- Opowiadanie: Ślimak Zagłady - Błąd księżniczki Heleny

Błąd księżniczki Heleny

Pierwsze moje dłuższe i soczystsze opowiadanie tutaj. Przede mną jeszcze sporo krętej drogi rozwoju pisarskiego, więc z miłą chęcią przyjmę każdą konstruktywną krytykę i postaram się do niej rzetelnie odnieść oraz wyciągnąć wnioski na przyszłość. Dyskusje o kwestiach językowych uważam za szczególnie zajmujące, proszę bezlitośnie wytykać ewentualne błędy. Ostrzeżeń dla czytelnika chyba nie potrzeba, niby jest trochę erotyki i tortur, ale raczej zasugerowane niż opisane. Jako dodatkową zabawę dla zainteresowanych proponuję wyszukiwanie cytatów i nawiązań literackich, trochę tego jest w tekście.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Użytkownicy IV, Finkla

Oceny

Błąd księżniczki Heleny

W sali na piętrze Górnego Dworca rozpoczął się improwizowany koncert fortepianowy. Młody maestro wstrząsnął bujną fryzurą, omiótł wzrokiem publiczność i wykonał kilka pierwszych uderzeń w klawisze.

Publiczność była znakomita. W pierwszym rzędzie zasiadł sam król Aureliusz, bodaj czy nie najlepszy i najłagodniejszy władca, jakiego zna historia naszego globu. Otaczała go, jak zawsze, rozrośnięta rodzina; obok żony, własnych dzieci i wnuków także trzy córki byłego ministra edukacji. Wychowywał je niczym własne po tym, jak przymuszony okolicznościami postanowił wygnać na osiem lat rzeczonego ministra, spiskowca i wichrzyciela, a podrastające już panienki odmówiły opuszczenia swojej malutkiej ojczyzny i dzielenia z ojcem tułaczego losu. Uważał to za swój obowiązek moralny.

Nieopodal króla zasiadł także Czakor, jego nieodstępny druh i ochroniarz, figura szczególnie oryginalna: nawrócony bandyta, sędziwy, bezzębny i półślepy starzec, a przy tym najszybszy, najbardziej zabójczy rewolwerowiec, jakiego kiedykolwiek widziano w szeroko pojętej okolicy. Po przeciwnej stronie, na samym skraju drugiego rzędu, przycupnął minister kultury i infrastruktury Witold Stanisławski, człowiek wielu talentów, wraz z kilkuletnim syneczkiem imiennikiem, po którym już wówczas można było poznać, że zwielokrotni talenty ojca. Środowisko twórcze stawiło się nieomal w komplecie – wystarczy może wspomnieć poetę publikującego pod pseudonimem Gość, niemłodego i śmiertelnie już wówczas chorego, który zdawać się musiał bardzo chmurny, nie z powodu choroby wszakże, tylko wskutek niezupełnie odpowiadającego mu towarzystwa (pewna publikacja z epoki opisuje go słowami „brat ludu, wróg monarchów i książąt”). Obok niego, gotów w razie potrzeby udzielić wiatyku, przysiadł ksiądz farny Cieśla, należący także do starszego pokolenia, ale zupełnie krzepki, wyróżniający się z tłumu wzrostem i onieśmielająco otyły. Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu nie było jego jedyną przyziemną wadą, więc – znając krążące plotki – przedstawicielki płci pięknej przezornie starały się nie zajmować miejsc w pobliżu.

Skoro już przyszło o nich wspomnieć, czas wreszcie wymienić księżniczkę Helenę, osobę niewątpliwie interesującą. Podchodziła akurat pod dwudziesty rok życia, niewysoka i szczupła, jej subtelne rysy i owalna twarz okolona ciemnymi splotami niechybnie zdradzały pochodzenie mniej lub więcej zakaukaskie. Istotnie, mowa o córce emira z bezkresnych równin Środkowego Wschodu, któremu swojego czasu przydarzyło się schwytać sobie Słowiankę za konkubinę. Przybyłą nieco później na świat istotkę, zgodnie ze swoimi pryncypiami, usiłował wychować w wierze muzułmańskiej, co przez pewien czas zdawało się przynosić skutki.

W następnych jednak latach to przedwcześnie rozwinięta w ogniu intryg pałacowych dziewczyna, nie wiedzieć skąd czerpiąca doskonałą edukację, zaczęła poniekąd wychowywać starego ojca, żywiącego do niej nawet zrozumiałą słabość. Ostatecznie nakłoniła go do wyjazdu w rodzinne strony matki, ażeby tam zainwestował część swojej fortuny w kiełkujący podówczas przemysł naftowy, tym samym stając się nowoczesnym typem arystokraty-przemysłowca. Na szczęście okazał się mieć wyraźną smykałkę do interesów uwzględniających nie tylko stada baranów, dzięki czemu posunięcie to przyniosło znakomite owoce, a księżniczka Helena (zadowalano się tym mianem z powodu nieobecności profesjonalnego orientalisty, który mógłby być może zaproponować właściwsze określenie córki emira, jak również z uwagi na domniemane pochodzenie jej matki z rodziny dostatniej A…wiczów) pojawiła się na opisywanym koncercie. Ojciec natomiast nie przybył, przedkładając ponad kulturę wysoką samotne wałęsanie się po górach wieczorową porą, albowiem nie potrafił wyzbyć się wyrobionych za młodu nawyków. Matka już od dłuższego czasu głównie zajmowała się leżeniem, mniej w swoim łóżku, więcej w szpitalnym.

Po prawej stronie księżniczki usiadła miss Lucy, jej rówieśnica i korespondencyjna przyjaciółka z Anglii, zaproszona na letni wywczas. Co do właściwej natury ich relacji, może nie należy powtarzać niesprawdzonych plotek. Wiadomo jednakże, iż – wziąwszy grupę dojrzewających podlotków, które oprócz swojego ojca stykają się jedynie z mężczyznami w pewnym sensie niekompletnymi – skutki można łatwo przewidzieć. I jeżeli dla niektórych skutki te pozostaną mało istotną ciekawostką, u innych być może pobudzą wrodzone skłonności, które gdzie indziej w ówczesnym pruderyjnym społeczeństwie nie miałyby szansy się ujawnić i zostałyby zapewne podświadomie wyparte. W rezultacie księżniczka Helena zaprosiła swoją przyjaciółkę na letni wywczas… Zdaje się, że było im razem dobrze.

Po lewej stronie młodej arystokratki siadł natomiast emablujący ją ślusarz, któremu najwidoczniej zaszkodziło uczęszczanie w charakterze wolnego słuchacza na uniwersytecki kurs filozofii indyjskiej, gdyż rozwinął megalomanię oraz niejakie zdolności paranormalne. Tolerowano go wszakże w towarzystwie ze względu na zdolność do nader oryginalnej interpretacji zdarzeń oraz miłą powierzchowność. Księżniczka lubiła czasem z półprzymkniętymi powiekami chłonąć jego elektryczny dotyk – od którego inni odskakiwali raptownie, bez powodzenia usiłując jednocześnie wywrzaskiwać nieprzyzwoite wyrazy oraz ssać urażone części ciała. Dopuszczała nawet myśl, że gdyby postanowiła kiedyś sprawdzić z naukowej ciekawości, do czego dokładniej służą mężczyźni, ślusarz-filozof nadałby się do tego celu. Na razie jednak większą przyjemność sprawiało jej nakłanianie miss Lucy, aby podała mu rękę na powitanie, podczas gdy pulchna blondyneczka wciąż zapominała (albo raczej udawała, że zapomina), dlaczego nie należy tego robić.

Ponieważ próba wyliczenia wybitnych słuchaczy co do sztuki mijałaby się z jakimkolwiek celem, sensem i pożytkiem, w tym miejscu trzeba już przejść płynnie do opisu koncertu. Oto więc sporadyczne z początku i nieregularne uderzenia w klawiaturę zaczęły zlewać się w pewien wspólny nurt czy wątek, który przywodził na myśl gwarny jarmark, „niecodzienne zbiegowisko na śródmiejskim rynku”. Zdawało się, że nie tak wiele brakuje, aby dało się odróżnić pojedyncze rozmowy – to radosne, to znów stroskane. Nie było żadnych wątpliwości, iż maestro improwizuje.

I nagle ton jednej z tych bezradnych rozmów zbiegł się i pękł w krótkie, brzęczące crescendo w niskich rejestrach, wszystkiego siedem bezkompromisowych uderzeń w tempie niejednostajnie przyspieszonym, ułamek sekundy martwej ciszy. Powrócił poprzedni harmider jarmarczny. Nikt z obecnych jeszcze nie wiedział, co o tym sądzić, ale wsłuchiwali się dobrze. I kiedy identyczny motyw pojawił się ponownie, Czakor naraz wychrypiał rzewnie:

– Hej!… tak-ci chadzał ino niéboscyk Stach Siecka, niech mu ziémia lekkom bedzie. Byli-ci to byli, ci Sieckowi kłopcy, łozbili zamecek po miesiącku w nocy!…

Pianista zaś nie pozwolił publiczności znudzić się czy choćby popaść w refleksyjny trans. Rozmowy ludu wciąż wybrzmiewały, lecz coraz krócej pomiędzy kolejnymi powrotami motywu, a przy tym jak gdyby gęstniały i jęły się w jedno mroczne ognisko. I oto zgłuszył je nowy zgiełk, naśladujący mnogość instrumentów, z których dały się wyróżnić dudy, dzwonki, zele, bębenki, trąba i coś niby dzwon pogrzebny. Marsz góralski nie zerwał już tego chaosu, lecz tylko przebijał się przezeń w coraz gwałtowniejszym crescendzie, nieprawdopodobnym, przedłużającym się wezbraniu tempa, od którego wielu słuchaczom zbrakło tchu i doznali przykrej tachykardii. Ponad całość wzniosło się jak gdyby ujadanie sfory, ale mogło to trwać najwyżej dwie sekundy – i właśnie wtedy pojedynczy, dosyć wysoki dźwięk zakończył kulminację. Cichł długo, podparty przez kilka niepewnych, osuwających się dotknięć niższych klawiszy…

Nikt nie miałby artyście za złe, gdyby już teraz zakończył występ, ale on grał, wciąż grał, skoro tylko zamilkł pogłos tamtego ciosu. Tym razem grał beztrosko i radośnie, jakąś zupełnie niesłychaną kompozycję. Doświadczeńsi koneserzy poznali w niej mistrzowsko wykonywanego kujawiaka Idzie Jasio do Toruni, o tyle jednak niezwykłego, że maestro wybijał takt niemal jednocześnie na dwóch różnych wysokościach, w odległości oktawy, tym samym pozwalając zrozumieć, że do muzyki tańczy para narzeczonych czy może nowożeńców. I oto wyższy pogłos zamilkł, niższy zaś pogłębił się i stwardniał, z czego płynął prosty wniosek, że panicz najwyraźniej uniósł pannę w ramionach.

Kujawiak dokonał żywota niepostrzeżenie, kilka ostatnich uderzeń powtórzyło się płaskim rytmem i nie wiedzieć kiedy przeszło w terkot kół wozu. Ponad wozem zaczęły śpiewać ptaszyny wyrażające swoją bezbrzeżną tęsknotę. Z fortepianu wydobył się okrutny świst, równomierny dotąd takt przyspieszył i zaczął prędko cichnąć – wóz oddalał się czym prędzej. Zabrakło słowików i tylko wicher hulał po równinie. Zaraz potem pojawił się nowy, dudniący rytm, w którym już wszyscy bez trudu rozpoznali buciory żołdaków. I szli szeregiem – szeregiem – szeregiem… Maestro nie zakończył koncertu natychmiast, za dźwiękiem postępowała ułuda dźwięku, a za nią ułuda ułudy.

– Coście zrobili z Ojczyzną?!… – krzyknęła bez związku jakaś egzaltowana panienka z przedostatniego rzędu. Wyniesiono kilkoro omdlałych. Następnie całe towarzystwo jęło kupić się u drzwi, jedni z wciąż galopującymi sercami – drudzy usiłujący ukryć rozdzierające ziewnięcia.

 

Przy wyjściu nawiązywano rozgorączkowane rozmowy. Przykładowo, młodziutki Wituś Stanisławski, syn ministra, podszedł do króla i zawahał się. Zawahał się dlatego, że tata polecał mu zwracać się do niego „wujku”, podczas gdy dostępna literatura sugerowała raczej formy „wasza wysokość” lub przynajmniej „panie”. Ostatecznie nie użył więc żadnej formy i powiedział tylko:

– Podczas koncertu myślałem trochę o ciągu Fibonacciego.

Król Aureliusz dotknął czoła wierzchem dłoni. Znał chłopca zbyt dobrze, aby zapytać o przyczynę, wobec czego zainteresował się tylko:

– I wymyśliłeś coś ciekawego?

– Owszem – odpowiedział Wituś z entuzjazmem – przyszło mi do głowy, że dla dowolnego całkowitego k większego od jedności wyraz ciągu o indeksie kn będzie podzielny przez wyraz o indeksie n, a zatem liczbą pierwszą może być jedynie wyraz o indeksie będącym również liczbą pierwszą. Oczywiście z wyjątkiem czwórki, bo drugi wyraz to jeden.

Władca, humanista nazbyt sumienny, aby pozwolić sobie na zaniedbywanie jakiejkolwiek dziedziny wiedzy, zupełnie dobrze rozumiał, o czym mówi jego młody towarzysz:

– Potrafiłbyś to uzasadnić?

– Spróbuję. Wiemy, że Fn daje resztę zero z dzielenia przez Fn. Przypuśćmy, że Fn-1 daje resztę r z dzielenia przez Fn. Skoro każdy wyraz jest sumą dwóch poprzednich, wyrazy o indeksach n+1 i n+2 także dadzą resztę r z dzielenia przez Fn. A skoro tak, Fn+3 da resztę 2r z dzielenia przez Fn, Fn+4 da resztę 3r i w ogóle Fn+m da resztę rFm. W szczególności F2n da resztę rFn, czyli r razy zero, czyli zero. To znaczy, że wyraz o indeksie 2n jest podzielny przez wyraz o indeksie n, a dalej zupełnie analogicznie przez indukcję matematyczną.

Król zamyślił się. Dowód był poprawny. Zdolność do swobodnego wykonywania abstrakcyjnych w końcu operacji modularnych (na resztach z dzielenia) u chłopca niespełna dziesięcioletniego uważał za ewenement, który wymaga dalszej stymulacji. Nie wątpił, że rodzina potrafi wywiązać się z tej roli, mimo to postanowił jednak zaproponować pole do dalszych przemyśleń:

– A powiedz, czy podzielność przez każdą liczbę pierwszą pojawi się w końcu w tym ciągu?

Wituś popadł w namysł. Zanim tatuś zabrał go do domu, zdążył jeszcze powiedzieć:

– Czuję, że tak, ale jeszcze nie umiem tego pokazać. Zastanowię się nad tym.

Wybiegając nieznacznie w przyszłość, możemy powiedzieć, że rozgryzł to zadanie tego wieczora w łóżku, przed zaśnięciem.

Nawet ciekawszą rozmowę odbyło jednak po wyjściu z Górnego Dworca dwóch młodych ludzi z panią Marią. Ponieważ zachowywała się i wyglądała adekwatnie, panią Marię nazywano przeważnie Wiedźmą, czemu się zresztą nie przeciwiła. Urodziła się jako sybiraczka w drugim pokoleniu. Obserwowanie, jak ojciec i narzeczony kolejno stopniowo podupadają na zdrowiu psychicznym wskutek zesłania, wywarło dosyć szczególny wpływ na jej system poglądów, a bliskie kontakty z ludnością tubylczą dołożyły swój oryginalny odcień. Od pewnego głuchawego, skośnookiego szamana z długą siwą brodą poznała ciemne, tajemne rytuały i metody, z których czerpała obficie. Seria szczęśliwych zbiegów okoliczności pozwoliła jej wreszcie osiedlić się na tym skrawku wolnej ziemi przodków. Odrobina spokoju, zachodnia literatura głównego nurtu – ciekawie komponująca się z wcześniej nabytą tradycyjną wiedzą – i własne zdolności uczyniły ją wkrótce nader niebezpieczną wiedźmą. Dorobiła się także stereotypowych wiedźmich atrybutów, jako to: skromnej chatynki, gęsto zarośniętego ogrodu, czajniczka zwykłego, czajniczka Russella, żmii Russella oraz wyjątkowo tłustego, jednolicie czarnego kocura dwojga imion Adam Bernard, który nocami wymykał się poza granice państewka, dla rozrywki polując na wilki oraz oficerów imperialnych.

