- Opowiadanie: tomaszg - Anioł w przestworzach

Anioł w przestworzach

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Anioł w przestworzach

– Były sobie śrubki trzy, śrubki trzy, śrubki trzy… I po każdej szły trzy wszy, szły trzy wszy, bęc.

Było mi wesoło i lekko na duszy zarazem. Nie wiedziałem, czy jacyś gówniarze czegoś nie rozpylili, ale w sumie to nieistotne. Liczyło się tylko to, że jest fajnie, a podśpiewywałem sobie pod nosem tak, a nie inaczej, bo przypomniała mi się stara melodyjka „były sobie świnki trzy” i słówka same wskoczyły do właściwych przegródek.

Wiedziałem, że ten dzień w końcu nadejdzie… Tylko kilka chwil dzieliło mnie od prawdziwych, niczym niezmąconych wspomnień. Uśmiechnąłem się sam do siebie i końcówką śrubokręta dźgnąłem jedną ze śrubek, podniosłem ją, dokładnie obejrzałem, włożyłem w małą maniunią maniunienieczką dziureczkę i zacząłem przykręcać.

– Były sobie śrubki trzy, śrubki trzy, śrubki trzy…

Cały czas myślałem, czy czegoś nie zapomniałem, ale robiłem to chyba bardziej z przyzwyczajenia. Rzecz w tym, że jakiś mały trybik poprzestawiał się w moim starym zgrzybiałym mózgu, i tak samo mocno chciałem obejrzeć archiwum, jak i miałem w dupie, czy coś z tego wyjdzie.

Najważniejsze elementy zostały przedmuchane, koty z kurzu wyciągnięte, a na pastę machnąłem ręką, bo moje dłonie nie były już tak sprawne jak kiedyś, zaś sprzęcik był mi potrzebny tylko na dwie godzinki.

Po dokładnym złożeniu laptopa zadowolony z siebie splotłem razem palce i strzeliłem stawami, a potem odwróciłem urządzenie, delikatnie otworzyłem czarną pokrywę, z czułością sprawdziłem klik spracowanych klawiszy i z bijącym sercem podłączyłem narzędzie zbrodni do gniazdka.

Zadziało prawo Murphiego, i po naciśnięciu włącznika nic się nie stało.

Myślałem, że dostanę zawału, ale jakoś ogarnąłem ból w piersiach, wziąłem głęboki oddech i spróbowałem jeszcze raz.

Stara dobra elektronika na porządnym ołowiu zastartowała. Zobaczyłem logo z napisem „Microsoft Windows XP Professional”, i od razu mi się cieplej w serduszku zrobiło, bo poczułem się jakbym był znowu w domu.

Z ogromną energią zacząłem od zdjęć z pracy. Przedstawiały pierwsze biuro, bistro na dole i, co najważniejsze, piękną kobietę, czyli dupę stulecia, jak ją kiedyś nazywałem.

Od razu wróciły wspomnienia.

 

 

– Drukarki, skanery, niszczarki, biblioteczka, formularze na szkolenia, i wreszcie to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli kuchnia z darmowym żarciem i najlepszą kawą w okolicy. – Młody, ubrany zgodnie z najnowszymi trendami modowymi przewodnik szedł z przodu z bananem na twarzy i wyrzucał z siebie lawinę słów, cały czas wachlując rękami jak wiatrak i pokazując kolejne elementy w czystym, jasnym i nowoczesnym biurze, a gdy doszliśmy do końca piętra, to zatrzymał się tak nagle, że prawie na niego wpadliśmy, i spojrzał na zegarek. – Pytania? Nie widzę. Dobrze. Teraz macie pół godziny przerwy. Możecie zejść na dół i zjeść szybki lunch. Potem czekam na was w salce na czwartym piętrze.

Starsi koledzy byli mądrzejsi, bardziej konkretni i dojrzali. Szkolenia mówiły tylko o równości, uczciwości i poszanowaniu drugiego człowieka. Wszystko wyglądało na dopracowane w najdrobniejszych szczegółach i robiło ogromne wrażenie. Mieliśmy nawet dosyć podobny sprzęt, i to mi się tak spodobało, bo oszczędzano na serwisie, wsparciu i nie kupowano niepotrzebnych akcesoriów.

Mój drugi tydzień wyglądał jak bajka. Dopiero się uczyłem, ale team leader już przepowiadał mi wielką przyszłość, i nie powiem, sprawił mi ogromną radość, gdy któregoś dnia usłyszałem:

– Jedziemy na spotkanie z klientem.

Poczułem się ogromnie wyróżniony. Służbowa kolacja miała odbyć się w jednej z lepszych restauracji, gdzie zasadniczo nawet butelka szampana kosztowała więcej niż połowa mojej pensji. Podczas normalnej rozmowy biznesowej tylko przysłuchiwałem się, i tym bardziej przeżyłem szok, gdy w pewnym momencie mój leader położył na stole zieloną firmową kartę kredytową i z przekonaniem stwierdził, patrząc mi uważnie prosto w oczy:

– Czas na mnie. Wiem, że pozostawiam sprawy w dobrych rękach.

Po jego wyjściu przez chwilę panowała niezręczna cisza, a potem klientka uśmiechnęła się, znowu nalała szampana do kieliszka i zaczęła go powoli popijać.

– To jesteś nowy w tej firmie? – zapytała.

