– Pani komandor, może raczy pani wrócić do łóżka – prosiła przymilnie porucznik Natasza Nagy przeciągając się.
– Nie – odpowiedziała zagadnięta, nie odwracając się od szyby – Ubierz się.
Sama komandor Iva Molnar już dawno była w galowym mundurze.
– Niedługo święta – powiedziała Natasza podskakując przy wciąganiu nogawek spodni – Co ci dadzą tym razem? Kolejny łuk?
Iva wzruszyła ramionami:
– Byle tylko znów nie zjedli choinki.
Natasza parsknęła śmiechem:
– Ta cała integracja to idiotyzm. Sojusz, sojuszem, ale co innego sojusz z pająkami, a co innego…
– Technicznie to nie są pająki.
– Wiem, wiem. Poznaj swego wroga i takie tam. Wyżynaliśmy się, zanim wyszło, że tacy słodcy i tacy do nas podobni – dowcipkowała Natasza dopinając marynarkę – te same dwadzieścia aminokwasów, te same kondomy na dnie.
– Kodony w DNA. – Poprawiła pani komandor. – Gotowa?
– Tak.
– Podaj mi ten łuk.
– Wiesz jak to idiotycznie wygląda?
– Wiem. Ty za to będziesz targać za mną arisakę, to żelastwo zawsze im imponuje.
– Jestem pilotem, nie noszę broni długiej, zapomniałaś?
– A ja jestem twoją przełożoną, zapomniałaś?
– Ta-jest – odparła Natasza służbiście – niech ci będzie. Wypożyczę ze zbrojowni. Najlepiej od razu z egzoszkieletem piechociarza. Tam taki przystojny magazy…
– Nie gadaj, tylko leć już po ten złom.
Pilotka przejrzała się jeszcze w lustrze, szybko poprawiła mundur i wybiegła. Pani komandor też spojrzała w lustro. Skrzywiła się na widok swojego oblicza, po czym wydała parę poleceń nanochmurze. Tytropowie i tak uważali ludzi za chodzące obrzydliwości, bez względu na płeć, wiek czy rysy twarzy, więc robiła to tylko dla siebie.
Całe życie spędziła na udowadnianiu sobie i innym tego, że zasługuje na to, co osiągnęła. No i wreszcie była u celu. Objęła dowodzenie całą naziemną obroną planetarną. Oczywiście, formalnie był nad nią ten generał Tytropów tutaj, i jej ludzcy przełożeni na okrętach kilkaset tysięcy kilometrów stąd, ale zarówno jedna jak i druga zwierzchność była zupełnie iluzoryczna. Mogła wreszcie rządzić się tu jak chciała.
Najpierw musiała się spotkać jeszcze z tym cywilnym konsultantem do spraw integracji. Stefanem Marinem. Nie cierpiała dupka. Ale to nie znaczy, że ma ją zobaczyć nieumalowaną. Aż takiego hardcoru nie chciała mu fundować.
*
Tytropowie Ziemianom kojarzyli się z dużymi, włochatymi pająkami. Ludzie Tytropom kojarzyli się z jakimś typem robaków, pasożytujących na zwierzętach hodowanych na ich rodzimej planecie. Nie wiadomo kto wyglądem sojuszników był bardziej obrzydzony.
Przynajmniej metabolizmy obu gatunków były zadziwiająco zbliżone. Wszystkomaty mogłyby dostarczyć pożywnego jadła obu gatunkom, o ile by działały. Ale skoro regułą było, że nie działały, uznawano za cudowne zrządzenie losu, że zarówno Tytropowie mogli się od biedy żywić ziemską żywnością liofilizowaną i konserwami (i w chwili konieczności robili to, głośno protestując na smak), jak ludzie (choć raczej ci o mocniejszych żołądkach) mogli jeść przypominającą wyglądem gulasz, mięsną papkę swych pajęczych sojuszników. W ramach integracji czasem próbowano urządzać wspólne posiłki, które z reguły kończyły się jakimś drobnym lub większym incydentem dyplomatycznym. Wigilia rok wcześniej też się skończyła skandalem, gdy delegacja Tytropów zjadła choinkę, na domiar złego się nią zatruwając.
Tytropowie i ludzie mieli wszystkie powody, by się nienawidzić i jeden powód, by trwać w sojuszu. Tym powodem był wspólny wróg – Delta.
No a wszystko wskazywało na to, że do konfrontacji z Deltą dojdzie lada moment.