Tajemnicę poliszynela stanowił fakt, że kiedy sądy i administracja zawodzą, warto zwrócić się do Wiedźmy, która może zechce przywrócić sprawiedliwy porządek rzeczy sposobem skutecznym, acz zapewne kontrowersyjnym moralnie. W takiej właśnie sprawie podeszło do niej po koncercie dwóch młodzieńców, przybyszów z uciemiężonej dawnej stolicy, przestępujących właśnie nerwowo z nogi na nogę i mamroczących cienkimi głosikami:

– Proszę pani, mamy problem.

– Co, obie naraz? Zgoda, chodźcie do mnie, wybiorę odpowiednią miksturę i w ciągu nocy pozbędziemy się problemu…

– Słucham?!… – zakrzyknęli unisono.

Wiedźma poprawiła okulary na sękatym nosie:

– Och, przepraszam was, chłopcy. Macie takie miłe twarzyczki, że prawie się pomyliłam… Chodźcie, tak czy siak. Opowiecie mi o wszystkim spokojnie.

Szli krótko, przez opustoszałe, strome i wiecznie błotniste uliczki. Dotarli do chaty, która przyczaiła się w zaułku, na skraju urwiska. Wiedźma kazała gościom usiąść w przeżartych przez mole zdobionych fotelach, a sama krzątała się przy kuchni, parząc wyborną herbatę. Z wolna zapadał zmrok.

– I co to za problem? – zapytała nagle.

Młodzieńcy popatrzyli po sobie niepewnie. Wreszcie odważniejszy z nich, umiarkowanie wysoki blondyn, powiedział bardzo cicho:

– Szef policji miejskiej Nikołaj Glinnogorow.

– Co z nim?

– Rozpędza pokojowe demonstracje – objaśnił życzliwie ten drugi, najwyraźniej ośmielony – każe podwładnym strzelać do cywilów. W zamian za uwolnienie dobrych ludzi domaga się od członków rodziny osobistych usług albo wprost zgarnia z ulicy, która mu się spodoba. Nie wypełnia swojej właściwej roli, wchodzi w komitywę z grupkami fanatycznych kibiców na wyścigach sań i pozwala im bić studentów, przyjmuje łapówki od międzynarodowych organizacji przestępczych zajmujących się spedycją ubogich dziewcząt do Ameryki Południowej. Wystarczy?

– Nu, oczernić można każdego jednego, a gdzie prawo do obrony? – sapnęła Wiedźma, stawiając na wykonanym z drewna wiązu wyjątkowo sękatym stole trzy filiżanki.

Młodzi mężczyźni poczuli się bardzo zmieszani. W końcu blondyn powiedział trzęsącym się głosem, nerwowo zaplatając ręce:

– Wie pani, trudno, abyśmy przywlekli go ze sobą…

– Ćśśś. O dowody ja pytała. Wycinki prasowe. Podpisane zeznania poszkodowanych.

Chociaż na miejscu nader nerwowi, przyjezdni byli dobrze przygotowani i pomimo cenzury znaleźli paręnaście krajowych i zagranicznych artykułów, które mogli teraz okazać, jak również przywieźli skargi napisane osobno lub powydzierane z pamiętników. Wiedźma wciąż nie była usatysfakcjonowana:

– Taka czestna rebiata, a same sobie poradzić nie mogą? Konspiry nie mają?

Młodzieńcy roześmieli się gorzko:

– Jurek próbował. Naoczni świadkowie twierdzą, że wskutek niewytłumaczalnego przypadku rzucona bomba odbiła się od ramy karety i trafiła go z powrotem w głowę. Identyfikowaliśmy biedaka w kostnicy po noskach butów. Olek próbował z trochę większym szczęściem. Zaklina się na wszystkie świętości, że celował dobrze, tylko kule skręcały w locie. Obecnie ukrywa się pod fałszywym nazwiskiem na wsi u przyjaciela ciotki.

– O, czyli magicznie chroniony? – Kobieta z ożywieniem uniosła głowę, podrzucając siwe strąki. Sytuacja najwyraźniej pobudziła jej profesjonalną ambicję.

– Pomoże nam pani?

– Da. Pomyśli, co trza zrobić. Posiedzą spokojnie i pogłaszczą kotka. Nie boją się, nie drapie gości.

Blondyn jęknął z bólu, kiedy domagający się pieszczot czarny kształt wskoczył mu na kolana. Adam Bernard ważył chyba ze sto pięćdziesiąt funtów. Podrapanie mogłoby wywołać krwotok z tętnicy udowej lub otworzyć otrzewną.

– Czym pani karmi tego kota?!

– Och, najczęściej ziółkami z ogródka. Mięsko znajduje sobie sam. Nie przeszkadzać, myślę.

Cienie na podłodze rosły i gęstniały w miarę zbliżania się głębokiej nocy. Gospodyni najwyraźniej nie zamierzała zapalać lampy naftowej. Młodzieńcy byli już niemal skłonni wierzyć, że nigdy nie opuszczą tego dziwacznego domostwa, gdy Wiedźma nagle uniosła się na łokciach i zapytała:

– Nie ma tam w organizacji jakiejś młodej, ambitnej rewolucjonistki?

– Pewnie by się znalazła – przytaknął ze zdziwieniem drugi z gości, rudzielec – a czemu pani pyta?

– Nu, przyjechałaby tutaj. Ja bym jej umieściła koło sutka maleńki zbiorniczek z powoli działającą trucizną. Po powrocie sprowokowałaby policmajstra, poigrałby z nią, pomiętosił, possał piersiątka, wciągnął, co trzeba, a na trzeci dzień rano znaleziono by go w stanie agonalnym. Co wy na to?

– Proszę pani – powiedział nieswoim głosem blondyn, błogosławiąc ciemności ukrywające fakt, iż zaczerwienił się jak (nie przymierzając) burak – nie będziemy przecież nikogo nakłaniać do takich poświęceń. Nie możemy. To jest obleśny potwór, on nie wysiada z karety, tylko wylewa się z chlupotem!…

– Dobra. To pójdą ze mną do ogródka. Złaź, Adam, nie przygważdżaj mi gościa. Paszoł won. Tutaj, w tym kącie za wiśnią. Widzą?

– Tu nic nie widać. Ciemno jest.

– Kolce tarniny, dzikiej śliwy, łamią się i wędrują w ranie. Ten krzaczek zaklęłam tak, aby wędrowały w stronę wielkich naczyń i narządów miąższowych. Szeptałam inkantacje nad sadzonką. Wszyję wam zaraz po parę cierni w napięstki rękawic. Wystarczy spoliczkować Nikołaja – albo może lepiej uderzyć w brzuch – a wkrótce skona w męczarniach. Wszystkiej kawy nie wypijesz, wszystkich gnojów nie wybijesz, nu starat’sia nada. Podoba się?

Zanim Wiedźma ukończyła robótkę krawiecką, do której wcale nie zdawała się potrzebować światła, nie tylko zmierzch niepostrzeżenie ustąpił miejsca nocy, ale także zaczęło coraz intensywniej padać i w oddali rozległy się pierwsze grzmoty. Pomimo tego młodzieńcy wymówili się od gościny pod byle pretekstem i – gnąc się w uprzejmych ukłonach dziękczynnych – opuścili gospodarstwo, aby wkrótce, przemoczeni do nitki, spędzić noc w poczekalni dworca.

 

O pół mili za miastem w stronę nieczynnej huty, u samego podnóża dzikich gór, usadowił się nie bardzo warowny, ale za to bardzo wygodny i ozdobny zameczek księżniczki Heleny. Właściwie należał do jej ojca, który wszakże – wędrowna natura – nie tak znów wiele w nim pomieszkiwał. Kiedy, jakąś godzinę przed pierwszą jutrzenką, szczególnie silne wyładowanie rozprysnęło się iskrami o nieustępliwe skały zwieszające się nad blankami, miss Lucy, wytrącona ze snu nagłym łoskotem, zadrżała i przylgnęła bliżej do boku towarzyszki.

Księżniczka przeciągnęła się i zapytała miękko po angielsku (innego wspólnego języka, oprócz – w pewnym zakresie – francuskiego, na razie nie miały):

– Wszystko w porządku?

– Miałam zły sen – przyznała niechętnie blondynka po chwili wahania – może nie tyle zły, ile niepokojący.

– Najlepiej się tym od razu zająć. Pomogę ci go zinterpretować.

– Jeżeli tak… Śniła mi się twoja imienniczka. Helena Zrinyi. Z ciężką włócznią. W prostym stalowym hełmie z wysmukłym nosalem. To bardzo źle?

Tym razem córka emira, choć wciąż nieco zaspana, solidnie się zdziwiła:

– Po czym ją poznałaś, moja droga?

– Czekaj, w zasadzie trudno powiedzieć! Po prostu jakoś wiedziałam, że to ona.

– Dobrze, wyobrażam sobie Helenę Zrinyi, nieformalną królową Słowacji. Co robi?

– Stoi na szańcach Nitry, na stosie Moskali, dźgając wrogów, a Nitra już się wkoło pali!… – sen pozostawił dziewczynę wyraźnie poruszoną, a nawet roztrzęsioną.

– Dobrze, już dobrze. Tylko spokój może nas uratować. Podejdźmy do tego systematycznie. Obrazek zdaje mi się niespójny historycznie, moja imienniczka chyba nie miała okazji walczyć przeciw Moskalom, ale gdyby przenieść ją do współczesności, może i mogłoby się sprawdzić… Czy jest z mężem?

– Nie, bez męża.

– To jeszcze pół biedy. W takim razie, moim zdaniem, należy rozumieć, że spotka cię zdrada z najmniej spodziewanej strony, ale nie będzie ona miała najgorszych możliwych skutków. Oczywiście… pod warunkiem, że to był prawdziwy sen proroczy, a nie tylko przypadkowy koszmar.

– Dziękuję, słoneczko. A tobie co się śniło?

– To, co zawsze. Wymyślne egzekucje wszystkich, których znam. Czasami dla urozmaicenia trafia się zbiorowy gwałt. Nie przejmuj się, zdążyłam już przywyknąć. Zgłębianie zastrzeżonej wiedzy starożytnych musi mieć swoją cenę.

Leżały obok siebie jeszcze niecały kwadrans, aż Angielka szepnęła miękko:

– Helenko, ja już dzisiaj nie zasnę.

– Lucy, skoro nie zaśniesz, to nie ma po co się męczyć. Wyskakujemy z piernatów i oglądamy wschód słońca z Chełmca Przedniego, co ty na to?

– Przednia myśl!

Chełmiec Przedni była to lesista góra z kilkoma skałkami w kopule szczytowej wznosząca się bezpośrednio nad miastem na południowym wschodzie, niewybitna, ale o bardzo strzelistej sylwetce. Podejście, choć mogło zmęczyć, nie było nazbyt długie ani przykre, nie wymagało wspinaczki.

Księżniczka zapaliła lampę naftową i wsunęła się do garderoby, poszukując możliwie praktycznego przyodziewku dla siebie i przyjaciółki. Jej wybór stanowił ostatecznie kompromis pomiędzy kanonami epoki a logiką wycieczek górskich. Kiedy obie zaczęły się żwawo ubierać, zza drzwi służbówki wyjrzała zaspana starsza kobieta w białym czepcu i bamboszach. Arystokratka powiedziała znużonym głosem:

– Niechże Klementyna się wyśpi, to nie gorsety ani suknie balowe, możemy sobie poradzić same. Fanaberie wielkich pań to żaden powód, aby porządni, ciężko pracujący ludzie wstawali po nocy…

– Oczywiście, jak pani sobie życzy.

– Tutaj nie chodzi o moje życzenia, tylko o to, że każdy człowiek zasługuje na szacunek i uczciwe traktowanie.

– Tak, pszepani.

– Dobranoc – ucięła księżniczka z odcieniem rezygnacji w głosie. Nie był to jej pierwszy ani nawet pięćdziesiąty dialog tego rodzaju ze znakomitą skądinąd pomocą domową.

Dopiero po kilku minutach, przy wkładaniu do torebki wiktuałów niezbędnych na szczytowo-śniadaniowy piknik, przemknęło jej przez myśl, że pomoc Klementyny może się mimo wszystko okazać nieodzowna. Miała nieco mgliste pojęcie o rozmieszczeniu poszczególnych produktów w spiżarni. Poradziła sobie jednak jakoś.

– Ciemno, zimno i straszno – zaprotestowała zagraniczna turystka, wychodząc na zewnątrz.

Współwłaścicielka zamku roześmiała się przyjaźnie:

– Wziąwszy to racjonalnie, chyba nie musimy się niczego obawiać. Rozgrzejemy się marszem. A co do ciemności…

Koncentrując się intensywnie, wykonała skomplikowany gest przywodzący na myśl spaczony kołowrotek. Na jej czole zabłysł intrygujący białoniebieski ognik, który rzucał całkiem intensywny snop światła w kierunku spojrzenia.

– Te starożytne tajniki potrafią się czasem przydać, nieprawdaż? – rzuciła swobodnie, spoglądając na drobniejszą dziewczynę.

– Auć! – odpowiedziała miss Lucy, mrugając gwałtownie.

– Och, przepraszam.

Nałożywszy futrzane nauszniczki, szły zrazu powoli, rozkoszując się nadzwyczajnie rzeźwiącym zimnem, które sprawiało nieomal materialne wrażenie. Przemierzywszy wąziutką kładkę nad potokiem, zanurkowały wraz ze ścieżką w gęsty, nieco ponury las. Kiedy szły w górę, zakosami po poprzerastanej gdzieniegdzie sękatymi korzeniami skarpie, noc stopniowo ustępowała miejsca pierwszemu brzaskowi i nierówności terenu odznaczały się coraz wyraźniej, aż księżniczka zgasiła magiczną latarenkę.

– Czy aby zdążymy na szczyt przed wschodem? – zapytała niespokojnie jej przyjaciółka.

– Myślę, że bez problemu, ale ten niepokój to zawsze jeszcze część uroku podobnych ekskursji – uśmiechnęła się ciemnowłosa, podając jej pomocną dłoń, ponieważ należało wydźwignąć się ponad czterostopowy prożek skalny przegradzający steczkę.

I nagle teren począł się wypłaszczać, dowodząc bliskości szczytu – dziewczęta kluczyły po rumowisku, pomiędzy przytłaczającymi swoim ogromem basztami skalnymi. Kawałek płaskowyżu raz jeszcze odgiął się ostrzej, aż nagle, bez cienia ostrzeżenia, wszystko się skończyło – zostało tylko górskie powietrze, niebo w górze i niebo na dole, przestrzał urwiska o abstrakcyjnym rozmachu, jeszcze trzy kroki do przodu oznaczałyby trzysta jardów lotu swobodnego. Pyszny widok na niewąski wycinek najzupełniej dzikiego łańcucha górskiego. Pół godziny wspinaczki wystarczyło, aby zamiast kilku zapyziałych uliczek widocznych z zamku ogarnąć spojrzeniem liczne miejsca nietknięte jeszcze ludzką stopą. Szczyty po większej części były wciąż zszarzałe, ale na wschodzie zaczynały już mienić się urozmaiconymi odcieniami, informując radośnie o nadchodzącej jutrzence.