Zesztywniałem, zbystrzałem, spaliłem buraka, opuściłem głowę, a potem nieśmiało wydukałem „tak proszę pani”, wodząc przy tym palcem po papierowej podstawce do piwa.

Chciałem to zrobić najbardziej seksownym głosem, na jakim było mnie stać, ale wyszło to żałośnie, a na pewno dziwnie.

Wyczuła moje zdenerwowanie i z wprawą poprowadziła rozmowę. Powoli się uspokajałem. Naturalnie zaczęliśmy rozmawiać na coraz bardziej luźne tematy. Pilnowałem się, żeby nie przekroczyć pewnej granicy, a w końcu, gdy zobaczyłem, że czas kończyć, powiedziałem krótko:

– Idziemy?

Kiwnęła głową, więc zamówiłem taksówkę. W aucie pijana w sztok wybełkotała kierowcy adres, a potem oparła głowę o dłoń, a dłoń o szybę, i nie mówiła już nic.

Wieczór był pogodny, i w ciszy mijaliśmy kolejne skrzyżowania i ulice.

Niby przypadkiem na którymś zakręcie jej głowa opadła na moje ramię, a ona sama widząc, lub bardziej czując, że nie reaguję, położyła rękę na moim kroczu.

Nie ruszałem się, a kierowca, stary wyga, zwyczajnie udawał, że nic nie widzi.

Jechaliśmy jakieś dwadzieścia minut, aż w końcu znaleźliśmy się na jednym z dziesiątków osiedli, a dokładniej mówiąc dotarliśmy tam, gdzie nie można stawiać przyczep na ulicy, bo obniża się prestiż.

Widząc znajome otoczenie, kobieta jakby wytrzeźwiała i zbystrzała, podniosła głowę, otworzyła drzwi i posłała mi powłóczyste spojrzenie. Uśmiechnąłem się do niej, ale nie ruszyłem z miejsca.

– Ja dużo mogę – syknęła.

Nie zareagowałem, a ona dodała z wściekłością:

– Słyszysz? No słyszysz? Mnie się nie zostawia.

Spojrzałem na nią ze współczuciem i dalej nic nie zrobiłem. Trzasnęła drzwiami, a mnie uderzyło, jak bardzo żałosna i karykaturalna jest w swojej złości, i jak bardzo chciałaby mieć władzę i jej pożąda, ale nie ma.

 

 

I tak właśnie to się wtedy zaczęło. Otrząsnąłem się trochę z tych słodko–gorzkich wspomnień i kliknąłem na pierwsze lepsze zdjęcie z drugiego folderu, a selfie z pewnym starszym panem o imieniu Sylwester otworzyło kolejną przegródkę w mojej głowie.

 

 

– Czternaście dziesięć. – Kobieta w kasie podała cenę.

Bez słowa wyciągnąłem żółtą kartę, zapłaciłem zbliżeniowo i podziękowałem, a potem wziąłem tacę i rozejrzałem się po sali pełnej ludzi, którzy żywiołowo rozmawiali, komentując projekty, trendy w modzie, sprawy codzienne i wszelkie możliwe plotki.

To była normalna stołówka, jakich zapewne tysiące na świecie, z miejscem na sztućce, rzędami lad chłodniczych z potrawami, kasami i taśmociągiem na oddawanie tac. Zwyczajna ogromna fabryka, w której masowo produkowano smaczne i pożywne jedzenie, i mocno dbano, żeby wysoce zautomatyzowany proces żywienia nie był czymkolwiek zakłócony, a ludzie nie tracili więcej czasu, niż to konieczne.

Starszy mężczyzna z mojego piętra siedział sam, więc podszedłem do jego czteroosobowego stolika i zapytałem:

– Mogę usiąść?

– Jak najbardziej. – Tamten wzruszył ramionami. – To wolny kraj, a to miejsca mobilne.

Zająłem miejsce naprzeciwko i zabrałem się z entuzjazmem do pierwszego dania, patrząc jak tamten spokojnie przeżuwa każdy kęs.

– Dobre to spaghetti – zagaiłem z nim rozmowę.

– Dzisiaj mają niezłą pomidorówkę.

– Ten projekt, który zaczęliśmy…

– Nie przy jedzeniu. Pamiętaj, żeby oddzielać pracę od życia.

– A pan tutaj się nie nudzi?

– Żaden pan. Mów mi po imieniu.

– Nie nudzisz się tutaj?

– Pracę trzeba szanować. Ale pamiętaj, że jest też świat poza nią. Powinieneś mieć jakieś hobby, rozwijać znany program, pisać książkę czy robić coś w tym guście.

– To miejsce nie pasuje do ciebie.

– To dla mnie jak powrót do przeszłości. Otwarcie puszki Pandory.

– A co to takiego? – Mocno się zdziwiłem.

– Pandora miała szkatułkę, po otwarciu której na świat rozbiegły się wszystkie możliwe problemy i troski, o których wszyscy już chcieliby dawno zapomnieć.

– Aha. – Nie wiedziałem, co mu powiedzieć, więc wyciągnąłem telefon i spojrzałem na wyświetlacz. – Cholerny złom.

– A co się tam stało?

– Mam tylko sto megabitów transferu.

– No i?

– Muszę czekać na ściągnięcie pliku trzy minuty.

– I w czym problem?

– Bo to wszystko to złom. I na pewno bym to zrobił lepiej.

– Pamiętam, jak dziesięć lat nie było nic na rynku. I jak tacy jak ja rozwijali to, bo wierzyli, że zmienią świat na lepsze.