*
Tytropowie mimo tysięcy lat rozwoju swej technologicznej cywilizacji nie zrezygnowali nigdy z używania pierwszej broni miotającej – łuków. Ludzie w o wiele krótszym czasie zdążyli zastąpić łuki kuszami, kusze hakownicami, hakownice karabinami, a karabiny blasterami. Podobni pająkom sojusznicy tworzyli za to coraz doskonalsze łuki i strzały. Dlatego właśnie od poprzedniego Bożego Narodzenia komandor Iva Molnar musiała wszędzie ze sobą taszczyć niewygodny prezent: bogato zdobiony łuk z siłownikami, pozwalającymi go naciągnąć praktycznie bez używania siły, z kołczanem różnorodnych strzał – rakietowych, laserowych, manewrujących i wielu innych, których specyfiki nawet nie rozszyfrowała.
Teraz Iva przeparadowała przed frontem połączonych wojsk właśnie z tym łukiem, wypuściła w powietrze kilka różnokolorowych strzał sygnałowych, które grzecznie wróciły do kołczanu jak tylko zatrzymała się na szczycie podium dla mówców. Zarówno wystrzelenie jak i powrót strzał wywołały wśród Tytropów radosne ożywienie, będące ich odpowiednikiem owacji na stojąco. Brzmiało to jak zbiorowy kaszel.
Gdy burza kaszlu się uspokoiła komandor Molnar zaczęła przemowę:
– Generale Taju Szyszczachrzachan, oficerowie i żołnierze tytropscy, a także wy, żołnierze Imperium Słońca… za tydzień wigilia, tradycyjne, ludzkie święto, które już raz celebrowaliśmy wspólnie. I teraz będziemy również je razem świętować. Poza instalacjami typowo militarnymi oddamy też wkrótce budowle o innym przeznaczeniu. Nieco opóźni się budowa kompleksu rozrywkowego, ale za to zgodnie z planem oddamy do użytku nowe powierzchnie sklepowe. Dziś podjęłam decyzję o przeznaczeniu większych zasobów na rozbudowę habitatów o kolebki połogowe i przetrwalnię ponarodzinową, powinniśmy więc zdążyć przed waszym sezonem lęgowym…
Zawiesiła głos, pozwalając wybrzmieć kolejnemu atakowi zbiorowego kaszlu u sojuszników, po czym szybko przeszła do ogólnego apelu o wzmożony wysiłek, bo „jesteśmy na ostatniej prostej, którą trzeba przebiec, dając z siebie wszystko, a nie przepełznąć”.
Po niej głos zabrał generał Tytropów, Taj Szyszczachrzachan, gratulując jej i sobie, sukcesów z przygotowaniem wspólnej bazy; a następnie jeszcze paru cywilnych oficjeli obu stron. Iva wiedziała, że czeka ją jeszcze dziś długa i trudna dyskusja z Tajem, odnośnie rozłożenia środków i mapy przyszłych inwestycji – tak cywilnych jak i militarnych – ale była w bojowym nastroju i zamierzała dopiąć wszystkich swoich celów, nawet po włochatym trupie Taja… No może nie dosłownie, ale jednak uważała, że lepiej od pajęczaka wie, co dla wspólnej kolonii jest najlepsze.
*
Bitwy w przestrzeni kosmicznej potrafią trwać tygodniami i miesiącami, ale o ich rozstrzygnięciu decydują zwykle minuty, sekundy, a czasem ułamki sekund. Tak było i tym razem.
Przez błędną ocenę dokonaną przez sztuczną inteligencji okrętu admiralskiego, krążownik ten, chluba dwunastej floty Imperium Słońca, znalazł się w polu rażenia zarówno dział przeciwnika jak i reszty dwunastej floty i po prostu wyparował. W powstałym chaosie dwie pozostałe duże jednostki Ziemian – Lekkie Krążowniki Międzygwiezdne klasy Tenryu – wycofały się w przeciwnych kierunkach i zostały wkrótce potem osobno zniszczone, nie mogąc sobie wzajemnie udzielić wsparcia, natomiast flota Tytropów złożona z sześciu okrętów liniowych i niezliczonej liczby kanonierek wsparcia, próbując odskoczyć, wpadła na rój ziemskich min, o których Ziemianie zapomnieli Tytropów poinformować. To czego nie zniszczyły miny, zostało zmasakrowane przez ostrzał głównych baterii dwóch deltańskich superniszczycieli. Przez jakiś czas jeszcze walczyły Tytropskie myśliwce i ziemskie myśliwce bezzałogowe, ale Deltanie zmusili je do walki typu dog fight, w bardzo bliskim dystansie. A w takich starciach, oko w oko z nieprzyjacielem, prawie się o niego ocierając, Deltanie byli zawsze dużo lepsi zarówno od pająków, jak i od ludzi.