– Kręci mi się w głowie okropnie – szepnęła niepewnie Angielka.

– To połóż się spokojnie na skale, poczujesz się pewniej. O tak, bardzo dobrze. Zaraz wyjmę śniadanie…

– Aaaaajjj!…

– Czegóż to?

– Masz przeszywająco zimną rękę, Helciu…

– Tak, tak, już dobrze. Staram się i ja czegoś nauczyć od naszego kochanego ślusarza.

Miss Lucy, leżąc na brzuchu, z palcami wczepionymi w szczeliny skalne, zaczęła się jednak ostrożnie obracać i kontemplować krajobraz, wskutek czego zapytała:

– Czy znasz nazwy i historie tych wszystkich wierzchołków dookoła?

– Raczej niewielu; potrzeba by profesjonalnego przewodnika. Pomyślmy chwilę… wiesz, co to będzie, ten wapienny szczyt po prawej?

Zagraniczna turystka pokręciła głową.

– To będzie Zaśniona Góra, ta sama, która tak się zwiesza nad miastem, ale widziana od dosyć nietypowej strony. Według podań ukrywa się w niej zaklęte wojsko, które należy obudzić jedynie w przypadku największej potrzeby narodowej. A wprost na południu, najwyższy szczyt w pierwszym planie, dwuwierzchołkowy, jakby uszaty, zaraz tam, gdzie zaczyna się grupa granitów – to będzie Świnia Skała. Ksiądz Tyesten wraz z najlepszymi przewodnikami już od kilku lat bezowocnie próbuje ją zdobyć, aby zmierzyć jej wysokość. Za nią, w głębi, już mocno niebieskawy od odległości, wychyla się Krzywulec – on ma ogromne znaczenie symboliczne dla naszych południowych sąsiadów. Jeszcze dalej po lewej, na wschodzie, tam już całkiem dzikie góry, niezmierzone, niezdobyte, nienazwane, dziewicze… Och, patrz teraz w tamtą stronę!

Słońce, tak czerwone, że aż purpurowe, jęło się wytaczać majestatycznie spoza jakiejś postrzępionej grani, rzucając setne i tysięczne odblaski na całą okolicę – niektóre z nich zdawały się złote, niektóre fioletowe, niektóre wpadały w ciepłą jesienną ochrę, niektóre brały sobie barwy, na które w ogóle nie ma nazwy w żadnym ludzkim narzeczu, a całość jawiła się jak „scena w brązach i żółcieniach, w ukośnym świetle, bardzo ostrym”. Jeżeli wcześniej krajobraz mógł kojarzyć się ze szkicem węglem wyszłym spod ręki zapomnianego mistrza, wyblakłym już dawno i spłowiałym, ale wciąż może najpiękniejszym w zbiorach muzeum, teraz stał się niedoścignionym ideałem, do którego dążyłby każdy wielki impresjonista. Podczas gdy lady zamarła w bezruchu, porażona natłokiem wrażeń, księżniczka – mogłoby się zdawać – utworzyła jak gdyby lej ssący, wyobrażone tornado, dzięki któremu całe dostępne piękno spływałoby do niej i pomieściłoby się w niej. Powietrze migotało i wirowało, ona klęczała, drżąca, niby niemal nieruchoma, a jednak w niewyjaśniony sposób aktywna.

I oto niezwykła chwila ustąpiła. Słońce, już trzy albo cztery gradusy nad horyzontem, darowało sobie malowanie okolicy i pozostało przy ciepłym, miarowym blasku. Nowicjuszka zebrała się na odwagę, aby wreszcie usiąść, bokiem i lekko tyłem do rozwartej przepaści.

– Wolę ją mieć na oku – wyjaśniła z autoironicznym błyskiem w tym narządzie – gdyby była całkiem za mną, bałabym się, że w każdej chwili może mnie niepostrzeżenie schwytać i wciągnąć.

Dziewczęta przystąpiły do śniadania. Jeżeli w normalnych okolicznościach kręciłyby może ślicznymi noskami na dwudniowe bułki przekładane chudym twarogiem i plastrami ogórka (którego księżniczka zapisałaby poniekąd słusznie jako „ogurek”, bo z górami jako żywo nie ma etymologicznie nic wspólnego, a wywodzi się od niemieckiego Gurke), podczas pieszej wycieczki smak wszelkiej żywności poprawia się o całe rzędy wielkości. To zjawisko nie zostało jeszcze do końca zbadane naukowo.

Po zakończonym posiłku przyszedł czas na powrót z wycieczki. Córa stepów przestrzegła swoją przyjaciółkę, że najwięcej wypadków górskich zdarza się przy zejściu; odchylać się należy do tyłu, trzymając środek ciężkości ciała przy nodze zakrocznej, blisko stoku, badając spojrzeniem rzeźbę terenu przed każdym kolejnym stąpnięciem, nigdy nie pozwalając sobie na przyjęcie prędkości nadmiernej pod kątem ewentualnej potrzeby natychmiastowego zatrzymania się, a wreszcie dziękując wszystkim siłom wyższym, jak je kto pojmuje, iż nie założyło się krynoliny. Potem już zejściu nie warto poświęcać aż tak wielu słów: trudno o piękny, plastyczny opis ćmiącego bólu w kolanach, ciągłej ostrożności i odmawiania sobie rozpraszającej myśli o rychłym powrocie do domu, gałęzi przesuwających się przed oczyma. Dość powiedzieć, że kiedy turystki znalazły się znów w zamku, godzina była jeszcze nader wczesna.

 

Przedpołudnie spędziły na swoich zajęciach: gospodyni na lekturach naukowych i pisaniu kolejnego rozdziału swojej pracy „Europa jako odmienny stan umysłowości”, a jej współmieszkanka na powolnym kreśleniu listów do rodziny i znajomych oraz oglądaniu wyposażenia zamku ze szczególnym uwzględnieniem garderoby. Dopiero po obiedzie (szczupak w sosie z warzęchy, białe wino) ponownie zapragnęły swojego towarzystwa i przystąpiły do nauki języka. Podejście, jakie przyjęły, było rozpaczliwie sprzeczne z zaleceniami oraz zapewne niewybitnie skuteczne, lecz za to przynajmniej zapewniało dobrą zabawę. Wyglądało mniej więcej tak, że księżniczka czytała fragmenty znakomitego poematu i na bieżąco tłumaczyła je na angielski – na tyle, na ile potrafiła, czyli raczej dosłownie niż poetycko – a miss Lucy rozczulała się.

– Dzisiaj przyjechał Dzieduszycki z drogi, sir Dzieduszycki came from his way today. Znów się oświadczył i o moją rękę, he once again proposed himself to me and for my hand… Prosił. Mój ojciec stał się dla mnie srogi, he asked; my father became obnoxious to me. I guwernantka jak na moją mękę, and my governess as if for my passion… Za ojcem trzyma. I ludzie, i bogi, supports my father; people and deities… Przeciwko nam są – i wuja Sosenkę, conspire against us – and uncle Smallpine… Przekabacili już na swoją stronę, has already been persuaded to help their cause. Płakałam – patrzaj – oczy mam czerwone, I cried – look – my eyes are red.

Angielka także shed a few tears, bo jej się zdawało, że tak wypada i należy, po czym zauważyła z lekkim uśmiechem:

– Ów wuj Sosenko to musiał być szczególnie rzadki okaz, jest może o nim coś więcej?

– Nie, raczej nie… Szczególnie rzadki? Dlaczego pytasz?

– Dlatego, że cała ta wypowiedź zdawała się mieć mniej więcej następujący sens: „ludzie i bogowie sprzymierzyli się przeciwko nam, ale gdyby wuj Sosenko pozostał po naszej stronie, szanse byłyby w miarę wyrównane”.

– O tym nie pomyślałam. Kapitalne! – roześmiała się księżniczka Helena. Niestety, w następnym ułamku sekundy jej uśmiech zbladł radykalnie i rozjechał się w podkówkę. Do gabinetu weszła bowiem Klementyna z okrzykiem:

– List dla pani! – a list miał na kopercie jasnoczerwony krzyż grecki, logo skądinąd znakomitego szpitala miejskiego, w którym już od kilku tygodni leżała matka dziewczyny. Ta zaś słusznie przewidywała, że korespondencja nie dotyczy kroju szlafroka. Z nagła omdlewającymi palcami niezgrabnie rozpruła kopertę i jak gdyby zza zasłony dwukrotnie przemierzyła wzrokiem epistołę.

– Cóż takiego? – zapytała ze zrozumiałym niepokojem jej przyjaciółka.

Ciemnowłosa, aby się opanować, zgryzła dolną wargę, bardzo, bardzo mocno, i odpowiedziała płaskim głosem:

– Zawiadamiają o śmierci mojej matki. Zapraszają, abym zjawiła się celem obejrzenia ciała. Uniżenie proszą, abym zechciała przynajmniej podjąć próbę powiadomienia mego kochanego rodziciela, z płonną nadzieją na jego obecność przy pochówku. Wystarczy? Nie, ja tego tak nie zostawię…

– Co masz na myśli? – głos lady brzmiał bardzo niepewnie. Gospodyni jednak podeszła już do okna i oznajmiła cicho, acz dobitnie, patrząc gdzieś wysoko w czasoprzestrzeń:

– Tym razem się tęgo przeliczyłeś, stary popaprańcze.

Pierwszy raz od lat użyła tak mocnego słowa, ale wzorzec deklinacji wybrała przecież poprawny.

– Co zamierzasz? – znów bardzo niepewnie.

– Zaryzykować. Zostaniesz przy mnie, proszę?

Kiwnęły do siebie głowami.

Księżniczka poprowadziła po kręconych schodach na korytarz trzeciego piętra i zaczęła tłumaczyć:

– Jeżeli dalej będę się rozwijać w takim tempie, za trzy do pięciu lat mam nadzieję rozpracować do końca dawno zapomniane sekrety i ich zastosowania praktyczne, i może zostać jedną z najpotężniejszych czarodziejek w historii, ale – jak widać – teraz już nie mogę tyle czekać, więc pójdziemy drogą na skróty i sprowadzimy demona, aby wykonał za nas czarną robotę. Ściślej biorąc, ja sprowadzę, a ty będziesz mi udzielać wsparcia moralnego. I pomożesz znieść to lustro do gabinetu.

– Klementyna by nie pomogła?

– Ma wychodne dziś po południu. I nadwerężony kręgosłup w krzyżu.

– Też dziś po południu?

– Nie, raczej permanentnie.

– A po co właściwie lustro?

– Ażeby sprowadzić demona, potrzebujesz trzech rzeczy. Lustra, ale koniecznie ze szkła lanego przez jednego z dawnych mistrzów, a nie takiej nowomodnej produkcji fabrycznej, znajomości odpowiednich słów oraz skrajnej determinacji, bezwarunkowego pragnienia zrobienia tego, co zamierzasz. To ostatnie, oczywiście, jest najtrudniejsze do osiągnięcia. Uff, odstawiaj ostrożnie, gdyż… Dobrze, pierwsza przeszkoda pokonana! Kochana, zaciągnij story, proszę.

Kiedy w pokoju zapanował przyjazny półmrok, księżniczka Helena zasiadła przed zwierciadłem na zdobionym zydelku i wymówiła donośnym głosem:

– Akeda! Akeda! Akeda!

Tafla szkła zmętniała jakby i zafalowała, ale oprócz tego nie wydarzyło się nic znaczącego.

– Najwyraźniej muszę trochę sobie doszlifować parametry nastroju – stwierdziła po namyśle adeptka sztuki czarnoksięskiej, a następnie wyrecytowała w dziwnej, płynnej kadencji, na jednym wydechu, nie rozgraniczając słów, a jednak jakby eksplozywnie:

– Pieśń ma była już w grobie, już chłodna, krew poczuła, spod ziemi wygląda… – miała zamiar kontynuować, ale odniosła usilne wrażenie, że to już wystarczy. I znów:

– Akeda! Akeda! Akeda!

Zwierciadło raz jeszcze rozedrgało się – i jakiś gentleman przeleciał przez nie z rozmachem, głową naprzód, aby zaryć nosem w dywan. Pozbierał się jednak szybko. Dziewczęta przyglądały się mu z zaciekawieniem. Miał wprawdzie dwie mało estetyczne narośle na łysawej czaszce, ale tylko lokator domu dla psychicznie i nerwowo chorych mógłby je tak zaraz uznać za rogi. Podobnie, nosił kunsztownie wykonane obuwie stabilizujące o dość szczególnym kształcie, więc można było domniemywać wrodzone malformacje stóp, ale żeby od razu podejrzewać go o kopytka? To byłaby przesada. Oprócz tego wąskie spodnie, świetnie skrojony surdut, krótka bródka i smoliście czarne, strzeliście proste wąsiska. Gdyby nie to, że przed chwilą wyłonił się z lustra bez rozbijania go, mógłby z powodzeniem uchodzić za całkiem normalnego czterdziestokilkuletniego inteligenta – może pisarza, internistę lub mecenasa?

Gospodyni opanowała się szybko:

– Dzień dobry, witam pana w naszych skromnych progach. Jestem księżniczka Helena, a to miss Lucy…

– Wuj Sosenko. Miło mi panienki poznać.

W tym momencie przyzywająca zdziwiła się rzetelnie, a jej towarzyszce żuchwa wręcz opadła do samych piersi.

– Nie ma powodów do zdumienia – oznajmił spokojnie demon – przywołasz spośród nieograniczonego potencjału kreacji taką istotę, która przemknie ci przez myśl przy konstruowaniu najskrytszych pragnień, to nie jest możliwe do całkowitego przewidzenia i opanowania. Co tu ukrywać, miło wreszcie przebywać w normalnym świecie po tych wszystkich latach, milleniach, czymkolwiek zresztą. Znając tych ziemskich oportunistów, ośmielę się jednak przypuszczać, że nie zaprosiłaś mnie tutaj tak z dobrego serduszka, tylko potrzebujesz wyjątkowo skutecznej pomocy?

Księżniczka oszczędnie potwierdziła:

– Jeżeli mogę pokazać… panu?…

– Mów mi: wuju.

– Jeżeli mogę wujowi pokazać list, który otrzymałam przed półgodziną…

– Uhm. Drobnostka. Nie ma się czym przejmować – wuj Sosenko uśmiechnął się wąsko.

– Jak komu.

– A przeczytałaś ty to uważnie, dziecko?

Dziewczyna pochyliła się nad listem obok ramienia „wuja”, który z łagodną ironią przejechał palcem w stronę podpisu.

– Pielęgniarka – zauważyła z cieniem nadziei w głosie.

– Właśnie. Kiedy profesor Baraniec wróci pod wieczór z wizyty domowej w Zwiędłej Górze, zbada twoją matkę i stwierdzi, że pogrążyła się tylko w letargu. I wkrótce zdoła ją wybudzić. Co ty na to, panienko?

– Jestem bardzo wdzięczna za pomoc… chociaż nie jestem pewna, jaką dokładnie formę przybrała ta pomoc – księżniczka Helena zawahała się wyraźnie.

Wuj Sosenko uśmiechnął się:

– Nalejemy sobie czegoś smacznego, usiądziemy wygodnie przy stole i omówimy wszystko spokojnie niczym porządni ludzie, zgoda?

Tak też uczynili, a kiedy stuknęli się delikatnie szklanicami w geście związanym zazwyczaj z toastem, demoniczny wuj odchrząknął i zapytał niby od niechcenia:

– Skoro już tutaj jestem, dziecko, warto, abyś mówiła ze mną otwarcie, możesz w ten sposób wiele zyskać. Jeżeli już przełamałaś dziwne uprzedzenia swojego gatunku i postanowiłaś mnie wezwać, musisz mieć w sobie niemało determinacji. Czy słusznie przypuszczam, że twoja awersja do utraty kontaktu z rodzicami nie jest przejściowa, dzisiejsza, tylko trwała?