– Ale to cholerstwo nie działa.

– Na świecie nie ma tylko inżynierów. Niektórzy z nas tworzą coś dobrego, potem przychodzą inni, którzy robią z tego cyrk. Pamiętaj, że bez starych technologii nie byłoby nowych. Ty patrzysz z zupełnie innego poziomu.

– To prawda – powiedziałem przez grzeczność, choć tak naprawdę w sumie nie rozumiałem śmiesznego dziadka dziadersa. Gadał o socjalizacji, a potrafił siedzieć sam jak odludek długimi godzinami. I miał dziwne powiedzonka, na przykład o tym, że głupotą jest twierdzić, że pracę kreatywną można robić na żądanie w godzinach od do.

 

 

„Lecz większość nadal śpi,

 

przez sen się słodko uśmiecha

Dym z materaców mocno ćmi

Życie to impra, uciecha

I choć żarzą się posadzki

Nie szuka nikt przeprowadzki

I każdy ma wszystko w dupie

przez konwenanse głupie”

 

 

Kolejne zdjęcia zostały wymieszane i dotyczyły projektów, kurwo-konferencji, życia biurowego, a czasem spotkań na grillu. Oglądałem niekończący się ciąg zabaw, odmienianych przez wszystkie możliwe przypadki, aż w końcu natrafiłem na zdjęcie grupowe, które lekko mną wstrząsnęło.

Znowu zobaczyłem wszystkich z projektu okrzykniętego rewolucją dziesięciolecia, który dla mnie okazał się jednorożcem. Było nas pięciu, ale firma zrobiła z tego taką relację, jakby pracowało tam co najmniej sto osób, i to we wszystkich strefach czasowych.

Wszystko zaczęło się we wtorek.

 

 

Lider przyszedł do mojego biurka na open space, oparł się o niego, spojrzał na mnie z zadowoleniem i powiedział wprost:

– Mam dla ciebie ciekawy projekt. Prestiżowy. Inteligentne liczniki prądu.

– To znaczy? Trochę czytałem na ten temat, ale o co tu konkretnie chodzi?

– Kiedyś każde mieszkanie miało jeden licznik. Teraz licznik będzie zliczał wszystko w każdym obwodzie.

– Obwodzie, czyli pokoju?

– Albo lepiej. Wyniki będą przesyłane do bazy, gdzie będziecie je porównywać ze znanymi wzorcami.

I tak to się właśnie rozpoczęło. Pracowałem w pocie czoła wierząc, że dzięki mnie planeta odetchnie.

Zapaść przyszła niespodziewanie. Choć nie jestem przesądny, to cieszyłem się później, że choć to był piątek i początek weekendu, to jednak nie piątek trzynastego.

Dzień wcześniej, a właściwie tego samego dnia, ale w nocy, położyłem się jak gdyby nigdy nic.

Rano wszystko było w miarę w porządku, to znaczy obudziłem się, zwlokłem z łóżka, ochlapałem i usiadłem do komputera. Byłem zmęczony, ale składałem to na karb zarwanych nocy, ciężkiego satysfakcjonującego projektu i kończącego się tygodnia. Co by nie mówić, ciągle czułem się jak dwudziestolatek, i choć pojawił się lekki brzuszek, to niektóre kobiety w okolicy ciągle coś wspominały, że jestem też przystojny.

Temperatura i słabość.

To mnie zmogło.

Nie wiem, jak dotarłem do szpitala. Tam na pewno stałem w kolejce na izbie chorych i patrzyłem na jakąś parkę, z których on trzymał krwawiącą rękę.

Tyle pamiętam.

Obudziłem się na zimnym, wyłożonym jednorazową ceratą łóżku. Pikanie za moimi plecami nie wróżyło nic dobrego. Bolała mnie ręka, w którą wkłuto jakieś okropieństwo. Nie mogłem nią ruszyć, ale po kilku próbach dałem sobie spokój, bo miałem gorszy problem.

Zamglony wzrok i okropny ból głowy były przerażające, takie realne i niepokojące.

Próbowałem się podnieść, ale kręgosłup odmówił posłuszeństwa. Mogłem tylko przekręcać głowę, co wywołało stan lekkiej paniki i mdłości.

Miałem problem nawet z tym, żeby poskładać myśli do kupy. Wychodziło na to, że leżałem w małej klitce. Wejście z przodu od stóp zasłonięto kotarą. Wszystko było tu takie nierealne, takie tymczasowe, i nikt nawet nie wymył śladów krwi na ścianach.

Po chwili zacząłem odpływać. Zrozumiałem, że mam przycisnąć wielki czerwony przycisk dyndający zaraz nade mną. Resztką świadomości zobaczyłem, że kotara się odsuwa i wchodzi ktoś w cudacznym kombinezonie…

 

 

Folder „odkupienie” dotyczył wydarzeń z mojego ostatniego projektu.

To było rzeczywiście odkupienie win.

Tylko tak można to określić.

Zaczęło się od szoku. Okazało się, że w sieciach elektrycznych zaczęto masowo wprowadzać funkcję informowania sieci o tym, jakie dokładnie urządzenie zostało wpięte. Uzasadniano to dbałością o środowisko, i te pe, i te de. To stało się miesiąc po moim powrocie ze szpitala. Nie byłem już taki silny i bałem się wielu rzeczy, a że nieszczęścia chodzą parami, to na dokładkę w mieszkaniu dostałem grzyba na ścianie. Moje poczucie bezpieczeństwa zostało całkiem złamane, bo nie mogłem się wyprowadzić, a pasożyt urósł w moich myślach do niebotycznych rozmiarów.