Wyłapywanie i niszczenie niedobitków trwało jeszcze kilka godzin, ale bitwa została w sromotny sposób przegrana. Klęska była totalna i niespotykana w historii dotychczasowych starć, nawet Deltanie byli zaskoczeni rozmiarem swego zwycięstwa i z początku mu nie dowierzali. No ale gdy w końcu uwierzyli wystosowali do bazy planetarnej ultimatum.
*
W odróżnieniu od Cyberian, z którymi ludzie prowadzili bezlitosną wojnę, na froncie rozciągającym się po przeciwnej stronie Imperium Słońca, w kierunku ramienia Oriona, Deltanie byli przeciwnikami uznawanymi za dość cywilizowanych. Ziemia miała podpisany z Deltą układ o poszanowaniu jeńców wojennych i porozumienie w sprawie nie niszczenia przejmowanych planet.
Praktyka wynikająca z tych porozumień była taka, że jeśli planeta lub księżyc były pozbawione instalacji militarnych, to po przegranej w przestrzeni, strona przegrywająca przekazywała to ciało niebieskie stronie wygranej bez rozlewu krwi, a personel naziemny był internowany. Do wymian jeńców dochodziło w czasie krótkich ale dość częstych zawieszeń broni.
W przypadku baz z istniejącymi instalacjami obronnymi najczęściej było podobnie, przy czym przegrywający przed ich opuszczeniem je z reguły wysadzali. W bardzo nielicznych przypadkach dochodziło do walk na powierzchni, gdy instalacje były potężne, a przegrywająca flota nadal operowała gdzieś blisko w przestrzeni, dając nadzieję, na szybki kontratak i przejęcie inicjatywy.
O ile w tym przypadku, Uro, czwarta planeta układu Xartgos, gdzie rezydowały główne siły Ziemian i Tytropów rzeczywiście miała instalacje militarne, to sens ich obrony był nikły – połączona flota obu Imperiów została w tym miejscu zupełnie anihilowana, na odsiecz nie było co liczyć.
Dlatego Iva Molnar, mimo swych rozbuchanych ambicji, doszła do wniosku, że nie ma sensu ryzykować życiem żołnierzy i należy kapitulować. Generał Tytropów, Taj Szyszczachrzachan, będący formalnie jej przełożonym, był przeciwnego zdania, argumentował, że Tytropowie nie mieli z Deltanami żadnego porozumienia o traktowaniu jeńców, kapitulacja oznaczała dla nich pewną śmierć, tym straszniejszą, że tuż przed okresem lęgowym. Deltanie złożyli zapewnienie, że oszczędzą Tytropów, jednak stary generał im nie dowierzał.
Iva próbowała Taja Szyszczachrzachana przekonać do poddania się, ale bezskutecznie. Jej własny wszczep podpowiadał, by przeprowadzić z Deltanami separatystyczne rozmowy o kapitulacji, jednak Iva odrzuciła to rozwiązanie jako zdradę sojuszników.
Dwa dni przed wigilią zaczęła się bitwa o planetę.
*
Bitwę tę potem zwano „krwawą wigilią na Uro”. Ziemianie aktywowali generatory pola siłowego i miotacze pól gęstych, ziemskie myśliwce atmosferyczne poderwano natychmiast do lotu, próbując przechwycić podchodzące do lądowania barki Deltan, natomiast siły powietrzne Tytropów miały stanowić drugą linię obrony.
Wszystko to zdało się na nic. Flota deltańska bezlitośnie ostrzeliwała obrońców z orbity, deltańskie drony zagłuszały systemy naprowadzania ziemskich myśliwców i mimo że część barek została zniszczona, to większość mechów deltańskich bez przeszkód wylądowała na powierzchni, szybkim marszem zmierzając w kierunku miotaczy pól gęstych. Gdy pola gęste zostały wyłączone, same pola siłowe nie były w stanie obronić planety przed ostrzałem dział jonowych i generatory jeden po drugim padły. Następnie Deltanie przypuścili bombardowanie głównych centrów obrony pociskami termojądrowymi.
Dopiero wtedy, gdy większość sojuszniczych pozycji wyparowała, albo zmieniła się w kipiącą zupę, Deltanie przystąpili do właściwego desantu.
Komandor Iva Molnar miała szczęście – jej bunkier dowodzenia znajdujący się w najgłębszych sztolniach systemu podziemnych korytarzy nie został zlokalizowany. Generał Taj Szyszczachrzachan, którego kwatera znajdowała się w górskich tunelach mógłby mówić o szczęściu tylko w tym sensie, że jego śmierć była natychmiastowa. Mógłby, o ile pająki mają jakieś swoje zaświaty, w których mogą komuś opowiadać jak zginęli.