Gospodynię zdziwiło tak klarowne postawienie sprawy, ale odparła bez mrugnięcia okiem:

– Tak. Nie ma żadnego logicznego powodu, dla którego miałabym za nimi… czy też oni za mną… tęsknić przez całą resztę życia.

– Logicznego powodu? Tak stanowią prawa boskie.

– Prawa odrzucę precz, a Boga zmienię! – odkrzyknęła z pasją, za to bez namysłu.

– Podoba mi się to podejście. Wiesz, siostrzeniczko, naprawdę cię zdążyłem polubić i z przyjemnością pomogę ci najlepiej, jak potrafię. Dobrze… zrobimy w ten sposób… niech ja tylko sięgnę do walizeczki. Proszę, dwa czerwone, rumiane jabłuszka ze spółdzielni sadowniczej „Sosenko i Kuzyni”. Poczęstuj nimi rodziców, a na przestrzeni kilku tygodni powrócą im siły pierwszej młodości. Z wyglądu zapewne też odmłodnieją, chociaż może bez przesady, żeby nie wzbudzać niezdrowej sensacji. Zaręczam swoim honorem, że odejdziecie z tego padołu niemal jednocześnie, po upływie nader godziwego czasu. Odpowiada ci takie rozwiązanie?

Księżniczce całkowicie zabrakło słów, więc tylko wstała od stołu i ukłoniła się dwornie. Dopiero po upływie niejakiego czasu zdołała wyszeptać:

– I wuj naprawdę niczego nie oczekuje w zamian?…

– Dziecko, za jakie grzechy zdaję ci się tak merkantylnym? – zapytał jakby gorzko demon – przecież widzisz, że naprawdę cię polubiłem. Nie zniżyłbym się do proszenia o wynagrodzenie za zwykłą rodzinną pomoc. Jeżeli naprawdę chciałabyś sprawić mi przyjemność, chyba najbardziej ze wszystkiego ucieszy mnie małe przyjęcie w miłej, prywatnej atmosferze. Nie masz pojęcia, jak nudno bywa w tych piekielnych wymiarach. Poza tym miss Lucy siedzi tu z boku i zdaje się wykluczona z rozmowy; musimy znaleźć jakąś ciekawą aktywność odpowiednią dla trzech osób.

– To brzmi jak preferans – klasnęła w dłonie gospodyni. Następnie przyszło do objaśnienia przybyszowi reguł gry. Okazał się nadzwyczajnie pojętny, a w dodatku chyba zdolny do patrzenia na wskroś poprzez koszulki kart, ponieważ na przestrzeni całego długiego popołudnia i wieczoru obie panienki wygrały zaledwie po kilka rozdań, gdy on – sto parędziesiąt. A nie były przecież pierwszymi lepszymi amatorkami, przeciwnie – grały na poziomie zupełnie turniejowym.

Wreszcie, kiedy już zupełnie się ściemniło, po kolejnym zrealizowanym w fantastycznym stylu kontrakcie (dziewięć bez atu) wuj Sosenko odchylił głowę do tyłu i odsapnął z rozkoszą:

– Doprawdy, jeszcze nigdy w życiu się tak dobrze nie bawiłem. Opowiedz, dziecko, w czym mógłbym jeszcze ci pomóc.

– Czy na pewno mogę…

– Na pewno możesz się nie krygować, bo mnie to trochę drażni. Teraz już gramy w otwarte karty. Co ci leży na sercu?

– Dobro rodziny i ojczyzny.

– Tylko tyle? Nic dla ciebie osobiście?

Księżniczka Helena parsknęła cichutko:

– Liczy się życie i zdrowie, a reszta – nie będę przecież prosić o fatałaszki czy biżuterię. Bądźmy poważni, wuju.

– Dobrze, bądźmy poważni. Jak uważasz, czego potrzebuje twój naród – nasz naród?

– Przecież jesteś taki mądry, wuju, przecież wiesz lepiej ode mnie. Spokoju. Braku ucisku i prześladowań. Granic zgodnych z etnografią, a nie kącika wciśniętego w załom gór.

– Dobrze!… I jak to osiągniemy?

– Uważam, że trzeba precyzyjnie pozbyć się tyranów oraz prześladowców, tak aby u steru władzy pozostali sumienni dobrodzieje, którzy mają poważanie dla zasady samostanowienia ludów i demokracji. Czy byłoby to wykonalne?

Wuj Sosenko zaśmiał się gardłowo:

– Wykonalne, wykonalne, czemu nie. Masz wiele śmiałości do stawiania na głowie porządku świata, siostrzeniczko, ale takiemu naturalnemu talentowi niejedno się wybacza. Już od stuleci wszelkim amatorom sprowadzania demonów starczało siły na utrzymanie portalu tylko do połowy. A z odciętej w pasie połowy demona niewielki pożytek, nieprawdaż? Skoro zatem już tu jestem w całości, chętnie spróbuję… Tymczasem, co z królem Aureliuszem?

Księżniczka wyczuła zasadzkę:

– Bardzo porządny człowiek.

– Zapewne, zapewne. A jednak monarcha. Może zdziwaczeć na starość i zacząć robić głupoty, może nagle umrzeć, pozostawiając władzę nieodpowiedniemu następcy. Nie ma żadnego realnego mandatu do sprawowania kontroli nad państwem. Pozostawienie go bezpośrednio zagrażałoby reformie, jaką zamierzamy przeprowadzić. Przykro mi, ale pozbywamy się wszystkich tyranów albo żadnego, tutaj nie ma drogi środka.

Córze stepów wyraźnie zakręciło się w głowie. Spróbowała słabo zaprotestować, że rżnięcie wszystkich równo z gruntem ma mało wspólnego ze sprawiedliwością.

– Cóż znowu, każdy monarcha jest z samej istoty tej instytucji zdrajcą. Zdradza ludzi, nad którymi sprawuje kontrolę, zdobytą dzięki takim czy innym zbiegom okoliczności i niekiedy – a co najmniej potencjalnie – szkodliwą, zamiast przeprowadzić możliwie rychły proces demokratyzacji.

– Nie można przecież nazywać kogoś zdrajcą wyłącznie na podstawie pryncypiów, trzeba dowodów, trzeba wykazać, że naprawdę świadomie działał na szkodę swoich podopiecznych!…

Wówczas wuj Sosenko, aby przekonać rozmówczynię, z pewnym wysiłkiem metafizycznym sięgnął do przyszłej skarbnicy języka:

– Dowodem – zdrada. Ów zdrajca zdradzony przez własne siły (te, na które liczył) nie może przecież zachować korony, skoro przez Boga został osądzony i sądzą go jego stronnicy.

Trudno powiedzieć, czy księżniczka Helena naprawdę w pełni uznała rację rozmówcy, ale niewątpliwie zbrakło jej riposty na tak szczególne dictum, wskutek czego powiedziała tylko:

– I co w takim razie teraz robimy?

Demoniczny wuj rozsiadł się wygodniej, zapalił wydobyte z walizeczki cygaro i po dłuższej chwili namysłu zaproponował:

– Podoba mi się charakter księdza Tyestena. Ksiądz Tyesten nada się znakomicie do sprawowania uczciwej przejściowej kontroli i rozpisania wolnych wyborów. Poślemy do niego kogoś z liścikiem, aby przybył tutaj z paroma najwierniejszymi uczniami i rozpoczął przygotowania do tej odpowiedzialnej roli. Potem zwabimy też króla i rozprawimy się z nim, a jednocześnie na całym świecie zacznie dziać się to, o co prosiłaś. Może być? Chwileczkę – czy mamy kogo posłać z listem do duchownego?

Księżniczce wcale nie podobał się charakter księdza Tyestena, który większość dni w roku spędzał na ścisłych postach i tego samego wymagał od wszystkich dookoła, uporczywie utrzymując, że wyrażana przez nich potrzeba strawy to przesądy światło ćmiące. Teraz już jednak zgodziła się bez zastrzeżeń, odpowiadając zwięźle:

– Staszek, syn stróża. Mieszkają tam w chatynce obok zamku, na stromym trawiastym wzgórzu. Wuj da mu kilka drobniaków, to poleci prędzej od konia.

I w rzeczy samej, demon nakreślił pismo, podreptał na zewnątrz i po upływie półtrzeciej minuty wrócił bez koperty.

Następnie, na powrót zajmując pokryty drogą tkaniną fotel, uśmiechnął się zagadkowo i powiedział:

– Ksiądz zapewne wkrótce tu będzie, a tymczasem omówimy jeszcze jeden drobiazg. Kiedy dawałem ci, dziecko, te śliczne jabłuszka, odniosłem wrażenie, że twoja wdzięczność była przemieszana jak gdyby… z cieniem zawodu.

– Ależ!…

– Ależ tak. W tej chwili masz pełne prawo to wypierać, ale kiedyś sobie uświadomisz, że te kilkadziesiąt, najwyżej sto lat to o wiele za mało dla osoby o twoich zdolnościach i możliwościach. Czy nie wolałabyś zapewnić sobie – i rodzicom – nielimitowanego czasu?

Oczy księżniczki Heleny błyszczały niczym przy wysokiej gorączce, gdy odparła ostrożnie:

– Wuju, i tak już znacznie nadużyłam twojej uprzejmości. Jeżeli kiedyś dojdę do takiego wniosku, może będę już dość dobrą czarodziejką, aby poradzić sobie samodzielnie… może zawezwę inną istotę, jeżeli będzie potrzeba. Naprawdę nie chcę cię tak fatygować.

„Wuj” przewrócił oczami:

– Dziecko, może i zapowiadasz się na najwybitniejszą czarodziejkę w historii, ale to zawsze stąpanie po cienkim lodzie. A o drugim pomyśle nie warto nawet dyskutować. Wierz mi, że dalece nie wszystkie byty z ciemności są równie przyjazne jak twój wuj. Możesz łatwo trafić na taki, który wymknie ci się spod kontroli… który zawładnie tobą. Który posiądzie cię, jednocześnie paląc żywcem wszystkich, którzy coś dla ciebie znaczą. Proszę cię, nie mówmy już o tym.

– Brzmi mądrze – kiwnęła głową oszczędnym, acz lekko rozedrganym ruchem, przypominając sobie niektóre z owych koszmarnych wizji.

– Widzisz. W takim razie chętnie zapewniłbym ci nową dostawę owoców ze spółdzielni sadowniczej „Sosenko i kuzyni”, jeszcze skuteczniejszych niż poprzednie, ale boję się, że mógłbym cię przez to skrzywdzić, a tego bardzo bym nie chciał…

– Skrzywdzić?

– Psychicznie. Sama sobie wyobraź, przez całe wieki, może millenia, będziesz poznawała nowych ludzi, uczyła się ich szanować, podziwiać, może kochać, a potem oglądała, jak odchodzą: ze starości, od straszliwych chorób, czasem zapewne w egzekucjach ulicznych. Nie mogę być pewien, czy nie postradasz zdrowia umysłowego, a nie wybaczyłbym sobie, gdybym uczynił ci taką krzywdę. Chyba gdyby… – demon efektownie zawiesił głos.

– Czy istnieje jakiś sposób, aby się upewnić?

– Możliwe. Gdybyś potrafiła pogodzić się z tym, że odbiorę ci miss Lucy, uwierzyłbym, że również w przyszłości kolejne straty nie złamią cię psychicznie. Decyduj.

– Czy istnieje jakiś inny sposób?

– Nie.

– Co będzie, jeżeli odmówię?

– Już ci usłużnie tłumaczę, dziecko. Wkrótce tego pożałujesz. Z czasem, w miarę starzenia się, będziesz żałować coraz bardziej. Ostatecznie nie wytrzymasz i – próbując odzyskać szansę, którą kiedyś nierozważnie strwoniłaś – podejmiesz głęboko nieodpowiedzialne próby magiczne, które poskutkują mnogimi tragediami dla ciebie i całego otoczenia. To nie są spekulacje, ja to potrafię zobaczyć. I jak będzie?

Księżniczka nie zdobyła się na odpowiedź wokalną, a tylko niechętnie kiwnęła głową i zamarła w połowie ruchu, wpatrzona w podłogę między stołem a swoim fotelem.

Miss Lucy już od kilku zdań rozpaczliwie próbowała zaprotestować, odkryła jednak, że nie jest w stanie podnieść się z fotela i czuje się tak, jak gdyby w niego dosłownie wrosła, z materiałem połączonym ze skórą i przedramionami wtopionymi w poręcze. Kiedy spróbowała otworzyć usta, z krtani nie wydobył się żaden dźwięk i zdolna była jedynie do najcichszego szeptu. Nie była w stanie określić, czy to jedynie zgubne skutki jej własnego przerażenia, czy też magia wuja Sosenki.

– Bardzo dobrze – powiedział z zadowoleniem ten ostatni do gospodyni – skoro potrafisz mi szczerze zaufać, z przyjemnością zostanę z twoją rodziną w roli dalekiego kuzyna, rozumiesz, wuja i doradcy. Wszystko nam się będzie powodziło. Będziemy się pysznie bawić. Nie ma dla nas żadnych ograniczeń na tym najpiękniejszym ze światów.

Wtedy właśnie do gabinetu wparował zawiadomiony listownie ksiądz Tyesten, z symetrycznie nałożoną czapką, nader wpadniętymi rysami twarzy i trzema najbardziej zaufanymi uczniami: Gustawem Bronisławskim oraz bliźniakami Feinschnitzami.

– Witam księdza! – odezwał się jasnym głosem wuj Sosenko, a księżniczka powtórzyła jak gdyby echem.

– Przeczytałem list – nowo przybyły mówił bardzo szybko, połykając głoski, a nawet zgłoski – projekt uważam za cenny, należy natychmiast przystąpić do jego realizacji. Co robimy w tym momencie?

– W tym momencie – uśmiechnął się demon, wskazując na Angielkę – składamy tę miłą panienkę w ofierze duchowi rewolucji. Zechce się ksiądz przyłączyć?

Nie wahał się ani chwili:

– Oczywiście, z przyjemnością, rewolucja wymaga ofiar.

– I to podejście mi się podoba – śmiał się już otwarcie – jakem wuj Sosenko, jeszcze nigdy nie byłem wujem takich milutkich istotek – nachylił się nad miss Lucy – dobrzy ludzie powiadają, że słowo niece powstało jako zniekształcony skrótowiec wyrażenia not quite an incest, wiedzieliście o tym? Helenko, drogie dziecko, pomóż mi z tą sprzączką!

 

Blisko centrum miasta, a jednak w zaciszu na skraju lasu, stał dom zamieszkiwany przez króla wraz z rodziną – duży, porządny dom, ale z pewnością nie pałac. Dość późną nocą rozległ się nagle tupot nóg wzdłuż ulicy i arytmiczne dobijanie się kułakiem do drzwi wejściowych. Był to Staszek, syn stróża. Wołał z odcieniem zgrozy:

– Wstawajcie! Prędko, prędko, niech ktoś obudzi króla! Milady jest upalona!

– Sam jesteś, psiakrew, upalony – zabulgotał nieprzychylnie jego kolega szkolny, a królewski wnuk, odbijając się bez kontroli od ościeżnicy – zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, która jest godzina?!

– Patrz! Patrz tam wzdłuż ulicy!

– O Jezu Chryste!