To i poczucie winy spowodowało, że załamałem się całkowicie i odtąd w każdej kolejnej pracy szukałem podtekstu i złej woli firm. Miałem przez to problem ze znalezieniem sensownego projektu przez długie siedem lat, a gdy ten się pojawił, znów wzleciałem w przestworza.

 

 

„Krzyczę przez okno

Czoło w szybę wciąż wgniatam

I haustem powietrza dławię się

w żar w rozpaczy wyłom wplatam

A głupcy stają okoniem do mnie

że o porządku Boga myślę źle

odwieczne prawo natury zgniatam

trzy razy jestem na nie”

 

 

Widziałem tych, którzy tu utknęli, i patrzyli z zazdrością na praktykantów, zabierających im każdy możliwy skrawek przestrzeni do wykazania się.

Nikt tu nie miał nic swojego, ale nie to mnie uderzyło jak obuchem. Bardziej niż kiedykolwiek po oczach bił las zbędnych laptopów i monitorów, te same bzdury w szkoleniach, co w innych fabrykach, ze zmienionymi detalami co prawda, ale wciąż te same, przymus zamawiania szafek i każdego możliwego gównianego gadżetu, i zdziwienie, że ktoś go nie potrzebuje, i wreszcie syndrom woźnego, który musi pokazać, kto tu rządzi.

Biuro było niezwykle przestronne, eleganckie, minimalistyczne i nowoczesne. I może wszystko byłoby OK, gdyby nie zwykli przeciętni sfrustrowani ludzie, którym ktoś wmówił, że są wyjątkowi i już zaledwie za kilka lat przeskoczą na kolejny szczebelek mrowiska.

W tym świecie tak naprawdę każdy miał być taki sam, i nie można się było doprosić o nic więcej niż mówi szablon. Nie liczyły się tu zdolności ani włożona praca, tylko pochodzenie, kolor skóry, poprawność, umiejętność lawirowania i ściemniania, i oczywiście koszty. Nawet gówno było tu na wagę złota. Bo cięcie słupków w Excelu, i za dużo poszło na szafeczki.

Znałem ten specyficzny smrodek i klimacik. Wracałem do niego, po kolejnych nieudanych próbach pójścia na własny garnuszek, i choć w kolejnych wydaniach różnił się detalami, to zawsze wiązał się z jednym.

Zazdrość.

To było słowo klucz. Odmieniane przez wszystkie przypadki zatruwało umysły przede wszystkim tym, którzy mieli wewnętrzne przepustki.

Przez lata widziałem zazdrość nawet wtedy, gdy trzymałem przy sobie trochę nowszą lub bardziej zadbaną komórkę, albo gdy nosiłem zegarek na ręce.

Tym razem chciałem tego uniknąć. Miałem robotę do wykonania, i tylko to się liczyło.

Telefon był, jak również laptop, słuchawki, ładowarka i woda. To chyba wszystko. Patrzyłem z lewej na prawą i ogarniałem wzrokiem całe biurko, przy którym nie tyle musiałem, ile chciałem spędzić kilka następnych godzin.

Sprawdziłem jeszcze raz połączenia kabelków, upewniłem się, że wszystko mam w zasięgu wzroku, włączyłem energetyczną muzykę z odpowiednimi tonami i zagłębiłem się w świat zer i jedynek.

Zadanie nie było w sumie trudne i wymagało tylko właściwego podejścia. Próbowałem rożnych opcji, wczytywałem się w dokumentację i parłem do przodu, rysując kolejne elementy układu. Rozważałem, co zespół może potrzebować i jak to zrobić. Wiedziałem, że do dnia dzisiejszego nie opanowali kolejnej litografii, a inne podejścia były nieefektywne i zbyt skomplikowane na ich możliwości. Nie mieli specjalistów, nie mieli czasu, nie mieli niczego.

Do upływu terminu pozostało trzy dni. Wtedy mieliśmy mieć spotkanie, na którym powinna zostać wybrana najwłaściwsza wersja.

Czułem się jak ptak, któremu pozwolono rozwinąć skrzydła.

Kolejne wersje były coraz bardziej kompaktowe, kolejne warstwy tranzystorów coraz lepiej odseparowane.

Siedziałem, i rysowałem, wykorzystując czas, który mi pozostał.

W dniu spotkania było nas czterech, czyli ja, do tego młody pistolet, autor innego rozwiązania, jeden student i przedstawiciel zespołu, który powinien ocenić obie oferty.

Wiedziałem co nieco o tym drugim rozwiązaniu, bo na jego temat napisano dwa opracowania. Na papierze wyglądało ono rzeczywiście pięknie, diabeł tkwił jednak w szczegółach.

Byłem zestresowany i mojego nastroju zdecydowanie nie poprawiła niezwykle przyjazna wymiana zdań pomiędzy moim konkurentem, a przedstawicielem zespołu.

Spotkanie rozpoczęło się. Wstępne mowy tronowe trwały pół godziny, potem zaproszono mnie do tablicy.

