
– Wiem, że odwiedzałaś dwór i masz wojenne zasługi. Jednak nie słyszałem jeszcze tego tytułu… Studentka? – zapytał.
Zofię zdziwiła jego ciekawość, oprócz Padella, większość elfów nie dopytywała o jej życie.
– Istoty z mojego… Państwa.
– Istoty… Magiczne? – Przestąpił z nogi na nogę, był wyraźnie zainteresowany.
– Czasami tak, zależy kiedy jest egzamin. – Wzruszyła ramionami.
– Quercus, będziemy ograniczać ekspedycje poza tereny leśne. Straciliśmy pięciu żołnierzy. – Rozmowę przerwała Lir.
Elf skinął głową:
–Musimy też pomyśleć nad nową taktyką, metoda podskokowa się już nie sprawdzi.
Drugi dowódco, król już czeka. – Podniósł rękę i otwartą dłonią wskazał to samo przejście, w którym kilka chwil temu zniknął wartownik. Zofii nie spodobał się fakt, że została potraktowana jak powietrze.
Cała trójka ruszyła w stronę sali obrad. Zarówno Zofia, jak i Liryn znały zamek jak własną kieszeń, w przeciwieństwie do Quercusa. Został dowódcą zaledwie kilka tygodni przed zerwaniem traktatu. Dopiero teraz uczył się całego układu korytarzy i komnat.
Dobrze czuł się w tej roli, miał jednak wątpliwości, czy dostał ją bo zasłużył, czy przez wzgląd na matkę. Zamierzał się tego dowiedzieć i wiedział, że gdyby potwierdziła się jego druga wersja, bez zastanowienia opuściłby dwór. Nigdy nie chciał bawić się w politykę, jednak odkąd pamiętał, był w nią zamieszany. Jako młody, zaledwie dwunastoletni, elf został wysłany przez Wodę do wojska. Ponad wszystko ceniła sobie potęgę kraju, była prawdziwą patriotką, czego jej syn nie pojmował.
Większość życia spędził w lesie, najpierw jako żołnierz, potem po zdegradowaniu, został kucharzem. Zawirowania losu, oraz zaradny ojciec sprawiły, że zaraz po skończeniu dziewięćdziesięciu lat, ponownie trafił w szeregi, tym razem pod czujnym okiem przyjaciela rodziny. Wiedział właściwie wszystko o trujących roślinach, miksturach, walce, no i potrafił ugotować średnio smaczną zupę szczawiową. Nigdy jednak nie poznał domu. Czy ten pałac może się nim okazać? Pewnie nie, bo zaraz go opuści. Było tylko schronienie, walka i nowe schronienie. Jego życie, po mianowaniu na dowódcę, nie zmieniło się właściwie wcale. Jadał lepiej, miał łóżko, ale nic poza tym. Znów będzie musiał mordować ludzi, tylko dlatego, że znaleźli się po złej stronie granicy. Również przez to, że byli głupi, a w konsekwencji łatwowierni. Nie zmieni to żaden dokument. Dopóki ludziom obiecywać się będzie bogactwa za głowę elfa, nic się nie zmieni. Nigdy nie potrafił zrozumieć idei traktatu, który, nawet podpisany, powodował tylko to, że działanie wojsk Columbów zaczęto określać „bandyckimi napaściami”. Jedynie bogate elfy miały czyste sumienie, papierek, którym mogły wycierać mordy, kiedy zarzuciło im się brak zainteresowania.
Ci ludzie są głupi, przez to niebezpieczni, ale elfy są chciwe. To przez nas giną ludy – przemknęło mu przez głowę, jednak od razu odgonił te myśli.
– Skąd pochodzisz Fia? – zapytał i zdjął rękawice.
Czuł się od niej zwyczajnie lepszy, zwłaszcza że rano nadzorował egzekucję dwóch z rodzaju kobiety.
– Jestem dzieckiem ludzi – odparła.
Od czasu pierwszej wojny ludzi z elfami nie lubiła utwierdzać innych, że pochodzi z Columb. Szczególnie teraz, po tym jak kilka godzin temu, oglądała dzieło „pobratymców”.
–Słyszałem, że jesteś z Columb. To prawda?
Zofia zaśmiała się cicho.
– Pochodzę z miejsca, gdzie herbata, czyli taki napar z ziół, kosztuje w przeliczeniu na wasze, ponad 23 amary.
–Ile?! – zapytała Lir. – To już chyba się nazywa rabunek.
–Prawda? Ale nie mówmy już o tym. – W głosie Zofii można było usłyszeć nutkę irytacji.
Quercus zatrzymał się, jakby właśnie przypomniał sobie coś bardzo ważnego. Jego twarz przybrała dziwny grymas:
–Sytuacja jest bardzo delikatna. Nie chcę cię urazić Fio, ale jesteś człowiekiem…
–Jestem człowiekiem – przerwała mu – zapewne, już spóźnionym na obrady. Chodź, król na nas czeka.
–Nie boisz się? To człowiek. Człowiek z Columb, a my z Columb walczymy, drugi dowódco – warknął i posłał Lir wściekłe spojrzenie.
Zofia zdecydowanym ruchem złapała elfa za ramiona i przycisnęła do ściany. Korytarz przeszył głośny chrzęst obitego metalu. Liryn instynktownie powędrowała dłonią na rękojeść columbijskiego miecza.
–Fia, nie! – zawołała elfka, jednak Quercus uciszył ją gestem dłoni.
Dziewczyna nie była słaba, jednak jej siła, w porównaniu do siły czarnowłosego, była znikoma. Gdyby chciał, mógłby się wyrwać i na dokładkę wybić Ludzkiemu Dziecku bark. Stwierdził jednak, że byłoby to głupie posunięcie, zwłaszcza, że zaraz spotkają króla.
–Nie zapominaj Quercusie, synu Wody, główny dowódco oddziału zwiadowców i
zwierzchników królewskich czy innego krowiego gówna, człowiek czy nie, byłam tu wcześniej od ciebie i będę tu długo po tobie. Zostałam tu wezwana przez drugiego dowódcę, a sama mam oznaczenia honoru, więc przestań pierdolić. – Słowa z ust Zofii skapnęły jak jad.
Elf chciał coś powiedzieć, jednak w ostatnim momencie zrezygnował. Chwilę później stanęli przed prostymi, mahoniowymi drzwiami do Sali Obrad.