Król, kompletnie ubrany, wyłonił się ze swojego zaciemnionego pokoju – wiele wskazywało na to, że znowu, zamiast spać, oddawał się pasji badania fosforyzujących porostów – i powiedział spokojnie:

– Dzieci, nie mówi się „upalona”, tylko „nabita na pal” – wyjrzał przez drzwi, spoglądając na scenę widoczną w perspektywie ulicy, na tle jaskrawie teraz podświetlonego zamku – i to niestety jest ścisłe określenie. Po kolei. Wnusiu, powiedz Elżuni, aby zabrała swój kuferek medyczny (najstarsza z przybranych córek monarchy uczyła się pielęgniarstwa), poszła do profesora Barańca i jak najprędzej znalazła się razem z nim na sali operacyjnej. Jeżeli chcesz, możesz ją odprowadzić. Staszku, leć w te pędy do cieśli Józeczka znad wody i przekaż mu, że życzę sobie go natychmiast widzieć pod zamkiem, razem z synami. I z narzędziami oczywiście. Ja też już pójdę w tamtą stronę, a po drodze zawiadomię jeszcze Czakora…

Czakora nie trzeba było szczególnie zawiadamiać: ostatnimi czasy bardzo źle sypiał i galopujący Staszek wyrwał go z drzemki, tak że w momencie pojawienia się przyjaciela (którego jak zwykle powitał uniżenie jako „wielkomoznego pona”) był już ubrany i gotów do wyjścia. Skoro jednak zdołał dostrzec przyczynę poruszenia, w jego mętniejących, wyblakłych oczach rozbłysła jak gdyby straszliwa pożoga, której nie widziano od półtora pokolenia.

A przecież jeszcze podówczas starcy powiadali sobie z drżeniem w sercach, jak to we wiesnę, w oną ludową, wracający z jakiejś wyprawy myśliwskiej czy handlowej Czakor – już wtedy mężczyzna więcej niż dojrzały – natknął się na pacyfikację miasteczka Mokry Wądół. Jak, na wpół oszalały z nieprzytomnego żalu i wściekłości, huknął okropnie w tłum czyniących brewerie tudzież bezeceństwa imperialnych żołdaków:

– Na bok, dziady – Czakor idzie!

Jak nikt nie ważył się go tknąć i przeszedł, wyprostowany, z rozwianym włosem, przez całe miasteczko. Jak i on nikogo wtedy nie tknął, ale zapamiętał sobie dziesięciu najgorszych oprawców. Dwóch tylko nie znalazł…

Na przypominaniu sobie tej historii, zasłyszanej od niejednego poddanego, upłynęła królowi Aureliuszowi większa część dwumilowej drogi w stronę zamku. Kiedy zaś byli już blisko, dołączył do nich sunący równym truchtem cieśla Józeczek z progeniturą.

– Tylko rozsądnie, panie Józefie – odezwał się władca – sprawa jest prosta. Odpiłować u podstawy tak delikatnie, jak tylko potraficie, na nosze i do szpitala miejskiego. Nie próbujcie sami zdejmować, tym zajmie się profesor. Gdyby ktoś chciał wam przeszkodzić, postarajcie się nie zrobić mu zbyt poważnej krzywdy. Powodzenia!

Doszli do furtki posiadłości wokół zamku. Okazała się zawarta, więc cieśla Józeczek wysadził ją sążnistym kopniakiem. Następnie, wraz z potomkami, udał się żwawym tempem w stronę pala.

Król tymczasem postąpił ku wrotom zamku, w niewielkiej odległości od nich natykając się na wuja Sosenkę, który odezwał się:

– Miło mi poznać władcę!

– I mnie jest miło, panie… panie…

– Sosenko.

– Panie Sosenko.

Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę w milczeniu. Wreszcie król Aureliusz odezwał się:

– Poniekąd się pan przeliczył tej nocy, nieprawdaż?

– Wasza Wysokość…

– Z zapasem wystarczy „panie”.

– Panie, mam zaszczyt oznajmić ci, że Trybunał Rewolucyjny Zerowej Międzynarodówki Nihilistycznej zasądził cię na karę śmierci za despotyzm i zdradę ludu pracującego. Wyrok zostanie wykonany natychmiast.

Wtedy właśnie Czakor, osiągnąwszy załamanie grzbietu pagórka ze stróżówką, otworzył ogień z odległości trzydziestu kilku kroków. Pierwsza kula rewolwerowa prześwisnęła nad lewym ramieniem wuja Sosenki, nie więcej niż półtora cala od szyi, ten więc zaklął szpetnie. Odruchowo z całej siły odtrącił władcę, który zniknął mu z pola widzenia niczym porwany wiatrem liść, po czym dopiero pomyślał niejasno, że należało go raczej użyć jako żywej tarczy, sięgnął do kabury po własną broń i wtedy właśnie drugi pocisk starego skrytostrzelca utrącił mu spory strzęp ucha. Demon syknął wściekle i jednocześnie wreszcie zdołał oddać strzał. Zgórował haniebnie o więcej niż stopę, nie zauważył bowiem, że jego przeciwnik tymczasem zdążył przyklęknąć. Trzecia kula królewskiego adiutanta zrykoszetowała od bocznego guzika surduta i ześlizgnęła się „wujowi” po wierzchu żeber, denerwując go jeszcze bardziej. Jego odpowiedź znów okazała się spóźniona, gdyż cel właśnie – ze zdumiewającą u osiemdziesięcioparolatka sprawnością – zanurkował za róg stróżówki.

Wuj Sosenko rozejrzał się nerwowo, próbując dostrzec króla, co sprawiło mu problem z powodu ciemności. Na tle podświetlonego zamku zauważył natomiast z łatwością, że Józeczek znad wody z synami dotkliwie poturbował braci Feinschnitzów (Gustaw, okazawszy więcej rozsądku, salwował się ucieczką) i w tym momencie zabierał się już do wypiłowywania pala. Równocześnie demon poświęcał część uwagi na splatanie nici zaklęcia, które miało powstrzymać główne zagrożenie, jednak parametry metafizyczne przeterminowanego bandyty okazały się tak odmienne od przeciętnych dla społeczeństwa, że nie wychodziło mu to zupełnie. Silnie rozproszony, nie zdziwił się więc nawet, gdy czwarta kula przeszyła mu wzmocniony kołnierz surduta i utkwiła w mięśniu mostkowo-obojczykowo-sutkowym. Anatomię przybrał, w odpowiedzi na wezwanie księżniczki, zbliżoną do ludzkiej i zaczął się nawet zastanawiać, czy nie warto byłoby przemianować się na nosorożca. Podczas tego namysłu kolejny pocisk ugodził go w lewe biodro. Wtedy przestał się zastanawiać, okropnie zawył z bólu i odpowiedział spontanicznym strzałem, prawie bez celowania, a jednak nareszcie z powodzeniem. Przestrzelił prawy nadgarstek Czakora, który pobladł i upuścił rewolwer.

Demoniczny wuj, uznawszy ten problem za rozwiązany, raz jeszcze rozejrzał się za monarchą. Znacząco powłócząc nogą, ruszył w stronę gęstych krzewów, w których dostrzegł jakiś ruch. Wtedy z rzeczonych krzewów runął na niego ślusarz-hinduista. Nie wiadomo, kto go uprzedził – zapewne własne dziwne zdolności – nie wiadomo, z jakimi wyobrażeniami się zjawił, a w ręku miał damaskowaną szablę, którą uprzednio wypożyczył do badań z muzeum. Wuj Sosenko, najzupełniej zaskoczony, w ostatnim ułamku sekundy zdołał jednakże użyć swojej tytanowej laski, aby strącić do boku niewprawne cięcie na odlew. Przed drugim cięciem znad głowy, pomimo zesztywniałej kończyny, uchylił się z łatwością, po czym – piekielnie wprawny szermierz – skontrował od spodu, mierząc w wątrobę. Bogu ducha winny robotnik sparował ten cios prawie cudem, ale od przyjętej siły ręka zdrętwiała mu aż po bark i łopatkę. Demon poskoczył na jednej nodze ku cofającemu się i rozbroił go następnym krótkim, skośnym uderzeniem. Rozpaczliwie biegnący tyłem ślusarz, nie widząc otoczenia, wparł się plecami w dwoistą jodłę i utknął w sposób tragikomiczny. Wuj Sosenko uśmiechnął się.

Wtedy właśnie szósta kula Czakora – ostatnia w bębenku – wystrzelona z lewej ręki i ze szczytu pagórka, trafiła go z wysoka w prawy oczodół, zmierzając ku dołowi strzaskała kość lemieszową, zmieniła tor lotu i wyszła pomiędzy gałęziami żuchwy. Osunął się na kolana, potem na bok. Potężne siły działające w bezpośredniej bliskości mózgu (potrzebnego, koniec końców, nawet demonowi, jeżeli chce funkcjonować w świecie materialnym) pozbawiły go przytomności tak szybko, że nie zdążył nawet złapać się za twarz.

Zarówno księżniczka Helena, jak i ksiądz Eugeniusz Izydor Tyesten oglądali te zdarzenia z okna zamku. Córka emira zastanawiała się intensywnie jeszcze przez moment. Następnie uśmiechnęła się przebiegle i powiedziała:

– Nic księdzu nie grozi. To ja opowiedziałam się po przegranej stronie, biorę całą odpowiedzialność na siebie i podejmuję się wszystko wytłumaczyć. Proszę mi zaufać – po czym uderzyła go z całej siły w nos nasadą dłoni, skrępowała ręce za plecami kawałkiem sznura, pchnęła słaniającego się na nogach duchownego pod ścianę i wyszła zamykając gabinet na klucz.

Po opuszczeniu budynku przywołała swoją magiczną latarenkę i wykorzystała ją, aby jak najprędzej odszukać monarchę:

– Wszystko w porządku, panie? – zapytała z całkiem szczerym niepokojem, pomagając mu podnieść się spomiędzy zeschłych gałęzi.

– Nie przejmuj się, moja droga. To tylko stłuczenia. Podtrzymaj mnie, proszę, musimy zobaczyć, czy nie dałoby się pomóc innym. Tak. I wytłumacz, jeżeli możesz, co tu się właściwie stało – król Aureliusz mówił z niejakim wysiłkiem, ale spokojnie i pewnie.

Księżniczka wzruszyła ramionami w geście wystudiowanej beznadziei, skrywając ów przebiegły uśmiech:

– W pewnym sensie, sama chciałabym wiedzieć. Otrzymałam ze szpitala wiadomość o śmierci matki…

– Och. Tak mi przykro, kochana…

– I nie zamierzałam się z tym pogodzić. Przywołałam demona. Przeliczyłam się ze swoją wiedzą, z siłami magicznymi – nie wiem zresztą, z czym dokładnie, muszę to dopiero przemyśleć i zbadać – i w jakiś sposób przejął nade mną kontrolę. Postanowił zamęczyć dla rozrywki Lucy. Wymyślił ten spisek i zamach na ciebie, panie. Oglądałam to z przerażeniem, jak gdyby przez mgłę, ale fizycznie nie byłam w stanie sprzeciwić się. Wezwał księdza Tyestena i jego uczniów, aby legitymizować przejęcie władzy, ale ksiądz zdołał mu odmówić, więc demon go brutalnie pobił i zamknął w moim gabinecie. Co do reszty… reszta rozegrała się tutaj. Kilka strzałów. Tak łatwo, tak prozaicznie. Nagle mogłam znów swobodnie myśleć. Nie wiem tylko jeszcze, co myśleć, jakie wnioski wyciągnąć.

Władca smutno pokiwał głową, zanim stwierdził:

– Nie wszystko ma morał. Czakor jest po prostu niezwykle skutecznym strzelcem. Jeżeli koniecznie potrzebujesz wnioskować, może coś na temat doboru przyjaciół? Teraz lepiej powiedz, co trzeba zrobić z tym twoim demonem, zanim się zdąży zregenerować.

Księżniczka Helena pozwoliła sobie na uśmiech ulgi. Słusznie przewidywała, że monarcha pomyśli o wszystkim, tylko nie o wyciąganiu konsekwencji. Po chwili, podążając za jej instrukcjami, ślusarz-filozof wraz z Gustawem Bronisławskim (który tymczasem zdążył się znów zjawić) zanieśli broczącego smoliście czarną krwią wuja Sosenkę do gabinetu, aby wrzucić go z powrotem w lustro, a przy okazji pomóc księdzu Tyestenowi.

 

Jeszcze przed południem, po zaledwie kilkugodzinnej, niespokojnej drzemce, córa stepów pojawiła się w szpitalu miejskim, aby zobaczyć rannych i chorych. Jej matka smacznie spała, z unoszącą się miarowo klatką piersiową. Miss Lucy, rozprażona gorączką, chwilami tylko przelotnie odzyskiwała przytomność. Profesor Baraniec, z najwyższym trudem trzymając się na nogach, pił kawę wprost z dzbanka podanego przez pannę Elżbietę. Czakor był już także po operacji i pomimo zabandażowanej dłoni zdawał się mieć znakomity nastrój. Zakrzyknął od razu:

– Ahoj, dewko! Dzięki za te noc, dawnom się tak pysnie nie bawił. Zaśpiwać ci cóś?

– Czemu nie – zawahała się – tylko cichutko, żeby nie budzić chorych.

– Była to, była świynta Heléna, świynta Heléna, świynta Heléna, co posła sukać Bozego Syna, Bozego Syna, Bozego Syna. Sła i nalazła łoncke zielonom, łoncke zielonom, łoncke zielonom, a na téj łoncce troje zydowiont, troje zydowiont, troje zydowiont. Wyście to, wyście Pana mencyli, Pana mencyli, Pana mencyli? Oj, nie my, nie my, są więtsi, starsi, oj, nie my, nie my, są więtsi, starsi, co przytem byli…

– Jak ja zaraz nie zwariuję!… – wypowiedział się ostrzegawczo profesor Baraniec, targając siwiejącą brodę.

Wtedy właśnie weszła rozpromieniona Wiedźma, przynosząc pod pachą imperialnego Kuryera Porannego i jakieś zawiniątko.

– Spójrzcie wszyscy! – zaprosiła jasnym głosem.

Pierwsza strona oznajmiała w czarnej ramce:

Smutny zgon zasłużonego policjanta

Nikołaj Glinnogorow wczoraj w godzinach wieczornych został uderzony na ulicy przez nierozpoznanego łobuza ulicznika. Jakkolwiek obrażenia nie były groźne, czarna niewdzięczność okazywana przez ludność, o którą zawsze się troszczył, tak dotkliwie złamała serce wiernego urzędnika, że we trzy godziny umarł wśród boleści. Miał czterdzieści pięć lat. Owdowił żonę i osierocił troje niedorosłych dzieci. Ogłaszamy zbiórkę pieniężną celem udzielenia im wsparcia.

Lżej chorzy pacjenci, tłocząc się nad numerem gazety, zaczęli szeptać z podnieceniem, wymieniając pomiędzy sobą uwagi. Wiedźma zawołała z udanym oburzeniem:

– Ćśśś, ćśśś, nawet najgorszej szui przynależy minuta ciszy! Czem się chichoczecie?… – i sama przyłączyła się do radosnego, wielobarwnego wybuchu śmiechu. Następnie podeszła do profesora Barańca, aby omówić z nim podanie miss Lucy jakichś przyniesionych w zawiniątku ziółek i grzybków.

Wtedy księżniczka Helena spostrzegła, że jej matka poruszyła się pod przykryciem i odemknęła powieki. Szepnęła więc jeszcze do siebie:

– Popełniłam błąd. W żaden sposób nie mogę zaprzeczyć, że popełniłam poważny błąd. A przecież się opłaciło… – po czym podbiegła do niej, pocałowała ją w czoło i mocno przytuliła. I powiedziała:

– Mamo, nawet sobie nie wyobrażasz, jak ja się nadzwyczajnie cieszę, że się obudziłaś! Zobacz, przyniosłam ci pyszne jabłuszko.