Podpiąłem laptopa i zacząłem przedstawiać kolejne warstwy i elementy. Było ich znacznie mniej niż u konkurenta, pozwalały też na pełną dowolność użycia narzędzi. Bardzo ważnym atutem była zwięzłość i pełne sprawdzanie poprawności instrukcji na poziomie mikrokodu. Użyłem podstawowych konstrukcji, dzięki którym wszystko powinno być zrozumiale nawet dla kompletnych laików. Przeanalizowałem i poprawiłem błędy konkurenta, i podałem na tacy gotowe elementy, dzięki którym można było oszczędzić masę czasu i pieniędzy. Co ważne, moje rozwiązanie zostało nie tylko napisane, ale również od A do Z przetestowane we wszystkich symulacjach.

W trakcie kolejnych minut widziałem rysujące się na twarzach wszystkie możliwe uczucia, od niedowierzania po zazdrość i strach. Zwłaszcza to ostatnie uczucie było zastanawiające.

Potem przyszła faza pytań. Pokazywałem kolejne opcje i, co najciekawsze, zamiast konstruktywnej krytyki zacząłem dostawać coraz bardziej zajadłe ciosy.

Przypomniały mi się stare słowa „nie martw się tym. Jeśli spieprzyłeś, reszta szybko da mi o tym znać. Teraz cię nienawidzą, bo jako pierwszy wpadłeś na pomysł. Niczego tak bardzo nie pragną, jak dowieść, że się mylisz” [„Martwe słońce. Star force. Tom 9”].

Na każde pytanie udzieliłem odpowiedzi, ale im najwyraźniej było mało.

W końcu usiadłem. Popatrzyłem na zegarek. Praktycznie całość spotkania została poświęcona mojemu rozwiązaniu, a porozumiewawcze spojrzenie mówiły, co właśnie się stało.

Dotarło do mnie, że wszystko od początku było skazane na klęskę. Zakpiono ze mnie. Dano mi nadzieję, pozwolono na rozwinięcie skrzydeł, tymczasem z góry przygotowano się do ich ucięcia.

Nie byłem już potrzebny.

 

 

Moje rozmyślania przerwał brzęczący odgłos wścibskiego latającego aparatu za oknem, który zarejestrował co należy, i odleciał.

W sumie w tym momencie się ucieszyłem, że Policja jest taka niedofinansowana, i woli wydawać kasę na środki do spuszczenia sobie wpierdolu zamiast na wystarczającą ilość dronów i etatów.

To nawet było zabawne, jak obecni chłopcy w rurkach strajkowali, bo metalowe kajdanki były za ciężkie, i jak przy każdej demonstracji gubili wszystko, a potem ogłaszali nowe przetargi.

Miałem jeszcze jakieś pół godziny, więc odszukałem zdjęcie młodego człowieka spod pomnika matki Polki.

 

 

„A kto zbudzi się

nie wierzy w przebudzenie”

 

 

– I znowu się spotykamy. Nie pracujesz już w tamtej fabryce? – Młodego człowieka po studiach spotkałem przypadkiem na mieście pół roku po niefortunnym dla mnie spotkaniu.

– Projekt był niestety opóźniony. Mieliśmy problem zwłaszcza z ostatnią warstwą.

– Czy to była ta, o której…?

– Tak. Myślałem, że będę potrzebował godziny, ale to ty miałeś rację – przerwał mi i dodał z goryczą. – Winą zostali obarczeni szeregowi pracownicy, którzy nie byli w stanie zaimplementować we właściwym czasie wszystkich detali. A przecież staraliśmy się z całych sił.

– Rynek układów scalonych to ciężki kawałek chleba. – Starałem się go pocieszyć, bo rozumiałem, jak trudno pracować pod presją i w obliczu znacznie lepszych produktów konkurencji.

W sumie nie miałem nawet pretensji, że wtedy był przeciwko mnie. Jak mówią „kto z kim przystaje, takim się staje”, a on siedział z nimi długo przede mną.

Od początku stałem na przegranej pozycji. W wielu branżach zawsze stawiano na młodych, traktując nawet czterdziestolatków jak odpad radioaktywny. A do tego moje rozwiązanie zmuszało wszystkich do pracy praktycznie od początku, ale wyczerpywało temat, a opis modelu pana pistoleta był skomplikowany, ale zawierał wiele kluczowych mądrych słów i dawał nadzieję na tworzenie bezpiecznych ciepłych posadek na długie miesiące.

– Czy widziałeś kiedyś magnetofon szpulowy? – zapytałem go delikatnie po dłuższej chwili milczenia. – Taki, gdzie samemu nawija się taśmę na szpulę?

– Nie, ale słyszałem o nich.

– Powinieneś kiedyś posłuchać prawdziwej muzyki. Wtedy byś docenił prawdziwe piękno.

– Nie musisz mi mówić. – Machnął ręką. – Dopiero po czasie zrozumiałem, co tak naprawdę chciałeś sprzedać. Bo wtedy to chciałeś poprawić jakieś błędy z przeszłości?

– Ciągle czuję, jakbym miał dwadzieścia lat. Jestem jak bardzo wielu innych ludzi. To niedorzeczne, ale jestem też jak dziecko, które nie może dorosnąć. A tak w ogóle nie myślałeś, dlaczego technologia na świecie tak nagle się wstrzymała?

– Bo firmy…

– Nie, nie, i jeszcze raz nie. Nie mów firmy. To nie firmy, tylko ludzie. Można zrobić idealnego, pięknego laptopa. Można mieć doskonały telefon. Ale się tego nie robi. Przecież to nie ma sensu.

– No w sumie.