Bitwa się zakończyła a zaczęło się wyłapywanie szczurów z podziemnych korytarzy. Szczurołapami były deltańskie droidy, szczurami niedobitki Tytropów i ludzi.
*
– To już koniec – wyszeptała Natasza.
– Odratujemy cię – skłamała Iva próbując cokolwiek zrobić z tą paskudną raną, choćby to, żeby nie wyglądała tak okropnie. Żaden opatrunek się tu nie mógł już zdać na nic, ale spryskała ranną nanobotyczną mgiełką, owinęła bandażami, opatrywała, aż skończyły się wszelkie medykamenty jakie miała pod ręką.
– Iva.
– Tak?
– Nie wyszły nam te święta, co?
– Nie wyszły. Już wolałabym, żeby znów choinkę zjedli.
Natasza wydała z siebie przeciągłe westchnienie, coś zabulgotało pod opatrunkiem, jej głos tracił moc, stawał się szeptem. Wyciągnęła rękę i gładziła policzek kochanki zostawiając na nim krwawy ślad.
– Nie powiedziałaś mi nigdy…
– Czego?
Oczy Nataszy zaszły mgłą.
– Najważniejszego – wysapała ostatnim wysiłkiem.
Ekran zestawu medycznego wypłaszczył wszystkie linie. Natasza była martwa.
– Bałam się – odpowiedziała Iva ze łzami w oczach – że gdy powiem te dwa słowa to cię stracę.
*
– Pani komandor – zestaw tłumaczący oddawał beznamiętnie słowa pajęczej matki – Błagam.
– Nie! – wykrzyknęła Iva.
– Dlaczego?
– Wy bezmózgie, nieczułe, pozbawione empatii bestie. – Słowa jej utknęły w gardle. – Precz! Precz! Zejdź mi z oczu!
Pajęczyca skuliła się w sobie po czym odbiegła strwożona.
– Nienawidzę was! – krzyknęła jeszcze Iva za nią.
– O co poszło? – spytał Stefan Marin.
Iva spojrzała na niego nienawistnie:
– Jakim cudem jeszcze żyjesz, jak tylu lepszych…
Wzruszył ramionami:
– Jestem cywilem. Nie pcham się na pierwszą linię frontu…
– Jakiego frontu? Jakiego frontu do diabła? – prychnęła Iva. – Tu nie ma żadnego frontu. Tylko bezsensowna bieganina po korytarzach. Natasza, Reynard, Adam… wszyscy zginęli. A teraz… teraz już nie ma dokąd uciekać. Zbliża się koniec.
– Wiem. Bębny, bębny grają w głębinach.
– Co?
– Nic. To cytat z bardzo starej książki.
– Co?!
– Nieważne. Proszę się uspokoić, pani komandor.
Iva usiadła. Wciąż miała pajęczy łuk na plecach. Kołczan był prawie pusty. Przeładowała arisakę. Tę samą, którą nosiła ze sobą Natasza. Licznik pokazywał ostatnie trzydzieści pocisków.
– Komandor? Czym mam komenderować? – powiedziała bardziej do siebie niż do konsultanta.
– Co chciała matka Tytropów?
– Co chciała? Ha! Co chciała? Dobre sobie. Idź, sam jej spytaj!
Stefan Marin milczał i nigdzie się nie ruszył. I tak nie miał dokąd iść.
– Jeszcze tutaj? – Iva obrzuciła go nieprzytomnym spojrzeniem – Idź do pająków. Do ich matki, powiedz, że się zgadzam. I tak niedługo wszyscy zginiemy. Niech to będzie taki wigilijny prezent dla nich.
– Nie rozumiem. Na co się pani zgadza?
– Sam mi wpierałeś, że potrzebne są im kolebki połogowe i przetrwalnia ponarodzinowa, prawda?
– Tak.
– Stres związany z walką przyspieszył im cykle. Nie mają gdzie złożyć jaj.
Stefan Marin wzruszył znów ramionami:
– To wymagałoby ogromnej masy substancji organicznej. Nie mamy tyle.
– Ależ mamy – zaśmiała się histerycznie Iva – w tych czarnych workach, pod ścianą.
– Ale…
Śmiech Ivy przeszedł w nieludzki chichot, gdy dostrzegła z jaką zgrozą Marin zaczął się przyglądać ułożonym w rzędy workom ze zwłokami poległych. Wtem komandor przestała się śmiać i nadspodziewanie spokojnie oświadczyła:
– Natasza tak zawsze marzyła o dzieciach. Teraz będzie miała ich tysiące. Biegnij, nim się rozmyślę! Wieszcz pająkom Dobrą Nowinę i życz Wesołych Świąt!
Pobiegł. Gonił go upiorny śmiech.