Koniec

Komentarze

Prawdę powiedziawszy to nadmiar odniesień skłaniał mnie do porzucenia lektury przy czarownicy. Sprawę uratował drugi czajniczek

Zbyt dużo dobrych ludzi oddało życie za dylemat: 

 Do parzenia herbaty należy używać trzech czajniczków, czy wystarczy jeden w trzech w trzech postaciach (szukaj Perl Harbor) by nie doczytać do końca. Co do języka, czyta się płynnie, żadnych zgrzytów, wpół do trzeciej, zatrzymało mnie na chwilę, ale może być, taki pit stop. Kiedyś znajoma zapytała mnie czego brakuje w tym bigosie spróbowałem i wyplułem. Nic nie brakowało, przypraw było za dużo. Na plus w puencie zająłeś się jabłuszkiem. Czekałem na owoc pracy profesora Pieniążka

 

Dziękuję za nieporzucenie lektury i wyważony komentarz. Myślę, że w przybliżeniu rozumiem, co starałeś się przekazać. Przesyt to nie błahostka, z przesytem należy się poważnie liczyć. A przecież każdy czytelnik postrzega go inaczej. Jeszcze wiele (wirtualnego) atramentu upłynie, nim nauczę się perfekcyjnie przeczuwać reakcje odbiorców.

Wpół do trzeciej nie występuje w opowiadaniu, zapewne masz na myśli półtrzeciej. Czemu to słowo miałoby razić? Zdawało mi się całkowicie naturalne w klimacie językowym świata przedstawionego.

Myślisz, że dusza profesora Pieniążka przed jego przyjściem na świat pracowała w spółdzielni sadowniczej “Sosenko i kuzyni”? Przewrotna interpretacja, podoba mi się. A pointa bez jabłuszka nie byłaby tutaj pointą.

Pozdrawiam i życzę weny!

Opisanie gości i koncertu okazało się tak usypiające, że zaczęłam ziewać i miałam wielką ochotę przerwać lekturę. Jednakowoż wytrwałam, no bo w końcu to opowiadanie z dyżuru.

Pobyt w chatce wiedźmy znużył mnie okrutnie.

Dalej, no cóż, nie było lepiej. Poranna wyprawa panienek na pobliski szczyt, mimo budzącego się dnia, nijak nie zdołała mnie ożywić i zająć, podobnie zresztą jak dalszy ciąg opowieści nie był w stanie skupić mojej uwagi i zaciekawić. Od momentu pojawienia się demona sprawy jakby przyspieszyły, ale też, moim zdaniem, rzecz stała bardziej chaotyczna, skutkiem czego zaczęłam się gubić w całej intrydze, a przeczytawszy opowiadanie do końca, nie mogę, niestety, powiedzieć, że to była satysfakcjonująca lektura.

 

Młody Ma­estro wstrzą­snął bujną fry­zu­rą… ―> Dlaczego wielka litera?

 

W na­stęp­nych jed­nak la­tach to przed­wcze­śnie roz­wi­nię­ta… ―> Literówka.

 

chło­nąć w sie­bie jego elek­trycz­ny dotyk… ―> To pachnie masłem maślanym – no bo czy można chłonąć coś z siebie, czy obok siebie?

 

dudy, dzwon­ki, zele, bę­ben­ki… ―> …dudy, dzwon­ki, żele, bę­ben­ki

 

– Coście zrobili z Ojczyzną?!… – krzyknęła bez związku jakaś egzaltowana panienka z przedostatniego rzędu. Wyniesiono kilkoro omdlałych. Następnie całe towarzystwo jęło kupić się ku drzwiom, jedni z wciąż galopującymi sercami – drudzy usiłujący ukryć rozdzierające ziewnięcia. ―> Narracji nie zapisuje się z didaskaliami.

– Coście zrobili z ojczyzną?!… – krzyknęła bez związku jakaś egzaltowana panienka z przedostatniego rzędu.

Wyniesiono kilkoro omdlałych. Następnie całe towarzystwo jęło cisnąć się ku drzwiom/ kupić się u drzwi  – jedni, z wciąż galopującymi sercami – drudzy, usiłujący ukryć rozdzierające ziewnięcia.

 

Do­tar­li do chaty, która przy­cza­iła się w za­uł­ku u stóp urwi­ska. ―> Czy dobrze rozumiem, że chata przyczaiła się na dnie urwiska? Coś może znajdować się u stóp wzniesienia, przepaść nie ma stóp.

A może miało, być: Do­tar­li do chaty, która przy­cza­iła się w za­uł­ku, na skraju urwi­ska.

 

– O, czyli magicznie chroniony? – kobieta z ożywieniem uniosła głowę, podrzucając siwe strąki. ―> – O, czyli magicznie chroniony? – Kobieta z ożywieniem uniosła głowę, podrzucając siwe strąki.  

Tu znajdziesz wskazówki, jak poprawnie zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

nigdy nie uwol­nią się od tego dzi­wacz­ne­go do­mo­stwa… ―> …nigdy nie uwol­nią się z tego dzi­wacz­ne­go do­mo­stwa… Lub: …nigdy nie opuszczą tego dzi­wacz­ne­go do­mo­stwa

 

– To jesz­cze pół biedy. W takim razie, moim zda­niem, na­le­ży ro­zu­mieć, że spo­tka cię zdra­da z naj­mniej spo­dzie­wa­nej stro­ny, ale nie bę­dzie ona miała naj­gor­szych moż­li­wych skut­ków. Oczy­wi­ście – pod wa­run­kiem, że to był praw­dzi­wy sen pro­ro­czy, a nie tylko przy­pad­ko­wy kosz­mar. ―> Unikaj dodatkowych półpauz w dialogach. Sprawiają że zapis staje się mniej czytelny.

 

i oglą­da­my wschód słoń­ca z Chełm­ca Przed­nie­go, co ty na to?

Przed­nia myśl!

Cheł­miec Przed­ni była to le­si­sta góra… ―> Czy to celowe powtórzenia?

 

nie­wy­bit­na, ale o bar­dzo śmia­łej syl­wet­ce. ―> Na czym polega śmiałość sylwetki góry?

 

– Te sta­ro­żyt­ne taj­ni­ki po­tra­fią się cza­sem przy­dać, nie­praw­daż? – rzu­ci­ła swo­bod­nie, spo­glą­da­jąc na drob­niej­szą dziew­czy­nę.

– Auć! – od­po­wie­dzia­ła miss Lucy, mru­ga­jąc gwał­tow­nie. ―> Wcześniej napisałeś o Helenie: Podchodziła akurat pod dwudziesty rok życia, niewysoka i szczupła… i o Lucy: …nakłanianie miss Lucy, aby podała mu rękę na powitanie, podczas gdy pulchna blondyneczka… ―> Jak, w świetle tych opisów, Lucy mogła być drobniejsza od Heleny?

 

dziew­czę­ta klu­czy­ły po skal­nym ru­mo­wi­sku, po­mię­dzy przy­tła­cza­ją­cy­mi swoim ogro­mem ostań­ca­mi. ―> Obawiam się, że, docierając na szczyt góry, dziewczęta nie mogły kluczyć między ostańcami.

 

nie­któ­re z nich zda­wa­ły się złote, nie­któ­re fio­le­to­we, nie­któ­re wpa­da­ły w cie­płą je­sien­ną ochrę, nie­któ­re brały sobie barwy, na które w ogóle… ―> Czy to celowe powtórzenia?

 

spro­wa­dzi­my de­mo­na, aby od­pra­co­wał za nas czar­ną ro­bo­tę. ―> …spro­wa­dzi­my de­mo­na, aby wykonał za nas czar­ną ro­bo­tę.

 

a kiedy stuk­nę­li się de­li­kat­nie szkla­ni­ca­mi w ge­ście to­a­stu… ―> A kto wygłosił toast i z jakiej okazji? Obawiam się też, że nie można stuknąć się szklanicami w geście toastu, bo nie ma czegoś takiego, jak gest toastu.

Za SJP PWN: toast «krótka przemowa wygłoszona w czasie przyjęcia dla uczczenia kogoś lub czegoś, po której następuje wypicie kieliszka alkoholu»

 

ja­błusz­ka ze spół­dziel­ni sa­dow­ni­czej „So­sen­ko i ku­zy­ni… ―> …ja­błusz­ka ze spół­dziel­ni sa­dow­ni­czej „So­sen­ko i Ku­zy­ni

 

„Wuj” wy­wró­cił ocza­mi: ―> Co „wuj” wywrócił oczami?

Pewnie miało być: „Wuj” przewrócił ocza­mi:

 

kiw­nę­ła głową i za­mar­ła w pół­ru­chu… ―> …kiw­nę­ła głową i za­mar­ła w pół ­ru­chu

 

tych jego męt­nie­ją­cych, wy­bla­kłych oczach… ―> Czy miał jeszcze inne, tamte, oczy?

 

– Wasza Wy­so­kość ―> – Wasza wy­so­kość

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję za obszerny i szczegółowy komentarz! Żywiąc szacunek dla tej staranności, postaram się sumiennie odnieść do wszystkich wymienionych kwestii… Najpierw może szczegółowe, potem ogólne.

Dlaczego wielka litera?

W zamyśle to miała być nazwa poniekąd własna, którą (zamiast imieniem) często lub stale posługują się mówiący o artyście (por. Maestro z Bazylei), ale ten zamysł nie okazał się usprawiedliwiony, bo opowiadanie rozwinęło się tak, że nikt nie miał za bardzo okazji o nim mówić.

Literówka.

Nie literówka, tylko przeciwstawienie: najpierw on ją wychowywał, potem to ona zaczęła go wychowywać.

To pachnie masłem maślanym – no bo czy można chłonąć coś z siebie, czy obok siebie?

Nie można. Zdarza mi się posługiwać podobnymi frazami dla wzmocnienia efektu w opisie (podkreślenia wrażenia “chłonięcia”), ale rozumiem, że jest to praktyka niewskazana lub wprost błędna?

dudy, dzwonki, żele, bębenki

“Zele” to stara pisownia – w klimacie, w jakim osadzony jest tekst, wydała mi się odpowiedniejsza, zresztą ten akurat fragment jest jawnym nawiązaniem do Koncertu Jankiela: (…) naraz ze strun wiela buchnął dźwięk, jakby cała janczarska kapela ozwała się z dzwonkami, z zelami, z bębenki: brzmi Polonez Trzeciego Maja! (…).

Narracji nie zapisuje się z didaskaliami.

Dobre, celne, w punkt! Nie zwróciłem jakoś uwagi na to, że ten fragment bardziej przypomina didaskalia niż akapit prozą. Ojczyzna miała podkreślić egzaltację panienki – zawołała tak, że było słychać tę wielką literę. Co do kupić się u drzwi masz oczywiście świętą rację, brzmi o niebo lepiej. I logicznie też chyba lepiej, kupienie się jest zjawiskiem miejscowym, a nie docelowym.

Coś może znajdować się u stóp wzniesienia, przepaść nie ma stóp.

Niestety, rzeczywiście splątałem frazeologizm. Dziękuję za wytknięcie!

Tu znajdziesz wskazówki, jak poprawnie zapisywać dialogi

Dziękuję, znam teorię. Niezwykle rzadko zdarza mi się, abym w uzupełnieniu opisowym wypowiedzi postaci pisał o jej mimice lub działaniach, a nie sposobie mówienia (powiedziała, odrzekła, roześmiała się), dlatego nie zdążyłem sobie jeszcze wyrobić odruchu stawiania w takich miejscach wielkiej litery. Usprawiedliwienie jako takie, a błąd pozostaje błędem…

nigdy nie opuszczą tego dziwacznego domostwa

Chciałem wyraźnie podkreślić, że zależność od domostwa miała charakter psychiczny, nie byli trzymani siłą. Stąd dziwna fraza “nigdy nie uwolnią się od”. Nie jestem pewien, czy mi to dobrze wyszło.

Unikaj dodatkowych półpauz w dialogach. Sprawiają, że zapis staje się mniej czytelny.

Z pewnością. Dziękuję za poradę!

Chełmiec Przedni była to lesista góra… ―> Czy to celowe powtórzenia?

Powiedziałbym nawet, że gra słów. Zapewne mało wysublimowana, ale zawsze.

Na czym polega śmiałość sylwetki góry?

Czy sądzisz, że określenie strzelista byłoby tutaj odpowiedniejsze?

Jak, w świetle tych opisów, Lucy mogła być drobniejsza od Heleny?

Helena “niewysoka”, czyli średniego wzrostu, wysportowana, a Lucy niska i okrąglutka? Tak to sobie wyobrażałem, ale rozumiem, czemu te opisy mogą skonfundować czytelnika.

Obawiam się, że, docierając na szczyt góry, dziewczęta nie mogły kluczyć między ostańcami.

Raczej nie mogły. Odświeżyłem sobie podstawy geomorfologii – to były baszty skalne albo coś w tym rodzaju, ale nie ostańce.

Czy to celowe powtórzenia?

Niektóre… niektóre… niektóre… niektóre… które. Nie odbierałem tego jako zgrzytu stylistycznego, wydaje mi się naturalne, że elementy wyliczenia można wprowadzać tym samym słowem. Uważasz jednak, że źle to brzmi?

sprowadzimy demona, aby wykonał za nas czarną robotę.

Z całą pewnością właściwsze słowo.

A kto wygłosił toast i z jakiej okazji?

Stuknęły się szklanicami w geście związanym zazwyczaj z toastem. Taki miał być sens. Nie przyszło mi do głowy, że przez zastosowanie dosyć niewielkiej elipsy narażę się na podejrzenia o elementarną niewiedzę, ale kiedy spróbowałem spojrzeć na to “z zewnątrz” – może rzeczywiście czyni takie wrażenie…

jabłuszka ze spółdzielni sadowniczej „Sosenko i Kuzyni

Z przymrużeniem oka mogę powiedzieć, że Sosenko i kuzyni nie czują się gorsi niż Józef i jego bracia. Wątpię, aby demon w wyraźnie XIX-wiecznym klimacie respektował XXI-wieczne ustalenia RJP tyczące się pisowni nazw przedsiębiorstw. Chociaż może… Skoro potrafił cytować Kaczmarskiego… Dobrze, dam mu tę współczesną pisownię, czemuż miałbym mu żałować!

Pewnie miało być: „Wuj” przewrócił oczami

Zawsze używałem sformułowania wywracać oczami, ale kiedy o tym mówisz, rzeczywiście przewracanie brzmi logiczniej.

kiwnęła głową i zamarła w pół ruchu

Tak, jak Organy w Oliwie zamarły w pół dźwięku? “Pół” z rzeczownikami zasadniczo pisze się razem. Wykonała coś, co można określić jako “półruch”, potem zamilkła. Pytanie tylko, czy coś (poza pojęciem szachowym) rzeczywiście można określić jako “półruch”. Może lepiej nie.

Czy miał jeszcze inne, tamte, oczy?

Nie, ale te były dość charakterystyczne. Ogień w zmętniałych oczach to rzadkie zjawisko. Uważasz, że podkreślenie jest nie na miejscu?

– Wasza wysokość

Częściej natykałem się na pisownię Wysokość, wskazuje na nią też SJP PWN: https://sjp.pwn.pl/sjp/Wasza-Wysokosc;2540766.html.

 

Tyle odnośnie zastrzeżeń szczegółowych, ale pozostały jeszcze ogólne. A tutaj będzie chyba trudniej.

okazało się tak usypiające, że zaczęłam ziewać (…) wytrwałam, no bo w końcu to opowiadanie z dyżuru (…) znużył mnie okrutnie (…) nijak nie zdołała mnie ożywić i zająć (…) nie był w stanie skupić mojej uwagi (…) rzecz stała bardziej chaotyczna, skutkiem czego zaczęłam się gubić (…) nie mogę, niestety, powiedzieć, że to była satysfakcjonująca lektura.