– Jest taka teoria, że nasze wszystkie działania mają na celu trenowanie superinteligencji, nowego Adama, czy jak go tam nazwać. Może to już się stało? Może już żyjemy w symulacji i jesteśmy symulacją? Zobacz, na początku było mało ludzi. Potem coraz więcej i więcej. Każdy z nas coś widzi i czuje. Im mniej przestrzeni wokół nas, tym mniej mocy obliczeniowej trzeba. Może dlatego nie potrafimy sięgnąć gwiazd, bo jest nas za dużo? I dlatego chcą nas zamknąć w klatkach w pracy?

– Obawiam się, że nie rozumiem.

– Świat jest pełen sprzeczności. Żyjemy obok siebie. W pracy nie chodzi o to, żeby coś dobrze zrobić, tylko żeby dopieścić oczekiwania udziałowców i szefów. Przecież spokojnie można by pracować o wiele mniej. Powiedz mi, dlaczego tego się nie robi? Dlaczego pracujemy coraz więcej za coraz mniej?

 

 

Tak właśnie zaczęła się bardzo ciekawa rozmowa z młodszym bratem Julki, synem Jessiki i Brajana. Chłopak był mocno kumaty i czuł, że coś jest nie tak, i co najważniejsze ani szkoła, ani praca nie zniszczyły jeszcze jego ciekawości. Był dla mnie symbolem zmian. Nie znał już pojęcia własności i nie znał też praktycznie pisma, które zastąpiono śmiesznymi buźkami.

Tamtego dnia myślałem, że przeżywam kryzys wieku średniego. Prawda okazała się znacznie bardziej skomplikowana, ale to wyszło później.

 

 

„Dym w dziurce od klucza

a drzwi bez klamek

I wsuwam członek swój

w rozpalony do cna zamek”

 

 

Ten poranek był bardzo zimny. Mżyło. Patrzyłem przez otwarte okno na ludzi, którzy zajęci swoim sprawami biegali jak mróweczki w każdą możliwą stronę.

Całe życie żyłem z nimi, ale gdzieś obok nich. Byłem doskonałym pracownikiem, kumplem i przyjacielem, ale nie interesowały mnie głębsze relacje, a może interesowały, ale zawsze kończyły się czymś krótkim i powierzchownym.

I choć starałem się z całych sił i zrobiłem tak wiele dobrego, tak naprawdę często rozmijaliśmy się w oczekiwaniach.

Dużo normalnych rzeczy było dla mnie niczym Himalaje. Nie rozumiałem, że mój mózg najwyraźniej dawał mi o wiele więcej szczegółów niż innym i zalewał nimi jak podczas tsunami, bo nie potrafił postawić tamy. Równie często przeginałem w drugą stronę i poprzestawałem na szkicowaniu szkieletu różnych rzeczy, naiwnie wierząc, że inni są w stanie wypełnić detale tak samo jak ja.

To było coś innego zwłaszcza od tego, czego oczekiwały kobiety. Ciężko było mi się z nimi dogadywać, ale nie tylko z nimi.

To wszystko stało się problematyczne, i wręcz niebezpieczne, gdy przybity problemami praktycznie wpadłem pod autobus. I wtedy nie miałem już wyboru… Trzeba było odpocząć, wyjść z nałogów i postawić diagnozę… choć nie czułem, że jestem chory, tylko wyjątkowy, to wiedziałem, że może to kwestia jakichś chemicznych środków, jakichś witamin, blokerów czy innych elementów, o których nie miałem zielonego pojęcia.

Zobaczyłem w pewnym momencie znajome auto, z którego wysiadł Tropi. Mój stary kumpel stanął, spojrzał w górę i pomachał mi ręką. Zamknąłem okno, sprawdziłem wszystkie urządzenia, dokładnie zamknąłem drzwi i zszedłem na dół z walizką.

Nie powiedzieliśmy ani słowa, tylko kiwnęliśmy sobie głowami.

Wyjechaliśmy poza miasto. Jechaliśmy teraz szeroką aleją, wśród lip, i w końcu zatrzymaliśmy się.

Wysiadłem z wozu, spojrzałem na Tropi, bez słowa oddałem mu zegarek i portfel, i nie oglądając się ruszyłem w stronę starego budynku, na którym napisane było „Szpital psychiatryczny Mayfield”.

 

 

Dobrowolna przymusowa terapia dała mi dużo do myślenia. Trzy miesiące w Mayfield zmieniły moje życie i pokazały, że mój wszechświat nie jest mocno inny, jak wszechświat innych.

Można powiedzieć, że zrobiono ze mną to, co nie udało się w szkole i pracy. Po tym nic nie było już tak kolorowe… Aż do dzisiaj.

Zły, że w ogóle myślę o tamtym miejscu, zacząłem klikać na chybił trafił. Natknąłem się folder „różne”, a w nim zdjęcia bloku z zewnątrz.

To mi przypomniało, jak tego dnia rano o dziewiątej wstałem, i zobaczyłem, że w lodówce nie ma zbyt wiele. Nastawiłem wtedy czajnik z wodą i napiłem się kawy, a potem ubrałem i wyszedłem na klatkę. Nie dane mi jednak było dojść zbyt daleko, gdyż wejście do bloku zaklejone było dokładnie i metodycznie pianką, a obok wisiała odpowiednia nota sanitarna, ostrzegająca przed środkami przymusu bezpośredniego po drugiej stronie.

– Witam szanownego sąsiada – usłyszałem tak blisko i niespodziewanie z tyłu, że aż się wzdrygnąłem. – Zamknęli nas, co?

– A zamknęli – mruknąłem.

– Dwa dni temu słyszałem, że sąsiadka spod czwórki tydzień temu była w szpitalu.

– I co?

– Kazali jej spadać. Dali aspirynę.

– Myślisz, że to ona przywlekła zarazę?

– A kto ją tam wie.

– Czyli musimy teraz wisieć na infolinii dostaw NFZ? – Podrapałem się w głowę.

– Na to wygląda.

– I pewnie znowu przyślą staremu człowiekowi paczki kondomów zamiast żarcia. Stare niemieckie wzorce.

– Oj sąsiad, sąsiad.

Zachciało mi się sikać, więc się wycofałem. Wiadomo, że jak starego człowieka przypili, to nie ma zmiłuj.

Chwilę potem siedziałem na tronie. To wtedy zdecydowałem, że nie chcę żyć na takim świecie. Miałem już dosyć tkwienia w zamkniętym kręgu pętli życia i śmierci, młodości i starości, przyczyny i skutku. Ktoś mógłby to zrzucić na moje małe sympatyczne zwierzątko, co się Asperger zwie, ale to byłoby niesprawiedliwe, bo z tym problemem prędzej czy później mierzył się każdy. Definitywnie stwierdziłem, że może już nie ma sensu męczyć się z biednymi zadufanymi w sobie głupcami, który patrzyli ze swojego tronu i wszechświata, i oceniali mnie według swojego wzorca. I z młodymi, którzy sami chcieli odkrywać koło na nowo. A że nawet na starość byłem dosyć impulsywny, to przeszedłem od pomysłu do przemysłu i wyciągnąłem z szafy archaicznego laptopa z AMD Turion 64, na którym odpaliłem Windows XP.

Przestępstwo używania nieautoryzowanego sprzętu komputerowego podpadało pod dziesięć lat ciężkich robót na podstawie ka ka.

To była tragedia.

Wpierw zakazali szyfrowania. I ludzie jak te barany w końcu się zgodzili.

Potem powiedzieli nam, że nie będzie papieru, i wszystko, co nowe, ma być elektroniczne. I inni to chwycili, mając nadzieję na darmowe kopiowanie.

Kolejne było wprowadzenie abonamentów na wszystko i odebranie własności maluczkim. Nie było wyjątku nawet dla kompilatorów, zupełnie niczym w eseju Stallmana.

A jak już wszystko zostało uszczelnione, to na końcu zmusili nas do wbudowania chipów z numerem w każdy możliwy system. I przepchnęli prawo, że tylko takie mogą zostać podłączane pod inteligentną sieć energetyczną.

To nie był mój świat. Nikogo nie interesowały projekty i teksty, w których nikt nie rozumiał nawiązań. Robiłem ich setki, ale oni mieli swoich idoli i nie znali tego, co mną wstrząsało. Żyli w swoich bańkach, kręgach, klubach i wszechświatach, i nie widzieli niczego poza nimi. Nie chcieli słuchać o tematach trudnych. Nie potrzebowali fantastyki, ani niczego innego.

Miałem szczęście dorastać w czasach i miejscach, gdzie ludzie nosili w sobie optymizm, i przeogromną nadzieję w sercach i na ustach. Byli wtedy aniołami. Ciężkie czasy zbudowały wśród nich pełną prawdziwą solidarność, i dały człowieczeństwo i empatię.

Doznałem również tego, co znaczy żyć w wiekach pierwotnych albo wtedy, gdy upadają imperia. Najgorszy był zwłaszcza okres pierwszej epidemii, i dziś skłaniam się tu temu, że całe to zamieszanie zrobiono z planem. To wyglądało mi na rytuał, w którym ludzkość miała do końca zejść na drogę złego. Obdarto nas z dotyku i widoku twarzy istot ludzkich, odseparowano od siebie i uczyniono słabymi.

Właśnie.

Dotyk, zapach i dźwięk, i obraz oczywiście. To wszystko jest ważne w życiu człowieka, ale dotyk jest chyba najważniejszy. Jak się rodzimy, to dostajemy klapsa w pupę. Potem uspokajamy się, jak ktoś gładzi nas po głowie. To jest tak pierwotne i tak znaczące, że po latach, gdy decydujemy się na współżycie, dotyk może powodować najsilniejsze przeżycia. I choć od czasu do czasu pragniemy ostrych sensacji, to delikatne pieszczoty są tym, co rozbudza najbardziej. Kizianie, smyranie, lizanie, i robienie wielu innych rzeczy towarzyszy nam w marzeniach sennych, i zabawach na jawie. I nie powiem, ale nawet pod koniec życia potrafiłem spać, gdy wokół jest głośno, ale od razu się budziłem, gdy ktoś dotykał mnie za rękę.

Po pierwszym wirusie przyszło ocieplenie, które wywołało roztopienie lodowców. Masa mikrobów wyszła z lodu, a na kolejne spadały kolejne plagi. Jedynym rozwiązaniem okazało się separowanie całych bloków, które rutynowo piankowano na dwa tygodnie. To było okropne, ale niezbędne przy braku służby zdrowia. W tym systemie drony rozwoziły jedzenie i leki, a ja niezbyt potrafiłem się w tym odnaleźć.

Nie mieściło mi się w głowie, że realizowano projekty, które kiedyś były tylko w sferze marzeń.