Znakomicie. Dałaś mi jasno do zrozumienia, że przy obecnym poziomie umiejętności powinienem się zajmować raczej terapią bezsenności niż poważnym pisarstwem, co przyjmuję z pokorą. Skoro już jednak ustaliliśmy, że poświęciłaś się i przeczytałaś to jakoś do końca, aby w następstwie dać mi szansę rozwoju, być może obmyśliłaś jakieś wskazówki, które pomogłyby mi kierować się we właściwą stronę? Zrozumiałem, że nakreślona przeze mnie historia nie jest w stanie zaintrygować Cię jako czytelniczki, skłonić do utożsamienia się z bohaterami czy choćby zaangażowania w ich losy, ale jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy? Czy to wina samej fabuły, czy raczej sposobu narracji? Dłużyzny w opisach? – ależ zdają się niemal tożsame z cenioną literaturą piękną, staram się naśladować dobre wzorce. Nawet pobyt w chatce Wiedźmy – jak sądziłem: krótki, barwny i wzbogacony kotem – znużył Cię, powiadasz, okrutnie. Pomyślałem, że może przez potencjalny infantylizm, ale chyba nie, sprawdzam jeszcze raz, nie widać nic dziecinnego; na samym początku tej rozmowy jest nawet aluzja, która zdaje mi się wysoce dojrzała, a co najmniej tycząca się dojrzałych zagadnień. Czyli raczej nie dlatego. Sam nie dojdę do przyczyny. A dopóki nie dojdę, na uniknięcie podobnych błędów w przyszłości trudno liczyć.

Ponownie dziękuję za szczerą i drobiazgową recenzję. Przykro mi, jeżeli w takim czy innym sensie zawiodłem Cię tym opowiadaniem, ale – jak widzisz – kiedyś z pewnością postaram się poprawić. Widzę, że godzina zrobiła się nagle dosyć dziwna, więc wyliczone błędy poprawię raczej rano, ale na pewno o tym nie zapomnę.

Ślimaku Zagłady, miło mi, że uwagi znalazły Twoje uznanie.

Dodam jeszcze, że moje łapanki to tylko sugestie i propozycje, i bardzo się cieszę, że zechciałeś z nich skorzystać. Trochę się zdziwiłam, że tak szczegółowo je omówiłeś, ale skoro czułeś taką potrzebę… ;)

 

Dałaś mi jasno do zro­zu­mie­nia, że przy obec­nym po­zio­mie umie­jęt­no­ści po­wi­nie­nem się zaj­mo­wać ra­czej te­ra­pią bez­sen­no­ści niż po­waż­nym pi­sar­stwem, co przyj­mu­ję z po­ko­rą.

Mylisz się, Ślimaku Zagłady. W głowie by mi nie postało, aby dawać Ci cokolwiek do zrozumienia, a już na pewno nie sugerować, czym powinieneś się zajmować. To, że mnie opowiadanie raczej nie przypadło do gustu, wcale nie znaczy, ze nie spodoba się innym czytelnikom – poczekaj na komentarze innych.

 

…być może obmyśliłaś jakieś wskazówki, które pomogłyby mi kierować się we właściwą stronę?

Cóż, Ślimaku Zagłady, nie oczekuj ode mnie wskazówek. Sama nie piszę, więc jakże mogłabym radzić komukolwiek, jak ma pisać.

Mogę tylko dodać, że opowiadanie znużyło, bo było długie i dla mnie niespecjalnie zajmujące. Opisałeś w nim sporo zdarzeń, które nie miały wielkiego wpływu na tę historię – np. cały początek z koncertem, czy wizyta w chatce wiedźmy. Przywołanie demona i związane z tym perypetie  nie zdołały mnie niczym zainteresować, a całość, moim zdaniem, okazała się mocno przegadana.

Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania okażą się znacznie ciekawsze a ich lektura dostarczy mi dobrej rozrywki i zadowolenia. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorko, o ile zdążyłem się zorientować, Twoje łapanki są tutaj być może najlepszym, co może się przydarzyć opowiadaniu. Wkładasz naprawdę dużo pracy, aby pokazać początkującym literatom, co jeszcze potrzebują doszlifować. Co więcej, nie publikujesz własnych utworów, więc raczej nie będę miał okazji, aby przynajmniej spróbować się za to odwdzięczyć. Jedynym zatem sposobem, aby choć częściowo wyrazić swoje uznanie, pozostaje możliwie rzetelne odniesienie się do każdej poruszonej przez Ciebie kwestii. Stąd potrzeba, o której wspomniałaś.

Mylisz się, Ślimaku Zagłady. W głowie by mi nie postało, aby dawać Ci cokolwiek do zrozumienia, a już na pewno nie sugerować, czym powinieneś się zajmować.

Rzeczywiście: starając się praktykować autokrytycyzm, pozwoliłem sobie na nadinterpretację czy może niezręczne sformułowanie. Miałem na myśli wyłącznie to, że Twoje uwagi pozwalają mi pamiętać, jak wiele starań dzieli mnie jeszcze od prozy najwyższej próby, co jest wpływem zdecydowanie pozytywnym.

Cóż, Ślimaku Zagłady, nie oczekuj ode mnie wskazówek. Sama nie piszę, więc jakże mogłabym radzić komukolwiek, jak ma pisać.

Niczego nie oczekuję, i tak dajesz tu od siebie więcej, niż mógłbym oczekiwać. Porada to obosieczne narzędzie i wysoce cenię to, że nie chcesz nim szafować, kiedy nie czujesz się w pełni kompetentna.

Opisałeś w nim sporo zdarzeń, które nie miały wielkiego wpływu na tę historię (…) całość, moim zdaniem, okazała się mocno przegadana.

Szczegółowa kreacja świata przedstawionego, zabawa językiem… Możliwe, że – aby skutecznie uprawiać takie czynności literackie – potrzeba umiejętności dużo większych od moich. Możliwe, że rozmach był za duży, tworzyłem okoliczności jak dla obszernej powieści, aby zadowolić się potem ogryzkiem fabuły. Przyglądam się teraz złotopiórkowej Dziewczynie z papieru i ognia Cobolda – też mroczne, XIX-wieczne klimaty, ale nie ma jednego zbędnego słowa, wszystko ima się do głównego wątku. Podczas gdy ja, chyba z braku naprawdę zadowalającej historii do opowiedzenia, zamiast posiłkować się bogactwem języka – uciekam w nie. Cóż, jest to kierunek, nad którym stanowczo warto popracować. A stworzony już tutaj świat też można wykorzystać w następnych tekstach, żeby się nie zmarnował…

Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania okażą się znacznie ciekawsze, a ich lektura dostarczy mi dobrej rozrywki i zadowolenia.

Jak się zrobi, to się da.

Raz jeszcze bardzo Ci dziękuję!

Ślimaku Zagłady, bardzo, naprawdę bardzo dziękuję za wszystko, co napisałeś o wrażeniach, które stały się Twoim udziałem za sprawą moich łapanek. Wiele to dla mnie znaczy i poniekąd utwierdza w przekonaniu, że jeszcze mogę się przydać. I nie mów, że nie możesz się odwdzięczyć, bo Twoje mniemanie o mojej pracy świadczy o czymś wręcz przeciwnym – Twoje słowa sprawiły mi ogromną przyjemność, dzięki nim poczułam się szalenie doceniona. Dziękuję.  

Budujące jest także, że zdajesz sobie sprawę z pewnych niedoskonałości, które wkradły się do opowiadanie i cieszy, że zamierzasz dążyć do ich eliminacji, a w konsekwencji do doskonałości. Myślę też, że lektura złotopiórych opowiadań i czerpanie inspiracji z docenionych wzorów jest krokiem w bardzo dobrym kierunku.

Życzę Ci powodzenia w dalszej pracy twórczej!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm, czytałeś kiedyś Ziele na kraterze Wańkowicza? To wspomnienia jego córek Marty i Krystyny. I jest tam jedna scena, którą każdy parający się pisaniem powinien przeczytać. Po powrocie z wyprawy kajakowej do Prus Wschodnich, którą Wańkowicz opisał później w Na tropach Smętka, do pisania swojego reportażu zabrała się też młodsza córka. Przyniosła ojcu pierwszą próbę, w której zaczynała od informacji o Prusach Wschodnich. Tatuś ją zrugał, powiedział, że ma najpierw zainteresować czytelnika, a dopiero później rzucać informacjami. Za drugim razem córuś zaczęła od słów: Warknęła śruba motorka.

I ta wersja nie zachwyciła ojca, były jeszcze bodaj dwie, ale w odniesieniu do Twojego opka ta akurat wystarcza. Zaciekaw czytelnika historią, zanim zaczniesz przedstawiać mu listę bohaterów. Zacznij od warkotu motorka, a bohaterów opisuj, gdy będą się w opowieści pojawiać. Przez prezentację przebrnęłam z trudem, po czym natychmiast zapomniałam imion i funkcji osób słuchających koncertu.

Sam koncert wydawał mi się nawiązaniem do gry na rogu Wojskiego z Pana Tadeusza. Trochę za mocno to przeciągnąłeś, żeby wybrzmiało. W którymś momencie się już tym koncertem zmęczyłam. I tu przy okazji pojawia się inny problem. Nie potrafię umiejscowić w czasie i przestrzeni Twojego tekstu. Z jednej strony nawiązania do romantyzmu, z drugiej tatuś tytułowej Heleny to już raczej pozytywizm, a nabicie na pal to w ogóle jeszcze wcześniej bywało modne, a polityczny terroryzm z kolei nieco później. W ogóle brakuje mi tu opisania Twojego świata, czyli królestwa Aureliusza.

Trzecia sprawa, opisujesz właściwie dwie historie: wiedźmy i zamachu na Glinnogorowa oraz przywołania demona przez księżniczkę. One się w żaden sposób nie zazębiają, spokojnie można by z nich zrobić dwa osobne opka w jednym uniwersum. Podane na jeden posiłek, sprawiają, że czytelnik się gubi i właściwie żadna z tych historii nie wybrzmiewa. Nie mówiąc już o tym, że obie nie mają nic wspólnego z koncertem, od którego zaczęłeś.

Jeśli mogę coś poradzić, spróbuj zacząć od prostej, nieroznudowanej historii, czegoś krótszego. Łatwiej nad taką opowieścią zapanować. Możesz też spróbować zdecydować się na betę przed publikacją.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Bardzo dziękuję za komentarz i poradę!

Do Ziela na kraterze zabierałem się kilka razy, ale bezskutecznie. Możliwe, że paraliżuje mnie czytelniczo świadomość zakończenia (oparta na wiedzy historycznej). Jednak to, co piszesz, brzmi naprawdę ciekawie. Przyznam, że rozpoczęcie takiego reportażu od historii Prus Wschodnich wydałoby mi się zupełnie dobrym pomysłem – mam więc czego się uczyć z tej sceny. Na razie zapamiętam, aby z hukiem wprowadzać czytelnika w świat przedstawiony. Po namyśle, szczególnie w czasach dostępu do setek i tysięcy lektur w odległości trzech kliknięć ma to głęboki sens…

Co do koncertu, starałem się wzorować na wielu znanych mi opisach improwizacji muzycznych – na pewno Wojski i Jankiel, ale także różne opowieści o występach Chopina czy Paderewskiego. Lokalizacja czasowa wydawała mi się w miarę czytelna: ostatni epigoni romantyzmu – solidnie zagnieżdżony pozytywizm – początki chłopomanii i terroryzmu politycznego. Nie jest to zresztą do końca nasz świat, więc i poszczególne elementy mogą być lekko poprzesuwane względem siebie. Nabicie na pal, jak słusznie zauważasz, modne bywało sporo wcześniej, ale też demon wezwany po tysiącleciach mógł nie słyszeć o ostatnich krzykach mody; właściwszą wskazówką przy oznaczaniu epoki powinno być raczej to, że profesor Baraniec najwyraźniej podjął się operacji powstałych obrażeń.

A ogólniej brakuje opisu świata? Czyli najpierw trzeba, jak powiadasz, opisać przysłowiowe trzęsienie ziemi, potem napięcie ma narastać, a gdzieś pomiędzy – nie wypadając z narracji – należy wpleść traktacik o aktualnych uwarunkowaniach geopolitycznych i społecznych. Zgoda, nikt nie mówił, że pisanie dobrych opowiadań jest łatwe… Chyba jeszcze potrzebuję wprawy.

Masz rację, że pomiędzy dwoma głównymi wątkami nie ma zbyt wielu punktów wspólnych, a koncert nie wiąże się specjalnie z żadnym z nich (jest tylko okazją do przedstawienia bohaterów). Taki właściwie miałem zamysł: chciałem jak gdyby zanurzyć czytelnika w atmosferze tego państewka, ukazując różne aspekty życia codziennego i niecodziennego. A przy tym (pod postaciami wiedźmy i księżniczki) skontrastować osobę świadomą swoich możliwości i ograniczeń z bardziej utalentowaną, ale pozbawioną takiego doświadczenia i autorefleksji. Przypuszczam, że nie wyszło to najlepiej. Zapewne rzeczywiście mógłbym sobie lepiej poradzić z krótką, jednowątkową historyjką.

Co do koncepcji betowania, nie jestem do końca pewien, z czym to się je. Błędów ortograficznych i interpunkcyjnych raczej nie popełniam, stylistyczne pewnie częściej, ale ogółem na jakość języka nie narzekam. Czy betowanie służy też wsparciu w kwestiach merytoryczno-konstrukcyjnych? I jakie są tam dobre zwyczaje? Zapewne odbywa się na zasadzie wzajemności, a jeżeli ortografię mogę sprawdzić, to nie czułbym się przecież na siłach ingerować w strukturę czyjegoś tekstu – przecież to czynność niemalże intymna… Poza tym różnie bywa z moim czasem, raz dysponuję nim w nadmiarze, raz prawie wcale.

Jeszcze raz dziękuję za przebrnięcie przez mój tekst, za wszystkie przydatne wskazówki i materiał do przemyśleń!

Lokalizacja czasowa wydawała mi się w miarę czytelna: ostatni epigoni romantyzmu – solidnie zagnieżdżony pozytywizm – początki chłopomanii i terroryzmu politycznego.

To skojarzenie z Wojskim mi tu trochę namieszało.

 

Masz rację, że pomiędzy dwoma głównymi wątkami nie ma zbyt wielu punktów wspólnych, a koncert nie wiąże się specjalnie z żadnym z nich (jest tylko okazją do przedstawienia bohaterów). Taki właściwie miałem zamysł: chciałem jak gdyby zanurzyć czytelnika w atmosferze tego państewka, ukazując różne aspekty życia codziennego i niecodziennego.

A nie lepiej napisać kilka opek w jednym uniwersum i za każdym razem po trochu go przedstawiać. Wiele osób na portalu ma takie swoje cykle. Jeśli chciałbyś zobaczyć jak to wygląda w praktyce, tu jest wątek, w którym autorzy mogą się pochwalić swoimi cyklami.

 

Co do koncepcji betowania, nie jestem do końca pewien, z czym to się je.

Więcej o becie dowiesz się w tym wątku. Generalnie jest tak, że możesz liczyć na łapankę, jaką zrobiła Ci tutaj Reg, ale też na czytelnicze wrażenie ogólne.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć!

Zaszalałeś. Koncert dłużył się początkowo niezmiernie, ale potem było już tylko lepiej. Plus za cytaty z Kaczmarskiego (jest ich tu trochę). Kolejny plus za nawiązanie do historii pewnego krzepkiego juhasa (jeżeli dobrze odczytałem inspiracje twórczości maestra). Przy dialogu o ciągu Fibonacciego nie byłem pewien, czy to żart, czy początek dysputy (i przeskrolowałem pobieżnie tekst, uff, nie było całek). Intrygujący, śmieszny, motywujący i na swój sposób surrealistyczny. To pewnie też nawiązanie do czegoś, czego nie znam. Nawiązań i akcentów mnóstwo.

Pierwszą część (koncert) czytało mi się ciężko, dużo opisówki i długich, złożonych zdań. Nie jestem melomanem i nie fascynuje się matematyka, może zwyczajnie nie jestem targetem takiego początku. Mam jednak wrażenie, że mógł on zrazić wiele osób. Nie dałem rady zapamiętać wszystkich przedstawionych bohaterów, ale napierałem. W chatce wiedźmy zrobiło się ciekawiej, choć trochę dziwnie. Kicia przednia (też pewnie nawiązanie). W górach z kolei przypomniały mi się „panoramki” z kursu przewodnickiego, i miałem wrażenie momentami, że księżniczka ma złotą odznakę PTTK. Akcja zawiązała się na dobre, gdy pojawił się wuj, i od tej chwili tekst wciągał. Tu wszystko opisane jSzkoda, że wszystko się tak szybko skończyło.

Bardzo podobało mi się światotwórstwo. Król Aureliusz, ostracyzm, ojczyzna pod obcym butem. Nie mam zbytnich zapędów patriotycznych, ale w twoim tekście jest to sensownie pokazane, i mi to pasuje. Powody patriotyczne są jednymi z elementów taksujących wydarzenia, a nie ich motor. Trochę zabrakło mi wykorzystania całego tego ciekawego świata. Na początku przekazałeś wiele informacji, z których później nie do końca skorzystałeś. Trochę zbyt dużo światotwórstwa, a zbyt mało akcji. Ale coś czuje, że to nie będzie ostatni tekst w tym uniwersum (kolejny pewnie z chęcią przeczytam, jakby kto pytał)

Zakończenie krótkie, treściwe i sugestywne.

Polecam do biblioteki, za światotwórstwo oraz subtelne nawiązania, choć początek dłuży się i forma z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu.

Tyle. Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć!

Bardzo dziękuję za pozytywny komentarz i punkcik do Biblioteki. To uskrzydlające – pozwala myśleć, że od najlepszych opowiadań portalu dzieli mnie jeszcze przepaść, ale przy dalszym rozwoju pewnie da się ją z czasem przeskoczyć (jak słynną szczelinę w Granatach, skoro już mamy wątki górskie). A tymczasem kwestie szczegółowe…

Zaszalałeś. Koncert dłużył się początkowo niezmiernie, ale potem było już tylko lepiej.

Koncert miał być niejako popisem techniki pióra, ale możliwe, że niedostatecznie przemyślałem, jak na taki popis zareaguje czytelnik. Niewątpliwie jego wadą było to, że słabo się wiązał z dalszą fabułą.

Plus za cytaty z Kaczmarskiego (jest ich tu trochę).

O ile się nie mylę, powinno być pięć. Są też cytaty z innych twórców, na przykład Mickiewicza:

Stoi na szańcach Nitry, na stosie Moskali, dźgając wrogów, a Nitra już się wkoło pali!…

Pieśń ma była już w grobie, już chłodna,

nie wspominając już o całym epizodzie z przekładaniem fragmentu Beniowskiego (to, rzecz jasna, dla odmiany Słowacki).

Kolejny plus za nawiązanie do historii pewnego krzepkiego juhasa (jeżeli dobrze odczytałem inspiracje twórczości maestra).

Coś w tym jest.

(i przeskrolowałem pobieżnie tekst, uff, nie było całek)

Tej reakcji nie przewidziałem. Nie wydaje mi się, aby akurat ta scena matematyczna była jakimś szczególnym nawiązaniem – chciałem po prostu ukazać błyskotliwość młodego Witusia.

Nawiązań i akcentów mnóstwo.

Lubię się bawić takimi literackimi mrugnięciami do czytelnika.

może zwyczajnie nie jestem targetem takiego początku. Mam jednak wrażenie, że mógł on zrazić wiele osób.

Po lekturze dotychczasowych komentarzy również mam takie wrażenie. Wnioski na przyszłość wyciągnę.

Nie dałem rady zapamiętać wszystkich przedstawionych bohaterów, ale napierałem.

Chyba na przyszłość spróbuję wprowadzać bohaterów bardziej dynamicznie – to nie sztuka teatralna, aby na początku był potrzebny spis osób dramatu.

W chatce wiedźmy zrobiło się ciekawiej, choć trochę dziwnie. Kicia przednia (też pewnie nawiązanie).

Chyba w największym stopniu do Niani Ogg i jej kota Greebo, któremu (o ile dobrze pamiętam) zdarzyło się pożreć wampira.

W górach z kolei przypomniały mi się „panoramki” z kursu przewodnickiego

Myślę, że analogie do realnie istniejących szczytów były dosyć czytelne. Może sam Chełmiec Przedni jeszcze najmniej, ale wskazówka znajduje się w opisie Heleny Zrinyi. A która grupa górska, jeżeli wolno zapytać?

i miałem wrażenie momentami, że księżniczka ma złotą odznakę PTTK.

Może w którymś następnym opowiadaniu zostanie założycielką podobnej organizacji?

Tu wszystko opisane jSzkoda, że wszystko się tak szybko skończyło.

Połknęło Ci kawałek zdania, czy to raczej celowy zabieg mający na celu ukazanie, jak szybko i dotkliwie się skończyło?

Nie mam zbytnich zapędów patriotycznych, ale w twoim tekście jest to sensownie pokazane, i mi to pasuje.

Wydaje mi się, że czytałem dostatecznie dużo XIX-wiecznych tekstów (również publicystycznych), aby w pewnym stopniu nasiąknąć ówczesną atmosferą. Nie mówię, że nie było wtedy chorej egzaltacji w patriotyzmie, bo przecież była, ale część etosu inteligenta stanowiła taka chłodniejsza, wyważona miłość ojczyzny – wykonywanie wyuczonego zawodu z pożytkiem dla społeczeństwa, wspieranie rodaków w potrzebie. I to starałem się pokazać.

Trochę zbyt dużo światotwórstwa, a zbyt mało akcji.

To prawda, muszę jeszcze popracować nad tymi proporcjami. Wpadłszy w światotwórczy zapęd, trudno się zatrzymać.

Ale coś czuję, że to nie będzie ostatni tekst w tym uniwersum (kolejny pewnie z chęcią przeczytam, jakby kto pytał)

Wena to nieprzewidywalna pani, ale szanse są bardzo duże (zobacz też: odpowiedź w kwestii złotej odznaki). Może wówczas dam już radę bardziej się skupić na samej fabule i uniknąć dłużyzn.

Podsumowując – jeszcze raz dziękuję za lekturę i reakcję! Przesyłam odrobinę przedwczesne życzenia noworoczne.

Zgodzę się z przedpiścami: wymienianie wielu bohaterów na samym początku to słaby pomysł. Wątki poboczne (zamach na policjanta, koncert a zwłaszcza Fibonacci, w mniejszym stopniu wspinaczka – tam przynajmniej bohaterki się zgadzają, czytelnik czegoś się dowiaduje o relacjach między nimi) wyglądają dziwnie. Coś takiego uszłoby w książce, ale do opowiadania mi nie pasuje. I przez to długość tekstu Ci wychodzi ni psowata, ni wydrowata.

Dlaczego koncert odbywa się na dworcu? A może chodziło o pałac (po rosyjsku dworiec)?

Mnie studenci z bombami kojarzą się Akuninem, a ciąg Fibonacciego – z “Kodem Leonarda”.

Ale przeważnie opowiadanie ciekawe i czytało się przyjemnie.

Babska logika rządzi!

Bardzo dziękuję za komentarz i głos do biblioteki!

W kwestii wprowadzania bohaterów i wątków pobocznych – tę naukę z opowiadania i jego odbioru już przyswoiłem, na przyszłość postaram się nie popełniać podobnego błędu. Co do długości tekstu, przypuszczam, że sama w sobie nie stanowiłaby istotnego problemu, gdyby treść była bardziej porywająca.

Dlaczego koncert odbywa się na dworcu? A może chodziło o pałac (po rosyjsku dworiec)?

Myślałem, że będę się cofał do Słownika warszawskiego, ale jeszcze Doroszewski podaje znaczenie “zamek, dwór, pałac”. Żaden z tego rusycyzm, jak najbardziej staropolskie słowo, wyparte dopiero w XX wieku.

Z Akuninem nie miałem dotąd styczności, ale jeszcze nic straconego, recenzje wyglądają ciekawie.

Naprawdę się cieszę, że czytało Ci się przyjemnie. Dołożę starań, aby następnym razem było nawet lepiej.

Cześć Ślimaku.

 

Muszę powielić przedmówców. Początek jest żmudny (chociaż sam uwielbiam opisy koncertów bardów) – głównie przez wymienianie bohaterów. Kompletnie nie byłem się w stanie na tym skupić.

Dalej – lubię matematykę, a jeszcze bardziej fizykę, uwielbiam przemycanie tego do opowieści, ale… Ty pokazałeś to po to, aby wykazać błyskotliwość młodzieńca. W związku z tym straciło to trochę (całkiem) moc, stało się nieprzydatne dla całości opowiadania.

Poza tym – ostatnio sam zderzyłem się ze ścianą. Ktoś dość jasno wyłuszczył mi pewne zagadnienie. Fakt, że ja lubię fizykę i wciskam ją w moje opowiadania – choćby celem popularyzacji – może być wręcz odstraszający dla czytelników. Trzeba mieć dobre wyczucie – i jak napisał Krar – gdy zbliżasz się do etapu, że chcesz popularyzować różniczkowania czy całkowanie, to znaczy, że należy przestać :D

 

Że była tu Reg (i inni) i próby doszukiwania wpadek językowych po Reg dla kogoś o moich żenujących umiejętnościach, przypomina szukanie igły w stodole pełnej siana, odpuszczę :)

Może poza jednym:

 

– I nie zamierzałam się z tym pogodzić. Przywołałam demona. Przeliczyłam się ze swoją wiedzą, z siłami magicznymi – nie wiem zresztą, z czym dokładnie, muszę to dopiero przemyśleć i zbadać – i w jakiś sposób przejął nade mną kontrolę.

Trochę nie podobają mi się te półpauzy w środku. Nieco mylą i dekoncentrują. Zapisałbym to inaczej, może tak:

 

– I nie zamierzałam się z tym pogodzić. Przywołałam demona. Przeliczyłam się ze swoją wiedzą, z siłami magicznymi. Nie wiem zresztą, z czym dokładnie, muszę to dopiero przemyśleć i zbadać. W jakiś sposób przejął nade mną kontrolę.

 

 

 

Natomiast w całości widzę wiele fajowskich rzeczy – jak choćby zmyślnie ukryte cytaty, górskie krajobrazy, umiejętność budowania świata (choć niekonicznie jeszcze jego dobrego przedstawiania) i wiele innych.

Wydaje mi się, że jesteś wielce obiecujący :) Z chęcią sięgnę po Twoje następne opowiadania.

 

Pozdrawiam!

Bardzo Ci dziękuję za lekturę i komentarz. Rzeczywiście, na pewne kwestie zwróciłem uwagę już po poprzednich wpisach – reakcja na to opowiadanie zdecydowanie pomaga mi zrozumieć, że w przyszłości powinienem bardziej dynamicznie wprowadzać bohaterów zdarzeń, wystrzegać się scen niepowiązanych z główną osią fabuły. Przed zarejestrowaniem się na tym portalu prawie nie miewałem styczności z innymi autorami i wszystko to jest dla mnie cenną nauką.

Co do różniczkowania i całkowania, ja akurat wolę, żeby w opowiadaniu było trochę soczystych różniczek, aniżeli czytać o ogłuszającym wybuchu w przestrzeni kosmicznej. Chodzi mi po głowie jakieś opowiadanie z profesjonalną zawartością szachową, ale muszę się jeszcze dobrze zastanowić, jak to opisać, żeby zaciekawić czytelników, którzy mogli dotąd wcale nie mieć styczności z królewską grą. A pod względem myślników… mam mieszane uczucia, z jednej strony rzeczywiście kładą czytelność na łopatki, z drugiej – to przydatny znak interpunkcyjny, szkoda by było całkiem z niego rezygnować w każdym dialogu. Lubię natomiast maskować cytaty, to takie mrugnięcie okiem do świadomego czytelnika. Umiejętność dobrego przedstawienia świata na pewno będę rozwijał.

Raz jeszcze dziękuję za przychylny, rzeczowy komentarz i również pozdrawiam!

Niczym się nie przejmuj :)

Ja, gdy dawno temu w nieposkromionej ambicji zacząłem pisać książkę (albo lepiej “książkę”), zacząłem od opisu gospodarki i stosunków politycznych :P Żeby to chociaż było w jakiś ciekawy i oryginalny sposób, ale gdzie tam :P

A o tym, że to niefajnie, dowiedziałem się może ze 2, 3 miesiące temu :P

W mojej opinii, owszem – wystrzegaj się scen niepowiązanych z główną osią fabuły, ale wtedy, gdy to jest opowiadanie.

W książkach z kolei – takie coś potrafi fajnie budować świat, pokazać, że on “żyje”, nie tylko kręci się jakiś główny wątek wokół głównego bohatera. Oczywiście trzeba to ważyć odpowiednio i nie przegiąć, ale niekoniecznie trzeba się skupiać wyłącznie na głównej historii.

 

Aaa, mówisz do gościa, który w każdym sf dopieprza się do innych o nieścisłości fizyczne, oczywiste babole w tej dziedzinie, itd :P Też bardzo nie lubię, gdy pojazdy podróżują z prędkością światła, albo ktoś przyjmuje strzał na klatę z shootguna bez upadania (i bez wyjaśnienia :P). Bardzo irytują mnie takie rzeczy :P

Zmierzam jednak do tego, że można przedstawić fakty rzetelnie, prawdziwie i zgodnie z wiedzą (lub sensownym wiedzy rozwinięciem w przyszłości), ale niekoniecznie trzeba te całkowe obliczenia pokazywać, aby udowodnić, że to, co właśnie pokazałem jest rzetelne, prawdziwe i zgodne z wiedzą :)

 

A co do myślników – zgadzam się z Tobą. Na myśli miałem akurat to konkretne zdanie, w którym nieco mi to zgrzytnęło.

Absolutnie nie twierdzę, żeby rezygnować z myślników.

 

Pzdr!

Zapomniałbym (nie edytuję wcześniejszego kometarza, gdyż piszę z koma): co do opowiadania szachowego, myślę, że to niezły czas. Po Gambicie Królowej (trzeci serial, jaki w życiu obejrzałem w całości i z ciekawością) ruszyla lawina szachowa :) Ze mnie żaden szachista – znam wyłącznie podstawy – ale wydaje mi się, że ten serial zachował niezly balans między rzeczywistością szachową, a opowieścią. Pzdr!

Istotnie, to podejście z rozpoczęciem od zagadnień geopolitycznych kiedyś także wydałoby mi się naturalne, ale tutejsze środowisko pomaga rozwiać wszelkie złudzenia tego rodzaju.

Co do postrzałów, ogólnie stosuję zasadę akcji i reakcji, więc zakładam, że jeżeli z czegoś można strzelać bez podpórki lub stojaka, to i trafiony ma szansę ustać, oczywiście w zależności od doznanych obrażeń, a już na pewno nie powinien odfrunąć do tyłu. Wiele zależy od świata przedstawionego, już teraz istnieją systemy redukcji odrzutu, a w przypadku science-fiction mogą być znacznie ulepszone, ale wówczas wypadałoby o tym napomknąć. I ogólniej – wprowadzając w opowiadaniu coś zgodnego z nauką, ale nieintuicyjnego, raczej należy to objaśnić, chociaż niekoniecznie z wykorzystaniem wzorów.

W sprawie szachów. Z punktu widzenia silnego amatora grywającego z profesjonalistami, Gambit Królowej jest odrobinę bliżej bajeczki niż reportażu, ale to i tak najlepsze przedstawienie szachów w sztuce głównego nurtu od czasu Obrony Łużyna Nabokova i trudno byłoby martwić się tym, że spowodował tak znaczący wzrost zainteresowania dyscypliną. Kiedy znajdę więcej czasu, prawdopodobnie coś wysmażę w tym kierunku.

Pozdrawiam!

Długaśne. Ale czytało się przyjemnie :)

Przynoszę radość :)

Bardzo dziękuję za wizytę po tak długim czasie, jest mi naprawdę miło i niezaprzeczalnie cieszę się, że miałaś przyjemną lekturę!

Nowa Fantastyka