Na przykład taki polimer zakrywający całe ciało, ze specjalnymi otworami zamykanymi elektronicznymi kagańcami. Nie wiedziałem, jak miałoby to być możliwe, ale firmy chciały udzielać nawet licencji na jedzenie i oddychanie.

Albo korek analny, dzięki któremu można produkować energię z gówna. Taki nowoczesny sok z fiuta dla pokolenia, które w dwutlenku obsesyjnie widziało koniec świata.

Miałem tego serdecznie dosyć. Jak mawiał komandor Worf „może to dobry dzień, żeby umrzeć”. Swoje przeżyłem. I choć byłem starą duszą, to jakoś wiedziałem, że tu jeszcze wrócę, młodszy i bardziej dopasowany.

Obejrzałem na podglądzie „Ostatni dzwonek”, a potem na chwilę włączyłem „To co stare i złamane”

– My was chamy w dupie mamy i na magnet nagrywamy. – Przypomniał mi się tekst z Tytusa.

Na chybił trafił odpaliłem w pętli „Szybę”, dałem głośność na maksa i otworzyłem na oścież okna… Niech choć przez chwilę wszyscy to usłyszą…

Zamknąłem oczy.

Pozostało czekać na członków młodego i dynamicznego zespołu interwencyjnego.

Tik-tok

Tik-tok

Szach i mat.

 

 

„A my nie chcemy uciekać stąd

Krzyczymy w szale wściekłości i pokory

Stanął w ogniu nasz wielki dom

Dom dla psychicznie i nerwowo chorych”

 

***

 

Stworzono na podstawie sytuacji i przemyśleń z:

 

– „A my nie chcemy uciekać stąd”

– „The Right to Read”

– seriali “The Good wife” i „The Good fight”, a przede wszystkim „Industry”

– The Rolling Stones – As Tears Go By (wersja ze znanego serialu)

– https://www.youtube.com/watch?v=skUv6pVzQs8

– https://www.geekweek.pl/news/2020–10–18/ta–kompaktowa–ekologiczna–maszyna–zmienia–dwutlenek–wegla–w–paliwo–film/

– https://unitynewsnetwork.co.uk/own–nothing–be–happy–the–new–normal/

Koniec

Komentarze

No cóż, Anonimie, z trudem doczytałam do końca Anioła w przestworzach i nie mogę powiedzieć, że wiem, co chciałeś opowiedzieć. Zupełnie nie znam się na sprawach, które opisujesz na początku i nie wiem, dlaczego potem pojawił się szpital psychiatryczny, a na koniec dołożyłeś jeszcze rozmrożone mikroby i piankowanie budynków… Jak na mój gust, zbyt wielki panuje tu chaos i może dlatego nie wszystko do mnie dotarło.

 

splo­tłem razem palce i strze­li­łem sta­wa­mi… ―> Czy można spleść je osobno?

 

z tych słod­ko–gorz­kich wspo­mnień… ―> …z tych słod­ko-gorz­kich wspo­mnień

W tego typu połączeniach używa się dywizu, nie półpauzy.

 

sta­łem w ko­lej­ce na izbie cho­rych… ―> …sta­łem w ko­lej­ce w izbie cho­rych

 

dałem sobie spo­kój, bo mia­łem gor­szy pro­blem. ―> …dałem sobie spo­kój, bo mia­łem większy pro­blem.

 

na do­kład­kę w miesz­ka­niu do­sta­łem grzy­ba na ścia­nie. ―> Czy grzyb pojawił się na bohaterze, czy na ścianie mieszkania?

Proponuję: …na do­kład­kę na ścianie mieszkania pojawił się grzy­b.

 

Do upły­wu ter­mi­nu po­zo­sta­ło trzy dni. ―> Do upły­wu ter­mi­nu po­zo­sta­ły trzy dni.

 

po­win­no być zro­zu­mia­le nawet dla kom­plet­nych la­ików. ―> Literówka.

 

że Po­li­cja jest taka nie­do­fi­nan­so­wa­na… ―> …że po­li­cja jest taka nie­do­fi­nan­so­wa­na

 

spod po­mni­ka matki Polki… ―> …spod po­mni­ka Matki Polki

 

Jak mówią „kto z kim przy­sta­je, takim się staje”… ―> Jak mówią „kto z kim prze­sta­je, takim się staje”

 

Cięż­ko było mi się z nimi do­ga­dy­wać… ―> Trudno było mi się z nimi do­ga­dy­wać

 

na­pi­sa­ne było „Szpi­tal psy­chia­trycz­ny May­field”. ―> …na­pi­sa­ne było „Szpi­tal Psy­chia­trycz­ny May­field”.

 

za­du­fa­ny­mi w sobie głup­ca­mi, który pa­trzy­li… ―> Literówka.

 

i dziś skła­niam się tu temu… ―> Literówka.

 

gdy ktoś do­ty­kał mnie za rękę. ―> …gdy ktoś trzymał mnie za rękę. Lub: …gdy ktoś do­ty­kał mojej ręki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm, mam wrażenie, że czytam wyznanie kogoś, kto jest mocno sfrustrowany swoją pracą, bieżącą sytuacja i życiem w ogóle, a na dodatek nie wierzy, że w przyszłości coś pójdzie w lepszą stronę. Jest to tekst mocno osobisty, ale przez to słabo zrozumiały dla kogoś, kto autora nie zna.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka